Czas namiętności - Beata Pawlikowska - ebook + książka

Czas namiętności ebook

Beata Pawlikowska

2,7

Opis

Powieść o miłości jednej z najpoczytniejszych polskich pisarek.

- Zobaczyłem cię na ulicy i pomyślałem, że jesteś najpiękniejszą kobietą na świecie – powiedział Adrian.

To niemożliwe – pomyślała słabo. Jak ja mogę być najpiękniejszą kobietą na świecie? Anna poczuła łzy pod powiekami. To przecież nieprawda, to niemożliwe, ja mam pięćdziesiąt sześć lat i nawet nie używam makijażu! Wyjaśnij mi to!

- Wszystko w tobie jest piękne. Twoja mądrość, dobroć i gotowość do niesienia pomocy, twoja szlachetna twarz i szarozielone oczy, twoje dłonie i stopy, mokra skóra kiedy wychodzisz z wody i…

I twoje nieśmiałe truskawkowe usta, którymi scałowujesz mój lęk i wszystko, co dotychczas nas rozdzielało. I to jak napinają się muskuły twoich męskich ramion, w których tracę oddech i chcę zostać na zawsze. I to jak zakwita we mnie milion przebudzonych niezapominajek, które wydaje się, że czekały na ciebie przez sto uśpionych lat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 157

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (23 oceny)
7
1
2
4
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zapach_stron

Nie polecam

Ilość użytych epitetów na opisanie pochwy mnie pokonała. Niesmaczne, żenujące, szkodliwe wywody, fabuła nie wiem o czym była. Szkoda czasu na ten twór
20
aizdebska

Nie polecam

Nie wiem o czym była ta książka.
10
bacha_zg

Nie polecam

Koszmar czytelniczy 🙈
00
NusioPusia

Nie polecam

Książka miała być o namiętności, a jest komedią wyśmiewającą dążenia i etykę współczesnych starszych pań. Napisać o tej książce śmieszne czytadło dla mamusiek to pochlebna opinia. I nie, pani Beato, nie wszyscy ludzie są tacy jak bohaterowie książki, a mężczyźni nie myślą fiutkiem.
00
Kotulaki

Nie polecam

Ja tez nie wiem o czym była ta książka 🤷🏼‍♀️🤷🏼‍♀️🤷🏼‍♀️
00

Popularność




Rozdział 1

Anna zatrza­snęła za sobą drzwi i dopiero wtedy poczuła, że pło­nie. Szyja, ramiona, głowa, dło­nie, nawet oczy wyda­wały się gorące, spra­gnione, nie­spo­dzie­wa­nie roz­ko­chane, prze­bu­dzone do miło­ści.

– Co się ze mną dzieje?!… – pytała nie­spo­koj­nie. – Co się stało?

Policzki pul­so­wały jak spa­lone słoń­cem, a jej serce – spo­kojne, wywa­żone, zna­jome od lat, teraz wyda­wało się dzi­kim zwie­rzę­ciem, które pra­gnie wydo­stać się na wol­ność i ucie­kać, biec przed sie­bie, skryć się w wil­got­nym, ciem­nym poszy­ciu lasu i zostać tam na zawsze.

Mimo woli pogła­dziła się po piersi, wysta­ją­cej kostce pod szyją i ramie­niu. Niech to minie. Chwy­tała ustami powie­trze usi­łu­jąc przy­wo­łać się do porządku, przy­wró­cić spo­kój i pano­wa­nie nad życiem. Nie może pozwo­lić, żeby coś do tego stop­nia wytrą­cało ją z rów­no­wagi. Szcze­gól­nie w godzi­nach pracy. Zaraz przyj­dzie następny pacjent, musi wyglą­dać wia­ry­god­nie, budzić zaufa­nie, być tar­czą, wspar­ciem, nauko­wym pro­fe­sjo­na­li­zmem. Nie może prze­cież być roz­pa­lona jak sza­lony pło­mień pożaru zmy­słów. Musi się ogar­nąć, zebrać w sobie, usu­nąć roz­krzy­czane emo­cje i obraz twa­rzy tego chło­paka, jego namięt­nych, wiel­kich oczu wpa­tru­ją­cych się takim wzro­kiem, jakby chciał ją zagar­nąć, wiel­bić, oddać jej się bez reszty, a ona bez tchnie­nia oddaje mu się łagod­nie, miękko, jak rzeka spły­wa­jąca w dolinę z nie­bo­sięż­nych gór.

– Prze­stań, prze­stań! – szep­tała. – Prze­stań wyobra­żać to sobie, pra­gnąć tego, czuć to na swo­jej skó­rze! To się prze­cież ni­gdy nie sta­nie, ni­gdy nie sta­nie, to jest nie­moż­liwe, to ni­gdy się nie zda­rzy!

Stu­ka­nie do drzwi.

– Pani dok­tor, dzień dobry!

Jerzy, 60 lat, po zawale, prze­cho­dzi kry­zys w mał­żeń­stwie. Anna z ulgą usia­dła w fotelu.

– Co dobrego, panie Jerzy? – zapy­tała, wdzięczna za jego obec­ność, za to, że może przez godzinę zaj­mo­wać się jego pro­ble­mami zamiast wal­czyć z wła­snym ser­cem.

– Pani dok­tor! Już wiem – oświad­czył uro­czy­ście. – Zro­bi­łem wszystko jak pani radziła. To koniec!

Ski­nęła głową. Lubiła zada­wać pacjen­tom ten moment ciszy, który wyda­wał cią­gnąć się tak nie­zdar­nie długo, że w końcu zmu­szał do wypo­wia­da­nia słów, i to wła­śnie te słowa – nie­prze­my­ślane, nie­przy­go­to­wane, spon­ta­nicz­nie wypo­wia­dane żeby skró­cić mil­cze­nie, przy­no­siły naj­wię­cej prawdy.

– Nie mam już siły dłu­żej się z tym męczyć! – powie­dział Jerzy. Jego głos nie brzmiał już uro­czy­ście zwy­cię­sko, był raczej woła­niem o pomoc. – Muszę pod­jąć jakąś decy­zję i zde­cy­do­wa­łem, pani dok­tor, nie ma sensu dłu­żej tego cią­gnąć.

– Rozu­miem – zgo­dziła się z nim.

Wygła­dził pal­cami spodnie, spoj­rzał w okno, podra­pał się w szyję.

– Tylko teraz jak to powie­dzieć dzie­ciom?

– Myślę, że naj­le­piej byłoby powie­dzieć prawdę, po pro­stu tak jak jest – powie­działa łagod­nie.

– To zna­czy?

Znów zapa­dła cisza.

– Ja sam nie wiem jaka jest prawda! Może po pro­stu zoba­czy­łem coś, czego nie widzia­łem wcze­śniej? Po zawale cały świat wygląda ina­czej. Kie­dyś myśla­łem, że skoro to jest moja żona, to muszę prze­mę­czyć się z nią do końca, a teraz myślę, że… Myślę że…

Cisza. Nie miał odwagi skoń­czyć.

– Czy roz­ma­wiał pan z żoną? – zapy­tała.

– No jak? – żach­nął się. – Nie mogę jej tego zro­bić.

– Czy pamięta pan o czym czę­sto roz­ma­wia­li­śmy?

– „Rze­czy nie nazwane po imie­niu nie ist­nieją”.

– Co to zna­czy?

Podra­pał się po szyi i skła­dał wargi to w przód, to w tył, jedną na drugą, pod­wi­jał je pod sie­bie jakby cze­kał, że słowa same się na nich poja­wią.

Anna patrzyła na niego przez chwilę, a potem odbie­gła wzro­kiem w bok, na fotel, dywan, okno, za któ­rym pię­trzyła się żywio­łowa zie­leń drzew wcze­snego lata. Chciała biec mię­dzy nimi, zrzu­cić krę­pu­jącą bluzkę i sznur sztucz­nych pereł, które rano zawie­siła na szyi.

– Tylko dokąd? – zapy­tała samą sie­bie i rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie usły­szała w sobie odpo­wiedź: – Nie­ważne dokąd, po pro­stu przed sie­bie!

– Pani dok­tor?…

– Słu­cham! – wypro­sto­wała się, poło­żyła ręce na kola­nach.

– A pani dok­tor wygląda dzi­siaj jakoś ina­czej – zauwa­żył Jerzy.

– Ja?… – poczuła, że się rumieni.

– Coś się w pani zmie­niło. Włosy? Tak jakby odjęło pani lat.

– Och, nic takiego – powie­działa czym prę­dzej, sta­ra­jąc się nie dopu­ścić, żeby zoba­czył żar w jej oczach i to dzi­kie, sza­le­jące w niej pra­gnie­nie. – To pew­nie wio­sna!

– Wio­sna, tak – poki­wał głową.

Oboje z ulgą usły­szeli dźwięk zegara ozna­cza­ją­cego koniec wizyty.

– Poroz­ma­wiamy o tym następ­nym razem – obie­cała Anna.

– Dzię­kuję, pani dok­tor.

Jerzy spoj­rzał na nią bez­rad­nie, a ona chyba po raz pierw­szy poczuła tę jego bez­rad­ność w swoim wła­snym sercu.

Rozdział 2

A więc jak to było, jak to się wszystko stało. Był maj. Poja­wił się klient, który chciał zor­ga­ni­zo­wać wykłady dla stu­den­tów. Powo­ły­wał się na bada­nia o rosną­cych pro­ble­mach zdro­wia psy­chicz­nego wśród stu­den­tów. Prze­cią­że­nie nauką, pre­sja, chro­niczny stres, uza­leż­nie­nia, depre­sja. Pięć wykła­dów finan­so­wa­nych przez uczel­nie. Czy Anna się tego podej­mie? Oczy­wi­ście. To przy­jemna odmiana od wizyt w gabi­ne­cie.

Wło­żyła saty­nową bluzkę wią­zaną pod szyją, czarną spód­nicę, pan­to­fle na pła­skim obca­sie, upięła włosy. I on tam był. Za każ­dym razem. Na początku nie zwró­ciła na niego uwagi. Sala była pełna stu­den­tów. Znała ten typ. Sama kie­dyś była taka jak oni. Przy­szli na uczel­nię zdo­by­wać wie­dzę, w którą szcze­rze nikomu nie chciało się wie­rzyć. Mieli w sobie wyma­ganą goto­wość do pod­ję­cia wysiłku z jed­no­cze­śnie zacią­gnię­tym hamul­cem men­tal­nym. Nauczę się tylko tyle ile to konieczne, zdam egza­miny, znajdę pracę, będę sza­no­wany, będę miał życie. Tak jakby życie było dodat­kiem do dyplomu. Ona też kie­dyś tak myślała. Prze­bu­dziła się pod koniec stu­diów kiedy za późno było, żeby zre­zy­gno­wać, zresztą wcale nie miała takiego zamiaru. Bo co w zamian? W samą porę poznała Andrzeja, ślub, dzieci, sta­bilna praca. Ide­ały? Oczy­wi­ście. Choć ina­czej niż na początku. Wtedy myślała, że może poma­gać ludziom. Dzi­siaj raczej sku­pia się na prze­pro­wa­dze­niu ich przez pro­ces akcep­ta­cji tego, co jest. Każdy nie­sie swój obraz życio­wej ilu­zji sta­ran­nie budo­wa­nej przez lata. Może na tym wła­śnie polega prawda.

Znała ten rodzaj ciszy na sali wykła­do­wej. Stu­denci byli widzami jak na rzym­skiej are­nie. Ona będzie mówić, oni nie będą prze­szka­dzać, zero kon­taktu. Będą patrzeć nie­obec­nymi oczami, wysy­łać wia­do­mo­ści, prze­glą­dać insta­gram, prze­cie­rać zmę­czone oczy, a potem pójdą dalej do swo­ich spraw. On był inny.

Zauwa­żyła go dopiero pod­czas trze­ciego wykładu.

– Odczu­wamy przy­jem­ność, nie zda­jąc sobie sprawy z tego, że jest to chwi­lowe dozna­nie, któ­remu mózg nadaje pierw­szo­rzędne zna­cze­nie, co może pro­wa­dzić do? … – zawie­siła głos.

– Uza­leż­nie­nia! – roz­legł się zna­jomy głos z przodu sali.

– Tak jest! – odrze­kła i wtedy po raz pierw­szy go zoba­czyła.

Patrzyła na niego już wcze­śniej, praw­do­po­dob­nie wiele razy, tak samo, jak patrzy się na samo­chody prze­su­wa­jące się za oknem auto­busu. Zatrzy­mała się na chwilę, spoj­rzała w jego wiel­kie, ciemne, pro­mienne oczy i nagle uświa­do­miła sobie, że to jest ten sam czło­wiek, któ­rego widziała na poprzed­nich wykła­dach. Zawsze zaj­mo­wał miej­sce w pierw­szym rzę­dzie, zawsze sta­rał się odpo­wie­dzieć na każde pyta­nie, zawsze robił pie­czo­ło­wi­cie notatki i przez cały czas czuła na sobie jego zacie­ka­wione spoj­rze­nie.

– Pan jest?… – zawa­hała się. Stu­den­tem? Któ­rego roku? Jakiego kie­runku?

– Ja jestem orga­ni­za­to­rem – odrzekł krótko, rze­czo­wym tonem.

– Ach – odrze­kła i żeby przy­kryć zakło­po­ta­nie, czym prę­dzej pod­jęła wątek.

Wtedy jesz­cze nic się nie zda­rzyło. Dokoń­czyła wykład, stu­denci pod­nie­śli swoje torby i tele­fony i bez pośpie­chu opu­ścili salę. On został i patrzył na nią. Anna odłą­czyła lap­top i pako­wała dro­bia­zgi, gdy nagle sta­nął przed nią. Poczuła jego obec­ność zanim jesz­cze pod­nio­sła głowę. Biło od niego dzi­kie, mło­dzień­cze cie­pło. Ale i wtedy nic jesz­cze się nie stało.

– Nie zdą­ży­łem się przed­sta­wić – powie­dział. – To ja wpa­dłem na pomysł tych wykła­dów. Adrian.

– Anna – wycią­gnęła do niego rękę.

– Czy jest pani zado­wo­lona z fre­kwen­cji?

– Tak, oczy­wi­ście.

– Czy potrze­buje pani wię­cej wody?

– Nie, dzię­kuję.

– Czy widzi pani prze­strzeń, gdzie mógł­bym coś popra­wić?

Był bar­dzo sku­piony, kon­kretny, rze­czowy i mówił ser­decz­nym tonem. Tak jakby naprawdę zale­żało mu na tym, żeby było jej wygod­nie.

– Nie, dzię­kuję – odrze­kła tro­chę zasko­czona. Nie przy­wy­kła do tego, że ktoś się o nią trosz­czy.

– Dużo się od pani nauczy­łem – powie­dział innym, bar­dziej mięk­kim tonem. – To są bar­dzo war­to­ściowe wykłady. Ma pani dar docie­ra­nia w samo sedno.

– Nie­któ­rym to się nie podoba – roze­śmiała się. – Nie każdy lubi sły­szeć prawdę.

– Oczy­wi­ście! Prawda bywa trudna do unie­sie­nia.

– Ład­nie pan to powie­dział – zauwa­żyła.

– Chciał­bym omó­wić z panią kilka spraw orga­ni­za­cyj­nych – zapro­po­no­wał. – Muszę zamknąć salę i oddać klucz. Czy zgo­dzi się pani wypić ze mną her­batę w stu­denc­kim barze?

Był pro­sty i żar­liwy zara­zem. Grzeczny, pełen sza­cunku.

– Oczy­wi­ście – odrze­kła bez namy­słu. I to był chyba ten moment kiedy coś się zmie­niło. To zna­czy jesz­cze nie w sali, nie kiedy szli obok sie­bie na scho­dach, a ona poczuła w sobie lek­kość i radość, i nie wtedy kiedy weszli do pra­wie pustego baru. Ale wtedy kiedy usie­dli naprze­ciwko sie­bie, a ona ucie­szyła się, że sto­lik jest taki mały. Chciała być bli­sko jego żywot­no­ści, ener­gii, uśmie­chu, mło­do­ści. Ile ma lat? – zasta­na­wiała się. – Dwa­dzie­ścia pięć? Sześć? Pra­cuje na uni­wer­sy­te­cie?

– Biała kawa dla pani – posta­wił na sto­liku wysoką szklankę.

– Och, pro­szę mi mówić Anna! – zapro­po­no­wała spon­ta­nicz­nie.

– Biała kawa dla cie­bie, Anno – powtó­rzył cie­płym gło­sem, a ona zadrżała.

Uśmiech­nęła się zakło­po­tana, wdzięczna, że nic nie musi mówić, bo on spo­koj­nym, rze­czo­wym tonem wyja­śniał co go tu spro­wa­dziło i jak wpadł na pomysł zor­ga­ni­zo­wa­nia wykła­dów. Przy­ta­ki­wała i było jej tak dobrze i słodko, że uśmie­chała się i pomy­ślała, że jest jak majowy tuli­pan w słońcu. To pew­nie zasługa kre­mo­wego latte mac­chiato, a może po pro­stu wresz­cie poczuła wio­snę.

Rozdział 3

Nie mogła prze­stać o nim myśleć. Długo w noc czuła bli­skość jego opa­lo­nych ramion, choć prze­cież ni­gdy nawet ich nie widziała. Czuła na sobie jego wiel­kie ciemne brą­zowe oczy. Gdzie­kol­wiek poszła, on patrzył i ogrze­wał ją wzro­kiem.

– Miły czło­wiek – pomy­ślała. – Rzadko się takich spo­tyka. Szczery, uczciwy, pra­co­wity. Nic dziw­nego, że zro­bił na mnie wra­że­nie. To minie.

Nie mijało. Rano obu­dziła się z nadzieją, że znów go zoba­czy. Wstała wcze­śniej niż zwy­kle, sta­ran­niej przy­go­to­wała kanapki do szkoły, młod­szemu z liściem sałaty, star­szy mówił, że gar­dzi zie­lo­nym.

– Weź, mama – odsu­nął się kiedy chciała poca­ło­wać go w głowę.

– Kawa? – zapy­tał mąż.

Zatrzy­mała się zasko­czona. O siód­mej pięć sta­wiała na stole kawę sło­dzoną trzci­no­wym cukrem, którą mąż wypi­jał przed wyj­ściem na dyżur. Od lat, zawsze tak samo. Codzien­nie.

– Och, prze­pra­szam! – wyrwało jej się. Chwy­ciła za czaj­nik. – Woda jest gorąca!

Pokrę­cił głową i spoj­rzał na zega­rek z takim wyra­zem twa­rzy jakby mówił:

– Przez cie­bie się spóź­nię!

Anna wyjęła filtr, nasy­pała kawy, zalała ją małym stru­mie­niem wody.

– Cukier? – zapy­tał.

– Zapo­mnia­łam! – dotknęła z uśmie­chem czoła. – Pro­szę!

Mąż spoj­rzał na nią z takim wyra­zem twa­rzy, jakby mówił:

– Meno­pau­zalne zabu­rze­nia pamięci!

Ale nic nie powie­dział. Wypił kilka łyków kawy mru­żąc oczy, jakby mu nie sma­ko­wała. Ale nic nie powie­dział. W pracy codzien­nie musi tyle mówić, że w domu wolał pomil­czeć.

Anna myślała tylko o nim. Kawa z mle­kiem pach­niała tak samo jak w stu­denc­kim barze. Znów poczuła to samo cie­płe drże­nie, przy­po­mniała sobie jego głos, uśmiech, spoj­rze­nie.

– Ja wła­ści­wie nic o nim nie wiem! – bro­niła się. – Ale czy ja muszę coś wię­cej wie­dzieć? – doda­wała po chwili. – To pro­stu sym­pa­tyczny młody czło­wiek. Wie czego chce, widać w nim uczci­wość i zaan­ga­żo­wa­nie. Rzadko spo­tyka się takich ludzi. Dla­tego o nim myślę. To minie.

Ale nie mijało.

– To czy­sto men­talna fascy­na­cja – powta­rzała Anna. – Lubię z nim roz­ma­wiać, bo jest w nim połą­cze­nie sza­cunku i… i… – zawa­hała się. – I dzi­kiej, nie­okieł­zna­nej siły mło­do­ści. Nic dziw­nego, że zwró­ci­łam na to uwagę. To minie.

Ale nie mijało.

Anna spoj­rzała kry­tycz­nie na swoje saty­nowe bluzki. Sta­rała się zawsze wyglą­dać wia­ry­god­nie, budzić zaufa­nie, być przed­sta­wi­cie­lem nauki, medy­cyny, wie­dzy. Dłu­gie rękawy, zapię­cie pod szyję. Nagle prze­stały do niej paso­wać.

– To wio­sna – pomy­ślała. – Pierw­sze cie­płe podmu­chy wia­tru. To zro­zu­miałe, że czło­wiek ma ochotę ubrać się ina­czej.

Dżinsy. Biały T-shirt z dużym wycię­ciem. Trampki. Potrzą­snęła głową. Nie mogę prze­cież pójść do pracy w tramp­kach! Czy ja w ogóle mam trampki?… Jakie teraz nosi się buty?… Adi­dasy? Takie, jak ma star­szy syn?…

Anna wcią­gnęła powie­trze. Dżinsy opi­nały jej bio­dra. Biała koszulka odsła­niała kostki pod szyją. Poczuła na nich słodki poca­łu­nek. Cie­pły oddech. Wyobra­ziła sobie, że sły­szy szept:

– Jesteś taka piękna. Tak bar­dzo cię pra­gnę!

Zamknęła oczy. Pozwo­liła, żeby cało­wał jej szyję i zaciszne zagłę­bie­nie, gdzie zaczyna się ramię.

– Zostań tam jesz­cze – kazała mu w myślach. – Doty­kaj mnie.

A on posłusz­nie gła­dził ją pal­cami, skła­dał łakome poca­łunki na szyi, ustach, ramio­nach i naj­ja­śniej­szych zakąt­kach jej skóry, pra­gnąc wię­cej, napie­ra­jąc musku­lar­nym cia­łem, pocią­ga­jąc ją za sobą pro­sto w otchłań namięt­no­ści i roz­ko­szy.

– Tego pra­gnę! – szep­tała do niego. – Wię­cej! Moc­niej!

Oddała mu sie­bie miękko, z rado­ścią, jak dolina przyj­mu­jąca rzekę spły­wa­jącą z gór. Była dla niego schro­nie­niem, celem i bez­pieczną przy­sta­nią, a on przy­bie­gał jak wez­brany ocean, by wypeł­nić ją ciszą, mil­cze­niem, speł­nie­niem, koń­cem wszyst­kich nie­opo­wie­dzia­nych histo­rii.

– Tylko z tobą chcę być! – mówiła do niego w myślach, a on trzy­mał ją w ramio­nach i kar­mił miło­ścią.

Otwo­rzyła oczy. Wciąż stała z białą bluzką w rękach.

– To nic złego! – pomy­ślała. – To tylko myśli! Gra wyobraźni! Jest wio­sna, budzą się wszyst­kie soki ciała, krążą, doma­gają się ujścia. To natu­ralne, żeby myślami roz­ła­do­wać napię­cie. To nic nie zna­czy. To minie!

Ale nie mijało.

W ponie­dzia­łek był jed­nym z wielu stu­den­tów na sali. W czwar­tek zauwa­żyła, że jest obecny na każ­dym wykła­dzie. We wto­rek usia­dła z nim przy małym sto­liku w barze, w środę nie mogła prze­stać o nim myśleć i wciąż resztką sił wie­rzyła, że to tylko inte­lek­tu­alne zauro­cze­nie. W pią­tek nagle poczuła, że budzi się w niej wszystko, co uśpione, jak olbrzym powsta­jący z zimo­wego snu, i wali pię­ściami do bram zmy­słów tak mocno, że brak jej tchu.

Wśród ludzi nagle zauwa­żyła męż­czyzn. Nowy dyrek­tor kli­niki przy­jęty w dro­dze kon­kursu kilka mie­sięcy temu był mło­dym mene­dże­rem, co wszy­scy mieli mu za złe. Nie był leka­rzem, nie miał na kon­cie roz­praw nauko­wych, nie był w sta­tecz­nym wieku i nie paso­wał do nich wyglą­dem. Żar­to­wali, że wygląda jak ryba w tej dopa­so­wa­nej mary­narce i że nie stać go na skar­petki. Z wyż­szo­ścią patrzyli na jego fry­zurę, brak kra­wata i koszulę roz­piętą pod szyją. Jeśli ktoś miał tu kogoś cze­go­kol­wiek nauczyć, to oni mogliby dać mu lek­cję tra­dy­cyj­nego stylu koniecz­nego dla uwia­ry­god­nie­nia ich pro­fe­sji. Jaki pacjent zaufałby leka­rzowi, który spę­dza pół godziny przed lustrem ukła­da­jąc włosy na żel?

– Nie będę wtrą­cał się do Pań­stwa pracy z pacjen­tami – powie­dział na pierw­szym spo­tka­niu.

Tylko popa­trzyli na sie­bie z poli­to­wa­niem. Jesz­cze tego by bra­ko­wało, żeby jakiś przy­błęda pouczał ich jak leczyć! Nie wytrzyma tu nawet pół roku.

– Moim celem jest wypra­co­wa­nie modelu zarzą­dza­nia poprzez misję oraz wizję, stra­te­giczne pla­no­wa­nie, pozy­ski­wa­nie nowych klien­tów, posze­rze­nie oferty, uno­wo­cze­śnie­nie kana­łów prze­kazu, w tym roz­bu­do­wa­nie i sper­so­na­li­zo­wa­nie strony inter­ne­to­wej.

Bench­mar­king, kom­pe­ten­cje, stra­te­gie, kon­ku­ren­cje, efek­tyw­ność, model orga­ni­za­cyjny, kon­cep­cje, tech­niki, struk­tury, kapi­tał wie­dzy – cokol­wiek to miało ozna­czać, wie­dzieli, że tego nie chcą. Obu­rzyli się kiedy zapro­po­no­wał, że sty­listka przy­nie­sie ubra­nia do nowych foto­gra­fii.

– Co jest złego w tych zdję­ciach, które mamy? – zapy­tał ktoś.

– Można powie­dzieć – odrzekł dyplo­ma­tycz­nie nowy dyrek­tor – że ich jedyną wadą jest upływ czasu.

Nie­chęt­nie zgo­dzili się na udział w sesji zdję­cio­wej. Upie­rali się, że lekarz nie jest po to, żeby się uśmie­chać i wygi­nać na zdję­ciu, tylko po to, żeby sku­tecz­nie leczyć pacjen­tów. On odpo­wia­dał, że nowe zdję­cia mają przy­cią­gnąć nowych klien­tów, a oni z nie­za­do­wo­le­niem krę­cili gło­wami i powta­rzali do sie­bie, że pacjent to nie klient i że ten nowy dyrek­tor nie zagrzeje tu miej­sca.

Przy­po­mniała sobie ich pierw­sze spo­tka­nie. Nowy dyrek­tor oso­bi­ście otwo­rzył jej drzwi, zapro­sił do środka. Usiadł naprze­ciwko w nowo­cze­snym czer­wo­nym fotelu, pochy­lił się z cie­ka­wo­ścią, spoj­rzał jej pro­sto w oczy. Z gabi­netu zni­kło cięż­kie dyrek­torskie biurko, które do tej pory wyzna­czało gra­nice i rela­cje. Poprzedni dyrek­tor rzadko wsta­wał. Przyj­mo­wał inte­re­san­tów oparty łok­ciami o gruby blat, tak jakby bez niego mógł zato­nąć w brą­zo­wym, popla­mio­nym dywa­nie. Teraz wszystko wyglą­dało tu ina­czej. Zmie­niła się nawet lampa i zasłony w oknie.

Nowy dyrek­tor zapy­tał czy jest zado­wo­lona z pracy w kli­nice i czy jest coś, co spra­wia jej trud­ność lub wymaga zmiany. Miał szczu­płe kolana, pach­niał ele­gancką wodą koloń­ską, a jego koszula była tak świeża i chru­piąca, jakby z każdą godziną odna­wiała się na jego skó­rze zamiast więd­nąć.

Z zain­te­re­so­wa­niem i sza­cun­kiem, cier­pli­wie i spo­koj­nie cze­kał na jej odpo­wiedź. To było bar­dziej onie­śmie­la­jące niż atmos­fera wła­dzy i próba zdo­by­cia emo­cjo­nal­nej prze­wagi, któ­rej się spo­dzie­wała.

– Wszystko jest w naj­lep­szym porządku – powie­działa w końcu i kiedy sama usły­szała te słowa, uświa­do­miła sobie, że wcale nie odpo­wiada na pyta­nie, tylko raczej usi­łuje prze­ko­nać nowego dyrek­tora, że nie jest tu potrzebny.

– To wspa­niale! – odrzekł.

Zapa­dło mil­cze­nie. To jasne, że nie mieli sobie nic wię­cej do powie­dze­nia.

– Ma pani bar­dzo dobre opi­nie u pacjen­tów – nie­spo­dzie­wa­nie powie­dział dyrek­tor.

Spło­szyła się, spoj­rzała na niego z zasko­cze­niem. Co to zna­czy? Czy on pyta pacjen­tów o to jak podo­bała im się wizyta? Już miała tłu­ma­czyć, już otwo­rzyła usta, gdy dyrek­tor dodał:

– To wyniki z ano­ni­mo­wej ankiety.

Ski­nęła głową. Nie pomy­lili się. To co robi ten nowy dyrek­tor nie przy­nie­sie mu popar­cia. Kli­nika nie jest zwy­kłym przed­się­bior­stwem, któ­rym można zarzą­dzać bench­mar­kami, cokol­wiek to ozna­cza.

– Dzię­kuje za miłą roz­mowę – ode­zwał się dyrek­tor. Uśmiech­nął się, pocze­kał, żeby Anna wstała pierw­sza, odpro­wa­dził ją do drzwi.

– Dzię­kuję – wycią­gnęła do niego nie­zgrab­nie rękę.

Spoj­rzał na nią ze współ­czu­ciem, tak jej się wtedy wydało. Nie miała jed­nak naj­mniej­szego zamiaru, żeby się nad tym zasta­na­wiać. Czym prę­dzej zamknęła drzwi i poszła do gabi­netu na spo­tka­nie z następ­nym pacjen­tem.

Rozdział 4

Anna zło­żyła sta­ran­nie białą bluzkę. To jest jedna z tych nie­moż­li­wych rze­czy, które prze­lot­nie budzą cie­ka­wość, a potem spa­dają w otchłań nie­pa­mięci. Ale skąd to chwi­lowe zauro­cze­nie? To wio­sna! – odpo­wie­działa sobie w myślach. Wszystko się budzi, rośnie, chce być nowe, inne, w momen­cie nie­uwagi mój umysł przy­lgnął do nie­do­rzecz­nej myśli o czymś, co ni­gdy nie może się zda­rzyć. To była jedyna rzecz, co do któ­rej nie miała wąt­pli­wo­ści. Wszystko inne było jak roz­pry­ski krysz­tału oświe­tlo­nego nie­wi­dzial­nym słoń­cem. Lśniło, migo­tało, nęciło i ośle­piało jed­no­cze­śnie.

Wygła­dziła zmarsz­cze­nia i scho­wała bluzkę tam, gdzie trzy­mała ni­gdy nie noszone ubra­nia. Zdjęła dżinsy. Poczuła z ulgą, że sza­le­jące myśli zwal­niają, wra­cają do stajni jak wybie­gane konie. Wes­tchnęła głę­boko. Spo­koj­nie. Już po wszyst­kim. Być może wyobraź­nia potrze­bo­wała jed­nego ostat­niego wyskoku, po któ­rym teraz podda się kon­troli jej nauko­wego umy­słu.

– To wio­sna – przy­po­mniała sobie Anna.

Jesz­cze tylko uci­szyć ten pul­su­jący żar ciała, nie­po­słuszny woli i myślom. Jej pochwa była jak sze­roko otwarty dziób wygłod­nia­łego ptaka, który prze­bu­dził się wła­śnie do życia. To nie­sły­chane! – myślała Anna zaci­ska­jąc uda. – Co się ze mną dzieje?! Mój srom jest wielki jak gorąca ryba i led­wie się we mnie mie­ści! Nabrzmiałe od krwi wargi łopo­czą jak skrzy­dła. Chcą mnie ukraść, porwać ode mnie samej i uciec tam, gdzie wśród drzew i pagór­ków płyną stru­myki gaszące pra­gnie­nie. Skąd ten chciwy głód, jakiego ni­gdy nie czu­łam?…

Ści­snęła pal­cami wzgó­rek mię­dzy udami i dopiero wtedy uświa­do­miła sobie, że prze­stała oddy­chać. Wypu­ściła gło­śno powie­trze i poczuła jak wraca jej chłód, pod­no­szą się fale jej wewnętrz­nego oce­anu, prze­staje widzieć ogromne, wpa­trzone w nią oczy ryby z roz­war­tym pyskiem, nastaje cisza. Cisza na oce­anie. Ulga. Jesz­cze tro­chę wzmo­żo­nym cie­płem pika w ukry­ciu jej kobie­cość, ale to nic. Uspo­koi się, wycofa do pod­ziem­nej nory jak prze­stra­szona murena. Nic tu po niej. Nie ma życia. Nie ma prze­zna­cze­nia. Anna zało­żyła za ucho kosmyk wło­sów.

– Ucisz się! – roz­ka­zała w myślach swo­jej namięt­no­ści. – Milcz! Nie możesz pra­gnąć tego, czego nie możesz mieć. To nie ma sensu! To głu­pie! To nie­po­trzebne! Dokąd to ma cię zapro­wa­dzić? Chcesz zaprze­pa­ścić wszystko, na co tak ciężko pra­co­wa­łaś? I dla czego? Chwi­lo­wego unie­sie­nia? Nie­doj­rza­łej fascy­na­cji? Tego chcesz? Zbu­rzyć całe życie i zostać z niczym?!

– Nie – odpo­wia­dała sobie z ulgą. – Już dobrze. Już mi lepiej. Nie utonę w tym sza­leń­stwie. Jestem sil­niej­sza niż przej­ściowe, nie­po­trzebne, przy­pad­kowe emo­cje. Muszę iść do pracy. Zawieźć syna na kore­pe­ty­cje, star­szemu wybić z głowy naj­now­szy nie­do­rzeczny pomysł. Otrzą­snąć się. Leczyć ludzi. Myśleć roz­sąd­nie. Już dobrze.

Wło­żyła bluzkę w kwiatki z dłu­gimi ręka­wami, zosta­wiła roz­pięte dwa naj­wyż­sze guziki, żeby łatwiej oddy­chać. Pan­to­fle, spód­nica, zacze­sała włosy do tyłu. Mam wyglą­dać pro­fe­sjo­nal­nie – powta­rzała sobie. – Nie muszę się nikomu podo­bać, tylko sobie.

Odsu­nęła się o krok, spoj­rzała na sie­bie kry­tycz­nie. Wąskie, szare oczy, ście­żynki zmarsz­czek roz­bie­ga­ją­cych się w pośpie­chu, jakby chciały uciec z jej twa­rzy. Prze­cięt­ność, nic wyra­zi­stego. Kie­dyś z krót­kimi wło­sami wyglą­dała pra­wie jak chło­pak. Nie ma w sobie nic, co koja­rzy się kobie­co­ścią. Szczu­pły nos, tro­chę za duży, zawsze tak o nim myślała. Wąskie usta. Szare brwi. Nikłe rzęsy.

– To dobrze – pomy­ślała uspo­ko­jona. – Taka wła­śnie mam być. W tle, nie przy­cią­ga­jąca niczy­jej uwagi. Jak nie­po­zorny sło­wik, który gło­sem wska­zuje ludziom wła­ściwą drogę. W tym leży moja siła.

– A może… – odsu­nęła się o krok, prze­chy­liła głowę. Się­gnęła po tusz i powoli, sta­ran­nymi ruchami poma­lo­wała rzęsy. Przed­ostatni wykład dla stu­den­tów, może dzi­siaj go nie spo­tka, to by bar­dzo upro­ściło sprawę. Potem wizyta u pro­fe­sora. To zawsze przy­wraca ją do pionu. No prze­cież! Zanie­dbała to ostat­nio, odwo­łała poprzed­nią wizytę, teraz za to płaci. Umysł psy­chia­try wkle­ja­jący histo­rie innych ludzi może cza­sem pła­tać figle. Dla­tego każdy psy­chia­tra musi regu­lar­nie odwie­dzać swo­jego tera­peutę.

Uśmiech­nęła się. Ot i cały sekret! Kla­syczny przy­pa­dek. Ostrze­gali przed tym na stu­diach. Za dużo pracy, za mało men­tal­nej rege­ne­ra­cji. Nad­robi to dzi­siaj. W drogę!

Poran­nych pacjen­tów popro­wa­dziła ści­śle zgod­nie z pro­ce­durą. Prze­pi­sała leki, łagod­nie zachę­ciła do wzię­cia udziału w ano­ni­mo­wej ankie­cie, uni­kała emo­cjo­nal­nego zaan­ga­żo­wa­nia. Wykład skró­ciła do czter­dzie­stu pię­ciu minut i nie zachę­cała do pytań. Uni­kała patrze­nia na pierw­szy rząd, ale wie­działa, że on tam jest, śle­dzi jej każdy ruch, słu­cha z nie­win­nym wyra­zem wiel­kiego zacie­ka­wie­nia. Robi notatki. Czeka na jej spoj­rze­nie.

Poczuła się zwy­cię­sko w sta­rej bluzce w kwiatki, która jak tar­cza bro­niła ją przed atrak­cyj­no­ścią i przy­cią­ga­niem uwagi. Nikomu nie może się podo­bać w tym nauko­wym stroju. Mun­dur zabija kobie­cość i tak ma być. Milcz, głu­pia wagino. Czło­wiek nie jest dziką bestią, żeby bez­re­flek­syj­nie ule­gać pożą­da­niom.

– Boże! – uśmiech­nęła się do sie­bie. – Jaka ja byłam głu­pia! Przez nie­uwagę dopro­wa­dzi­łam sie­bie na skraj prze­pa­ści! Na szczę­ście ani przez chwilę nie roz­wa­ża­łam tego na poważ­nie. To był tylko chwi­lowy przy­pad­kowy rów, który miał mi uka­zać wła­sną omyl­ność i napro­wa­dzić na wła­ściwą drogę!

Poże­gnała się bar­dzo szybko i wyszła zanim wszy­scy stu­denci wstali. Jesz­cze jeden wykład za tydzień i ni­gdy wię­cej nie będzie musiała mie­rzyć się z czymś tak dziw­nym i obcym jej natu­rze. Będzie mogła spo­koj­nie skon­cen­tro­wać się na wypeł­nia­niu obo­wiąz­ków jako lekarz, jako matka, jako… – zawa­hała się – …jako żona. Po kolei, nie wszystko na raz. Na wszystko będzie czas i odpo­wied­nia pora. Naj­pierw to co naj­waż­niej­sze. Ktoś pod­su­nął star­szemu synowi pomysł samot­nej wędrówki z ple­ca­kiem za kołem polar­nym. Sam by na to nie wpadł! Trzeba mu uświa­do­mić wszyst­kie nie­bez­pie­czeń­stwa, jakie się z tym wiążą. On już chce kupo­wać namiot! I co, miałby wyru­szyć tak bez żad­nego przy­go­to­wa­nia? Po tygo­dniu będzie chciał wra­cać! Co tam po tygo­dniu! Następ­nego dnia będzie dzwo­nił i pro­sił, żeby tata przy­je­chał i zabrał go do domu!

Pokrę­ciła głowę. Co tym dzie­cia­kom przy­cho­dzi do głowy! Ale może to dobrze, że ma się czym zająć. To spro­wa­dza ją na zie­mię. Zja­dła zupę ogór­kową i nale­śniki. Ze świeżą ener­gią zastu­kała do zna­jo­mych cięż­kich drzwi. Jest tak, jak lubiła: tra­dy­cyj­nie, po sta­remu. Naj­waż­niej­sze to wie­dzieć dokąd się zwró­cić kiedy potrzeba pomocy. Na tym polega jej zawód, pomy­ślała z dumą. Teraz tym lepiej rozu­mie swo­ich pacjen­tów i tym moc­niej czuje powo­ła­nie, żeby nieść im ze zrozu­mieniem pomoc w roz­wią­zy­wa­niu codzien­nych pro­ble­mów i pro­ble­mów z codzien­no­ścią. Ode­tchnęła i z ulgą weszła do gabi­netu pro­fe­sora.

Rozdział 5

Był jej psy­cho­te­ra­peutą od cza­sów stu­denc­kich, zawsze rze­czowy, dokładny, pre­cy­zyjny. Napro­wa­dzał ją na wła­ściwy trop zawsze kiedy miała wąt­pli­wo­ści. Przed ślu­bem, pod­czas trud­nej ciąży i kiedy jej mał­żeń­stwo prze­cho­dziło kry­zys. Radziła się go cza­sem w trud­niej­szych przy­pad­kach swo­ich pacjen­tów.

Usia­dła. Poczuła się bez­piecz­nie w zna­jo­mym zapa­chu kurzu sta­rych zasłon i drew­nia­nego biurka.

– Co nowego, pani dok­tor? – zapy­tał pro­fe­sor.

Ona zawsze mówiła do niego „panie pro­fe­so­rze”, on do niej „pani dok­tor”. Przez lata nie­wiele się zmie­nił. Tylko jego twe­edowa mary­narka coraz trud­niej dopi­nała się z przodu.

Anna wes­tchnęła. Od czego zacząć? Co nowego? Wszystko wydaje się nowe, inne od tego co było. Nawet zie­leń tej wio­sny jest dużo bar­dziej inten­sywna niż kie­dy­kol­wiek! W cie­płe dni ptaki śpie­wały tak gło­śno, że zagłu­szały głosy z tele­wi­zora. Pod koniec maja zakwitł bez o osza­ła­mia­ją­cym zapa­chu.

Się­gnęła po łyk wody.

– Nie wiem co powie­dzieć – przy­znała. – Nagle wszyst­kie myśli ucie­kły mi z głowy.

– Dużo pracy? – domy­ślił się pro­fe­sor.

– Bar­dzo.

– Stres?

– Tak.

– Mie­wała już pani wcze­śniej pro­blemy z pamię­cią?

– Ja? – zająk­nęła się.

– To zupeł­nie natu­ralne – uspo­koił ją. – Pro­blemy ze snem?

– Ostat­nio tak – przy­znała. Bywały noce kiedy leżała z otwar­tymi oczami z nie­wy­po­wie­dzia­nym szczę­ściem słu­cha­jąc jak w ciem­no­ści śpie­wają ptaki. A potem przez cały dzień miała nad­zwy­czajną ener­gię. Wpa­dała na nowe pomy­sły, popra­wiała wykłady, roz­ma­wiała z pacjen­tami, zna­la­zła nawet w końcu hydrau­lika, który napra­wił ciek­nące krany. To nad­zwy­czajna wio­sna. Nagle znów powró­cił obraz, który z taką mocą usi­ło­wała od sie­bie ode­pchnąć. Wiel­kie, ciemne, szczere, cie­płe oczy zbli­ża­jące się do jej twa­rzy. Poczuła jak ciało jej mięk­nie, wypeł­nia się słod­kim sokiem pożą­da­nia, jak cała jej naukowa rze­czo­wość roz­pierz­cha się i roz­lewa bez­ład­nie po spło­wia­łym dywa­nie, w który wsią­kły wcze­śniej tysiące innych nie­wy­sło­wio­nych łez i nie­za­spo­ko­jo­nych pra­gnień.

Anna poczuła, że tonie.

– Źle się pani czuje? – zauwa­żył pro­fe­sor.

– Tro­chę – przy­znała.

– Jak okre­śli­łaby pani swoje ogólne samo­po­czu­cie na skali od jed­nego do pię­ciu?

Zawa­hała się. W tej chwili jeden i pół, ale dzi­siaj rano plus dzie­sięć. A potem równe pięć do chwili kiedy stra­ciła na moment kon­trolę nad swo­imi myślami.

– Nie wiem co się ze mną dzieje – powie­działa bez­rad­nie.

Pro­fe­sor poki­wał łagod­nie głową.

– Gwał­towne zmiany nastroju? – pod­su­nął. – Męcz­li­wość? Roz­draż­nie­nie? Znie­chę­ce­nie?

Patrzyła nie­ru­chomo na dywan. Zapa­dła krótka cisza.

– Ile pani ma lat? – zapy­tał pro­fe­sor.

– Pię… – coś spęcz­niało jej nagle w gar­dle. Odchrząk­nęła. – Pięć­dzie­siąt sześć.

– Poczu­cie obni­że­nia jako­ści życia to nor­malny objaw w tym okre­sie – powie­dział pro­fe­sor. – Dosko­nale pani o tym wie.

– Tak – ski­nęła głową. Setki razy sama wygła­szała te słowa do swo­ich pacjen­tek. To natu­ralny pro­ces bio­lo­giczny, pod­czas któ­rego docho­dzi do zmniej­sze­nia i osta­tecz­nie cał­ko­wi­tego zatrzy­ma­nia wydzie­la­nia estro­ge­nów, co ma wpływ na stan fizyczny i psy­chiczny. Mogą się poja­wić epi­zody depre­syjne, ude­rze­nia gorąca, nocne poty…

– To natu­ralny pro­ces bio­lo­giczny, pod­czas któ­rego docho­dzi do zmniej­sze­nia i osta­tecz­nie zatrzy­ma­nia wydzie­la­nia estro­ge­nów w orga­ni­zmie kobiety – mówił pro­fe­sor. – To wywiera wpływ na psy­chiczne i fizyczne samo­po­czu­cie, poja­wiają się epi­zody depre­syjne, ude­rze­nia gorąca, nocne poty, zwięk­szona draż­li­wość, nie­trzy­ma­nie moczu, suchość pochwy?… – spoj­rzał na nią pyta­jąco.

Spoj­rzała znów na dywan zasta­na­wia­jąc się ile razy już to sły­szał.

– Jak układa się pani współ­ży­cie z mężem?

– W nor­mie – powie­działa cicho nie pod­no­sząc oczu.

– Bole­sność pod­czas sto­sunku?

Dywan miał czer­wone wzorki wyglą­da­jące jak stru­myki krwi. Pode­ptane pode­szwami obcych butów, spło­wiałe od plam słońca wpa­da­ją­cych przez okno, wciąż wyda­wały się mieć nadzieję i pły­nąć w poszu­ki­wa­niu ujścia.

– Mam pacjentkę, która roz­ma­wia ze swoją waginą – powie­działa Anna.

Pro­fe­sor poru­szył brwiami.

– O czym? – zapy­tał.

– Pacjentka twier­dzi, że jej wagina zamie­nia się w gorącą rybę i nama­wia ją do robie­nia… rze­czy. Speł­nia­nia fan­ta­zji sek­su­al­nych.

– Histo­ria zabu­rzeń psy­chicz­nych?

– Brak.

– Ile ma lat?

– Pięć­dzie­siąt… trzy.

– Okres oko­ło­me­no­pau­zalny. Praw­do­po­dob­nie zabu­rze­nia hor­mo­nalne. Wiele kobiet w cza­sie kli­mak­te­rium prze­cho­dzi przez kry­zys kobie­co­ści, ma trud­no­ści z odna­le­zie­niem sensu. Mężatka?

– Tak.

– Dzieci?

– Tak.

– Od dawna roz­ma­wia ze swoją pochwą?

– Od kilku mie­sięcy.

– Zabu­rze­nia hor­mo­nalne. Kry­zys wieku śred­niego. Suge­ro­wała jej pani hor­mo­nalną tera­pię zastęp­czą?

Anna pod­nio­sła wzrok. Nie mogła oprzeć się wra­że­niu, że tra­jek­to­ria jej życia ule­gła nagłemu roz­mno­że­niu. Przy­szła tutaj po wzmoc­nie­nie wszyst­kiego w co wie­rzy i wspar­cie naukowe. Pro­fe­sor był jej men­to­rem i prze­wod­ni­kiem. Od niego uczyła się życio­wych i zawo­do­wych war­to­ści. Do niego zwra­cała się w chwi­lach zwąt­pie­nia. Zawsze słu­chała bez sprze­ciwu. Nie przy­szło jej nawet do głowy, żeby pod­jąć dys­ku­sję.

Pro­fe­sor miał zawsze rację.

Ale czy on miał rację dla­tego, że miał rację, czy dla­tego, że wszy­scy za takiego go uwa­żali?

– A jeśli jej wagina chce jej powie­dzieć coś waż­nego? – zapy­tała Anna.

Pro­fe­sor roze­śmiał się i szybko spo­waż­niał pod jej wzro­kiem.

– Pani mówi poważ­nie!

– Zadaję sobie pyta­nie – odrze­kła. – Mówi się, że męż­czyźni myślą peni­sami. Co to wła­ści­wie ozna­cza?

Pro­fe­sor potrzą­snął głową i drgnął jakby ugry­zła go mrówka.

– To fizjo­lo­gicz­nie i ewo­lu­cyj­nie uwa­run­ko­wany odruch zapew­nia­jący suk­ces repro­duk­cyjny.

– To wiem – ucięła Anna. – Ale co to wła­ści­wie ozna­cza? Jak to się odczuwa? Czy penis staje się alter ego?

– Broń Boże! – roze­śmiał się pro­fe­sor. – Męż­czyźni nie są tak skom­pli­ko­wani jak kobiety. Penis rośnie na widok pod­nie­ca­ją­cego obiektu, to wywo­łuje pożą­da­nie w naj­lep­szym razie pro­wa­dzące do zaspo­ko­je­nia, i to wszystko.

Anna sie­działa wypro­sto­wana sły­sząc jak echo tych słów krąży po jej gło­wie. „Na widok pod­nie­ca­ją­cego obiektu”, zna­czy kobieta jest dla męż­czy­zny obiek­tem, który wzbu­dza pożą­da­nie albo… albo… Nagle przy­po­mniała sobie spoj­rze­nie nowego dyrek­tora kli­niki kiedy odpro­wa­dził ją do drzwi. Patrzył na nią takim samym wzro­kiem jak pro­fe­sor, a gdzieś w kąci­kach jego ust cza­iło się współ­czu­cie. Tak jakby chciał powie­dzieć:

– Przy­kro mi, że jest pani sta­rze­jącą się kobietą, prze­kwi­ta­nie, kli­mak­te­rium, histe­ria, depre­sja, infek­cje, roz­pacz, bez­na­dzieja.

Spoj­rzała na czubki swo­ich czar­nych pan­to­fli ide­al­nie pasu­ją­cych do tego sza­rze­ją­cego dywanu z uwię­zio­nymi stru­my­kami krwi, man­kiety sta­rej saty­no­wej bluzki w kwiatki, która dawała jej poczu­cie bez­pie­czeń­stwa i jed­no­cze­śnie sta­wiała na równi ze wszyst­kim, czym nie chciała być.

– Teraz ist­nieją nowo­cze­sne pre­pa­raty hor­mo­nalne o znacz­nie mniej­szym spek­trum efek­tów ubocz­nych i powszech­nie uwa­żane za bez­pieczne – powie­dział pro­fe­sor łagod­nie się do niej pochy­la­jąc. – Przy­no­szą ulgę w sta­nach pod­wyż­szo­nej draż­li­wo­ści, nie­trzy­ma­niu moczu, infek­cjach intym­nych, poma­gają przy­wró­cić utra­coną radość z życia.

– Wiem – odrze­kła w myślach Anna. – Czy­ta­łam te same ulotki.

– To nic wsty­dli­wego, to nor­malna kolej rze­czy. Sta­rze­jemy się.

– Ja mam dopiero pięć­dzie­siąt sześć lat! – pomy­ślała Anna.

– Pani ma już pięć­dzie­siąt sześć lat – powie­dział pro­fe­sor. – To ostatni dzwo­nek, żeby roz­po­cząć zastęp­czą tera­pię hor­mo­nalną. Póź­niej może być już za późno.

– O mój Boże! Moje życie jest jak ta twe­edowa mary­narka ze wzmoc­nio­nymi łatami na łok­ciach! – pomy­ślała Anna.

– Zmiany są nie­unik­nione i to natu­ralne, że pro­ces sta­rze­nia się wywo­łuje bunt – cią­gnął pro­fe­sor. – Skóra wiot­czeje, powieki opa­dają, kości stają się kru­che, poja­wiają się pierw­sze oznaki póź­niej­szego otę­pie­nia: zaniki pamięci, pro­blemy z kon­cen­tra­cją, okresy apa­tii, epi­zody depre­syjne.

– Jeśli zmiany są konieczne, to dla­czego nic się nie zmie­nia?! – zawo­łała Anna. – Zmiany są oznaką roz­woju, dla­czego więc mia­ła­bym sta­rać się za wszelką cenę ich uni­kać? Może ja chcę doświad­czać w pełni świa­do­mie wszyst­kich zmian, wszyst­kich zmian, jakie są jesz­cze przede mną w tym życiu?

Pyta­nie zawi­sło w powie­trzu jak okruch pyłu, a pro­fe­sor zdmuch­nął go z dobro­tli­wym uśmie­chem.

Kiedy Anna wstała, nagle poczuła na twa­rzy wiatr, który tylko cze­kał, żeby zabrać ją dalej ze sobą.

Rozdział 6

Ochło­nęła w desz­czu. Wci­śnięta w kąt ławki na przy­stanku auto­bu­so­wym, zawi­nięta w beżowy płaszcz, który wczo­raj wyda­wał się ładny. Była zbyt zmę­czona, żeby myśleć, a jed­no­cze­śnie miała ochotę krzy­czeć. Chciała scho­wać się przed wszyst­kimi i jed­no­cze­śnie chciała dum­nie kro­czyć środ­kiem ulicy, niech wszy­scy na nią patrzą. Jak ja mogę pra­gnąć dwóch sprzecz­no­ści? – zapy­tała sie­bie.

Czuła się tak, jakby coś jej ode­brano, a jed­no­cze­śnie miała poczu­cie total­nej pełni. Była wyczer­pana i pełna siły. Chciała pła­kać z bez­sil­no­ści i krzy­czeć tak gło­śno, żeby zagłu­szyć wszyst­kie inne słowa.

Boże, co się ze mną dzieje?

Lekarz z dwu­dzie­sto­let­nim doświad­cze­niem, spe­cja­li­sta sza­no­wany zawo­dowo, mężatka, matka dwóch synów, zawsze kasuje bilet w auto­bu­sie, jeź­dzi na szko­le­nia, czyta książki, jest lubiana przez pacjen­tów, ma suk­cesy w swo­jej dzie­dzi­nie, lubi zwie­rzęta, ma umiar­ko­wane poglądy poli­tyczne, jest roz­sądna i roz­ważna, spra­wie­dli­wie stara się zawsze zoba­czyć racje obu stron… I wszystko, do czego spro­wa­dza się jej ist­nie­nie, to współ­czu­jące spoj­rze­nie, meno­pauza i tera­pia hor­mo­nalna?…

Boże, czy ja prze­cho­dzę kry­zys toż­sa­mo­ści?

O Boże! Czy kry­zys toż­sa­mo­ści ma te same objawy co meno­pauza?! Czy nie jest nor­malne, że zada­jemy sobie pyta­nia o sens, szu­kamy odpo­wie­dzi i dopóki ich nie znaj­dziemy, czu­jemy nie­po­kój, lęk, bez­sen­ność, bóle głowy, zmiany nastroju?!

Anna ze zdu­mie­niem patrzyła na mokre czubki swo­ich butów. Na buty sto­ją­cych obok osób. Unio­sła brwi ze zdzi­wie­niem. Te buty wyglą­dały jak lądo­wi­ska dla pojaz­dów kosmicz­nych. Albo jak pojazdy kosmiczne z goto­wym lądo­wi­skiem. Grube pode­szwy o dziw­nych kształ­tach i wybrzu­sze­niach, tak jakby miały amor­ty­zo­wać nie­zno­śny cię­żar życia.

– Ale prze­cież kupno nowych butów nie zmieni rze­czy­wi­sto­ści – pomy­ślała.

– A wła­ści­wie dla­czego nie? – odpo­wie­działa sobie od razu. – Kiedy patrzysz z innej per­spek­tywy, widzisz prze­cież zupeł­nie coś innego. Nie mówiąc już o tym, że jesteś postrze­gany w zupeł­nie inny spo­sób.

Przy­ci­snęła palce do ust. Takim gestem, jakby chciała uci­szyć wła­sne słowa. Kim ja wła­ści­wie jestem? Kim ja wła­ści­wie jestem?… Dla­czego zadaję sobie takie pyta­nia? Czy chcia­ła­bym być inna? Robić coś innego? Być kimś innym? Czy nagle stra­ci­łam poczu­cie sensu, czy w ogóle ni­gdy go nie mia­łam?…

Patrzyła przez kro­pelki desz­czu na ulicę, traw­nik, zwię­dłe tuli­pany. Prze­kwi­ta­nie – przy­po­mniała sobie. Kli­mak­te­rium. Może kobiety rze­czy­wi­ście są jak tuli­pany. W maju kwitną, są czer­wone, piękne, wszy­scy chcą je widzieć i podzi­wiać. A potem przy­cho­dzi czer­wiec, płatki zaczy­nają się marsz­czyć, brą­zo­wieją na koń­cach, aż w końcu opa­dają i nikt już nie zwraca na nie uwagi. Zostaje tylko śmieszny kikut, łodyga, nikomu do niczego nie potrzebna. Byłeś kie­dyś won­nym tuli­pa­nem, a teraz patrzę na cie­bie ze współ­czu­ciem, bo jesteś ofiarą prze­mi­ja­nia, stra­ci­łeś płatki, nie masz koloru, nikt już na cie­bie nie patrzy.

Wes­tchnęła. I jak żyć dalej z tą świa­do­mo­ścią? Przy­po­mniała sobie pacjentki, które pła­czą w jej gabi­ne­cie i mówią, że czują się nie­wi­dzialne, nie chcą dalej żyć. Co im zwy­kle mówiła? Zgod­nie z pro­ce­durą. Roz­po­zna­nie, szcze­gó­łowy wywiad psy­cho­lo­giczny. Czy wystę­pują zabu­rze­nia snu, ape­tytu, libido, waha­nia nastroju, utrata rado­ści, myśle­nie depre­syjne, zmę­cze­nie, nie­po­kój, stany lękowe… Depre­sja, recepta, skie­ro­wa­nie na dal­sze bada­nia.

Zakrę­ciło jej się w gło­wie. Czy ja mam depre­sję? Czy to tylko kry­zys toż­sa­mo­ści? Czy to wszystko tylko objawy meno­pauzy?… Ale dla­czego tak nagle?

W sumie nie nagle – przy­po­mniała sobie. Od pew­nego czasu coś zaczęło się zmie­niać. Jak? Dla­czego? Czy tak musi być? Czy to nor­malne? Co ja mam teraz z tym zro­bić?

– To minie! – odpo­wie­działa sobie i rów­nie nagle zro­zu­miała, że nie. Od lat powta­rzała sobie, że to minie i ni­gdy nie minęło. Rosło w niej. Uda­wała, że tego nie ma, spy­chała w głąb umy­słu, serca, duszy, nie chciała tego widzieć, nie miała na to czasu, zbyt zajęta codzien­nymi tro­skami.

Poczuła się jak schwy­tana w sieć. Jak nie­uważny bła­zen, który spryt­nie chciał od środka zbu­do­wać schro­nie­nie i zamu­ro­wał sam sie­bie. Jak ptak, który co wie­czór przy­la­ty­wał do karm­nika, żeby w końcu odkryć, że ktoś zamknął drzwi klatki. Jak wierny pies na łań­cu­chu. Tylko co dalej? Co dalej?… Musi zna­leźć nowego psy­cho­te­ra­peutę, pójść do gine­ko­loga i jesz­cze raz poroz­ma­wiać o HTZ, wziąć może kilka dni wol­nego i… i… i…

Zamknęła oczy. Pozwo­liła objąć się słod­kiej fali pożą­da­nia, namięt­no­ści, cie­pła. Chciała myśleć o nim, chciała w wyobraźni spla­tać się z nim nagim cia­łem, poczuć jak jego spra­gniony, poszu­ku­jący dar męsko­ści wcho­dzi w nią, powoli coraz głę­biej, wywo­łu­jąc w niej fale roz­ko­szy, nie­prze­bra­nej, sza­lo­nej, wiel­kiej jak świat, a ona jest jak świeżo roz­kro­jony owoc ocie­ka­jący słod­kim sokiem. Tylko tego chciała. Wie­działa, że to nie minie. I po raz pierw­szy nie chciała z tym wal­czyć.

Rozdział 7

Mamo, kurwa mać! – zawo­łał prze­stra­szony syn. – Nic ci się nie stało?

– Nie – odrze­kła tro­chę zamro­czona ude­rze­niem. – Chyba prze­sta­łam się mie­ścić w tych drzwiach!

Mąż pod­niósł głowę znad komórki.

– Masz wolny dzień? – stwier­dził bar­dziej niż zapy­tał.

– Nie, idę do kli­niki i potem mam wykład – odrze­kła. Odpro­wa­dziła syna wzro­kiem do przed­po­koju i dodała: – Może wcze­śniej wró­cisz dzi­siaj i spę­dzimy popo­łu­dnie razem?

Zmru­żył oczy, tak jakby do niego nie docie­rało. Pode­szła, otarła się bio­drem o jego ramię, usia­dła naprze­ciwko z kub­kiem kawy w rękach.

– Dobrze spa­łeś? – uśmiech­nęła się, nie­pewna, czy nie prze­szka­dza mu w czymś waż­nym.

Odło­żył tele­fon lekko znie­cier­pli­wio­nym ruchem i spoj­rzał na nią cięż­kim wzro­kiem.

– Nic nie pamię­tasz?

– Nie – powie­działa prze­pra­sza­jąco.

– Nie pamię­tasz jak cię w końcu musia­łem prze­wró­cić na bok, bo chra­pa­łaś tak gło­śno, że sąsia­dów pobu­dzi­łaś?

– Obu­dzi­łam sąsia­dów? – powtó­rzyła z nie­do­wie­rza­niem. – Skąd wiesz?

– Nie wiem! Nie przyjdą się poskar­żyć! Ja nie mogłem spać!

– Prze­pra­szam – wyją­kała.

– Powin­naś coś z tym zro­bić!

– Tak, zro­bię.

– I jak ty wyglą­dasz?! Kobieto, prze­cież ty masz pięć­dzie­siąt sie­dem lat!

– Pięć­dzie­siąt sześć – pomy­ślała. – Pięć­dzie­siąt sześć, nie pięć­dzie­siąt sie­dem!

Znała ten ton. Kiedy on był w złym humo­rze, wszy­scy cicho prze­my­kali pod ścia­nami. Kiedy pró­bo­wała dys­ku­to­wać, on dopro­wa­dzał do tego, że w końcu musiała przy­znać mu rację. Cza­sem tylko po to, żeby zapa­dła cisza i żeby dzieci nie sły­szały jak się kłócą.

– Może wró­cisz wcze­śniej – spró­bo­wała znowu i uśmiech­nęła się wsty­dli­wie – a ja ci pomogę zasnąć?

Zmru­żył oczy jakby coś go zabo­lało.

– Wrócę późno – powie­dział.

Anna zgar­nęła pal­cami okru­chy ze stołu. Od kiedy nie sypiali razem? Sześć mie­sięcy? Dłu­żej? Na początku jej to odpo­wia­dało. Był czas kiedy sama uni­kała zbli­żeń. Czuła, że się nie­cier­pliwi kiedy ona zaczyna go gła­skać albo zadaje pyta­nia. Przy­cho­dził do łóżka gotowy. Kładł się obok i cze­kał kiedy będzie mógł wejść w nią i dopro­wa­dzić do wytry­sku. Zno­sił jej krót­kie piesz­czoty, potem ją popę­dzał, ale wtedy Anna była sucha i zatrza­śnięta jak wieko pirac­kiej skrzyni. Namó­wił ją na lubry­kanty, po któ­rych miała infek­cje. To wtedy gine­ko­lożka zasu­ge­ro­wała hor­mo­nalną tera­pię zastęp­czą i powie­działa, że pochwa kobiety po czter­dzie­stce jest jak nie­mowlę i wymaga spe­cjal­nego trak­to­wa­nia.

– Łatwo o aler­gie, otar­cia, infek­cje – wyja­śniła. – Im kobieta jest star­sza, tym pochwa staje się bar­dziej wraż­liwa. Wcze­śniej zno­siła syn­te­tyki, deter­genty i złe trak­to­wa­nie, a teraz jest deli­katna jak skóra nie­mow­lę­cia i podatna na zra­nie­nia. Prze­pi­szę pani bar­dzo dobry śro­dek nawil­ża­jący i pro­szę zmie­nić bie­li­znę, naj­le­piej na baweł­nianą.

Wtedy mąż zaczął mówić, że go pie­cze. Prze­stała sma­ro­wać się emul­sją nawil­ża­jącą, kupiła w inter­ne­cie dwa­dzie­ścia par maj­tek z orga­nicz­nej bawełny. Kiedy je roz­pa­ko­wała, prze­łknęła ślinę i pomy­ślała, że chyba tak już musi być. W końcu i tak nikt nie będzie na nią patrzył. Majtki były grube, duże, się­gały do pasa. Fakt, były prze­wiewne i zdrowe. Muszę nosić te galoty – pomy­ślała. – Nie ma innego wyj­ścia. W sumie nawet jej paso­wały. Grzały pod spód­nicą w zimie. Poczuła się sta­teczna i bar­dziej mądra, bo mądrość prze­cież zwy­kle towa­rzy­szy doj­rza­ło­ści. Speł­niała obo­wią­zek mał­żeń­ski raz na tydzień, potem raz na dwa tygo­dnie, potem od czasu do czasu, kiedy on chciał. Ona prze­stała czuć pra­gnie­nie. Ale to prze­cież nor­malne, tłu­ma­czyła sobie, u kobiety po czter­dzie­stce roz­po­czy­nają się zmiany hor­mo­nalne, widziała to u swo­ich pacjen­tek, znała ich histo­rie, ciało prze­staje szy­ko­wać się do poczę­cia, wyci­sza układ roz­rod­czy i tu z odsie­czą przy­bywa nowo­cze­sna medy­cyna, ofe­ru­jąc kobie­tom wspar­cie w postaci hor­mo­nalnej tera­pii zastęp­czej, to cał­ko­wi­cie bez­pieczne, pomo­gło już tysiącom kobiet w tej samej sytu­acji, prze­pi­szę pani receptę.

Jesz­cze tydzień temu była o tym prze­ko­nana. Jesz­cze tydzień temu czuła wdzięcz­ność za białe galoty z orga­nicz­nej bawełny chro­niące jej nie­mow­lęcy srom. A dzi­siaj to wszystko wygląda ina­czej.

Nie zauwa­żyła nawet kiedy mąż wyszedł. Spoj­rzała na sie­bie w lustrze. Co to wła­ści­wie zna­czy, kobieto, ty masz prze­cież pięć­dzie­siąt sześć lat!?

Sta­now­czym ruchem się­gnęła po biały T-shirt. Ten sam, który poprzed­niego wie­czoru zło­żyła tak sta­ran­nie, jakby kła­dła go do grobu. Odsło­niła szyję, zacze­sała do tyłu włosy. Pró­bo­wała się wci­snąć w stare dżinsy, ale grube baweł­niane majtki nie chciały się pod nimi zmie­ścić. Wło­żyła więc luź­niej­sze spodnie i spor­towe buty. Prze­chy­liła głowę. Czy to jej nie przy­stoi? Spoj­rzała w swoje szare oczy, cienki nos. Kim ja wła­ści­wie jestem?… – usły­szała znów pyta­nie.

Czy ja prze­cho­dzę kry­zys egzy­sten­cjalny? – odpo­wie­działa sobie pyta­niem. – Jak radzimy sobie z kry­zysem toż­sa­mo­ści? Korzy­stamy z zaso­bów nauki, która wyja­śnia zawi­ło­ści ludz­kiej psy­chiki. Roz­wój jest rów­no­znaczny z cią­giem kon­flik­tów wewnętrz­nych, które prze­ła­mu­jemy, żeby odna­leźć nowe drogi – tak tłu­ma­czyła pacjen­tom. Może się łączyć z poczu­ciem dez­in­te­gra­cji psy­cho­fi­zycz­nej, wzmo­żo­nego nie­po­koju i kom­pul­syw­nego poszu­ki­wa­nia cze­goś, co przy­nosi ulgę.

Dez­in­te­gra­cja, to się zga­dza. Odru­chowo powta­rzała słowa z daw­nych wykła­dów. Uczyła się w biblio­tece, żeby nie prze­szka­dzać mężowi, który miał waż­niej­sze stu­dia. Wra­cała do domu, przy­no­siła mu obiad i brała się za sprzą­ta­nie. Prze­pra­szała i pytała czy odku­rzacz zbyt­nio nie hała­suje. On ni­gdy nie miał czasu, żeby posprzą­tać. Kiedy wyjeż­dżała z dziew­czy­nami na kilka dni, wra­cała do zaplu­tej umy­walki i zlewu peł­nego naczyń. Pomy­ślała, że to ide­al­nie pasuje do gru­bych baweł­nia­nych maj­tek prze­pi­sa­nych przez lekarkę.

Pomy­ślała, że to ide­al­nie pasuje do tego jak się czuje.

Pomy­ślała, że to ide­al­nie pasuje do lito­ści­wych spoj­rzeń męż­czyzn, któ­rzy współ­czują jej bycia kobietą. Bycia kobietą po pięć­dzie­siątce – uści­śliła. Prawda jest taka, że sama sobie tego współ­czuję. Bo tak mnie nauczono. O Boże! – zawo­łała do sie­bie ze zdu­mie­niem. – Ja żyję w para­dyg­ma­cie życio­wego dra­matu, który staje się udzia­łem każ­dej kobiety po osią­gnię­ciu pew­nego wieku! Lekko nie­świeże kobiety po trzy­dzie­stce. Czer­stwe kobiety po czter­dzie­stce. Prze­kwi­tłe kobiety po pięć­dzie­siątce, kli­mak­te­rium, sucha pochwa, huś­tawki nastro­jów, ataki wście­kło­ści, depre­sja. Tak mnie nauczono kwa­li­fi­ko­wać pacjentki. Tak widzę sie­bie!

Z nie­do­wie­rza­niem patrzyła na sie­bie w lustrze. W bia­łym T-shir­cie i spodniach wyglą­dała ina­czej niż zwy­kle. Czuła się ina­czej. Pomy­ślała nagle że wcale nie chce być młod­sza. Chce tylko prze­stać być tym, kim myślała, że jest. Chce prze­stać być więź­niem ska­za­nym na doży­wo­cie. Chce prze­stać wie­rzyć w to, w co wie­rzą o niej inni. Chce – zawa­hała się – chce zacząć myśleć peni­sem, który nie ma żad­nych wspo­mnień, ogra­ni­czeń i tylko jeden cel: roz­sie­wać zia­renka życia wszę­dzie gdzie popad­nie.

I wtedy poczuła ciche, maleń­kie pul­so­wa­nie. Jej srom napęcz­niał jak zie­lony gro­szek. I kiedy poczuła w sobie jego zie­lone pika­nie, zro­zu­miała, że jest na wła­ści­wej dro­dze.

Rozdział 8

A tak szcze­rze, pani dok­tor, oso­bi­ście, to czy wola­łaby pani wie­dzieć, że mąż panią zdra­dza?

Zwy­kle odpo­wie­dzia­łaby, że to co ona woli nie ma nic do rze­czy, ale dzi­siaj zasta­no­wiła się i odrze­kła:

– Myślę, że tak. Wola­ła­bym znać prawdę.

Pokrę­cił głową tro­chę bez­rad­nie.

– Moja żona jest tak naiwna, że chyba ni­gdy się nie domy­śli. Cza­sem myślę, że to dar, a cza­sem, że to prze­kleń­stwo.

Mil­czeli oboje przez chwilę. Anna dawała swo­jemu pacjen­towi czas na prze­my­śle­nie tego co powie­dział. A potem nagle wbrew swo­jej zasa­dzie sama prze­rwała mil­cze­nie.

– A po czym mia­łaby to poznać? – zapy­tała.

– Nie, no – roze­śmiał się. – Są takie oczy­wi­ste sprawy, że facet ma kogoś na boku. Ja schu­dłem dzie­sięć kilo, bo prze­sta­łem żreć, chcia­łem dobrze wyglą­dać. Nowe buty, ubra­nie. Zajęte popo­łu­dnia, cią­głe wyjazdy w dele­ga­cje, ja mówię żonie, że mamy zjazdy nauczy­cieli i ona we wszystko wie­rzy.

– Nie chciałby pan, żeby wie­rzyła?

– Chcę i nie chcę – powie­dział po chwili. – Jest dobrą matką, dzie­ciaki zadbane, dom posprzą­tany, wszystko na czas, tylko… No wie pani dok­tor jak to jest, codzien­ność, taka sza­rość, to przy­gnę­bia­jące.

– Co jest przy­gnę­bia­jące?

– Że tak już zawsze będzie – poru­szył rękami. – Wszystko w ten sam deseń. Tak jakby nie było nic wię­cej.

– Myślę, że wiele zależy od tego jakie mamy ocze­ki­wa­nia – powie­działa gładko Anna. – Czy dążymy do okre­ślo­nego celu, czy szu­kamy raczej cze­goś, co będzie nowo­ścią.

– A to źle? – zapy­tał szcze­rze.

– Jak pan myśli?

– Pani dok­tor zadaje trudne pyta­nia – uśmiech­nął się.

– Trudne czy nie­wy­godne?

– Mam takiego ucznia, który zna wszyst­kie odpo­wie­dzi i nikt nie wie skąd. Nie może usie­dzieć na lek­cjach, pusz­cza bąki, jest jak szary kamień bez wyrazu. Niczym nie można go zain­te­re­so­wać, a jedyna emo­cja, jaką oka­zuje, to wro­gość. A kiedy staje pod tablicą, potrafi roz­wią­zać każde zada­nie i nikt nie wie jak. Jest naj­gor­szym uczniem i naj­lep­szym uczniem, zależy jak na to spoj­rzeć.

– I?…

– To, że on zna wszyst­kie odpo­wie­dzi, nie prze­kłada się na jakość jego życia – odparł nauczy­ciel.

– To wyjąt­kowy przy­pa­dek. U więk­szo­ści osób nie wystę­puje taka cecha nad­zwy­czaj­nej spraw­czo­ści. Uczymy się, przy­swa­jamy wie­dzę, wycią­gamy wnio­ski, podej­mu­jemy decy­zje, nie jest tak?

– Iiii, pani dok­tor – żach­nął się nauczy­ciel. – W teo­rii tak jest, w prak­tyce… mogę powie­dzieć tak jak myślę?

– Oczy­wi­ście.

– Facet myśli fiut­kiem. Widzę to po sobie. Kie­dyś wiel­kie idee, plany, mia­łem zmie­niać świat, budo­wać mosty, oca­lać ofiary wojny, a potem to wszystko jakoś zmniej­sza się do wiel­ko­ści prysz­nica, pod któ­rym wie­czo­rem zmy­wasz z sie­bie hałas i poczu­cie bez­sil­no­ści.

– Ale co to wła­ści­wie ozna­cza? – zapy­tała Anna.

– Ja pani powiem, pani dok­tor – odrzekł nauczy­ciel takim tonem, jakby odpo­wia­dał na swoje wła­sne pyta­nie. – Piękne są tylko te kobiety, które czują się piękne. One są jak ten mój uczeń mate­ma­tyki. Mają w sobie odwagę. A inne kobiety tracą głos i nawet jeśli znają wła­ściwą odpo­wiedź, to mil­czą ze stra­chu. I dopiero póź­niej przy­cho­dzą z pre­ten­sjami, że zostały źle potrak­to­wane. I wie pani, męż­czyźni to wie­dzą. Ale nic nie mówią, bo wtedy zaczę­łoby się wiel­kie gada­nie i dys­ku­sje. A my nie lubimy kom­pli­ko­wać.

– Rozu­miem – powie­działa powoli Anna.

– Wow, czuję się jakby ktoś zdjął ze mnie sto kilo, dzię­kuję bar­dzo, pani dok­tor!

Pod­nio­sła w uśmie­chu kąciki ust przy­kry­wa­jąc zakło­po­ta­nie. Otwo­rzyła usta, żeby zadać pyta­nie, ale ją ubiegł:

– Naj­dziw­niej­sze jest to, że on jest coraz lep­szy! Ten mój uczeń. Jesz­cze mniej się uczy, nic nie zapi­suje, ale kiedy idzie do tablicy, to coś w nim rośnie, tak jakby dosta­wał skrzy­deł, i bez­błęd­nie roz­wią­zuje każde zada­nie, nawet takie, któ­rego nie ćwi­czy­li­śmy wcze­śniej. Każdy jest boha­te­rem wła­snej nar­ra­cji. Te dzieci, które nie wie­rzą, że potra­fią, i ten jeden wybitny uczeń, który bun­tuje się prze­ciwko wszyst­kim i wszystko wie. Tak samo jest z kobie­tami. Wie pani, ja z żoną ni­gdy nie pójdę na karu­zelę. Żony boją się i myślą za dużo, a kochanka zawsze chce spró­bo­wać cze­goś nowego. Taka jest natura męż­czy­zny.

– Fiu­tek rzą­dzi świa­tem – powie­działa tro­chę drwiąco, iro­nicz­nie.

– Dokład­nie! – zawo­łał ucie­szony nauczy­ciel. – Męż­czy­zna przez wieki podą­żał za swoim fiut­kiem i wypro­wa­dził ludz­kość z jaskiń do ognia, do miast, do uprawy roli, prze­my­słu.

Anna pozwo­liła mu nacie­szyć się tą świeżo odkrytą prawdą.

– Chcia­łam pana zapy­tać – pod­jęła po chwili – co to wła­ści­wie zna­czy, że męż­czy­zna myśli… – zawa­hała się czy użyć słowa „peni­sem”.

– Fiut­kiem? – nauczy­ciel pośpie­szył z pomocą.

– Jakie to uczu­cie? Jak by je pan opi­sał?

– Jest sygnał. Prze­bu­dze­nie. Rośnie, napeł­nia się krwią, robi się twardy, duży i… – spoj­rzał na nią z zakło­po­ta­niem. Czy ma mówić dalej?

– Mia­łam na myśli bar­dziej impe­ra­tyw emo­cjo­nalny – napro­wa­dziła go.

– Czyli co.

– Co pan wtedy myśli.

– Nic nie myślę, pani dok­tor, o to wła­śnie cho­dzi.

– Coś pan myśli – upie­rała się.

Pokrę­cił głową.

– Kobiety wszystko kom­pli­kują wła­śnie dla­tego, że przez cały czas myślą.

– Coś pan myśli – powtó­rzyła Anna. – Tylko może pozo­staje to w sfe­rze emo­cji nie­uświa­do­mio­nych. Może pan tego nie chce wie­dzieć.

– Nie chcę tego wie­dzieć! – zgo­dził się.

– To zostawmy emo­cje. Jak mógłby pan krótko opi­sać ten pro­ces.

– Jesz­cze raz? – zdzi­wił się.

– Ina­czej. Cho­dzi mi o stresz­cze­nie stanu, w jakim się wtedy pan znaj­duje i być może czy poja­wia się wtedy… coś wię­cej.

– Nic wię­cej, pani dok­tor. Na tym polega piękno bycia męż­czy­zną.

– Że co dokład­nie?

– A dla­czego to panią tak inte­re­suje? – zapy­tał w końcu zaczep­nie.

Anna odchrząk­nęła.

– Mam pacjentkę, która…

– Kobietę z peni­sem? – domy­ślił się nauczy­ciel z cie­ka­wo­ścią.

– Tak – zgo­dziła się Anna. – Czy myśli pan, że kobieta z peni­sem też wypro­wa­dzi­łaby ludz­kość z jaskini?

– Gdyby kobieta była męż­czy­zną z fiut­kiem albo gdyby męż­czy­zna był kobietą z peni­sem, jeśli wcho­dzimy na taki poziom abs­trak­cji, to nie, bo kobieta zaczę­łaby się zasta­na­wiać co będzie potem. I mia­łaby zapla­no­wane wszyst­kie nie­bez­pie­czeń­stwa, które jej mogą gro­zić gdyby zro­biła krok dalej.

Anna otwo­rzyła usta, ale nauczy­ciel szybko ją ubiegł:

– Wiem co pani chce powie­dzieć, pani dok­tor! Że męż­czy­zna nie myśli o kon­se­kwen­cjach, że kobiety są bar­dziej roz­ważne, bla bla bla, ale to nie jest tak. Męż­czy­zna myśli o kon­se­kwen­cjach, tylko o bli­skich kon­se­kwen­cjach. I dla­tego jeste­śmy tacy sku­teczni jako ludz­kość! Niech pani sobie wyobrazi czło­wieka pale­oli­tycz­nego, który wycho­dzi z jaskini i widzi praw­dziwe, dale­ko­siężne kon­se­kwen­cje swo­ich dzia­łań: spa­liny, cho­roby psy­chiczne, zabój­stwa, góry śmieci w oce­anie, wymarłe gatunki zwie­rząt, nar­ko­tyki w szko­łach… Gdyby wziął to wszystko pod „roz­wagę”, to nie mie­li­by­śmy dzi­siaj miast ani tele­wi­zji ani samo­lo­tów, o żesz, że ja nie mogę o tym opo­wia­dać w szkole!

Anna uśmiech­nęła się. Dała mu prze­strzeń, cze­kała na ciąg dal­szy.

– Wiem co pani powie, że wygod­nie tak myśleć. Ale w sumie to jest reali­styczne myśle­nie. Wiem czego chcę, robię to, i wie pani co? Odkry­wam wtedy zawsze coś, o czym nie mia­łem poję­cia. Two­rzę nową rze­czy­wi­stość, two­rzę roz­wój!

– A gdyby pana żona myślała tak samo?

– O to wła­śnie cho­dzi! Ona nie będzie myślała tak samo, bo jest kobietą, która musi opie­ko­wać się dziećmi! Dla niej to jest naj­waż­niej­sze, więc zawsze będzie wybie­rała ostroż­ność, roz­wagę i bez­pie­czeń­stwo. Ona nie chce wie­dzieć! A pani chcia­łaby wie­dzieć, że mąż kogoś ma? – przy­po­mniał sobie. – I po co?

– Wola­ła­bym znać prawdę – powie­działa bez wiel­kiego prze­ko­na­nia.

– Po co?

– Żeby pod­jąć odpo­wied­nie decy­zje.

– Pani dok­tor, prze­cież to mit! Kobieta nie podej­muje decy­zji, tylko zaczyna się dra­mat! O żesz! Odpo­wie­działa pani na moje wszyst­kie pyta­nia! Nie chcia­łem tu dzi­siaj przy­cho­dzić, ale teraz jestem taki wdzięczny, że nie umiem tego wyra­zić!

– Mam jesz­cze jedno pyta­nie.

– Tak, chciała mnie pani o coś zapy­tać!

– Dla­czego nie odej­dzie pan od żony i nie roz­pocz­nie nowego życia z tą drugą panią?

– Nie, to nie wcho­dzi w grę. Co będzie jak zmie­nię zda­nie?

Ski­nęła głową, zasiała w gabi­ne­cie ciszę, ale tym razem nic w niej nie chciało rosnąć.

– Wła­ści­wie nie o to chcia­łam pana zapy­tać – ode­zwała się po chwili i spoj­rzała w notatki. – Czy zauwa­żył pan, że mówiąc o męż­czyź­nie używa pan słowa fiu­tek, a w przy­padku kobiety mówi pan o peni­sie?…

Rozdział 9

Nic się wła­ści­wie nie działo. Przy­jęła tego ranka jesz­cze troje pacjen­tów, obser­wu­jąc jak prze­su­wają się pro­mie­nie słońca po jej sto­pach, sza­rym chod­niku w paski, drew­nia­nej pod­ło­dze, która z wdzięcz­no­ścią roz­grze­wała się i lśniła cie­płym świa­tłem. Przy­po­mniała sobie bez­na­miętną twarz pro­fe­sora, który na pamięć znał takich pacjen­tów jak ona. Zawo­dowo do tej pory był jej życio­wym ide­ałem. Teraz zaczęła się zasta­na­wiać. Czego nauczył się od niej dzi­siaj ten nauczy­ciel mate­ma­tyki? Czego w ogóle mógłby od niej potrze­bo­wać? Przy­cho­dzi na psy­cho­te­ra­pię raz w mie­siącu, bo taki jest wymóg pry­wat­nej szkoły. W prze­ciw­nym razie ni­gdy by się nie spo­tkali. Czy psy­cho­lo­gia two­rzy pro­blemy, czy stara się je roz­wią­zać?… A może two­rzy je, żeby potem zaj­mo­wać się ich roz­wią­zy­wa­niem? Chło­piec ze spek­trum auty­zmu o ponad­prze­cięt­nych zdol­no­ściach mate­ma­tycz­nych jest przy­pad­kiem cho­ro­bo­wym, czy wzo­rem do naśla­do­wa­nia? I czy struk­tury spo­łeczne, w które wie­rzymy, uła­twiają życie, czy sta­no­wią ogra­ni­cze­nia?

Czy jej pro­fe­sor był syno­ni­mem pro­fe­sjo­na­li­zmu i mądro­ści, czy może raczej zasta­łego męskiego szo­wi­ni­zmu, z któ­rym nie ma dys­ku­sji? Czy postrze­ga­nie kogoś jako męskiego szo­wi­ni­stę nie jest kobie­cym szo­wi­ni­zmem? Anna wes­tchnęła. Świat jest tak urzą­dzony, że każdy ma swoje miej­sce. Zaj­mu­jemy je dla poczu­cia bez­pie­czeń­stwa. A potem bun­tu­jemy się, że chcemy cze­goś innego. Wszystko zaczyna się jed­nak…

– Wszystko zaczyna się jed­nak tam – powie­działa młoda mężatka sie­dząca w fotelu i oczami wska­zała pod­łogę. – Ja czuję tylko obo­jęt­ność.

– Jak ta obo­jęt­ność się wyraża?

– Cisza. Nic się nie dzieje. To chyba nie jest nor­malne?

– To może być przej­ściowe – Anna uśmiech­nęła się. – Niech mi pani wie­rzy, nie ma cze­goś takiego, co można by nazwać „nor­malne”.

Mężatka sie­działa z upartą miną.

– Jak ukła­dają się pani rela­cje z mężem? Pro­szę mi coś o nim opo­wie­dzieć.

– Okrop­nie. Powie­dział, że zabije naszego psa.

Słowa, słowa, słowa. Dla­czego to powie­dział? Był wście­kły na mnie. Czy myśli pani, że on to zrobi? Nie, ale wciąż to sły­szę w gło­wie. Wście­kłość i bez­rad­ność, wza­jemne pre­ten­sje i żąda­nia zasi­lane mało­ściami cha­rak­teru, z któ­rych żadna ze stron nie zdaje sobie sprawy. Zło­śli­wość, próż­ność, źle pojęta duma i ambi­cja, a obok nich dotkliwy strach przed odrzu­ce­niem, brak poczu­cia wła­snej war­to­ści, skłon­ność do obwi­nia­nia innych i uni­ka­nia wła­snej odpo­wie­dzial­no­ści. To regu­larny nale­śnik współ­cze­snych związ­ków. Jego roz­wi­ja­nie i zro­zu­mie­nie to tera­pia na lata.

– Zadam pani inne pyta­nie – Anna odło­żyła notat­nik, oparła się wygod­nie. – Czy roz­ma­wia pani ze swoją waginą?

Spe­szona mężatka otwo­rzyła sze­roko oczy. Wyglą­dała tak, jakby bała się poru­szyć.

– Czy pani wie co to jest wagina? – zapy­tała spo­koj­nie Anna.

– No tam na dole – odrze­kła mężatka zaci­ska­jąc kolana.

– Czy mogłaby ją pani opi­sać?

– Ja… Jak… – zająk­nęła się mężatka.

– Tak jak pani ją widzi. Jak pani ją czuje. Nie cho­dzi o to co mówią pod­ręcz­niki do ana­to­mii.

– Nic nie czuję.

– Pro­szę spró­bo­wać.

Mężatka pokrę­ciła prze­cząco głową i spoj­rzała na Annę bła­gal­nym wzro­kiem.

– Nie lubi pani słowa „wagina”?

– Nie.

– Woli pani inne słowo? Pochwa? Szparka? Cipka?

– Nie! Pani dok­tor, mnie tak wycho­wano, że to są brzyd­kie słowa.

– Czy lubi pani słowo łokieć?

– Może być.

– Kolano?

– Może być.

– To są słowa nazy­wa­jące czę­ści ciała. Czy myśli pani, że są takie czę­ści ciała, które nie mają prawa być?

– Mogą być, tylko po co o nich mówić.

– Tam mieszka pani kobie­cość. Ruch mieszka w pani nogach, miłość w pani sercu, a kobie­cość mieszka w tym cie­płym zakątku, do któ­rego kobiety boją się zaglą­dać.

– Bo po co.

– Mam pacjentkę, która czuje tam gorącą rybę.

– Jak ryba może być gorąca? Chyba że sma­żona ryba?

– Żywa ryba. Błę­kitna ryba w zatoce nieba jasnych chmur. A cza­sem znów jest jak ptak prze­bu­dzony po dłu­giej zimie, który nie może prze­stać śpie­wać uno­szony rado­ścią i zapa­chem majo­wej cze­rem­chy. Cza­sem jest soczy­stym zie­lo­nym grosz­kiem. Cza­sem jest mie­niącą się perłą w koł­nie­rzyku jasnych płat­ków mlecz­nej róży. Cza­sem jak kwiat świę­to­jań­skiej nocy roz­kwita sekret­nie na mocza­rach w gorącą let­nią noc. Cza­sem jest wielką psz­czołą na pla­strze łąko­wego miodu. Cza­sem na leśnej pola­nie rośnie jak nagrzana słoń­cem poziomka. Cza­sem jak poezja jest zaklę­tymi w sło­wach drże­niami. Sza­lo­nym tań­cem wia­tru na pustyni. Bywa też smu­kłą łodzią, co z kro­pli­stym plu­skiem roz­cina toń cichej rzeki. Roz­nie­co­nym hory­zon­tem i ogni­stą kulą zacho­dzą­cego słońca. Sto­krotką, liściem dębu i baoba­bem.

Ciszy w gabi­ne­cie nie trzeba rato­wać. Mil­cze­nie składa się prze­cież ze wszyst­kich słów, które jesz­cze nie zostały usły­szane. Życie nie potrze­buje kon­troli, tylko raczej sta­wa­nia się jed­no­ścią z tym co jest. Droga jest pro­ce­sem. Każdy krok przy­nosi coś, czego nie było wcze­śniej.

– Chyba rozu­miem – ode­zwała się wresz­cie mężatka. – Że to jest jak bogi­nia?

– Bogi­nia! – powtó­rzyła Anna z zasko­cze­niem.

– Taka, która może się prze­mie­niać w co chce.

– Tak!

– Tylko jakby mogła pani nie uży­wać tych słów.

– Pochwa? Wagina?

– Wła­śnie tych.

– Są też inne – zapro­po­no­wała Anna. – Na przy­kład joni. Co pani o tym myśli?

– Joni?…

– To słowo ze sta­ro­żyt­nych Indii, z san­skrytu. Yoni ozna­czała źró­dło.

Dziew­czyna ski­nęła głową bez entu­zja­zmu.

– W szkole napi­sa­łam roz­prawkę o oce­ani­dach, które potra­fiły zmie­niać kształt kiedy chciały być kimś innym. Mogły być kim chciały.

– Kim chciała pani być?

– Nie pamię­tam.

– W Indiach uwa­żano, że yoni jest źró­dłem życia i całego wszech­świata – przy­po­mniała sobie Anna. – Czy to się pani podoba?

I poczuła nagle jak rośnie skle­pie­nie jej wewnętrz­nego kosmosu prze­bu­dzo­nego na dźwięk tego słowa, uświa­da­mia­jąc sobie jed­no­cze­śnie, że sama ni­gdy wcze­śniej tego nie poczuła i nie doświad­czyła. Jak yoni może być źró­dłem wszech­świata? – pomy­ślała i podą­żyła za tym pyta­niem na skraj wszyst­kiego co zna i wie, bo zro­zu­miała w jed­nej chwili, że nikt nie tłu­ma­czy tego, co trwa w wiecz­no­ści ską­pane w atra­men­to­wej ciem­no­ści galak­tycz­nej ciszy. I że tylko tam znaj­duje się prawda i że ni­gdy nie zosta­nie ona nazwana sło­wami, zapi­sana w księ­gach i pojęta. W deli­kat­nym dotyku gwiezd­nego lśnie­nia, w drże­niach tego co zwy­kli­śmy nazy­wać nie­bem, w tra­gicz­nie jasnej pustce i mgnie­niu nadziei, w cie­płym odde­chu tego, co staje się życiem, by powró­cić do bez­ru­chu. Doty­kiem pal­ców w kla­wi­sze zaklę­tego for­te­pianu, z któ­rego pły­nie led­wie sły­szalna muzyka ciszy. Tym wszyst­kim stała się w jed­nej chwili. I nie chciała już być niczym innym.

Rozdział 10

Sucha pochwa!… – par­sk­nęła Anna w myślach. W wieku pięć­dzie­się­ciu sze­ściu lat moja pochwa jest jak pole pulch­nych skib świeżo zaora­nej ziemi. Jak szma­rag­dowe moczary bie­brzań­skie, w któ­rych miękko zapa­dają się stopy. Jak poma­rań­czowa dynia ską­pana w poran­nych kro­plach rosy. Jak róża w cie­płym majo­wym desz­czu.

Ostat­nia pacjentka wyszła z gabi­netu do swo­ich spraw. Zapewne ktoś jej wkrótce powie, że w wieku czter­dzie­stu lat powinna się szy­ko­wać do pierw­szych obja­wów meno­pauzy, że będą upo­rczywe, dotkliwe, że musi cier­pieć jako wygna­niec z kra­iny życia ska­zany na prze­kwi­ta­nie.

– Ale panie dok­to­rze! – powie ze zdu­mie­niem. – Co ja mogę zro­bić?

Dosta­nie receptę na leki i słowa pocie­sze­nia, że to „nor­malne” i że wszyst­kie kobiety w pew­nym wieku doświad­czają pogor­sze­nia jako­ści życia, depre­sji, huś­tawki nastro­jów, że będzie draż­liwa, nie będzie mogła spać, no i ta sucha pochwa. Kupi więc nawil­ża­jący żel i grube baweł­niane majtki i za każ­dym razem kiedy je zoba­czy, przy­po­mni sobie słowa „prze­kwi­ta­nie, kli­mak­te­rium, meno­pauza, cisza, samot­ność, mil­cze­nie”. Nic dziw­nego, że będzie się czuła nie­wi­doczna i prze­zro­czy­sta, gor­sza, wyklu­czona. Bo tak będzie widziała sie­bie w lustrze i takie prze­ko­na­nie codzien­nie będzie zabie­rała ze sobą w torebce.

Anna poczuła jak rośnie i pul­suje w niej wil­gotna poma­rań­cza, a wszyst­kie jej soczy­ste cząstki są bar­dziej żywe niż kie­dy­kol­wiek. Z zdzi­wie­niem pomy­ślała:

– To jest chyba bar­dziej yoni niż pochwa.

Jak dziw­nie nie­zna­jomo zabrzmiały w ciszy gabi­netu słowa, któ­rych czę­sto uży­wała: aktyw­ność płciowa, współ­ży­cie mał­żeń­skie, penis, srom, wzwód, erek­cja – pomy­ślała, że być może przez całe życie uży­wała ich nie zna­jąc ich praw­dzi­wego zna­cze­nia. Nawet namięt­ność wyda­wała się świa­tem ni­gdy nie pozna­nym. Mąż, dzieci, oczy­wi­ście, dawne pierw­sze zauro­cze­nia, zako­chała się kie­dyś w sław­nym akto­rze i z roz­pacz­li­wym wysił­kiem pod­sy­cała to zauro­cze­nie, wie­dząc, że ni­gdy się nie ziści. Jak wygłod­niały wędro­wiec szła wzdłuż rzeki miło­ści. Zrazu cie­szyła się na widok tłu­stych łososi, rosła w niej namięt­ność i nadzieja, że zaspo­koi drę­czący głód. Potem zobo­jęt­niała. Łoso­sie nale­żały do kogoś innego. Do tych szczę­śliw­ców, któ­rzy przy­byli nad wartką rzekę z wędzi­skiem, żyłką i przy­nętą. I umieli łowić.

Pierw­szy poca­łu­nek i nie­śmiało spra­gnione wargi, zagu­bione dło­nie i drę­twe ciało, które zamiast się budzić w ożyw­czym olśnie­niu, wyco­fane zapa­dało w skurcz. Pierw­szy chło­pak, szu­ka­nie sie­bie po omacku, bo nikt nie wie­dział „jak to się robi”. A potem w ciem­no­ści szep­tała, że nie chce, żeby prze­stał, bo to boli. Wyco­fy­wał się nie­chęt­nie i posłusz­nie, aż w końcu Anna prag­ma­tycz­nie pod­jęła jedy­nie słuszną decy­zję. W gabi­ne­cie gine­ko­loga powie­działa, że nie chce dłu­żej być dzie­wicą. Niech pani zrobi co trzeba. Lekarka kazała się poło­żyć, roz­su­nąć nogi, zba­dała ją i powie­działa, że nie. Anna zapi­sała się do innego leka­rza. Powie­działa mu, że chyba jest w ciąży. Kazał się poło­żyć, roz­su­nąć nogi, pochy­lił się nad nią i pró­bo­wał wsu­nąć jej palce do pochwy, ale Anna kur­czyła się w sobie, zaci­skała mię­śnie, więc mówił do niej:

– Spo­koj­nie, zre­lak­suj się, połóż się swo­bod­nie…

I kiedy zro­biła tak jak pro­sił, wsu­nął palce do jej pochwy tak głę­boko, że nagle poczuła ostry ból i wie­działa, że to się wła­śnie stało.

Dobrze się uczyła, odra­biała lek­cje, chciała stu­dio­wać i poma­gać ludziom. Nor­malne życie. Kochała się ze stu­den­tami w biblio­tece, wszy­scy tak robili. Cza­sem kogoś zła­pali z książ­kami w rękach. Uśmiech­nęła się. Tacy byli boha­te­rami, bo mieli dowód, że naprawdę to robili. Inni tylko mówili, że to robią. Rek­tor mówił:

– Odno­simy wiel­kie zwy­cię­stwa i niewiel­kie porażki!

Kazał dora­stać i doj­rze­wać, i Anna posłusz­nie doj­rze­wała. Przez pewien czas czuła smu­tek, tak jakby była w żało­bie po czymś, czego ni­gdy nie zaznała. Potem spo­tkała Andrzeja. Zro­zu­miała, że to jest być może jej „wiel­kie zwy­cię­stwo”, a poraż­kami nie czas zawra­cać sobie głowy.

To nie jest już poma­rań­cza – uświa­do­miła sobie nagle. – To jest aksa­mitna ciem­no­czer­wona cze­re­śnia doj­rze­wa­jąca w słońcu. Nabrzmiała słod­kim sokiem, goto­wym wytry­snąć gdy ktoś dotknie jej skórki. Pra­wie czuła dotyk jego ust i po raz pierw­szy pomy­ślała, że nie musi z tym wal­czyć. Niech będzie ta dzika, żar­łoczna namięt­ność, która w niej wyro­sła. Będzie jej się odda­wała w wyobraźni tysiąc razy, aż wresz­cie zamilk­nie, zgi­nie, usu­nie się w bez­ruch i w nie­pa­mięć. Zosta­nie dziw­nym wspo­mnie­niem, któ­rego być może ni­gdy nie zro­zu­mie. Ona prze­cież nawet nic o nim nie wie. Bo to wcale nie cho­dzi o niego – pomy­ślała Anna. – On był jak przy­pad­kowy przecho­dzień, który coś w niej wyzwo­lił, coś co drze­mało od dawna i cze­kało na prze­bu­dze­nie. To minie. To przej­dzie jak dzie­cięca cho­roba.

Odpo­wie­działo jej słod­kie gru­cha­nie gołę­bia. Był tak bli­sko i namięt­nie, że pode­szła do okna, żeby go zoba­czyć. Tuż za para­pe­tem uno­sił się obłok kwit­ną­cego bzu. Gołąb znów ode­zwał się tym samym lekko chra­pli­wym gło­sem, przy­po­mi­na­jąc, że o tej porze jest już zwy­kle daleko od pracy. Prze­wie­siła przez ramię torebkę czu­jąc, że unosi w niej pół świata. Zatrzy­mała się w recep­cji, żeby zapy­tać kto wpadł na pomysł, żeby posa­dzić krzew bzu pod jej oknami.

– Pani dok­tor – recep­cjo­nistki spoj­rzały na sie­bie spło­szone. – Ten bez zawsze tam był.

Nie zdzi­wiło jej to, że nie dziwi jej to, że jej to nie dziwi. Szyb­kim kro­kiem ruszyła przed sie­bie.

Rozdział 11

Kim będziesz kiedy mnie nie będzie? – pomy­ślała Anna i zga­niła sie­bie. Jak ja mogę tęsk­nić za kimś, kogo w ogóle nie znam? Nic o nim nie wiem. Prak­tycz­nie nic. Oprócz tego, że orga­ni­zuje wykłady. I lubi zada­wać pyta­nia. Nic wię­cej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki