Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Czy Czesi faktycznie zasługują na miano najbardziej wyluzowanego narodu Europy Środkowej? Dlaczego mieszkańcy Brna, Ostrawy czy Ołomuńca nie cierpią, gdy ktoś mówi, że mieszkają w Czechach? Ile jest prawdy w stwierdzeniu: Co Czech do muzykant? Franz Kafka, Bohumil Hrabal, Milan Kundera, Ota Pavel – w czym tkwi fenomen czeskiej literatury, sprawiający, że mieszkańcy tego niezwykłego kraju wolą chrzcić książki niż dzieci? I czy rzeczywiście są narodem ateistów? Jak Czesi zostali mistrzami bajek dla dzieci? Dlaczego tak trudno nauczyć się ich języka i czemu Polacy nie powinni w Czechach używać słowa „szukać ”? Czym jest czeski klid i czy można się go nauczyć? Jaka jest geneza przemysłowej potęgi tego małego narodu i jak wzbogacili się tamtejsi oligarchowie?
"Czechy. To nevymyslíš" to opowieść o kraju i ludziach, którzy rzeczywiście są przekonani, że żyją w najlepszym miejscu na ziemi. Czy jest tak naprawdę?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Rok wydania: 2025
Projekt okładki: Adam Kosik
Redaktor serii: Halina Hałajkiewicz
Redaktor prowadzący: Barbara Czechowska
Redakcja techniczna: Andrzej Sobkowski
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Justyna Techmańska, Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)
Mapa: Anna Szymańska
Zdjęcia: Depositphotos, iStock by Getty Images, Wikipedia Commons
© for the text by Aleksander Kaczorowski
© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022, 2025
ISBN 978-83-287-3811-9
MUZA SA
Wydanie II, zaktualizowane
Warszawa 2025
–fragment–
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Mojej żonie Joannie w trzydziestą rocznicę ślubu.
Bez Ciebie zanudziłbym się na śmierć, nawet w Czechach.
Zainteresowałem się Czechami, zanim to było modne. Wiem, to brzmi tak, jakbym zadzierał nosa, ale w czasach mojej młodości Czesi naprawdę kojarzyli się w najlepszym razie z Karelem Gottem, Heleną Vondráčkovą i bohaterami popularnych seriali telewizyjnych: Szpital na peryferiach, Kobieta za ladą. No, może jeszcze ze Szwejkiem. Mój przyjaciel Mariusz Surosz, pisarz i przewodnik, który od lat oprowadza po Pradze polskie wycieczki, twierdzi, że od tamtej pory nic się nie zmieniło, a jeśli już, to na gorsze, zwłaszcza w młodszym pokoleniu. Mam jednak nadzieję, że przesadza. Zresztą gdyby nawet miał rację i tak oczywista byłaby jedna zasadnicza różnica: dziś Polacy masowo podróżują do Czech albo przynajmniej przemierzają ten kraj tranzytem. To zaś oznacza, że mają okazję go zobaczyć, posmakować tamtejszej kuchni i toczonego prosto z beczki piwa, zachwycić się pięknem krajobrazu czy architektury. A przede wszystkim na własne oczy zobaczyć Czechów.
Za moich czasów łatwiej było w Polsce zobaczyć słonia w zoo niż spotkać Czecha. Niewielu ich odwiedzało nasz kraj i niewielu Polaków odwiedzało Czechosłowację, gdyż w ogóle niewielu jeździło za granicę, chyba że na tak zwane saksy, czyli do pracy zarobkowej w krajach Europy Zachodniej. O Czechach wiedzieliśmy tyle, co nic. Według rozpowszechnionego stereotypu Czesi byli tchórzliwi, wredni i nie lubili Polaków. No i mówili śmiesznym językiem. Jak jest po czesku gołąb? „Dachovy zasraniec”. Jednym słowem, nie kojarzyli się z niczym ciekawym. I trzeba było mieć trochę nie po kolei w głowie, żeby się nimi zainteresować.
Dlatego na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy zacząłem studiować bohemistykę, czyli filologię czeską, wciąż musiałem tłumaczyć znajomym, co to takiego ta bohemistyka, wyjaśniać, że nie ma nic wspólnego z chemią (szczęśliwie dla mnie okazała się za to mieć odrobinę wspólnego z bohemą). „I co ty będziesz teraz robił?”, pytały zatroskane koleżanki. „Po co ci ten czeski?”, dopytywali zaniepokojeni koledzy. „Czy po takich studiach w ogóle można znaleźć jakąś pracę?”, martwili się rodzice.
O dziwo, tak. Nigdy nie narzekałem na brak zajęć związanych z Czechami. Prawdopodobnie dlatego, że byłem – i wciąż jestem – szczerze zafascynowany tym krajem i ludźmi, tak odmiennymi od nas, Polaków. Różnice są dostrzegalne gołym okiem, widoczne na każdym kroku. A prawdę mówiąc, były jeszcze większe, wręcz rzucały się w oczy, gdy z górą trzydzieści lat temu pierwszy raz pojechałem do Pragi.
Studiowałem wtedy od niedawna socjologię na Uniwersytecie Warszawskim. Tak, to nie pomyłka; po maturze rzeczywiście zamierzałem zostać socjologiem. Wybrałem ten kierunek zainspirowany przykładem starszego kolegi z mojej rodzinnej, podwarszawskiej miejscowości. W schyłkowym okresie poprzedniego ustroju warszawski Instytut Socjologii był wylęgarnią opozycjonistów, zarówno w środowisku studentów, jak i wykładowców. A że świeżo po maturze nie bardzo wyobrażałem sobie, co miałbym w życiu robić, postanowiłem pójść na socjologię, licząc, że przynajmniej będzie się tam coś działo, że poznam ciekawych ludzi i może sam zacznę działać w prawdziwej opozycji.
Nic z tych planów nie wyszło, ponieważ wkrótce skończył się komunizm, a ja zdałem sobie sprawę, że bardziej niż polityka interesuje mnie kultura. Nie żałuję jednak czasu spędzonego na socjologii, gdyż to właśnie poznani tam koledzy podsunęli mi książki niezwykle popularnego wówczas czeskiego pisarza emigracyjnego Milana Kundery. Zrobiły one na mnie ogromne wrażenie. I to był, nie licząc dziecięcych kreskówek i kilku obejrzanych w dzieciństwie filmów, mój pierwszy kontakt z czeską kulturą.
Na dziewiętnastolatka, którym wtedy byłem, powieści Kundery spadły niczym grom z jasnego nieba. Oszałamiająca mieszanka seksu i polityki, historii najnowszej i wnikliwej psychologii, niezwykłych dramatów ludzkich i fascynujących historii miłosnych. A wszystko działo się w Czechach, które do tej pory kojarzyły mi się z piwem (wstyd się przyznać, wtedy jeszcze za nim nie przepadałem). Pod piórem Kundery ten kraj objawił mi się jako miejsce o fascynującej historii i niezwykłej kulturze. Ale naprawdę zakochałem się w Czechach – i w piwie – gdy sięgnąłem po książki Bohumila Hrabala.
Jak to wytłumaczyć? Jak opowiedzieć o tym komuś, kto nie zetknął się nigdy z jego powieściami? Kogo nie zachwyciły zrealizowane na ich podstawie filmy Jiříego Menzla, takie jak Pociągi pod specjalnym nadzorem czy Postrzyżyny?
Nie, nie da się tego zrobić, więc nie będę zawracał sobie głowy. Dość powiedzieć, że Hrabal stał się dla mnie kimś więcej niż ulubionym pisarzem. Nauczycielem życia przeżywanego tak, jakby każdy dzień miał być cudem, jakby codziennie wydarzyć się miało coś nadzwyczajnego. Rodzajem objawienia, czy też – jak się uczenie mówi – epifanii, odkrywającej prawdziwą naturę świata, jego ukryte przed okiem profanów piękno, a mogło to być chociażby wypite w dobrym towarzystwie piwo. Piwo, nie żaden tam, nie daj Boże, kufel piwa.
No właśnie, w języku polskim brakuje słowa, które dobrze oddawałoby sakralną naturę rytuału związanego ze spożywaniem tego trunku. W czym Polacy piją piwo? W kuflach, ewentualnie w szklankach. Mnie słowo kufel kojarzy się z popłuczynami, z zatęchłym odorem peerelowskiej budki z piwem. Z kolei szklanka brzmi aż nazbyt sterylnie – ze szklanki można pić wodę, herbatę czy mleko. Ale piwo? Piwo jest czymś tak nadzwyczajnym, że wręcz wzdraga się przed niechcianym towarzystwem kuchennych dookreśleń. Na szczęście piwosz nie zaprząta sobie głowy nazywaniem naczyń, z których je wypije, po prostu zamawia piwo, ewentualnie dwa piwa (po czesku: dvě piva – to była jedna z pierwszych rzeczy, jakich się nauczyłem w Pradze). Czesi piją piwo w půllitrech, nikt jednak nie zamawia pół litra piwa. Zamawia się pivo, ewentualnie pivečko (co wcale nie znaczy, że ma się ochotę na małe piwo). Ale nie uprzedzajmy wypadków, do piwa i czeskiego upodobania do zdrobnień jeszcze wrócę i poświęcę tym zajmującym kwestiom kolejne rozdziały mojej opowieści.
Na razie wciąż jeszcze jesteśmy w Warszawie, a ja z każdą przeczytaną książką Kundery czy Hrabala odkrywam nowe tropy: autorów, których chcę poznać, sprawy, o których chciałbym dowiedzieć się więcej. Nie od razu jednak podjąłem decyzję, by rzucić ledwie liźnięte studia socjologiczne i zacząć uczyć się czeskiego. Potrzebowałem trochę czasu, choć o niczym nie marzyłem bardziej niż o tym, by wybrać się do Pragi i zobaczyć miasto, gdzie rozgrywa się akcja książek moich ulubionych pisarzy. Przekonać się, czy rzeczywiście jest tak niezwykłe. I czy prawdziwi Czesi choćby w niewielkim stopniu przypominają bohaterów powieści Hrabala i Kundery.
Wyjazd do Czech wcale nie był wtedy rzeczą prostą. Podczas gdy w Polsce wiosną 1989 roku rozpoczęły się obrady okrągłego stołu i pół roku później, po czerwcowych wyborach, powstał pierwszy niekomunistyczny rząd w Europie Wschodniej, w Czechosłowacji wciąż rządzili twardogłowi komuniści i ani myśleli oddawać władzy nielicznym dysydentom z Václavem Havlem na czele. Pomimo wszechobecnych frazesów o internacjonalistycznej przyjaźni granice między demoludami były zamknięte, a czechosłowackie władze niechętnie wpuszczały do kraju przybyszów ze zbuntowanej Polski. Od turystów wymagano nie tylko ważnych paszportów, ale także środków zdeponowanych na tak zwanej książeczce walutowej i zaświadczenia o wykupionym pobycie w hotelu (swoją drogą te absurdalne przepisy obowiązywały w Czechosłowacji aż do 1991 roku, rzekomo w obawie przed polskimi handlarzami, którzy mogliby wykupić mięso i jaja z przygranicznych sklepów). Podróż do tego kraju była więc możliwa, ale wymagała trochę zachodu. Ja zaś miałem wtedy co innego w głowie. I ma się rozumieć, że wcale nie chodziło o naukę.
Zakochałem się w pięknej dziewczynie, u której nie miałem najmniejszych szans. Tak mi się przynajmniej wydawało do czasu, gdy wreszcie zebrałem się na odwagę i wyznałem, co do niej czuję. Joanna – niebawem wzięliśmy ślub, a później doczekaliśmy się czwórki dzieci – polubiła książki Hrabala i chętnie wybrała się ze mną do Czechosłowacji, gdy w maju 1990 roku tamtejsze władze na cały okrągły tydzień otworzyły na oścież granicę dla Polaków, chcących wziąć udział w pierwszej historycznej pielgrzymce papieża Jana Pawła II do tego kraju. Skorzystaliśmy z okazji, choć tak naprawdę podążaliśmy tam nie śladami papieża, tylko Bohumila Hrabala. Tak zaczęła się moja znajomość z prawdziwymi Czechami.
Pierwsza niespodzianka czekała nas tuż za granicą. Nie stać nas było na samolot, pociąg międzynarodowy do Pragi kosztował krocie, pojechaliśmy więc nocnym pociągiem z Warszawy do Kudowy. Nad ranem wysiedliśmy na tamtejszym dworcu kolejowym, nie namyślając się wiele złapaliśmy taksówkę i podjechaliśmy na przejście graniczne w Kudowie-Słonym. Był piękny słoneczny dzień. Czescy pogranicznicy ledwie spojrzeli na nasze paszporty. I tak, z plecakami na ramionach, trzymając się za ręce, piękni dwudziestoletni wyruszyliśmy na spotkanie z przygodą.
Już na przedmieściach Náchodu zobaczyliśmy coś bardzo dziwnego – bandy wyrostków płci męskiej z rózgami czy też kijkami ozdobionymi kolorowymi wstążkami. Chłopcy uganiali się za swoimi rówieśnicami i usiłowali je wybatożyć. Domyśliliśmy się, że ma to jakiś związek ze świętami Wielkiej Nocy, że to prawdopodobnie jakiś lokalny odpowiednik śmigusa-dyngusa. I rzeczywiście, byliśmy świadkami pomlázki. Od wieków w Poniedziałek Wielkanocny czescy chłopcy stawiają sobie za punkt honoru, by wysmagać dla żartu co bardziej powabne koleżanki. Wszystko to oczywiście w ramach odwiecznego rytuału. Dziewczęta nie obrażają się, uciekają tylko na niby i tak naprawdę obraziłyby się dopiero wówczas, gdyby żaden chłopiec się nimi nie zainteresował. Nam wydało się to bardzo zabawne, miłe i sympatyczne.
W czasach naszego dzieciństwa, które przypadło w dużej mierze na okres stanu wojennego, obchody śmigusa-dyngusa w małej miejscowości często przeradzały się w awantury. Pamiętam, jak miejscowi chuligani zatrzymywali pod kościołem przejeżdżające samochody i kubłami wlewali wodę do wnętrza auta. Nierzadko kończyło się to interwencją milicji. Co bardziej krewkich chuliganów odwożono do miejscowych koszar ZOMO, czyli Zmotoryzowanych Oddziałów Milicji Obywatelskiej, zajmujących się na ogół tłumieniem antyrządowych demonstracji, i tam przykładnie, za karę, polewano na dziedzińcu wodą z hydrantu.
W Czechach wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Nigdzie nie było widać choćby śladu agresji.
To pierwsze wrażenie okazało się prawdziwe. Czechy objawiły się nam jako spokojny, przyjazny kraj, zamieszkany przez ludzi, którzy nawet w knajpach nie urządzali awantur. Dla nas to było coś nadzwyczajnego. Przyzwyczajeni do wszechobecnej w komunistycznej Polsce agresji, nie tylko słownej, ze zdumieniem patrzyliśmy na czekających na autobus do Pragi mężczyzn, siedzących spokojnie przy piwie w dworcowym barze. Nikt się nie wydzierał, nikt nie zaczepiał obcych, wszyscy wydawali się spokojni i wyluzowani. Zrozumiałem, że Czechy z książek Hrabala, kraj ludzi prostych, którzy nie są prostakami, którzy potrafią cieszyć się z drobnych przyjemności, naprawdę istnieje. Zrozumiałem też, że to dla mnie właściwe miejsce.
Autobus z Náchodu jechał długo i powoli. W trakcie podróży byliśmy świadkami drobnej utarczki słownej: pasażer tłumaczył kierowcy, że czasy komunizmu już się skończyły, w związku z czym ów kierowca nie powinien mu zawracać głowy jakimiś bzdurami. Nie zrozumieliśmy, co było powodem zatargu, ponieważ wtedy jeszcze język czeski był dla nas zupełną terra incognita. Wkrótce jednak przekonaliśmy się, że poczucie odzyskanej wolności jest w Czechach wszechobecne, że kraj dosłownie nią oddycha.
Czesi na przełomie 1989 i 1990 roku w ciągu kilku tygodni przeskoczyli od jednego z najbardziej zamordystycznych reżimów w Europie Wschodniej do królestwa wolności. W Pradze na każdym kroku widzieliśmy młodych ludzi z gitarami, którzy rozsiadali się, gdzie popadło: a to na moście Karola, a to na Rynku Staromiejskim, to znów na największym stołecznym placu Wacława. Kapele rockowe rozstawiały sprzęt wprost na ulicy, wokół gromadziły się tłumy podrygujących w rytm muzyki młodych ludzi. I to jeszcze nie wszystko. Nie byłem nigdy wcześniej entuzjastą muzyki ludowej, ale usłyszeć na żywo morawską kapelę, której członkowie śpiewali i tańczyli pod pražským orlojem, średniowiecznym zegarem astronomicznym, to naprawdę było coś. I tak właśnie, śpiewając i tańcząc, Czesi przeżywali aksamitną rewolucję.
Kiedy wysiedliśmy na Autobusovým nádraží Praha Florenc, Autobusowym Dworcu Głównym Florenc w centrum Pragi, przede wszystkim postanowiliśmy zorganizować sobie jakieś lokum. Jedynym, co nam przyszło do głowy, było najbliższe biuro Čedoku, czyli państwowej firmy zajmującej się obsługą ruchu turystycznego. W tym czasie prywatna inicjatywa turystyczna w Czechach stawiała dopiero pierwsze kroki i wszystko trzeba było załatwiać urzędowo. Uprzejma pracownica Čedoku poleciła nam tani hotel robotniczy w peryferyjnej dzielnicy Hloubětín, i to był strzał w dziesiątkę.
Bytový dům (cóż za nazwa!) przerósł nasze oczekiwania. Przyzwyczajeni do skromnej oferty schronisk turystycznych wzięliśmy ze sobą śpiwory i dopiero trzeciego dnia odkryliśmy, że w skrzyni łóżka czeka świeża pościel. Tuż obok hotelu, na zadbanym osiedlu mieszkaniowym, znaleźliśmy sklep spożywczy, gdzie mogliśmy zaopatrzyć się w niezbędne artykuły spożywcze w wyborze i po cenach, które nas, przybyszów z wygłodniałej Polski, wprost oszołomiły. Najtańsze piwo kosztowało bodajże dwie i pół korony, czyli w przeliczeniu na złotówki dosłownie grosze, i było oczywiście znacznie lepsze niż jakiekolwiek piwo osiągalne w Polsce. Przynosiliśmy do pokoju całe naręcza butelek, a nazajutrz wymienialiśmy puste na pełne. W ten sposób dowiedziałem się, że butelka to po czesku láhev – i tak poznałem kolejne ważne słowo w moim polsko-czeskim słowniku.
Trudno dziś opisać, jak niesamowite wrażenie zrobiła na nas Praga. Wprawdzie po czterdziestu latach komunizmu miasto było mocno zaniedbane, wiele pięknych secesyjnych kamienic wymagało kapitalnego remontu i na niektórych z nich rzeczywiście wyrosły już rusztowania. Lecz niezwykła panorama Hradczan, tętniący życiem, choć wciąż jeszcze niezadeptany przez turystów Karlův most, most Karola, czy prowadzące do niego ze Staroměstského náměstí, Rynku Staromiejskiego, wąskie uliczki wydawały się nam przeniesione żywcem z jakiejś czeskiej bajki.
Już wtedy w Pradze pojawili się turyści z Zachodu, początkowo głównie Włosi i Niemcy, ale miasto nadal wydawało się ciche, spokojne, wręcz kameralne. Wszędzie można było dostać się bez kolejki, na Zlaté uličce na Pražském hradě, Złotej Uliczce na Zamku Praskim, nie obowiązywały jeszcze wysokie opłaty. Całymi godzinami chodziliśmy po mieście, a gdy zgłodnieliśmy, wstępowaliśmy do barów, popularnie zwanych automatami, na parówki i piwo. Wszystko nas zachwycało, nawet wystawy sklepów rzeźniczych z ogromnymi szynkami i pętami kiełbas, na których widok ślinka sama ciekła do ust.
Niespodzianki czekały na każdym kroku. Na przykład w publicznych szaletach babcie klozetowe witały każdego: Dobrý den!, i żegnały: Nashledanou!, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. I to też zachwyciło nas w Czechach.
Któregoś wieczoru wstąpiliśmy do gospody „Pod Bonapartem” przy Nerudova ulice, ulicy Nerudy. Lokal mieścił się na samym jej końcu, zaledwie kilkadziesiąt kroków od wejścia na dziedziniec Pražského hradu, praskiego zamku. Nie pamiętam już, czy to my przysiedliśmy się do starszego mężczyzny, czy też on dosiadł się do nas. Zaczęliśmy rozmawiać, on po czesku, my po polsku, jakoś tam się dogadując.
Ten człowiek na zawsze pozostał w naszej pamięci. Pisałem wtedy wiersze, a ściślej rzecz biorąc piosenki, i następnego dnia pod wrażeniem spotkania z nim napisałem mój pierwszy tekst związany z Czechami. Pozwolę go sobie tutaj przytoczyć, głównie z powodów sentymentalnych, ale też dlatego, by choć w części podzielić się z państwem zachwytem Pragą i jej mieszkańcami.
Poznany w mieście Pradze przy stoliku w knajpie gość Piwo, obiad, wódkę, kawę nam postawił, wypiliśmy spytał, czy w Polsce svobodno, ja mu na to teraz tak coś tam plotłem o wyborach, lecz on na to ręką machnął
U nas w Pradze słońce wstaje w otulinie chmur świergot ptaków kłuje w uszy, budzi nas ze snu jeszcze jeden dzień przed nami i gorąca noc księżyc będzie się w Wełtawie kąpał na golasa – a co!
Pomyślałem, że przesadza, ale wiem, kto pan, kto gość rzekłem tylko, że nad Wisłą też gdzieniegdzie bywa fajnie ale gdy wyszliśmy z knajpy na kamienny Karlův most osłupiałem: w nurcie rzeki księżyc gołą dupę niańczył!
U nas w Pradze słońce wstaje w otulinie chmur świergot ptaków kłuje w uszy, budzi nas ze snu jeszcze jeden dzień przed nami i gorąca noc księżyc będzie się w Wełtawie kąpał na golasa – a co!
Mógłbym tak jeszcze długo wspominać ten pierwszy pobyt w Pradze. To wtedy postanowiłem związać się z Czechami i nigdy tego nie żałowałem. Każda wizyta w tym kraju była odkryciem i przyjemnością, za każdym razem dowiadywałem się czegoś nowego, miałem też okazję poznać wielu wyjątkowych ludzi, artystów, intelektualistów, polityków, i z kilkoma się zaprzyjaźniłem. Z czasem odkryłem też mniej przyjemną stronę Czech i niekiedy zdarzało mi się, także publicznie, dać upust negatywnym emocjom. Po jednej z takich wypowiedzi przed kilkoma laty, gdy stwierdziłem, że nie cierpię Czechów i strasznie mnie wkurzają, bo głosują na Andreja Babiša i Miloša Zemana, stałem się nawet przez chwilę ulubieńcem tabloidów, a kilku znajomych śmiertelnie się na mnie obraziło.
Ale żeby była jasność: uważam, że Czechy są fajne. I że Czesi są fajni. Niekiedy odnoszę wrażenie, że są narodem, jakim i my moglibyśmy się stać, gdyby nasze dzieje potoczyły się inaczej. Gdyby nie wszechobecny w naszej kulturze etos rycerski, gdyby nie rzucenie wszystkich sił na Wschód, gdyby nie rozbiory i wynikła z nich tradycja powstań i romantycznych zrywów, gdyby nie brak tradycji mieszczańskich i dominujący po dziś dzień w naszym społeczeństwie sobiepański kod kulturowy, gdyby nie sarmacka nadętość, wreszcie, gdyby nie nadmierna i upolityczniona do bólu rola Kościoła katolickiego, i tak dalej, i tym podobne. Wtedy być może stalibyśmy się Czechami. No tak, gdyby babcia miała wąsy…
Czechy nie są krajem przesadnie dużym, ale mają niezwykle bogatą historię i kulturę, można je poznawać całymi latami, nie odczuwając znużenia. Są też znacznie bardziej różnorodne, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Przekonałem się o tym podczas tamtej właśnie wizyty, gdy po kilku dniach pobytu w Pradze pojechaliśmy z Joanną do Brna. Już od pierwszych chwil zaskoczyło mnie, że ludzie mówią tam inaczej, że tamtejsza czeszczyzna brzmi śpiewniej niż ta, którą posługują się prażanie. Później dowiedziałem się, że język czeski używany na Morawach jest najbliższy literackiej czeszczyźnie, najwierniejszy językowemu ideałowi.
Takich zaskoczeń, zadziwień i odkryć zdarzyło się jeszcze wiele. Najważniejszymi postaram się podzielić z czytelnikami tej książki.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji