Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Migracje w latach 1950–1991 nie były już masowymi powojennymi wysiedleniami, a mimo to z Polski wyjechało do Niemiec prawie półtora miliona osób. Kim byli? Polakami czy Niemcami? Jaka była ich motywacja do opuszczenia rodzinnych stron?
„Wyjeżdżali bliżsi i dalsi członkowie rodziny, wyjeżdżali koledzy ze szkoły i ze studiów, wyjeżdżali sąsiedzi” – autor tej książki jako młody mieszkaniec Górnego Śląska obserwował migracje z polskich województw zachodnich, by po latach zająć się tym tematem jako uznany historyk. Praca Ryszarda Kaczmarka, profesora Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, domyka niejako jego wcześniejsze publikacje poświęcone skomplikowanym losom mieszkańców kresów zachodnich Rzeczypospolitej w XX wieku, takich jak Polacy w Wehrmachcie (2010), Polacy w armii kajzera (2014) czy Powstania śląskie 1919–1920–1921. Nieznana wojna polsko-niemiecka (2020).
Dlaczego wyjeżdżali? Odczuwali przynależność do kultury niemieckiej? Mieli dość życia w siermiężnych warunkach „realnego socjalizmu” i wykorzystywali okazję, stworzoną przez państwo niemieckie? A może jako Ślązacy, Kaszubi i Mazurzy nie mogli odnaleźć sobie miejsca w komunistycznej wizji jednorodnego narodowościowo państwa, z jego propagandową niechęcią do wszystkiego, co kojarzyło się z Niemcami?
W tej ważnej książce autor wnikliwie pokazuje skomplikowane zewnętrzne przyczyny i różne motywacje wewnętrzne migracji z kresów zachodnich do Niemiec. Jak żegnała ich Polska? Jak witały Niemcy? Relacje bohaterów i świadków tamtych wydarzeń pozwalają zrozumieć exodus, który dotknął mieszkańców jednej trzeciej dzisiejszej Polski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 615
WSTĘP
Opowieść o losach przesiedleńców z Polski do Niemiec po drugiej wojnie światowej miała być dla mnie początkowo logiczną kontynuacją wcześniejszych opracowań poświęconych dziejom pogranicza polsko-niemieckiego w XX wieku. Chciałem pokazać zadziwiające losy mieszkańców tych obszarów, którzy w zależności od momentu historycznego należeli w zeszłym stuleciu do historii Polski lub Niemiec. Dla dużej części Polaków, ze względu na tragiczne skutki konfliktów polsko-niemieckich w tamtym stuleciu, niezrozumiała jest szczególna pamięć historyczna, jaka wytworzyła się na dawnym pograniczu. Zbigniew Rokita napisał przed paroma laty, pokazując to na przykładzie Górnego Śląska, że przeszłość mieszkańców przedwojennego zachodniego pogranicza nie jest dzisiaj dla Polaków częścią historii ich kraju. To wszystko działo się „gdzieś”, w trudnej do zdefiniowania przestrzeni. Używając śląskiego języka/gwary – „kajś”, czyli nie w Polsce[1]. Z tego powodu zdjęcia Polaków w mundurach armii niemieckiej, niebudzące emocji w Wielkopolsce, na Pomorzu, Śląsku czy Mazurach, często nadal ze zdumieniem są oglądane w innych częściach Polski.
Skrzyżowana[2] historia kresów zachodnich jest dla mnie źródłem ciągłej fascynacji. Nie mogłem w opowieściach o ich mieszkańcach pominąć swoistego epilogu, jakim stały się przesiedlenia setek tysięcy Ślązaków, Mazurów, Warmiaków i mieszkańców Pomorza po drugiej wojnie światowej, tym bardziej że ciągle pytano mnie o to na spotkaniach autorskich. Najczęściej był to zarzut, że w swoich książkach opisuję mieszkańców dawnego pogranicza polsko-niemieckiego tak, jak gdyby byli oni tylko przedmiotem w rozgrywkach politycznych, a zakładany przez nich mundur oznaczał wyłącznie przymus poboru do niemieckich armii. Moi rozmówcy pytali, dlaczego ci jakoby przymusowo wcieleni do armii niemieckiej Ślązacy, Pomorzanie, Wielkopolanie, Mazurzy i Warmiacy tak ochoczo po wojnie wyjeżdżali do RFN.
Odpowiedź na to pytanie wcale nie była dla mnie łatwa, mimo że miałem za sobą własne doświadczenia związane z tymi powojennymi wyjazdami z mojego rodzinnego Górnego Śląska, powszechnymi przecież w czasach PRL. Wyjeżdżali bliżsi i dalsi członkowie rodziny, koledzy ze szkoły i ze studiów, sąsiedzi. Każdy mieszkający wówczas na terenach dawnych kresów zachodnich był świadkiem tego, co potem nazwano exodusem z polskich województw zachodnich. Często ostatnią okazją do spotkań z wyjeżdżającymi była dość żenująca dla obydwu stron możliwość odkupienia rzeczy, których nie byli w stanie zabrać ze sobą przesiedleńcy, a chcieli je w ostatniej chwili spieniężyć, żeby przed wyjazdem dokupić jeszcze nielegalnie na czarnym rynku parę marek. Kupowane za bezcen meble, elementy wyposażenia domu, a nieraz także mieszkania i domy umacniały wtedy i tak już zmitologizowany obraz Republiki Federalnej Niemiec jako swoistego raju na ziemi. Ta nadzieja istnienia za żelazną kurtyną lepszego świata była częścią wspólnego dla wszystkich Polaków mitu powszechnego dobrobytu istniejącego „na Zachodzie”. W polskich województwach zachodnich coraz częstsze wyjazdy przesiedleńców wydawały się dowodem na to, że to nie fantazja, a rzeczywistość. Przesiedleńcy tak łatwo oddawali przecież dorobek całego swojego życia, byli więc pewni, że tam, w RFN, będą żyć na zupełnie innym poziomie, a zamiast rzeczy, które teraz nam oddawali, czekały na nich dobra materialne w ilościach i o jakości dla nas, żyjących w socjalistycznej gospodarce niedoboru, niewyobrażalnych. Nawet jeżeli powątpiewaliśmy niekiedy w ich opowieści, to przekonywały nas o istnieniu tego raju przysyłane paczki. Nasi koledzy lub krewni mający rodzinę w RFN otrzymywali towary większości z nas znane tylko z filmów i kolorowych katalogów. W paczkach dla dzieci znajdowały się kolorowe zabawki, w szkole mogliśmy oglądać przysyłane nowe tornistry, piórniki czy kredki i mazaki, jakich nie można było kupić w normalnym sklepie, już nie wspominając o kosmetykach, ubraniach i wyposażeniu mieszkań. Dla dorosłych potwierdzeniem, że wyjazd do RFN jest początkiem podróży do innego, wspaniałego świata, były samochody marek rzadko widywanych w PRL, którymi przyjeżdżali po paru latach przesiedleńcy albo które oglądaliśmy na zdjęciach, a obok stali ich uśmiechnięci właściciele. Dziadek, wujek, brat lub znajomy z RFN stawał się dla całego pokolenia od lat sześćdziesiątych XX wieku synonimem szczęśliwego człowieka żyjącego beztrosko w niewyobrażalnym dobrobycie.
W dyskusjach na temat wyjazdów prowadzonych wtedy bez końca w domach rodzin autochtonów pojawiała się niekiedy i inna refleksja, że przecież na świecie nic nie jest za darmo. A więc jaka jest cena tego wyjazdu? Najczęściej kończyło się na zadawaniu dramatycznego pytania: jeżeli członkowie mojej rodziny wyjechali, ponieważ są Niemcami, to kim jestem ja? Był to dylemat, z którym moi przodkowie borykali się nieustannie już od XIX wieku. W sposób najbardziej tragiczny dotknął zaś tych, którzy musieli iść walczyć w obcej dla nich nieraz armii niemieckiej. Służyli w niej wtedy z poczucia obowiązku, nie traktowali tego jako deklaracji swojej narodowej czy etnicznej tożsamości.
Plakat CDU przed wyborami do Landtagu Nadrenii Północnej-Westfalii z hasłem sprzeciwiającym się granicy niemiecko-polskiej na Odrze i Nysie Łużyckiej, 1947 r.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych chcieliśmy mimo to wierzyć, że i teraz można wyjechać, nie rezygnując z tak wygodnej na pograniczach ucieczki od jasnej deklaracji narodowościowej, wynikającej – jak to elegancko określa się w pracach naukowych – z braku skrystalizowanej świadomości narodowej. Może nie było w tym logiki, ale dla wielu gotowość do przesiedlenia, wymagająca jasnej deklaracji „jestem Niemcem”, nie stała w sprzeczności z tym, że nadal jestem „stąd”. Tutaj pewną nieoczekiwaną pomocą było państwo, w którym żyliśmy. Jeżeli PRL nie dawał nam wolności, jeżeli czynem wręcz patriotycznym było pozostanie na emigracji w innych krajach na Zachodzie – w Anglii, we Francji, w Kanadzie czy Stanach Zjednoczonych – o czym marzyła większość Polaków, to dlaczego na Śląsku, Pomorzu, Warmii i Mazurach nie można było wykorzystać lekko podniesionej „kurtyny” i w ślad za przodkami mieszkającymi kiedyś w Prusach samemu też przenieść się do RFN? Dla wielu z nas wyjazd do Niemiec oznaczał więc nie przesiedlenie, lecz możliwość emigracji, na którą PRL nie pozwalał.
Jak powierzchowne i niedojrzałe były moje oceny na temat motywów wyjazdów do obydwu państw niemieckich, formułowane tylko na podstawie bezpośrednich obserwacji, przekonałem się dopiero w trakcie mojego pierwszego pobytu w Niemczech Zachodnich, u schyłku lat osiemdziesiątych.
Był to studyjny wyjazd grupy studentów i pracowników Uniwersytetu Śląskiego do Königstein koło Frankfurtu nad Menem, podczas którego dzięki naszym niemieckim gospodarzom mieliśmy możliwość spotkania się z naukowcami, dziennikarzami, pisarzami i politykami zachodnioniemieckimi, a co ważniejsze, prowadzenia z nimi niekończących się dyskusji na temat stosunków polsko-niemieckich, nie tylko tych historycznych, ale także bieżących, oraz o sytuacji przesiedleńców w RFN[3]. Dużym zaskoczeniem dla nas było zdecydowane przekonanie wszystkich naszych rozmówców, niezależnie od ich poglądów politycznych, że do RFN przyjeżdżają w ramach przesiedleń nie ludzie mający dość życia w warunkach stworzonych przez „realny socjalizm”, ale wyłącznie ci, którzy udowodnili swoje niemieckie pochodzenie i zadeklarowali swoją niemiecką narodowość. Są oni więc po prostu Niemcami, co najmniej w tym znaczeniu, jakie wynikało z zachodnioniemieckiego porządku prawnego. Jeszcze bardziej zaskakujące były dla nas kontakty z przesiedleńcami, z którymi mieliśmy okazję się spotkać. Jasno deklarowali, że są Niemcami i – jak mogliśmy to sami zobaczyć – większość z nich była głęboko już zakorzeniona w społeczeństwie zachodnioniemieckim.
W dyskusjach przez nas wówczas prowadzonych stale pojawiała się również kwestia mniejszości niemieckiej w Polsce, o której wiedzieliśmy bardzo niewiele na początku lat dziewięćdziesiątych. Nawet jeżeli bez trudu akceptowaliśmy jej istnienie w kształtującej się dopiero nowej, demokratycznej Polsce, to informacja, jak wielu Niemców żyje nadal w Polsce, była dla nas zaskoczeniem. Mimo iż mieszkaliśmy na Górnym Śląsku obok nich i byliśmy gotowi przyznać, że są to może setki, a nawet tysiące ludzi, to informacja przekazywana przez naszych niemieckich partnerów o setkach tysięcy Niemców w Polsce była dla nas szokująca.
Od tej pory nurtowało mnie zawsze pytanie, który z obrazów był bliższy prawdy. Ten ukształtowany w Polsce, pokazujący migrantów z Polski do RFN wykorzystujących jedynie stworzoną przez państwo niemieckie możliwość życia w dobrobycie, czy ten, o którym dowiadywałem się coraz więcej podczas kolejnych pobytów w Niemczech, a potem i moich badań, czyli mówiący o istnieniu wielusettysięcznej mniejszości niemieckiej zamkniętej w Polsce za żelazną kurtyną?