Czyhający w progu - H.P. Lovecraft - ebook

Czyhający w progu ebook

H.P. Lovecraft

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Granice świata to tylko iluzja, tuż za progiem czai się

niewyobrażalna groza…

Ambrose Dewart, dziedzic zrujnowanej posiadłości w lasach Massachusetts, przybywa, by przywrócić jej dawną świetność. Podczas remontu odkrywa zagadkowy dokument podpisany przez swojego dziadka, zawierający złowrogie ostrzeżenie: „Nie zapraszaj tego, który czai się na progu!”. Zaintrygowany, zagłębia się w mroczne tajemnice rodzinnej przeszłości. Śledztwo prowadzi go do wstrząsającego odkrycia – poza naszym wymiarem egzystują złowrogie starożytne istoty, zdolne do przekraczania granic czasu i przestrzeni, które cierpliwie czekają, by zostać wezwane do naszego świata…

„Mistrz makabry”, jak często nazywano Lovecrafta, spadkobierca tradycji Edgara Allana Poego, pozostawił po sobie wiele notatek i niedokończonych utworów, a August Derleth podjął się trudnego dzieła połączenia tych fragmentów w całość, tworząc ze znanych wątków nowe i mrożące krew w żyłach historie. Czyhający w progu jest najsłynniejszą z nich.

„Lovecraft, najwybitniejszy twórca dwudziestowiecznej literatury grozy, jako pierwszy odkrył, że prawdziwy horror pochodzi z nieznanego – z tego, co kryje się poza granicami naszej percepcji”.

Stephen King

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 233

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



H.P. Lovecraft, August Derleth Czyhający w progu Tytuł oryginału The Lurker at the Threshold ISBN Copyright © 1945 by August DerlethAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2025 Ilustracja na okładce Paweł Hordyniak Projekt typograficzny i łamanie Barbara i Przemysław Kida Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

1. Las Billingtona

Na północ od Arkham wznoszą się mroczne, dzikie, porośnięte lasami, zapuszczone wzgórza, a pośród nich płynie zmierzająca ku morzu Miskatonic, stanowiąca jakby linię graniczną leśnych ostępów. Wędrowcy rzadko zapuszczają się w tę głuszę, choć puszczę przecinają nieliczne, wąskie ścieżki, ciągnące się prawdopodobnie aż do wzgórz i poza nie, nad brzegi Miskatonic, a nawet dalej, ku rozległym, posępnym równinom. Opuszczone domy noszą wyraźne ślady zniszczeń dokonanych przez nieubłagany czas i surowe warunki pogodowe, i choć ta zalesiona kraina wydaje się wręcz tryskać osobliwą witalnością, ziemie poza granicą puszczy nie należą do najżyźniejszych. Wędrowiec poruszający się po Aylesbury Pike, na którą wyjeżdża się z Arkham wzdłuż River Street, a która ciągnie się leniwie na północny zachód od tego zapyziałego miasteczka pełnego starych domów o złowrogich, dwuspadowych dachach, dotrze nią do dziwnej, opuszczonej krainy Dunwich, rozciągającej się za Dean Corners, i bez wątpienia zwróci uwagę na napierające po obu stronach drogi drzewa o poskręcanych, zdeformowanych grubych konarach. Już na pierwszy rzut oka można stwierdzić, że drzewa te nie są młode, lecz bardzo, ale to bardzo stare, wręcz pradawne, zdawałoby się, że nieubłagany czas powinien był powalić je już wiele stuleci temu.

Mieszkańcy Arkham niemal całkiem o tym zapomnieli; bo były kiedyś mroczne, posępne, pełne niedomówień legendy, które ich babki snuły przy kominku, opowieści sięgające swą historią czasów procesów czarownic, lecz jak wiele im podobnych podań, tak i te znikły w pomroce dziejów, pozostawiając po sobie jedynie nazwy, w rodzaju „lasu Billingtona” czy „wzgórz Billingtona”. Nazwisko to wiązało się także z terenem, na którym na szczycie pagórka stał wielki dom otoczony lasem, „z wieżą i kamiennym kręgiem nieopodal”. Zdeformowane stare drzewa nie wyglądały zachęcająco, mroczny las nie przywabiał wędrowców ni hord etnografów poszukujących legend, pradawnych obyczajów, na poły zapomnianych obrzędów czy też niezwykłości, których można było spodziewać się wewnątrz wiekowego domu Billingtona. Lasu powszechnie unikano, przypadkowy wędrowiec omijał go spiesznie, ponaglany dziwnym impulsem, którego nie sposób wyjaśnić, fantazjami i grą wyobraźni, która nakazywała mu porzucić wszelkie sentymenty i jak najszybciej dotrzeć do domu, czy znajdował się on w Arkham, Bostonie, czy na zapadłej prowincji w Massachusetts.

Pamięć o „starym Billingtonie” nie zaginęła, przechowywana była wśród okolicznych mieszkańców i przekazywana z pokolenia na pokolenie, choć ci, co go znali, od dawna spoczywali już na cmentarzu w Arkham. Stary Billington był znaną postacią i właścicielem ziemskim w początkach XIX wieku. Przybył tu, by zamieszkać w domu, który należał do jego dziadka, a wcześniej pradziadka. Gdy był już w podeszłym wieku, opuścił Stany, by powrócić do kraju przodków, i osiadł w Anglii, na prowincji, pod Londynem. Od tamtego czasu słuch po nim zaginął, choć wynajęta firma prawnicza regularnie uiszczała w jego imieniu podatki, a że mieściła się ona przy Middle Temple Lane, legenda związana z osobą starego Billingtona została nieznacznie złagodzona. Mijały kolejne dekady, Alijah z pewnością dołączył do swoich przodków, tak jak i jego doradcy prawni; równie pewne jest, że w tym czasie jego syn, Laban, osiągnął pełnoletność i synowie prawnuków jego ojca podjęli ich obowiązki. Doroczne opłaty podatków za nieużytkowaną posiadłość uiszczane były obecnie przez jeden z banków nowojorskich, a posesja wciąż nosiła nazwę domu Billingtona, lecz mniej więcej na przełomie XIX i XX wieku pojawiła się plotka, że ostatni z męskiej linii Billingtonów, bez wątpienia syn Labana, nie zostawił męskiego potomka i linię jego kontynuować będzie nieznana z imienia córka, określana jedynie jako „pani Dewart”. Tego typu historie nie wzbudziły większego zainteresowania u mieszkańców Arkham i wkrótce o nich zapomniano, kimże była bowiem jakaś pani Dewart, której nigdy nie widzieli, w porównaniu z odchodzącymi w cień wspomnieniami o starym Billingtonie i jego „hałasach”?

To jedna z rzeczy, które mu zapamiętano, a dopilnowali tego potomkowie kilku starych szlacheckich rodów zajmujących się spisywaniem kronik i historii kolejnych pokoleń osadników zamieszkujących tę okolicę. Niestety, czas bywa nieubłagany, i do naszych czasów zdołały przetrwać jedynie fragmenty relacji o wydarzeniach z tamtego okresu. Powiadają, że hałasy słyszano zwykle o zmierzchu i nocą, głęboko pośród zalesionych wzgórz, gdzie mieszkali Billingtonowie, nie wiadomo jednak, czy odpowiedzialny za nie był Alijah, czy też ktoś lub coś innego. Prawdę mówiąc, o Alijahu bez wątpienia by zapomniano, gdyby nie zakazana puszcza, dzikość leśnych ostępów i moczary ciągnące się hen pośród głuszy, skąd wiosną dochodziło głośne rechotanie żab, jakiego nie słyszano nigdzie indziej w promieniu stu mil od Arkham, latem zaś nocami można było dostrzec niemal nienaturalną poświatę migoczącą i tańczącą wśród nisko zwieszających się burzowych chmur, pochodzącą, jak powszechnie uznawano, od chmar świetlików, które od niepamiętnych czasów roiły się w tej okolicy, dzieląc ją z żabami i wieloma innymi stworzeniami. Hałasy ucichły wraz z wyjazdem Billingtona, ale wciąż dało się słyszeć żabie zaśpiewy i widać było blask mrowia świetlików, w letnie noce zaś do żabiego chóru dołączały jeszcze zawodzące ponuro lelki.

Gdy w marcu 1921 roku zaczęto mówić o otwarciu wielkiego starego domu po tych latach nieużytkowania, okoliczni mieszkańcy przyjęli tę informację z zaciekawieniem i nieufnością. Na łamach „Arkham Advertisera” pojawiła się notka głosząca, że pan Ambrose Dewart potrzebuje pomocy przy remoncie i przywróceniu do stanu używalności starego domu, chętnych zaś zaprasza na spotkanie w pokoju, w hotelu Miskatonic, a właściwie w dormitorium Uniwersytetu Miskatonic, wychodzącym na dziedziniec uczelni. Pan Ambrose Dewart okazał się mężczyzną średniego wzrostu, o ostrych, orlich rysach, władczej postawie i gęstej czuprynie rudych włosów przypominających z daleka tonsurę, bystrym spojrzeniu i wąskich, zaciętych ustach, zdradzających stanowczość i sarkastyczny humor, dzięki czemu zjednał sobie najmowanych robotników.

Przed świtem dnia następnego wiedziano już w Arkham, że Ambrose Dewart faktycznie był potomkiem z linii rodowej Alijaha Billingtona, że odbył pielgrzymkę do brzegów wyspy, którą jego przodkowie od trzech pokoleń uznawali za swą ojczyznę, a teraz postanowił powrócić do Stanów. Miał nieco ponad pięćdziesiąt lat, śniadą cerę, stracił jedynego syna podczas wielkiej wojny, nie miał innych potomków i obrał Amerykę jako przystań, gdzie zamierzał spędzić jesień życia. Zjawił się w Massachusetts przed dwoma tygodniami, aby przyjrzeć się swojej posiadłości — to, co zastał, najwyraźniej przypadło mu do gustu, gdyż miał w planach przywrócenie starej posesji jej dawnej świetności. Wiedział, że musi minąć sporo czasu, nim osiągnie swój cel, zamierzał bowiem na przykład zelektryfikować cały dom, a jako że najbliższa linia biegła o kilka mil od tego miejsca, nie liczył nawet, iż zdoła tego dokonać w najbliższej przyszłości. Co się tyczy reszty jego planów, nie było powodu, by odwlekać ich realizację, tak więc jeszcze tej wiosny prace ruszyły pełną parą. Dom został odrestaurowany, doprowadzono doń drogę z podjazdem od frontu i drugą nitką z tyłu budynku, wiodącą na skraj lasu, latem zaś pan Ambrose Dewart formalnie przejął posiadłość, opuszczając swój lokal w Arkham, wypłacił robotnikom ich honoraria i hojne premie, oni zaś powrócili do swych domów przepełnieni niedowierzaniem i zdumieniem nad wspaniałością posiadłości starego Billingtona i podobieństwem budowli do Craigie House w Cambridge, zamieszkanego od dawna przez poetę Longfellowa. Wszyscy podziwiali przepiękne stare schody z niezwykłymi zdobieniami, gabinet wysoki na dwa piętra, z jedną ze ścian zaopatrzoną w wychodzące na zachód okno z witrażowego szkła, z biblioteką, w której ksiąg od tylu lat nie tknęła ludzka ręka, i z mnóstwem innych urządzeń oraz sprzętów, mających, jak się wyraził pan Dewart, „kolosalną wartość dla wielbiciela staroci”.

Niebawem zaczęto o tym mówić i powracać we wspomnieniach do osoby starego Billingtona, który, jak powszechnie przyznawano, ani trochę nie przypominał obecnego właściciela posiadłości. Wśród poruszanych tematów nie mogło z natury rzeczy zabraknąć sprawy tajemniczych hałasów wywoływanych rzekomo przez starego Billingtona, pojawiły się także dość mętne spekulacje na temat innych, nieco bardziej złowrogich wydarzeń z tamtego okresu, których nikt po dziś dzień nie potrafił wyjaśnić. Historie te, przekazywane konspiracyjnym szeptem, pochodziły z okolic Dunwich, gdzie pławiąc się w rui i poróbstwie, zamieszkiwali popadający w coraz większą degenerację nieliczni już potomkowie Whateleyów, Bishopów i kilkorga innych, znanych ongiś, szlacheckich rodów. Whateleyowie i Bishopowie również od wielu pokoleń zamieszkiwali w tym rejonie Massachusetts, ich przodkowie pamiętali nie tylko starego Billingtona, lecz także pierwszego właściciela ziemskiego o tym nazwisku, tego, który wybudował ów wielki dom z „różowym oknem”, jak go nazywali, choć miało ono zgoła inny kolor. Podejrzewano, że opowieści z tamtych czasów przekazywane były tu z pokolenia na pokolenie i mimo iż z pewnością wkradły się weń pewne nieścisłości, nie odbiegały zbytnio od prawdy. W tej sytuacji trudno się dziwić, że ponowne otwarcie domu i pojawienie się pana Dewarta wzbudziło w tamtej okolicy żywe zainteresowanie, nie tylko lasem Billingtona, lecz również osobą nowego dziedzica.

Ambrose Dewart na szczęście pozostawał w błogiej nieświadomości, nie wiedząc, jak żywą dyskusję wywołało jego przybycie ani że stało się ona powodem wielu plotek. Był z natury samotnikiem i rozkoszował się tym stanem; głównym jego założeniem było zapoznanie się możliwie jak najlepiej z mocnymi, pozytywnymi stronami jego posiadłości, toteż zabrał się do tego z determinacją godną lepszej sprawy, choć Bogiem a prawdą nie bardzo wiedział, od czego powinien zacząć. Matka nic mu nie powiedziała na temat posiadłości, informując go jedynie, iż Dewartowie posiadają „pewien majątek ziemski, gdzieś w Massachusetts”, którego wszelako nie należy sprzedawać, powinien on bowiem na zawsze pozostać w rodzinie, gdyby zaś przydarzyło się coś jemu samemu lub też jego synowi, winien on skontaktować się ze Stephenem Batesem, kuzynem z Bostonu, którego nigdy dotąd nie widział. W jego ręce trafił także zestaw dziwnych instrukcji pozostawionych jeszcze przez Alijaha Billingtona, który porzucił majątek, by udać się do Anglii, komplet dyrektyw, sensu których Ambrose nie pojmował, być może dlatego, iż nie do końca zdołał zapoznać się z otrzymaną schedą.

Nie wolno mu było, na przykład, „dopuścić, aby woda przestała opływać wyspę”, „w żaden sposób naruszać wieży”, „błagać pośród kamieni” ani „otwierać bram wiodących do innego czasu i miejsca”. Zalecenia te nie miały dla Dewarta żadnego znaczenia, a jednak zafascynowały go do tego stopnia, że gdy raz je przeczytał, nie potrafił już o nich zapomnieć. Tajemnicze słowa powracały doń w myślach, nakłaniając do większego zainteresowania się majątkiem, co Dewart skwapliwie uczynił; przekonał się, że dom nie był jedyną budowlą stojącą na terenie posesji pośród wzgórz i moczarów, lecz znajdowała się tam również bardzo stara kamienna wieża, wznosząca się na spłachetku ziemi, będącym zapewne ongiś małą wysepką pośrodku jednego z dorzeczy Miskatonic, które jednak z końcem wiosny wysychało do cna, pozostawiając tylko płytkie, popękane koryto.

Dewart odkrył to wszystko pewnego sierpniowego popołudnia i doszedł do wniosku, iż instrukcje przodka odnosiły się do tej właśnie budowli. Przyjrzał się jej zatem z wytężoną uwagą, by stwierdzić, iż mierzyła ona około dwudziestu stóp wysokości, dwunastu średnicy i zwieńczona była zgrabnym stożkowym dachem. Niegdyś musiał znajdować się w niej sporych rozmiarów, łukowato sklepiony otwór, co mogło świadczyć, iż początkowo wieża nie miała dachu, lecz został on starannie zamurowany. Dewart, znający się nieco na architekturze, był urzeczony tą starodawną budowlą. Nie potrzeba było wprawnego oka, by stwierdzić, że kamienie wyglądały na stare, bardzo stare, możliwe, że starsze nawet niż sam dom. Dewart miał przy sobie niedużą lupę, za pomocą której studiował pewne bardzo stare łacińskie teksty z ksiąg znajdujących się w domowej bibliotece, przyjrzał się teraz przez szkło powiększające kamieniom w ścianach wieży i ze zdumieniem stwierdził, iż zostały one ozdobione w dość osobliwy, nieznany mu sposób, wzorami geometrycznymi podobnymi do tych, które w większej skali umieszczono na kamieniach zamykających łukowato sklepiony otwór. Szczególnie fascynująca wydawała się podstawa wieży, wyglądająca na wyjątkowo grubą i solidną, jakby wkopano ją w ziemię bardzo głęboko, co, jak uznał Dewart, było wielce prawdopodobne, od czasów Alijaha bowiem poziom ziemi znacznie się podniósł.

Czy budowlę tę wzniósł Alijah? Przynajmniej po części wydawała się ona o wiele starsza, a skoro tak, to czyim była dziełem? Pytania te zaintrygowały Dewarta, a ponieważ zorientował się on już, że wśród manuskryptów w bibliotece znajdowało się mnóstwo różnych papierów i dokumentów, miał nadzieję, że znajdzie tam również informacje na temat tej osobliwej budowli. Pragnąc zajrzeć do nich jak najszybciej, Ambrose zawrócił w stronę domu, lecz nie uszedł daleko, gdyż jego uwagę przykuło coś, czego wcześniej nie zauważył. Przyglądając się wieży z pewnego oddalenia, dostrzegł nieopodal kamienny krąg, podobny nieco do wzniesionego zapewne przez druidów kręgu w Stonehenge. Widok ten zdumiał go i zaciekawił. Nie ulegało wątpliwości, że niedużą wysepkę z obu stron opływały niegdyś wody strumienia, gdyż na brzegach widać było wyraźne ślady erozji, których nie zdołały zamaskować ani gęste zarośla, ani bezlitosne wichury czy deszcze, gdyż, jak przypuszczał Dewart, zabobonni mieszkańcy Dunwich raczej nie zapuszczali się w tę okolicę.

Dewart szedł powoli. Do domu wrócił dopiero o zmierzchu, gdyż sporo czasu zajęło mu ominięcie trzęsawiska ciągnącego się pomiędzy wieżą a pagórkiem, gdzie stał dom. Przyrządził sobie posiłek i jedząc, zastanawiał się, jakim torem powinno teraz pójść rozpoczęte przezeń śledztwo. Dokumenty w gabinecie wydawały się bardzo stare, niektórych z nich nie sposób będzie odczytać, gdyż papier zapewne rozleci się w kawałki. Na szczęście niektóre z dokumentów sporządzono na pergaminie, który nie wymagał tak delikatnego traktowania, a prócz tego była jeszcze nieduża, oprawna w skórę książeczka z wykonaną dziecięcą dłonią inskrypcją „Laban B.” — zapewne własność syna Alijaha, tego samego, który opuścił Amerykę i wyjechał do Anglii ponad sto lat temu. Dewart postanowił rozpocząć swoje śledztwo od tego właśnie dziecięcego dziennika, aby przekonać się, czy jego przekonania były słuszne.

Czytał przy świetle lampy, gdyż sprawa elektryfikacji utknęła na którymś ze szczebli urzędowych, ale wszystko wskazywało, że i ten problem zostanie wkrótce rozwiązany. Blask lampy i złocista poświata bijąca z kominka, w którym napalił, gdyż noc była dość chłodna, przydały gabinetowi przytulności i prywatności, toteż Dewart zatracił się wkrótce w przeszłości wyłaniającej się z nierównych, nabazgrolonych linijek dziecięcego pisma, zdobiących stare, pożółkłe stronice. Dziecko, Laban, który, jak skonstatował, był jego pradziadkiem, musiał być przedwcześnie rozwinięty, gdyż zaczął pisać swój pamiętnik w wieku lat dziewięciu, skończył zaś, wedle szacunków Ambrose’a, mając lat jedenaście. Charakteryzował się on spostrzegawczością i wyczuleniem na szczegóły, sprawy bowiem, które opisywał, dotyczyły nie tylko wydarzeń rozgrywających się w czterech ścianach tego wielkiego domu.

Okazało się, iż chłopiec dorastał bez matki, a jego jedynym towarzyszem był Indianin ze szczepu Narragansett, przyjęty przez Alijaha na służbę. Nazywał się Quamus albo Quamis — chłopiec używał tych imion naprzemiennie — i wydawał się być w wieku Alijaha, gdyż Laban odnosił się do niego z wielkim szacunkiem i respektem, jakiego z pewnością nie żywiłby do swego rówieśnika. Dziennik zaczynał się od wyliczenia obowiązków i codziennych zadań chłopca, lecz ten, po jednorazowym wyszczególnieniu, już do nich nie wracał, co najwyżej by zaznaczyć ich wypełnienie. Miast tego poświęcał kolejne strony na opis rzeczy, które robił popołudniami w czasie wolnym od nauki, kiedy to mógł swobodnie kręcić się po domu lub w towarzystwie Indianina chodzić po lesie, aczkolwiek nawet wtedy nie wolno mu było zbytnio oddalać się od terenu posesji.

Indianin wydawał się na przemian bardzo cichy i mało komunikatywny lub też gadatliwy, i w tym drugim przypadku opowiadał, często wielokrotnie, legendy swego plemienia. Chłopiec, obdarzony bujną wyobraźnią, lubił towarzystwo Indianina, niezależnie od jego nastroju, i zdarzało się, że przepisywał do pamiętnika którąś z legend zasłyszanych od najemnego pracownika Alijaha, wykonującego dlań „pewne zadania, po godzinie, kiedy podaje się kolację”.

Mniej więcej w połowie pamiętnika Dewart natrafił na coś dziwnego — z książki wyrwano kilkanaście stron, tak więc w relacji sporządzonej ręką Labana następowała pewna luka. Kolejny wpis nosił datę 17 marca (roku nie podano), Dewart zaś przeczytał go z narastającym zaciekawieniem i fascynacją, gdyż brak kilku poprzednich stron aż nadto pobudził jego wyobraźnię.

„Dziś po ostatnich zajęciach wyszliśmy na dwór, choć padał śnieg; Quamis ruszył wokół moczarów, nakazując, bym zaczekał nań przy zwalonym pniu, lecz to wcale nie przypadło mi do gustu; uznałem, że najlepiej będzie, jeśli pójdę za nim. Podążanie jego śladami, widocznymi na śniegu, było łatwe, i w końcu ujrzałem go ponownie w miejscu, dokąd ojciec zakazał nam chodzić, na brzegu strumienia, naprzeciw wysepki, gdzie stoi wieża. Klęczał z uniesionymi rękoma, wypowiadając donośnym głosem jakieś słowa w języku, którego nie rozumiałem. Wśród tych słów wychwyciłem jedno powtarzające się, brzmiące jak Narlato lub Narlotep. Już miałem go zawołać, kiedy mnie zauważył. Natychmiast poderwał się, podszedł, wziął mnie za rękę i odprowadził z dala od tego miejsca. Gdy spytałem go, czy odprawiał jakąś modlitwę, co właściwie robił i czemu nie robił tego w kaplicy wzniesionej przez białych misjonarzy szerzących wiarę wśród jego ludu, nie odpowiedział, rzucając jedynie, że nie wolno mi pisnąć ani słowem o tym, gdzie byliśmy, w przeciwnym razie on, Quamis, zostałby surowo ukarany za odwiedzanie tego miejsca wbrew zaleceniom swojego pracodawcy. Miejsce to, surowe, kamieniste i niedostępne, bo obmywane z obu stron wodami strumienia, nie wydaje mi się wcale atrakcyjne, nie wiem, co Quamis w nim widzi, że przychodzi tam, skoro ojciec mój surowo mu tego zabronił”.

Wpisy z dwóch kolejnych dni były całkiem pospolite, po nich zaś następowała zawoalowana informacja, świadcząca, że Alijah odkrył przewinienie Indianina i ukarał go, choć chłopiec nie wyjaśnił, w jaki sposób. Po siedmiu dalszych wpisach pojawiło się jeszcze jedno nawiązanie do „zakazanego miejsca”. Tym razem chłopca i Indianina zaskoczyła gwałtowna śnieżyca i zgubili się. Krążyli po okolicy, zadymka była naprawdę silna, śnieg sypał na grząską tego marcowego dnia ziemię i oślepiał ich, aż w pewnej chwili „dotarliśmy do dziwnego, nieznanego mi miejsca, Quamis wszelako wydał gromki okrzyk i pospieszył, by czym prędzej mnie stamtąd zabrać; zorientowałem się, że dotarliśmy do strumienia opływającego wyspę z wieżą i kamieniami, lecz tym razem zbliżyliśmy się do niej od drugiej strony. Nie wiem, jak to się stało, szliśmy bowiem w przeciwnym kierunku, na wschód, ku rzece Miskatonic, widać ta zadymka kompletnie nas zmyliła. Quamis bardzo się spieszył i wydawał się mocno wystraszony, a gdy zapytałem go, czemu nie wolno nam tu przychodzić, odparł krótko, że »ojciec nie życzy sobie tego«, nie chce, bym zapuszczał się w tę okolicę, choć wolno mi chodzić niemal wszędzie, i gdybym zechciał, mógłbym nawet udać się do Arkham. Nie wolno mi natomiast odwiedzać Dunwich, Innsmouth ani zatrzymywać się w indiańskiej wiosce wśród wzgórz, hen, poza Dunwich”.

W późniejszej części dziennika nie ma już nawiązań do wieży, ale pojawia się kilka zagadkowych i nader interesujących akapitów. Trzy dni po wpisie dotyczącym śnieżycy chłopiec odnotował gwałtowną odwilż, która „oczyściła ziemię ze śniegu”. „Tej nocy — jak zapisał rankiem — obudziły mnie dziwne hałasy wśród wzgórz, jakby przeciągłe wrzaski, poderwałem się i podbiegłem wpierw do okna wychodzącego na wschód, lecz nic nie zobaczyłem; zebrawszy się na odwagę, wyszedłem z pokoju, przeszedłem przez korytarz i zapukałem do drzwi pokoju ojca, lecz nie doczekałem się odpowiedzi i uznawszy, że nie usłyszał, odważyłem się otworzyć je i wejść do środka. Podszedłem do jego łóżka, jakież jednak było moje zdziwienie, gdy go w nim nie zastałem i nic nie wskazywało, by spędził w nim noc. Wyjrzałem przez zachodnie okno w jego pokoju i ujrzałem niebieskawą, czy może raczej zielonkawą poświatę, bijącą pośród drzew w Jarze, między wzgórzami, na zachodzie. Zdziwiło mnie to, bo właśnie stamtąd zdawały się dochodzić rozlegające się nadal wrzaski, potworne krzyki, które nie mogły się dobywać z ust ludzkich ni z gardzieli żadnego znanego mi zwierzęcia. Wydawało mi się, gdy tak stałem przy na wpół otwartym oknie, sparaliżowany ze strachu i zdumienia, że słyszę podobne dźwięki dochodzące od strony Dunwich i Innsmouth, rozbrzmiewające gromkim echem w powietrzu. Po krótkiej chwili nastała cisza, dziwne dźwięki urwały się, zgasła poświata na niebie, a ja wróciłem do łóżka. Jednak jeszcze tego ranka, kiedy zjawił się Quamis, spytałem go, co wywołało ów niezwykły nocny harmider. Odpowiedział, że to musiało mi się przyśnić i że o takich rzeczach w ogóle nie powinienem z nim rozmawiać. Nie powiedziałem mu zatem, co ujrzałem, stwierdziłem bowiem, że moje słowa mocno go zdeprymowały i zbiły z tropu, jakby obawiał się, że mój ojciec mógłby przypadkiem usłyszeć, o czym mówię. Już miałem podzielić się z nim mymi obawami dotyczącymi bezpieczeństwa ojca, lecz z tego, co powiedział Quamis, zorientowałem się, że ojciec był w domu, zapewne w swoim pokoju, odsypiając do późna, toteż nie drążyłem dłużej tego tematu, lecz, przytakując Quamisowi, zgodziłem się, iż zapewne ubiegłej nocy nawiedził mnie wyjątkowo realistyczny koszmar; słowa te musiały uspokoić Indianina, bo jakby trochę się rozluźnił i nie wyglądał już na zdenerwowanego”.

Przez kolejne dwa tygodnie wpisy Labana dotyczyły trywialnych spraw, w rodzaju jego nauki i lektur. I nagle pojawiło się jeszcze jedno, krótkie i treściwe, acz tajemnicze zdanie: „Hałasy zdają się dochodzić z zachodu z osobliwą regularnością, z północnego wschodu zaś, jakby od strony Dunwich lub leśnych ostępów w okolicy Dunwich, dobiegają wołania stanowiące coś w rodzaju odpowiedzi”. W cztery dni później chłopiec napisał, że ledwie położył się do łóżka, wstając, by obejrzeć wschód księżyca w pełni, ujrzał za domem swojego ojca. „Towarzyszył mu Quamis, obaj coś nieśli, ale nie potrafię powiedzieć co. W niedługim czasie zniknęli za domem, kierując się na wschód, ja zaś udałem się do pokoju ojca, by wypatrywać ich stamtąd, nie zobaczyłem ich jednak, usłyszałem tylko głos mego ojca, dobiegający gromkim echem z głębi lasu”. Później tej nocy znów obudziły go „potworne hałasy, takie same jak poprzednio, leżałem więc i przysłuchiwałem się im, by stwierdzić, że przypominały jakby śpiew, a niekiedy przeraźliwe, ochrypłe wrzaski, których słuchać hadko”. Po tym wpisie następowały kolejne, w podobnym tonie, a relacje o dziwnych zdarzeniach obejmowały okres niemal całego roku.

Wyjątkowo zdumiewający był przedostatni zapis w dzienniku. Przez całą noc chłopiec słyszał „potężne hałasy” wśród wzgórz, miał wrażenie, że chyba cały świat musiał słyszeć te głosy rozbrzmiewające w posępnej ciemności, rankiem natomiast „nie ujrzawszy go, zapytałem o Quamisa, na co odpowiedziano mi, że Quamis odszedł i już nie wróci, i że my również wyjeżdżamy, i to jeszcze przed wieczorem, po czym polecono mi spakować się, lecz mogłem zabrać tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Ojciec sprawiał wrażenie zdenerwowanego, chciał jak najszybciej opuścić dom, nie wyjaśnił, dokąd wyjeżdżamy, podejrzewam, że do Arkham, a najdalej do Bostonu lub Loncord; nie próbowałem oponować i bez słowa pospieszyłem wypełnić polecenie. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zabrać, lecz próbowałem dobrać rzeczy tak, jakbyśmy udawali się do kogoś z wizytą — czyste spodnie itepe. Zdziwił mnie pośpiech ojca, który, jak się okazało, zamierzał opuścić dom najpóźniej po południu i wyjaśnił mi, że wcześniej ma jeszcze »coś do załatwienia«. Choć czasu miał niewiele, zdążył jeszcze kilkakrotnie zapytać mnie, czy jestem gotów, czy już się spakowałem itepe”.

Ostatni wpis na kilka stron przed końcem dziennika został sporządzony tego samego popołudnia. „Ojciec mówi, że wyjeżdżamy do Anglii. Czeka nas podróż przez ocean. Płyniemy z wizytą do krewnych, którzy tam mieszkają. Jest już po południu, ojciec kończy przygotowania do wyjazdu”. Ostatnie, niemal wykaligrafowane zdanie poniżej brzmiało: „To dziennik Labana Billingtona, syna Alijaha i Lavinii Billington, pisanie którego kończy on w wieku lat 11”.

Dewart zamknął dziennik. Był skonsternowany, ale i pełen ciekawości. Między wierszami tego pamiętnika kryła się ogromna zagadka, niestety chłopiec nie zobaczył dostatecznie dużo, by dać Dewartowi klucz do jej rozwiązania. Zapis ten tłumaczył wszelako, dlaczego w domu pozostawiono tak wiele ksiąg, papierów i rozmaitych dokumentów, pospieszny wyjazd Alijaha wraz z potomkiem nie pozostawiał czasu na przygotowania do gruntowniejszej wyprowadzki. Nic zresztą nie wskazywało, że Alijah zamierza pozostać za granicą na dłużej; widać jednak brał to pod uwagę, choć zabrał ze sobą tak niewiele rzeczy.

Dewart ponownie jął kartkować dziennik, czytając powtórnie niektóre z wpisów, aż w pewnej chwili natknął się na kolejny zagadkowy zapis, który wcześniej przeoczył, umieszczony był on bowiem pomiędzy relacją z wizyty chłopca w Arkham, którą odbył w towarzystwie Indianina Quamisa. „Zdziwiło mnie wielce, gdym odkrył, że wszędzie traktowano nas z wielkim szacunkiem i wyraźnym lękiem, sklepikarze byli usłużni aż do przesady, Quamis zaś nie był na ulicy niepokojony przez nikogo, jak to się niekiedy zdarzało innym Indianom. Raz czy dwa usłyszałem, jak wytworne kobiety szepczą jedna do drugiej, i wychwyciłem wypowiadane przez nie nazwisko „Billington”; wymawiały je w sposób zdradzający antypatię i lęk, choć gdy w drodze powrotnej wspomniałem o tym Quamisowi, jął wmawiać mi, że padłem ofiarą własnych obaw i imaginacji”.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki