47,99 zł
Osobistość i Osobliwość. Fascynująca opowieść o twórcy „Pamiętnika z powstania warszawskiego”.
Nie pasował do żadnej formacji – ani poetyckiej, ani politycznej. Nie czytał gazet ani nie słuchał radia. Nie żył sam, choć był samotnikiem. Solista w zespole. Podglądał, podsłuchiwał, czerpał z cudzej sztuki, ale tworzył wyjątkowo. Outsider i everyman. Piewca zwyczajności, który teatralizował rzeczywistość. Artysta, który stapiał się ze swoim pisaniem, aż w końcu się w nim rozpłynął.
Tadeusz Sobolewski stworzył osobistą opowieść o jednym z najoryginalniejszych twórców XX wieku – Mironie Białoszewskim. Miał to szczęście, że należał do legendarnego „pomocnego kolektywu”. Był jednym z pierwszych odbiorców jego dzieł, niemal kimś z rodziny. Dlatego mógł opisać nie tylko Mirona poetę i artystę, ale przede wszystkim pokazać jego prywatną twarz – przyjaciela, sąsiada, a nawet zakochanego. Dzięki temu możemy zrozumieć fenomen człowieka, który jednocześnie szokował i inspirował, onieśmielał i zdumiewał, zachwycał i przerażał.
Książka nominowana do Nagrody Literackiej Nike 2013
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 388
Data ważności licencji: 6/28/2028
(…) I tak człowiek Będzie święty, Kiedy zejdzie stąd.
Miron Białoszewski, Kicia Kocia odpisuje poecie na reanimację dedykację (Oberek, Mazurek)
Miron Białoszewski.Fot. Wiktoria Osęka
Jak to było? Wbiegałem na trzecie piętro. Plac Dąbrowskiego 7, mieszkanie 13. Kartka z wiadomością, że otwarte, już czekała na klamce. Taki miał zwyczaj – wiele osób przechowuje do dziś te kartki. Uchylałem drzwi, w korytarzyku wisiała przypięta do tektury akwarelka Mewy Łunkiewicz, po prawej mijałem łazienkę z kuchenką gazową i wiszącymi na sznurze koszulami i wchodziłem do pokoju.
Zagęszczenie przedmiotów stojących przy ścianach wydłużało perspektywę. Pokój miał w sobie coś z rupieciarni i coś z zakrystii. Obrazy jego przyjaciela i współlokatora Leszka Solińskiego stały oparte płótnem do ściany, jeden na drugim. Zapach dymu papierosowego miał stężenie kadzidła. Ściany były poczerniałe od świec.
Leżał na kozetce, we wnęce, która kiedyś była sceną jego teatru. Był tak wtopiony w to wnętrze, że złodziej, który kiedyś tam się dostał, nie zauważył jego obecności. Nad kozetką wisiała cerkiewna kadzielnica z wprawioną niebieską żaróweczką, dająca nocne, kolejowe światło. Do czytania zapalał stojącą na szafce lampkę, którą nazywaliśmy „przesłuchaniówa”, bo siedzących przy nim na skraju kozetki raziła w oczy. Jedną ręką mógł sięgnąć do adaptera pod ścianą, drugą do butelki po mleku, napełnionej wodą, w której gasił niedopałki. Bruliony i długopisy leżały przy łóżku. I szła muzyka, Palestrina, Mozart, Bach. Setki płyt mieściły się w długiej szarej szafce pod ścianą. Siadali na niej wtorkowi goście, w sąsiedztwie wielkiej ikony, a właściwie jej fragmentu z „łokciem anioła”, o którym napisał wiersz.
Była tam jeszcze we wnęce mała etażerka z książkami (czytał nieustannie, ale nie kupował książek, przeczesywał publiczne wypożyczalnie). Na wierzchu – słownik etymologiczny Brücknera i Biblia Wujka. Zabrałem ją sobie po jego śmierci, a między kartki włożyłem łacińskie Credo nicejskie, które przepisał kiedyś dla mnie swoim mocnym, czytelnym, kaligraficznym pismem.
Lubiłem być u niego przed przyjściem innych gości, gdy nikt jeszcze nie siedział na szafce ani na kulawym stanisławowskim fotelu pod oknem. Lustro tremo odbijało ciemny, zniszczony barokowy obraz i stojące na konsolce białe gipsowe popiersie damy o ostrym nosie i gładko zaczesanych włosach. Z gzymsu zwieszała się kiść chmielu, w zielonej konwi stały świeżo kupione lilie.
W łazience, która służyła też za kuchenkę, zapaliło się światło. To Leszek Soliński – przyjaciel, partner, współlokator – gotował na gazie ryż. Wiszące na ścianie główki aniołków pochodziły z ich wspólnych wędrówek po Łemkowszczyźnie, niedaleko rodzinnych stron Leszka. Kiedyś, na początku lat pięćdziesiątych, przed ranną mszą w Wołkowyi ksiądz pokazywał im zgliszcza cerkwi. Miron wszedł w te zgliszcza, grzebał w nich, tak jak się grzebało w warszawskich ruinach, i z popiołów wyciągał „spaleniałki” – główki aniołków.
Bogato było w jego pokoju wśród tych przedmiotów, choć każdy z osobna utracił swoją świetność. Złocone aniołki były ponadpalane i przeżarte przez korniki, porozwieszane kawałki cennych niegdyś materii z bliska nie różniły się od szmat. Stary ornat, wyszywany złotą i czerwoną nicią, był przetarty. Ale wszystko razem trzymało formę.
Nie ma już tego pokoju, mieszka w nim kto inny – bratanek Leszka, spadkobiercy Mirona, pracownik Ministerstwa Rolnictwa. Tamto, co było, trwa gdzieś w bezczasie, zapisane już tylko kamerą Piotra Morawskiego na moment przed likwidacją. Przypominam sobie to wszystko i wspomnienie to tworzy znak bezpieczeństwa, wolności, nigdy nie cofniętej akceptacji – czegoś, czego udzielał nam nieustannie Miron Białoszewski.
Po prostu – Miron. Samo imię, kiedy się je wymawia, ma posmak czegoś prywatnego, domowego, czegoś, co daje się poznać tylko w małym kręgu. Jak to przekazać? Przecież go znałem. Przez trzynaście lat, od roku 1970 do 1983, przychodziliśmy do Mirona na plac Dąbrowskiego, a potem na Lizbońską, pojedynczo lub całą grupą, a on bywał i przemieszkiwał u nas. Ostatnie swoje dni spędził na Hożej, w mieszkaniu Jadwigi i Zdzisława Stańczaków, rodziców mojej żony Ani.
Ania Sobolewska, Agnieszka Kostrzębska (później Petelska), Malina Gamdzyk (Kluźniak), Anula Żurowska, Małgosia Wołyńska, a później mama Ani, Jadwiga, byliśmy czymś więcej niż paczką towarzyską. To był pomocny kolektyw, gotowy na każde zawołanie. Byliśmy też pierwszymi odbiorcami wszystkiego, co napisał. Przepisywaliśmy na maszynie jego wiersze i prozy z Donosów rzeczywistości, Szumów, zlepów, ciągów, Odczepić się, Zawału, Chamowa, Rozkurzu. Tworzyliśmy rodzaj rodziny wokół „poety osobnego”, który bynajmniej nie był pustelnikiem – żył wśród ludzi, działał jako solista w zespole, na tle innych. Tak było już od czasu okupacyjnych przedstawień teatralnych, które urządzał jako młody chłopak ze Stanisławem Swenem Czachorowskim, poprzez Teatr na Tarczyńskiej u Lecha Emfazego Stefańskiego i Teatr Osobny na placu Dąbrowskiego z Ludwikiem Heringiem i Ludmiłą Murawską.
Wtorkowe spotkania, które za naszych czasów odbywały się u Mirona, też były rodzajem teatru. Tam z kolei solistą bywał Leszek Soliński – Le., my byliśmy chórem i widownią jednocześnie. Le. wynurzał się ze swojej kuchni (gdzie miał salonik zastawiony pod sufit książkami, obrazami, rzeźbami, porcelaną) i z niezwykłą ekspresją improwizował swoje wiejskie „nowele”, utrwalane później przez Mirona w Donosach rzeczywistości. Miał swoje fumy, czasem nie wpuszczał i czuło się, że ogląda nas przez dziurkę od klucza (bywało, że i Mirona zamykał na klucz), potrafił też być łaskawy, roztaczał pawi ogon, robił swoje teatry. Fascynował gości rabelaisowskimi, mówionymi gwarą opowieściami, a kiedy indziej, w zupełnie w innym stylu, deklamował utwory zapomnianych młodopolskich poetek, wyszperane w antykwariacie mistyczne poezje Grossek-Koryckiej, poematy rozkwitające Peipera.
Gdzieś na początku lat siedemdziesiątych, po powrocie z zagranicy, gdzie był razem ze swoim Holendrem, Leszek Soliński opowiadał nam na którymś „wtorku” wówczas niedostępny film Teoremat Pasoliniego. Od Leszka usłyszeliśmy o amerykańskim mnichu trapiście Thomasie Mertonie, który łączył chrześcijaństwo z buddyzmem. Leszek czytał nam nieznaną w Polsce Jogę Eliadego, której fragmenty tłumaczył mu z francuskiego Holender.
Któregoś wieczoru wyłonił się ze swojej kuchni-salonu półnagi, cały we wstęgach z jubileuszu Marii Konopnickiej, z napisem „Zasłużonej Obywatelce…” i czytał nam jej listy do swoich dzieci – miał je z Żarnowca od córki Konopnickiej, Zofii Mickiewiczowej, która go – chłopskie dziecko z sąsiedztwa – dokształcała i emancypowała.
Miron wypróbowywał na nas swoje „kawałki”, zanim jeszcze je spisał. Rodziły się one często ze wspólnego bycia, czy to z „wtorków” na placu Dąbrowskiego i Lizbońskiej, czy z monologów Leszka, z „filmikowań” u Romana Klewina i Ady Buraczewskiej, z rozmów z najdawniejszym przyjacielem i mentorem Ludwikiem Heringiem, z jego nocnych gadanych „koncertów” w pracowni malarskiej siostrzenicy Ludwika Ludmiły Murawskiej na ulicy Syreny lub u malarza Przemka Brykalskiego, z odwiedzin na Hożej u Jadwigi Stańczakowej i z nieustannych wędrówek warszawskiego „flaneura” po dziennym i nocnym Grochowie, Skaryszewie, Żoliborzu, Porcie Praskim, Siekierkach, Wilanowie, Woli, Aninie.
Coś z Mirona pozostało jeszcze na Hożej, gdzie mieszka teraz nasza córka Justyna ze swoją rodziną. Na drzwiach pozostał napis – umieszczony kiedyś na życzenie Jadwigi najkrótszy wierszyk Mirona: „Bajka o wielorybie. Mignął w szybie” i faksymile jego podpisu.
Kiedy Justyna i jej mąż Marek Węcowski wprowadzali się do tego mieszkania, Markowi przyśnił się Miron. Stał w swoim pokoiku i rzucał w niego cukierkami, tak jak się celuje do tarczy. Marek nie widział go nigdy na jawie, więc we śnie Miron przybrał postać z czarno-białego zdjęcia, które mu zrobiłem w roku 1970.
Wtedy go poznaliśmy. Był to jeden z najszczęśliwszych, a z pewnością najbardziej twórczych okresów jego życia. Miał koło pięćdziesiątki, my byliśmy przed trzydziestką. Mawiał: „U mnie staż przyjaźni trwa minimum dwadzieścia pięć lat”. Aż tak wysoki kredyt nam dawał. Tyle się nie uzbierało. Choć w pewnym sensie uzbierało się więcej. Komitywa rozwija się przez kontakt z jego pisaniem i pogłębia, w miarę jak dorastamy do jego wieku. Już go przekroczyliśmy. Mogę powiedzieć, że teraz jestem z nim najbliżej, poprzez literaturę, przez jego Tajny dziennik. Choć czy naprawdę blisko? O jaką bliskość tu chodzi? I właściwie dlaczego – spyta ktoś – miałoby mi na tej bliskości tak zależeć? Mam przecież swoje życie.
Tak też myślałem w latach siedemdziesiątych, gdy miałem dwadzieścia parę lat i połową swojego życia krążyłem po jego orbicie. Miałem rodzinę. Byłem dziennikarzem filmowym, początkującym krytykiem. Próbowałem pisać opowiadania z życia wzięte. Nie mogło się trafić w tym czasie nic lepszego. Dzięki tamtemu spotkaniu z nim myślę o czasach późnego PRL jako okresie żywym, bogatym, dynamicznym, przyszłościowym.
Ale wtedy myślałem inaczej. Prowadziłem podwójne życie. Kiedy zaglądam do swoich zapisków z tamtego czasu, zaskakuje mnie, że wcale nie wyrażają one kultu Mirona. Ten kult pojawił się wtedy, kiedy Mirona zabrakło. Wtedy dopiero jego pisarstwo przemówiło w pełni samo, zastępując jego osobę, która w pewnym sensie wygrywała z literaturą, jaką tworzył. Białoszewski po śmierci rozpłynął się w swoim pisaniu – stał się tym, co napisał. W jakimś sensie uwolnił się wreszcie od siebie.
W 1976 roku pisał o nim modny felietonista Hamilton, czyli Jan Zbigniew Słojewski: „Narastający od paru lat kult Mirona Białoszewskiego przekroczył granice absurdu. Już nie można pisać współczesną, kolokwialną polszczyzną, bo jak się coś takiego napisze, człowiek od razu zostaje wcielony do uczniów Białoszewskiego. Co do Białoszewskiego, to nie jest on wcale taki wielki, jak się wydaje niektórym rozhisteryzowanym jego wielbicielkom…”.
Hamilton, zaprzyjaźniony z dziewczynami z naszego kręgu, przyszedł kiedyś na Mironowy „wtorek” sprawdzić, co się dzieje na tych słynnych, opisywanych przez Białoszewskiego spotkaniach. Chciał otworzyć wino, walił butelką o ścianę, butelka się stłukła. Kiedy Miron pobiegł po ścierkę, Hamilton mruknął: „Oho, będzie o czym pisać”.
„Ludzie oczekują od Mirona idei – zapisałem w swoim dzienniku. – Tymczasem on porusza jedynie strunę zabawy. Swoimi wierszami stawia jakby własny kościół. Duch wchodzi do tego kościoła i wychodzi z niego. Kim jest ten duch? Na ile jest to mistyka prawdziwa, a na ile parodia mistyki? Ani tak, ani tak: to nie jest ani całkiem serio, ani całkiem parodystycznie. Duch przychodzi naprawdę. Przychodzi i odchodzi. Żadna zapisana sytuacja nie jest ostateczna. Każdy wiersz jest kolejnym dopełnieniem – zapisem nowego stanu ducha. Przypływu i odpływu.
Bogiem jest on sam. Ideą – brak idei. Jest jak dziecko, które wciąga innych w swoją zabawę… W jego obecności nie można mówić frazesem. Ale frazes bywa czasem użyteczny, bo za jego pośrednictwem można się porozumieć. Tu jednak nie wchodzi w grę użyteczność. Język staje się wciągającą grą, w której można wymieniać poszczególne elementy. To ruch dla samego ruchu. Zwyczajność znarkotyzowana. Przerabianie świata na swoją modłę. Uteatralnianie rzeczywistości. Wychwytywanie jej melodii. Opanowywanie miasta, jego dzielnic. W jego nowych wierszach pojawia się dramat starzenia się. »Rodzony« spotyka się z »umierającym«. Temu »rodzeniu się« Mirona na nowym mieszkaniu na Lizbońskiej przeszkadza poczucie starzenia się, czyli umierania. Ale on umieranie też wykorzysta, przerobi na swój »taniec«. Powszednie życie zostaje u niego przerobione w liturgię, jak u Prousta. Wiersze z Odczepić się kojarzą mi się z »prywatnymi« lirykami lozańskimi Mickiewicza: »wiek męski, wiek klęski«. Więc co? Albo mu się poddaję i daję się prowadzić jego poezji, albo nie? Więc odpowiadam: tak, poddaję się – tej zabawie, temu sposobowi życia. Choć zarazem wiem, że to chwilowe. On jest tylko dla siebie…”
Tak sądziłem wówczas. Miał to być gest obronny – Miron zagrażał mojej płynnej tożsamości siłą swego przyciągania. Dziś myślę o nim i jego twórczości inaczej niż wtedy: ten najbardziej „wsobny” z polskich poetów jest nie tylko „dla siebie” – on jest cały dla nas, dla innych.
W tamtych latach zastanawiałem się nad tajemnicą jego twórczości – jej rytuałem, genezą, funkcją. Wczytywałem się w jego Autobiografię, poemat z pierwszego tomiku Obroty rzeczy. Można w nim było ujrzeć tę samą epifanię, która dokonuje się w poezji Białoszewskiego do końca życia, tyle że w coraz bardziej potocznej, przezroczystej formie. Z początku Autobiografia jest opisem wyobcowania poety, który „szamoce się w krzaku własnego serca”. Poeta wychodzi na świat, ześlizguje się „po sieci schodów / na środek rojącej się pustki” miasta, gdzie „u któregoś dna / zbłocone muszle dworców / szumią wszystko i nic”. W tym mieście ludzie mijają się jak płynące „głupie ryby”. Kałuże są „dnem, które odpada / od pudła miasta” – fałszywe dziury w ziemi, groźne, budzące lęk przestrzeni. Ale w pewnym momencie tej wędrówki Mirona przez miasto, które zostało kiedyś zgładzone, perspektywa się zmienia, odwraca. Zaczyna się trans. „Przekradam się pośród gałęzi / wielkiej wigilii. / Prowadzą mnie chodniki, / pomalowane na zielono / z tubek deszczu / przelewają się / moje oliwne sny. / Sfruwa mi na głowę / złocone rondo / drugie / trzecie (…) wodzą za mną oczami / wszystkie domy”.
Jak w dzieciństwie miasto ożywa pod jego spojrzeniem. Porusza się „cały mój testament”, rozchwiewa się „rzędami tłoku i procesji (…) chorałem wszelkich drzwi / fugą okien / operami podwórek (…) cudami, które trwały / od rana do wieczora / i w nocy”. Wokół niego pojawiają się postacie z ewangelii dzieciństwa: „kobiety w chustach kakaowych”, „kobiety z szarymi zwojami”, niosące bieliznę „do terkocącej klepsydry / magla”, podwórkowo-biblijni, trochę schulzowscy „kapłani odprawiający starzyznę, / obwieszeni liturgią / gałganów”. Poręcz schodów skrzypi „niby instrument / drewniany / melancholijny / i ponadto / wszechludzki / bo grają na niej / wspólnie / ręce wchodzące i schodzące / i piętrzą się / zamyślenia / mijania / w akord tak wzruszający, / że uszy wzbierają mi płaczem…”. I następuje wreszcie oczekiwana epifania. Bóstwo zstępuje do sublokatorskiego pokoiku poety. „Otwieram teraz / moją stajenkę / z mirrą, kadzidłem i złotem”. A potem wszystko wygasa. Odlatuje „z sufitu (…) scena zacieków / przedstawiająca wieczne szczęście (…) Mój Boże… /… wygasła herbata… / garnek znów napełnił się popiołem…”. I znowu opada nas monotonia i ubóstwo życia, które bez twórczości, bez transu, bez zapisu tej momentalnej epifanii nie miałoby sensu.
Zastanawiałem się, do czego porównać pisanie Mirona. I odkrywałem paradoks jego twórczości. Bo z jednej strony ta sztuka wyrasta ze sztuki cudzej, karmi się wielkim malarstwem i muzyką, nieustannie słuchaną, Bachem, Mozartem, Monteverdim. A przede wszystkim ludzkim gadaniem, tym, co przynoszą inni – Leszek, Ludwik. Z drugiej – karmi się też naszą młodością, przerabia nasze życie na spektakl, włączając „Tadzia”, „Agnieszkę” czy „Malinę” do Donosów rzeczywistości, Szumów, zlepów, ciągów, Zawału, Chamowa. Miron nieustannie podgląda, podsłuchuje. Nazwałem to wtedy, na początku, „ludożerstwem”.
Ale do kogo ta pretensja? „Miron autor to ktoś inny niż Miron człowiek – notowałem. – Reklamacje zgłaszane do pisarza człowieka nie poskutkują, nie mają racji bytu. Jego autorskiej indywidualności nie da się przyłapać ani ukarać. Ona jest wszystkożerna i bezkarna. Musi działać po swojemu, czerpać, skąd się da, nie pozwala sobie nic narzucić. Nawet gdy raz ustąpi, odbierze później swoje z nawiązką. To jakby chcieć powstrzymać rzekę tamą bez ujścia. Nie da rady, ona się i tak przeleje”.
Ale zarazem – zastanawiałem się wtedy – ten wszystkożerny, czerpiący z innych i żywiący się innymi Miron w stopniu większym niż ktokolwiek inny zrobił ze swojego życia materiał twórczości. „Tego, co pisze, nie da się z niczym porównać. Wszelkie porównania prowadzą do niego samego, jako »egzemplarza ludzkiego«. Zaprzedał się literaturze. Jego ideą jest sama twórczość – notowałem w 1976 roku. – Puste życie i sztuka, która sakralizuje rzeczywistość, przerabia ją na spektakl. Jego wiersze są świadectwem prywatnych objawień. To jakby religia, tworzona na swój własny użytek. Religia, której początku nie znamy, która nie wstydzi się demaskacji”.
„Nie można być naśladowcą Mirona – stwierdzałem. – Oczywiście można próbować opisywać życie, jak on to robi w Donosach rzeczywistości, tak drobiazgowo, jakby opowiadało dziecko, inteligentne, czasem złośliwe. Ale taki opis nabiera sensu dlatego, że to pisze Miron, ze względu na to, co znajduje się poza tekstem. Miron żyje i jednocześnie to opisuje. Na przykład procesję. Ale to nie jest procesja realistyczna – to próba ocalenia jakiegoś doznania z dzieciństwa.
Wszystko, o czym pisze Miron, ma znaczenie tylko dlatego, że dzieje się na jego tle. To są znaki jego czasu, traconego i odnajdywanego. To jego procesja, jego msza z dzieciństwa. Temat nie jest ważny, tylko tło”.
Wyzwalając się spod wpływu Mirona, dochodziłem do tego, że „między jego tłem a moim nie ma nic wspólnego”. Ale ostatecznie to on odniósł zwycięstwo nad nami, otaczającymi go „młodymi”. Jego pisanie weszło głęboko w świadomość nas wszystkich, tych, którzy go znali, i tych nowych, młodszych, którzy go czytają, wystawiają, którzy dziś o nim piszą.
„Jego proza jest muzyczna – notowałem. – Sama idea nie jest zajmująca, tylko orkiestracja. W duszy gra bardzo pięknie, ale czy ta dusza taka piękna? Chociaż dlaczego miałaby być piękna? Niech będzie prawdziwa”.
I dodawałem ostrożnie: „Jego tajemnic lepiej nie odsłaniać. I może lepiej niech on sam ich nie odsłania”. Odsłonił je w wydanym pośmiertnie Tajnym dzienniku.
Zamykam swój zeszyt z 1976 roku. Znajduję w nim Mirona bliskiego, nieprzekształconego w pośmiertną legendę, takiego, który uszczęśliwiał innych swoim przyjściem, ale przed którym trzeba było bronić swojej tożsamości. Byliśmy w jego rękach, pod jego wpływem. Dopiero kiedy odszedł, zobaczyliśmy, kim był. Stwarzał siebie i otaczający go świat.
„Miron demonek. Jego komplementy. Trzymanie przy sobie ludzi za wszelką cenę, po to, żeby można się nad nimi trochę poznęcać. Ciągnięcie za język, podsłuchiwanie i podglądanie, żeby potem zrobić z tego argument za marnością życia. Obrona siebie przez odwartościowanie świata, odmówienie mu sensu. Babskość. Miron i baby plotkujące. Otaczanie się babami, potem znudzenie nimi, ich intrygami. On też jakby był jedną z nich… Skarży się na niski poziom swego towarzystwa, ale sam chętnie ten poziom obniża…
Co on robi z potrzeby, a co z łaski? Kiedy chce ode mnie czegoś, a kiedy opędza się i zbywa? W połowie spotkania, przy ludziach, przy Ani i Jadwidze, robi się naraz inny. Chce lecieć gdzieś dalej. Wyjmuje z kieszeni fiolkę z napędzającymi pastylkami, żeby się ożywić. To znaczy, że się nudzi. Czasem bywa oschły i pogardliwy. Mam wrażenie, jakbym psuł mu jakąś przyjemność. Nie jestem dla niego tym, kim chciałby, żebym był. A skoro tak, dlaczego się ze mną zadaje? Wciąż mnie potrzebuje?”
Dwudziestoparoletni, wspinałem się po schodach do Mirona. Byłem przyciągany, a zarazem się buntowałem. Doznawałem zawrotu głowy.
Młodemu obywatelowi PRL w tamtych fermentujących, pomarcowych, a przedpapieskich, przedsolidarnościowych latach siedemdziesiątych wydawało się, że życie w kraju prze z narastającą siłą ku jakiejś nieprzewidywalnej wolnościowej zmianie. Trudno było nie sprzyjać temu ruchowi, nie chcieć uczestniczyć w nurcie zmian, w nowej kulturze. Białoszewski był jednym z patronów tej kultury, idolem poetów Nowej Fali – zarazem tak od nich odległym, na osobnej pozycji, jak kapłan jednoosobowego Kościoła.
Używam kategorii sakralnych w stosunku do twórczości i życia poety, który nazywał siebie „niewierzącym”. Pisarstwo Mirona nabiera specjalnego znaczenia, gdy na nie spojrzeć jako na akt „dzikiej świętości”, „mistycyzmu bez Boga”. Tak właśnie Roger Bastide nazywał poszukiwania spontanicznego sacrum, pierwotnego transu doznawanego poza instytucjami Kościoła i społeczeństwa, które świętość „udomowiły”. Białoszewski mógłby być świetnym przykładem dla jego poszukiwań. Odbiór twórczości Białoszewskiego w przyspieszających latach siedemdziesiątych był paradoksalny. Dla znaczenia jego pisarstwa i dla jego popularności był to okres szczytowy. Białoszewski, mimo że cenzuralny, był dla twórców nowej kultury symbolem literatury nieskażonej peerelowską nowomową. Był wolnym mieszkańcem swego języka. To właśnie Stanisław Barańczak, lider Nowej Fali, był autorem fundamentalnego studium Język poetycki Mirona Białoszewskiego. Ale jednocześnie Miron i jego wielbiciele byli sobie tak dalecy, jakby należeli do innych „Kościołów”. Tamci walczyli z sowietyzacją, budując autentyczne więzi społeczne, tworzyli obywatelskie instytucje, szukali sojusznika w otwartym Kościele tamtych przedpapieskich lat, kiedy Tygodnie Kultury Chrześcijańskiej stawały się miejscem wymiany wolnej myśli. Miron działał w innym wymiarze. Uprawiał „dziką świętość”, pozainstytucjonalną, na własny rachunek, w kręgu najbliższych. Terenem jego działań było małe środowisko, domowe społeczeństwo, sztuczna rodzina, jaką tworzył wokół siebie. Zarazem sprawiał, że do tej rodziny należy każdy z jego czytelników. Czytając Mirona, siłą rzeczy trzeba „na łóżku mu siedzieć”, bo „dramat jest wąziutki, ciaśniutki”. Podczas gdy młoda poezja Nowej Fali z pasją przedrzeźniała oficjalną nowomowę, dekonstruowała ją, dokonując na niej egzekucji, Miron – „największy polski poeta prywatny”, jak nazywała go Maria Janion – swoim językiem odzierał rzeczywistość z wszelkiej ideologii, zamieniał w relację międzyludzką, uczłowieczał. A przy tym odprawiał jakieś własne, trudne do skodyfikowania, dzikie nabożeństwo, dzikie święto, poza religią, poza społeczeństwem.
Kiedyś podczas zabaw w filmikowanie u Romana Klewina i Adriany Buraczewskiej Miron w peruce ze sznurków odprawiał taniec nad ciałem nagiego chłopca, nad którym pochylały się długowłose dziewczyny. Miron unosił się nad nimi w transie. Był szamanem, który odbywa swoją momentalną podróż do Nieba i jak pisze Eliade, „przywraca most między Niebem a Ziemią, dostępny niegdyś wszystkim ludziom”.
W moim uspołecznionym życiu, o którym raczej nie rozmawiało się u Mirona, ważne były w tych latach dwie eseistyczne książki, wydane w Bibliotece „Kultury”. Był to głos liderów mojej generacji: Kościół, lewica, dialog Adama Michnika i Etyka i poetyka Stanisława Barańczaka. Obie zawierały optymistyczne wizje wielkiej zmiany, społecznej emancypacji, ukazywały kruchość fasady oficjalnej kultury. Michnik prorokował nadciągający czas Solidarności, kiedy w dążeniu do życia w prawdzie „ludzie lewicy laickiej spotykają chrześcijan i wraz z nimi odmawiają herbertowską modlitwę ludzi wolnych”. Barańczak ukazywał rewolucyjną zmianę: pojawienie się nieoficjalnego obiegu kultury. „Polska roku 1977 jest doprawdy dziwnym krajem – pisał w eseju Fasada i tyły. – Poza martwą bryłą zewnętrznej fasady, poza całą tą uprzykrzoną kulturą gorliwych dziennikarzy, posłusznych literatów, rzeźbiarzy stawiających państwowotwórcze pomniki – poza tym wszystkim i w całkowitej opozycji do tego wszystkiego trwa gorączkowy ruch. Powstają odbijane na powielaczach czasopisma i książki. Odbywają się w prywatnych mieszkaniach spotkania literackie. Rodzą się piosenki i satyryczne poematy. Organizowane są dyskusje, wystawy, przedstawienia teatralne. Wszystko to bez zgody władz i nawet bez ich wiedzy”.
Białoszewski w tym samym czasie notuje w swoim dzienniku: „Młodzi bez doświadczenia myślą, że może się coś w ustroju zmienić zasadniczego. Nie wiedzą, że zmiany granic, ustroju odbywają się tylko przez piekło, wojnę. Drogo kosztują”.
Nie dociera do niego sacrum polityki. W dniu rozpoczęcia głodówki ludzi KOR w kościele św. Marcina na Piwnej w Warszawie Miron miał mieć spotkanie autorskie na uniwersytecie. Spotkanie odwołano. Jak opowiadała Ewa Berberyusz, znana reporterka należąca do naszego wtorkowego towarzystwa, Miron w rozpiętym palcie stał pod bramą uniwersytetu i łapał znajomych, którzy wybrali się na jego wieczór, żeby ich ściągnąć do siebie do domu. Konkurencją był kościół na Piwnej, obstawiony przez esbeków, gdzie odbywała się msza za studenta Staszka Pyjasa.
Do Mirona, który nie czytał gazet, nie słuchał radia, informacje docierały wyłącznie poprzez znajomych. Zapisuje w dzienniku:
W kaplicy kościoła na Piwnej głodowało przez tydzień ileś osób. (…) Są to protesty wobec aresztowań, które nastąpiły po rozruchach, strajkach. Wśród intelektualistów poruszenie narasta. Aresztowano Jana Józefa Lipskiego najpierw z całą rodziną. Potem rodzinę wypuścili. I innych. Siedmiuset studentów podpisało protest przeciwko aresztowaniu ich dwóch kolegów. (…) W Krakowie zaszło coś niejasnego. Zabójstwo polityczne? Nie wiem dokładnie. Milicja też tam podobno nie była w użyciu. Wszystko to razem niepokoi, męczy.
Dziś pierwszy czerwca, a ziąb.
(…) Byłem pod uniwersytetem. Bo miałem mieć wieczór. Odwołany. Przyszła Berbera i dwoje Jugosłowian. Chorwatka miała chęć Piwną oglądać. (…) Mówili, że tam jest jedna aktorka, Mikołajska. Potem, że nie. Jedni twierdzą, że siedem osób tam siedzi, inni, że czternaście. Dojechał Barańczak z Poznania. Ten, co wydał o mnie książkę. Też głoduje.
Mają dostęp do ubikacji. Wodę.
Lu. zdziwił się, że głodówka z wyznaczonym z góry terminem zakończenia. Ludmiła, że skoro glukoza, woda, wychodzenie do ubikacji, to po drodze zakonnica może temu i owemu wetknąć czekoladkę.
Jakie właściwie poglądy miał Białoszewski? Dzisiaj nie można takiego pytania uniknąć. On jednak nie pasuje do żadnej formacji. Łamią się na nim wszelkie ideologie. Ma coś z outsidera, obcego, i coś z everymana, takiego jak wszyscy, anonimowego pasażera. Hitleryzm znał z autopsji. Łagry sowieckie – z relacji z pierwszej ręki, od zaprzyjaźnionego sąsiada Olgierda Wołyńskiego. Widział w nich formy zła (zarazem złe formy), które były i będą udziałem ludzkości. Patrzył na konwulsje świata ahistorycznie, trochę jak dziecko albo jak przybysz z innej planety. W jego dzienniku jest notatka o zjeździe partii w Moskwie, oglądanym z pozycji pozaludzkiej.
W telewizji zjazd czy rocznica. W Moskwie. Sztywne trybuny. Olbrzymie. Nie wiem, czy to stadion, czy to Sala Kongresowa. Maszerująca młodzież. Patrzę na Breżniewa, Mamie się wydało, że ma zmienioną mowę. Cały czas myśli się o nim jako o zagrożonym człowieku. Nad wszystkimi stoi olbrzymi biały, wypolerowany Lenin. Śpiewają Międzynarodówkę. Nagle sobie uświadamiam, że to połowa ludzkości. (…) Coś podniosłego, coś straszącego, ale wobec przybyszów z obcej planety to (…) my, ci tu w tej sali, z tym olbrzymim Leninem. Nie możemy się przecież wyprzeć ani Związku Radzieckiego, ani Breżniewa, ani Lenina z Międzynarodówką. Możemy się na to boczyć, ale to jak w rodzinie. Dziwne. Przyznam, przykre. Jako forma. Tylko Międzynarodówka dobra. O idei, czyli wcielaniu idei, trzeba by mówić osiemdziesiąt lat. I ten Breżniew jako symbol nieporadności wobec losu. Pod Leninem, który też miał pod koniec napady lęku i podobno siostra znalazła go pod stołem, jak gryzł but, i dopiero go wzięła i ułożyła do łóżka. A co zrobić ze wspólnotą z Hitlerem?
Swoim mówieniem rozbija rytuały władzy, uziemia je konkretem – jak w obrazie Lenina gryzącego but. Ale okazuje się równie odporny i nieczuły na rytuały opozycyjne. Przypomina w tym chłopca, dla którego liczy się tylko ta gra, w której on jest przywódcą i sam dyktuje warunki. Jednak rzeczywistość lat siedemdziesiątych, jeszcze zanim nastąpiło to, co w 1981 roku nazwał Pogorszeniem, zastawiała na niego pułapki.
Luty 1976:
Wyspałem się. Puściłem Judytę triumfującą Vivaldiego. Dzwonek.
– Kto tam?
– Jan Józef L. Ja tu do ciebie z pewną sprawą.
Od razu wiedziałem, że podpisywanie listu protestacyjnego przeciw zmianie pewnego punktu konstytucji i w sprawie nieograniczania wolności jednostki. (…) spojrzałem na to i powiedziałem
– Nie będę studiował, bo i tak nie zorientuję się dokładnie, o co chodzi, ale podpiszę go.
– Podpiszesz?
– Podpiszę.
Podpisałem. On
– Cieszę się, że cię upolowałem. To tak jakbym upolował słonia.
Ileś dni później odbywa się „wtorek” i do Mirona dociera, że Wolna Europa podała listę protestujących, ale bez niego, a wtorkowi goście – ze względu na których w dużej mierze to zrobił – nie wiedząc o jego udziale, przerzucają się nazwiskami sławnych twórców.
Berbera U nas w redakcji nie ma co drukować. Sandauer leży, Tatarkiewicz leży. Redaktor się zastanawiał. Ja mówię: „No, Białoszewski nie podpisał”. „A tak, tak, damy, tylko trochę później”.
Zorientowałem się, że prócz Jadwigi, która wie ode mnie, nikt nie wie, że podpisywałem. Zacząłem podejrzewać, że zaszła jakaś przeszkoda w ujawnieniu tej listy.
– Eichlerówna podpisała, Wiłkomirska podpisała, ja też dojrzałam już do tego, że bym mogła podpisać – stwierdziła Paulina
Kicia Kocia też o tym, a ktoś
– A po co? – choć może źle usłyszałem.
Mówiono o nieprzyjemnościach. Co za to grozi. Mnie to denerwowało, ale udawałem werwę. Berbera zwróciła się tym swoim uśmiechniętym, powolnym głosem w pagórki zamelodiowań do Jasia Józefa L.
– A jestem ciekawa, jak się odbywa zbieranie takich podpisów, technicznie.
Jan Józef L. coś grzecznie, a nie wprost na to odpowiedział. Dziwne, jak zupełnie niechcący może powstać fałszywa sytuacja. Kiedy wychodzili razem, wziąłem na bok Jasia Józefa L.
– Co z tym? Coś nie słychać?
– No, Wolna Europa ogłasza zawsze, ale zdaje się, że tę listę ktoś przewoził do Krakowa i tam opóźnili się, tak coś słyszałem, chyba poszkapili, lista chyba nie była doręczona. Być może dostaniesz przepraszający list od Andrzejewskiego, że podpisy zostały niewykorzystane.
Pomyślałem, że byłoby to nie najgorsze. Taki podpis nic nie pomaga, a dużo kosztuje. Tyle że pokazuje pewną niegładkość. Dowiedziałem się później, że mój podpis do tej listy, którą mi przyniósł Jan Józef L., dotyczył nie punktu zmiany konstytucji, a innego.
Na swoją obronę przywołuje sytuację sprzed lat.
Kiedy ileś lat temu w nastrojach pomarcowych Związek Literatów z obowiązku porozsyłał propozycje podpisywania się pod protestem przeciwko listowi literatów, którzy protestowali, już nie pamiętam, chyba przeciw cenzurze, postanowiłem nie podpisywać i nie podpisałem. Nazwiska pod propaństwowym protestem przeciw tamtemu protestowi ogłaszano. Nie brzmiało to honorowo. Rozmawiałem potem z panią Marią Brzozowską, sekretarką Związku
– Prawda, że dobrze, że nie podpisałem?
Kiwnęła głową
– Co ja tu miałam. Przychodzili literaci do mnie tu i do domu. Radzili się. Co ze stypendiami. Czy nie odbiorą, jak nie podpiszą. Jedni płakali i nie podpisywali, drudzy płakali i podpisywali.
Odreagowaniem tej sytuacji był sen, w którym prześladowany w rzeczywistości Jan Józef Lipski faktycznie jest u władzy, jako redaktor naczelny gazety, w której pracuje Miron. W tym śnie są zarazem czasy stalinowskie i obecne – jednakowo niepojęte, wywierające nacisk. Bezradny Miron, którego ta sytuacja przerasta, obraca ją w śmiech, w dziecięcą zabawę językową. Lipski jest w tym śnie autorytetem niezawodnym i pobłażliwym. Czuje się, jak wielkim obciążeniem było dla Mirona życie społeczne – niczym dla obcokrajowca, który nie zna obowiązującego języka. Być może, paradoksalnie, lżejsze dla niego do zniesienia były okresy totalitarnego zakłamania, wymagające schronienia się w azylu indywidualności, niż czasy narastającej rewolucji. We śnie Mirona z 1976 roku
Jaś J. L. odkłada gazetę, bo czytał, uśmiecha się.
Mówię
– Mam cię o coś zapytać
A on
– Wszyscy mnie chcą o coś zapytać.
Ja ze śmiechem
– A bo jak się jest naczelnym, to tak jest. Ale to głupstwo. Nie będę cię pytał.
Siedzimy przy stole. Ja z krótkiego boku. Idzie przez radio piosenka, okazuje się propagandowa, zwrotka kończy się słowami
„Głosuj, Oleńka”
Albo
„Podpisz, Oleńka”
Czy „Aleńka”.
Wybuchamy śmiechem. Ja, Jan Józef L., Agnieszka, jeszcze inni nasi. Ja aż się obniżam pod obrus. Idzie druga zwrotka i kończy się
„Głosuj, Alerta”
Czy „Alierta”.
Obniżam się ze śmiechu coraz więcej pod stół i krzyczę
– Ja słyszałem, że to coś z zaciąganiem po wschodniemu.
– Tak – słyszę Agnieszkę – to po rosyjsku, bo w nocy, bo czeski język to taki znów poetyczny.
A ja ze śmiechu siedzę pod stołem na podłodze. W pewnej chwili mam w ręku tekst nowej sztuki Ionesco czy kogoś z Zachodu. Przy tekście rysunki. Postacie na deszczu czy w ogóle w wodzie, mają rozmoczone sylwetki, skrzydła i kwestie. Mówią
– Ala te maje skrzydła – aż tak im się język nie rozpuszcza, to ja dodaję słuchaczom dla efektu. Mimo że jestem o ten pomysł zazdrosny.
PRL traktował jako traf. Relatywnie pomyślny. Zawsze to było coś lepszego niż siedemnasta republika albo Priwislanskij kraj. Pocieszał się, że Tysiąclecie wypadło właśnie teraz, kiedy „jest państwo”, bo przecież „mogło trafić na rozbiory”. Od państwa ludowego dostał mieszkanie. Państwo ludowe wzywało Mirona, Leszka, Ludwika na przesłuchania. Całe środowisko artystyczne było przetrząsane: rewizje, śledzenie. Przybrało to na sile w okolicach 1967 roku. Pretekstem była sprawa wcześniejsza – zamordowanie w 1957 roku 15-letniego Bohdana Piaseckiego, syna szefa PAX-u, a przed wojną przywódcy ONR-Falangi, Bolesława Piaseckiego. Sprawy nigdy nie wyjaśniono. Według jednej z teorii morderstwo było rezultatem rozgrywek wewnątrz aparatu SB, „żydowską zemstą”. Inna teoria głosi, że dokonano tego na zlecenie Moskwy, aby wzmocnić antyżydowski trop. Jak powiązano śledztwo ze środowiskiem Teatru na Tarczyńskiej? Brzmi to zupełnie fantastycznie. Grupa Operacyjna o kryptonimie „Zagubiony” znalazła rzekome powiązanie: nóż, którym zamordowano syna szefa PAX-u, miał być rekwizytem na Tarczyńskiej. „Ze względu na kojarzenie się środków technicznych w teatrzyku ze sprawą uprowadzenia Bohdana Piaseckiego, przeprowadzono szereg rozmów…” – czytamy w tajnej notatce służbowej MSW z 5 grudnia 1970 roku. Dalej następuje charakterystyka trzydziestu trzech osób ze środowiska Mirona, z wymienieniem, które z nich są „kontaktem homoseksualnym”. Wymienia się także „rekwizyty używane w wystawionych sztukach: trzepaczka do bicia piany, zapałki, grzebień, solniczka, laska, krzesła, łyżka wazowa, workowate materiały, nitki nylonowe, minerały, przeróżne ciuchy, parasolka, papier ścierny, lalka, żelazne drągi, płótno, na którym malował Hering, hufnale…”. Interesowano się urządzeniami do powielania.
Szukano na oślep powiązania morderstwa z Żydami. „Padło pytanie – opowiada Ludmiła Murawska – czy ktoś mówił, że to mogli zrobić Żydzi. Nie wiem – mówię. – Ale gdybym nawet wiedziała, tobym nie powiedziała, bo to pretekst do akcji antysemickich… Ludwika Heringa, który znał dobrze Adolfa Rudnickiego [podczas okupacji autor Niekochanej ukrywał się na papierach zamordowanego w Auschwitz brata Ludwika Heringa – przyp. T.S.], pytano, co Rudnicki sądzi o tym, że to mogli zrobić Żydzi. Ludwik się zastanowił i powiedział: Adolf nie jest grafomanem. A coś takiego mógłby wymyśleć tylko grafoman!”
Ludmiła Murawska, gdy padło pytanie o ich domowy teatr, żeby dać próbkę tekstu, weszła na krzesło i odstawiła numer z Kabaretu: „ach, co za szczęście, co za szczęście, zdążyć na pociąg bez dorożki…”. Leszek Soliński deklamował im Balladynę, kwestię wdowy po zamordowaniu córki. Uznali go za niespełna rozumu. Ludmiła: „Wtedy się nie wiedziało tego, co dzisiaj wiemy, że można nie odpowiadać na pytania ubeka. Mówiło się w złości, z przekonaniem, że nie trzeba milczeć, że trzeba rozmawiać, bo można kogoś przekonać”.
„Ludwik rozpatrywał, czy ma kompleks UB – pisze Miron w dzienniku. – (…) Doszedł do tego, że chyba to nie kompleks, ale obiektywna prawda. Dużo naszych znajomych jest na wysługach UB formalnie czy z racji stanowiska”. Ludmile, czekającej na przesłuchanie na Rakowieckiej, wydawało się, że rozpoznaje wśród agentów okazujących przy wejściu legitymacje twarze widzów z teatru.
W latach 1970–1971 spotykamy się u Mirona we wtorki – my, absolwenci polonistyki, oraz inni młodzi, którzy przychodzili tam wcześniej. Wśród nich był kiedyś poeta Ludwik Weiss – Ludwiczek – który wyemigrował w 1968 roku. Miron spotka go po latach w Nowym Jorku. Jego wiersze były publikowane w „Kulturze”. SB interesowała się, kto może być kontaktem między paryską „Kulturą” a środowiskiem Białoszewskiego. Podejrzenie padło na Grację Kerényi, Węgierkę, tłumaczkę, córkę słynnego religioznawcy Karola Kerényi, autorkę pracy doktorskiej o Teatrze Osobnym.
Dzisiaj w książkach o poetach dobrze widziane są raporty SB. Miron też ma swoją teczkę.
Ze spotkań na początku lat siedemdziesiątych pozostało w archiwum IPN kilkanaście raportów. Pisali je na przemian TW „Piotr” i TW „Tomasz”. Chcąc zadowolić swoich mocodawców, donosili w języku marcowej milicyjnej propagandy, że „mieszkanie figuranta jest miejscem spotkań grupy studentów oraz literatów, głównie pochodzenia żydowskiego… O ile Sandauer jest Żydem, co jednoznacznie określa jego prożydowską postawę – wywodzi »Piotr« pokracznym słownictwem i składnią – to Miron Białoszewski jest filosemitą, kultywuje wręcz Żydów. W swoim mieszkaniu ma wiele akcesorii żydowskich, jak np. świeczniki. Jest narkomanem, lecz nie znam drogi dopływu narkotyków. Jest również pederastą. Środowisko to stoi na pozycji »ludzi, którym wyrządzono krzywdę« i utracenia przez Polskę najbardziej wartościowych obywateli. Mówi się również na temat kompletnego braku wolności słowa i druku. W stosunku do spraw marca 1968 wyraźnie opowiadają się po stronie przywódców zamieszek, wskazując, że słabością akcji było jej słabe zaplanowanie i przygotowanie… Miron opowiadał, że na jednym z posążków w swoim pokoju (głowa kobiety) po wypadkach grudniowych zawiesił czerwoną wstążeczkę, która miała oznaczać czerwoną żałobę – komunistyczną. Wstążeczkę tę zdjął 8 marca br. Na zapytanie »Miśka«, czy w Polsce obchodzi się rocznicę wypadków marcowych, Miron odpowiedział: w Polsce nie, ale u mnie od czasu do czasu tak”.
Materiału z tego czasu nie uzbierało się jednak zbyt wiele. Milczenie Mirona na tematy polityczne podczas „wtorków” na placu Dąbrowskiego okazało się uzasadnione.
„Słuchaliśmy płyt przywiezionych z Holandii z nagraniami pieśni kościelnych wielkanocnych… – donosi »Tomasz«. – (…) Wczorajsze spotkanie opierało się głównie na odczytywaniu fragmentów pieśni Anakreonta i dyskusji na ich temat. Były to teksty starodawne i pozbawione jakichkolwiek elementów politycznych. Na zakończenie Roman Klewin zaprosił Mirona na imieniny…” W jednym z donosów przeczytałem: „Tadeusz Sobolewski zostaje dłużej u Białoszewskiego po wyjściu większości osób”.
Wydane w 1973 roku Donosy rzeczywistości w kontekście tamtych esbeckich donosów były ze strony Mirona ukrytym żartem, prowokacją: chcieliście, to macie! Opowiem wam wszystkim, jak żyję, z kim się spotykam, co mi się śni – nie mam nic do ukrycia.
„Historią – powiedział kiedyś na spotkaniu autorskim w szkole podstawowej, ku zgorszeniu nauczycielek – to ja się interesuję dopiero wtedy, jak mi bomby lecą na głowę…” Ale z historią jako fabułą dziejową, pełną faktów, osób, anegdot, żył za pan brat, obłożony pamiętnikami i relacjami z różnych epok. Tyle tylko że nie uznawał powagi Ducha Dziejów. Patrzył na historię z dołu, z punktu widzenia ludzi postawionych w sytuacji przymusowej. Nie traktował rzeczywistości jako symptomu panującego systemu. Nie wierzył w postęp. Był w tym, według trafnego określenia Barańczaka, „indywidualizm bez samowywyższenia”, pozbawiony pychy artysty-cygana czy artysty-wieszcza („wieszcz co? a bo ja wiem…”). Jeżeli Białoszewski był „bohemą”, to zewnętrznie tak szarą, niepozorną, że niepodobna go było odróżnić od innych pasażerów pociągu podmiejskiego do Otwocka. Choć zarazem w jego pisarstwie, tak bardzo zespolonym z własnym życiem, przebłyskuje chwilami utopijna wizja społeczeństwa – indywidualistyczna, tolerancyjna, różnokolorowa. Miron potrafi ją zobaczyć przez moment w tłumie ulicznym, potrafi też ją stworzyć w małej skali, podczas wtorkowych spotkań czy nocnego filmikowania u Klewina.
Szły dla niego dobre lata siedemdziesiąte – może najszczęśliwsze w życiu (mimo zawału). Był to czas, w którym najlepiej mu się pisało („spiszę wszystko!”). Wydane wtedy książki Donosy rzeczywistości, Szumy, zlepy, ciągi, Zawał, Rozkurz czy opublikowane po wielu latach Chamowo i rozpoczęty wtedy Tajny dziennik układają się w „epopeję żywą o dziś dla dziś i jutra”.
W sobotę, swój ulubiony dzień tygodnia, po długim spaniu, wychodzi na Marszałkowską: „Pan Bóg odpoczywa na niebie, Matka Boska suszy pieluchy na Pałacu Kultury (…) Ludzie za ludźmi. I ludzie przed ludźmi. Ludzie w szkłach, w szybach, wchodzą, w domy towarowe, wszystkimi przezroczystościami… placyki, Chmielna, prześwity, kąty, zakamary, sklepy, sklepy, kino, samochody, stragany, koszule, koszule, bluzy, włosy, kwiaty, torby, spodnie; pasy, kolory, kiece… włosy, włosy, bluzy męskie, damskie, bluzy, koszule, lezą, świecą, siedzą, przechodzą (…) Na koszulach mijańcy mają »tip-top«, Miki, remont czy jak tam… ta cywilizacja… może ona nie jest znów taka poważna. Ostatecznie…”. To jest ten jego raj, niewinny, z przygodami.
Zaprzyjaźniony Olgierd, któremu Miron napisał kiedyś w dedykacji, że go „strasznie lubi i ceni, i z którym ma porozumienie jak rzadko z kim”, syn zamordowanych w ZSRR komunistów, więzień łagrów, w latach siedemdziesiątych współpracownik KOR, wyrzucony z pracy po tym jak podpisał protest przeciwko zmianom w konstytucji, miał wówczas żal do Mirona o jego niezaangażowanie.
„Przeszkadzał mi jego strach przed milicją. I naraz spojrzałem na jego twórczość jako na taki azyl. Że to jest sposób na to, żeby bezboleśnie przeżyć życie…” – zwierza się w książce wspomnień Hanny Kirchner, przyznając, że może jest niesprawiedliwy. Miron spisał i to – w jego dzienniku jest przytoczona ich rozmowa na ten temat. Olgierd podpuszcza Mirona, mówiąc: „Nigdy jeszcze tyle czasu spokoju nie było w tej Polsce. (…) kto wie, czy to nie dzięki właśnie temu ustrojowi. Może to jest jedyny ustrój, który daje spokój”. Miron przytakuje, jakby nigdy nic, a wtedy Olgierd dorzuca z ironią: „Tyle że można w tym ustroju zgłupieć”. „A, to trzeba się nie dać” – odpowiada Miron na odchodnym, wypierając pretensję Olgierda, byle tylko nie zepsuć sobie dnia.
Kiedy szedłem pierwszy raz do Białoszewskiego, nie wiedziałem o nim prawie nic, nie miałem pojęcia, kim jest, jak wygląda. Kołatało mi się w głowie określenie „grota numerowana” z Obrotów rzeczy i esej Poezja rupieci, w którym Artur Sandauer uznał Białoszewskiego za najwybitniejszego powojennego poetę. Potraktował Mirona jak Sartre Geneta – ustawił go w roli nihilisty, poety lumpa, „satanisty języka”, który świadomie umieścił siebie na śmietniku oficjalnej kultury. To rozpoznanie, pod pewnym względem przenikliwe, zacierało inny, równie ważny aspekt „życiopisania” Białoszewskiego – z jego strony nie była to manifestacja „braku porozumienia”, ale przeciwnie, dążenie do porozumienia, wszelkimi sposobami i za wszelką cenę, nawet poza językiem.
Sandauer – odkrywca Białoszewskiego i jego obrońca (do pewnego okresu) – epatował obrazem poety żyjącego „o herbacie i proszkach”. Na polonistyce chodziły słuchy: to narkoman, który się wykańcza. Śmiałem się potem z tych plot, kiedy Miron wysyłał mnie do apteki po kofeinę lub krople Inoziemcowa. Wszystko, co robił, uważaliśmy za naturalne.
Ale po co właściwie wiosną 1970 roku szedłem na plac Dąbrowskiego? Nie miałem zwyczaju odwiedzać pisarzy, nie chciałem należeć do orszaku artystów. Może chciałem coś sprawdzić? Zaznać w rzeczywistości tego, co dała mi lektura jego Pamiętnika z powstania warszawskiego: poczucia bezpieczeństwa?
Czułem się tak, jakby to on mnie do siebie zaprosił swoją książką.
Miał w czasie powstania tyle lat, ile ja wtedy. Razem z nim byłem na Starówce – jako czytelnik, do którego się mówi w największym zaufaniu. Nikt przedtem w literaturze polskiej tak do mnie nie mówił. Tak bezpośrednio. Z tak bliska. Spośród klasyków może Laurence Sterne w Podróży sentymentalnej – ta osiemnastowieczna powieść zadziwiała mnie na studiach bardziej niż eksperymenty nowej prozy. Może Słowacki w Beniowskim? Aleksander Fredro w sterne’owskim, dygresyjnym antypamiętniku Trzy po trzy? Na innym poziomie, w innych rejestrach – Proust.
Niosłem Pamiętnik, by dostać dedykację dla mojej mamy, bo kiedy zacząłem go czytać, przypomniały mi się jej opowiadania okupacyjne, które znałem na pamięć. To był pierwszy powód, dla którego do niego poszedłem: dedykacja.
„Będę szczery, może za dokładny, ale za to tylko prawda będzie” – który z dwudziestowiecznych pisarzy zdobyłby się na takie wyznanie? Opowiedział powstanie warszawskie po swojemu, tak jakby opowiadał je gościom, leżąc pod swoją niebieską kołdrą. Opowiadał tak, żeby nam zakręcił się w nosie zapach spalenizny, ruin, sproszkowanej cegły. Czytając Pamiętnik, a właściwie słuchając go, bo tę prozę się słyszy, dotykamy fenomenu samego opowiadania, które daje słuchaczowi luksus bycia w dwóch czasach naraz. Jesteśmy w środku ginącego miasta, a zarazem oglądamy to z punktu nieruchomego, bezpiecznego. „Teraz mam czterdzieści pięć lat (…), leżę na tapczanie cały, żywy, wolny, w dobrym stanie i humorze, jest październik, noc, 67 rok…”
Z Woli na Starówkę, ze Starówki do Śródmieścia kanałami, z rannym niesionym na plecach. Miron nie bierze udziału w walce, ale gdzie tylko można, rwie się do pomocy. Wokół jest tłum wspomagających ludzi, bliskich i nieznajomych. Miasto wali się jak zużyta dekoracja. Nie ma ucieczki. Cały świat sypie się, wali, płonie i razem ze swoją kulturą, swoimi świętościami obraca się w popiół.
Freta, Koźla, Franciszkany. Rozłupane kamienice. Nadbudówki. Po ileś pięter. Rozłupane na piony. W ukosy. Puste. W wióry. W wisiory. Z wapna, trzcin, desek, cegieł. Strasznie dużo tego. Z tego była cała Warszawa. Prawie. Te pięciopiętrowe też: trzcina, wapno, cegła, dachy. Czyli drzazgi. Rozsypki. Suche to. Trzeszczało. Jak trafiało w to, to to tryskało. Dom po domu. Wisiały z dziur po balkonach albo z niczego już po nich – gzymsy podstawkowe – konsole z blachy. Huśtały się. Brzęczały. Tłukły. Cienkie, puste w środku, te, co się myślało, że to gzyms – mur-marmur. W ogóle – Warszawa zdradzała się ze wszystkich swoich sekretów. Już się zdradziła – nie ma co ukrywać. Już się sypnęła. Wkopała. I te sto lat wkopała. I te dwieście. I te trzysta. I te więcej. Wszystko się wydało. Od góry do dołu. Od Książąt Mazowieckich. Do nas. I z powrotem. Staś, Sobieski, Sasy, Wazy, Wazy, Sasy, Sobieski, Staś, Fukier, Sobiescy, Marysieńka, Sakramentki.
Skręciliśmy. Wszyscy nasi. I ta w pręgi od drzwi, i różni, co szli, podchodzili, odchodzili. Front się rozegrał. Jak ta ziemia. I na całe gruzy i niebo. Niebieskie. Zadymione. Czerwone. Słońce. Kurz w zębach. Z wapnem. Gruzy pachną. Silnie. A spalone – jak! A huk jak pachnie z tą posypką. Przez uszy do nosa. Nos ma jeden katar z oczami. Płacz mechaniczny. Przesłona.
Dziwna rzecz, w tych obrazach zniszczenia, w zdaniach rozpryskujących się na pojedyncze słowa jak pod uderzeniem bomby następuje zarazem paradoksalne związanie świata w jedną całość. W apokaliptycznym opisie świat odsłania swoją jedność. Odsłania się wartość życia „na tle możliwości śmierci”. Wszystko jest tu razem, w kupie, bez ścian, bez przegrody: Sobiescy i ranna kobieta, dawność i teraźniejszość, duch i ciało, zbiorowe i indywidualne, to, co uświęcone, i to, co bezwstydne, jak powstańcze latryny. Jest to zuchwałe wobec narodowego i religijnego tabu, ale to nie poeta je łamie – one zostały złamane już wtedy. A wszystko nawleczone na jedną nitkę przeżycia nacechowanego współczuciem.
Inna cecha szczególna: ta książka o zagładzie jest pozbawiona nienawiści. Nie jest „dziejowa” ani tym bardziej „polityczna”. Białoszewski nie zajmuje stanowiska w dyskusji o sensie powstania, choć niejeden czytelnik odczuje tragiczny bezsens decyzji o jego wywołaniu – bezsens powracający w historii.
Jako student zachłystywałem się Pamiętnikiem, czytając go – zgodnie z tym, co napisała później Maria Janion w studium Wojna i forma – jako opowieść o wojnie, która odziera rzeczywistość z pozorów. Białoszewskiemu udało się znaleźć język, który był odpowiednikiem tego obnażenia.
Podwórze na Chłodnej 40. Trzeci dzień powstania. Niosą syna sąsiadki. Słychać jej krzyk. Już wiadomo, po pierwszej euforii, ile będzie kosztować powstanie, ile kosztuje jedno ludzkie życie. Rozpacz mieszkańców kamienicy kojarzy się Białoszewskiemu z incydentem podczas oglądania szopki: „Dawno przed wojną, oczywiście. W czasie któregoś aktu oberwały się w lewym kącie sceny koce. Nagle gołe kulisy. Katastrofa, bo tam czekało pełno aniołów, króle i różni na swoją kolej. Z piskiem to się rzuciło w kąt, stłoczyło, zbiło w trójkącik. Anioły tuliły się, zakrywały sobie łokcie i piszczały. O, jak mi było ciężko tu, na tym podwórzu teraz”.
Dalej jest już tylko pogarszanie się sytuacji, które zdaje się nie mieć końca, aż do ostatecznej klęski. Rzeczywistość staje się nie do wytrzymania. Życie wydaje się niemożliwe. A jednak żyje się, coś pichci na kuchence z cegieł, a nawet przeżywa duchowe uniesienia, pisze poematy na papierze kancelaryjnym znalezionym w rozwalonym biurze. Literatura występuje w swojej funkcji najbardziej pierwotnej, ocalającej. Białoszewski pisał pod bombami, tak samo jak później, pod koniec życia, na stole reanimacyjnym, kiedy szukał słów, które udźwigną ciężar sytuacji, pomogą przezwyciężyć lęk.
Przeżył w powstaniu swój koniec świata. Patrzył na Warszawę jak na zburzoną Jerozolimę. Pod uderzeniami „krów”, razem ze swoimi kościołami i pałacami „zdradziła się”, „sypnęła”, „wkopała”. W słynnym lamencie: „Nie uchronili nas nasi królowie. Ani myśmy nie uchronili naszych królów. Tego, co po nich. Wszystkiego. Wszystkiego” – pobrzmiewa coś więcej niż żal nad miastem. Jest to lament nad całym dawnym światem, gdzie śpiewano „żydowskie sprawy w kościele z gotyku”. W Pamiętniku ten świat ginie na naszych oczach, razem z powstańczą Warszawą, a wcześniej z gettem.
Latami szukał języka, którym można to opisać, który nie byłby skompromitowany i wytrzymał napór katastrofy będącej także katastrofą wartości. Tego samego szukali jego literaccy rówieśnicy: Borowski, Różewicz. Białoszewski znalazł wyjście przewrotne: zszedł do piwnic języka, na poziom potocznej, niby-kalekiej mowy, żeby ocalić to, co najwznioślejsze. Nazywano go poetą rupieci, poetą rozpadu, brzydoty. To powierzchowna opinia. Rozpadające się konstrukcje słowne, uznawane za eksperyment „satanisty języka”, posłużyły do opisu miasta osypującego się pod bombami. Paradoks wielkiej sztuki polega na tym, że działa odwrotnie niż użyte w niej środki – osuwające się ściany miasta, ginący ludzie, wszystko to zostaje zatrzymane jak w migawce. Opis zniszczenia – jak zauważyła Małgorzata Dziewulska – stał się siłą rzeczy zapisem trwania, magicznym gestem poety, który nie pozwala się zniszczeniu dokonać, dopóki istnieje forma.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Projekt okładki Marcin Słociński
Zdjęcie na pierwszej stronie okładki domena publiczna / Narodowe Archiwum Cyfrowe
Opieka redakcyjna nad wyd. I i II Dorota Gruszka Karolina Macios Aleksandra Pietrzyńska Anna Szulczyńska
Redakcja Zuzanna Detnerska
Korekta Barbara Gąsiorowska Katarzyna Onderka
Indeks Wojciech Bonowicz Artur Czesak
Copyright © by Tadeusz Sobolewski Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023
ISBN 978-83-240-6762-6
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Plik przygotował Woblink
woblink.com
