Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 522
Rok wydania: 1987
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 37 min
Rok wydania: 1987
Czarny Generał
Wacław Gąsiorowski
Czarny Generał
Romans historyczny
Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Warszawa 1987
Tekst oparto na wydaniu z 1912 roku
Opracowanie graficzne
Wiesław Wałkuski
Posłowie
Jerzy Skowronek
Przypisy
Józef Lech Kowalczyk
ISBN 83-205-3761-4
© Copyright by Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza
Warszawa 1987
TOM PIERWSZY
I
Nie lada zdumienie ogarnęło ciche, sielskie Leszno, gdy w odległej tej dzielnicy, która ledwo co, w roku 1767, zbyła się skromnej sukienki przedmieścia Warszawy, ledwie że z traktu w ulicę się przedzierzgnęła, majsterkowie jęli rozległą połać gruntu grodzić i miast dwuokiennej, smagłej, mieszczańskiej kamieniczki, bez mała cały rynek na zajętym placu budować.
Dziw, dziw dla Leszna był okrutny i tym głębszy, że robota duchem szła, że majsterków jakby paliło.
Tu jeszcze Leszno naopowiadać się nie mogło o tym budowaniu, a tu już, niby spod ziemi, wyrósł i front rozłożysty, piękną dachówką jak Saski Pałac kryty, i oficyny wielkie, i stajnie przestronne, i gospodarskie obejścia.
Ba, i ledwie Leszno przyjrzeć się zdołało swemu nowemu obywatelowi, gdy przed bramą frontu ukazały się „Trąby”1 a tuż runęła do zbudowanego pałacu chmara pachołków, wozów ładownych, pojazdów i koni, a za nimi zajechała w tropy kolasa księcia Mikołaja Radziwiłła, generała wojsk litewskich.
Niesłychane! Toż dotąd Leszno z całego serca chlubiło się Woyczyńskimi i Moszczyńskimi, a szczególnie imć panem Kossowskim, podskarbim królewskim a mężem pięknej Włoszki, Merliniówny. Tymczasem tu nie tylko mitra2 księcia, ale i w niej Radziwiłł.
I zagadało Leszno o Radziwiłłach. Jużci nie zabrakło znawców heraldyki3 ani świadomych pokrewieństwa i koligacji rodowych. Wyprowadzono tedy od razu jaśnie oświeconego pana generała imci od Faustyna, zrodzonego w Dzięcielu z Franciszki z Kieżgajłło-Zawiszów, i dalej, niby jak nić z kłębka rozplątanego, wypominano, że jaśnie oświecony pan generał jest synem krajczego i podkomorzego wielkiego litewskiego i Pociejówny, wojewodzianki trockiej, a mężem grafianki Buttlerówny.
Po tych pierwszych legitymacjach Leszno, już żadnych rodowych co do jaśnie oświeconego pana generała nie mając wątpliwości, zaczęło zwracać uwagę na dwór i samego księcia. I tu dopiero obfitość ciekawostek zaczęło sobie rozpowiadać.
Bo gdzie, niby generał – a smyk, dzieciuch sobie. W pieluchach był, gdy mu rodzic już porucznikostwo kupił, a potem w czas godności dlań zbierając generalstwo litewskie mu wyrobił. Jużci – śmiech w pospolitym stanie, w książęcym – obyczaj, że wyrostek nie tylko generalski ma rozum, ale i cały prawie statek, boć generał już żonaty był. Właśnie z małżeństwem coś tam było, czego potulni mieszkańcy Leszna ani weź pojąć nie mogli. A przecież i na Lesznie w owych czasach nie darmo fraczki, peruczki i pluderki4 się ukazywały. Toż na Lesznie sam król jegomość lubił aż do zbytku do imć pana podskarbiego zajeżdżać, a pamięcią Merliniównę darzyć, toż różne o tym imć panu Rochu Kossowskim chodziły słuchy, toż i tu rozumiano, że snadź dawna obyczajność nie przystała do żabotów koronkowych, harcapów5 i trójgraniastych kapeluszy, toż i tu zaczęto wierzyć, iż w wielkopańskiej familii nie uchodzi, aby zwyczajnie, po chamsku czy po zaściańsku, Bartłomiej miłował do śmierci poślubioną Kundę lub Kunda uszanowała przysięgę daną przed ołtarzem Bartłomiejowi. Dlatego też niewytłumaczona była owa całego Leszna niepojętość.
Młody książę żył tymczasem hucznie. Sprawiał uczty, polował, jeździł na dwór, rzucał garściami złoto i ani zdawał się troszczyć, że... na drugim krańcu Warszawy, w ustronnym dworku myśliwskim pod Ujazdowem6, mieszką księżna generałowa. Nawet książę był tak mało ciekawy, że bodaj dla obejrzenia jednej z największych osobliwości stolicy, osobliwości, która okrzyki podziwu i przerażenia wywoływała pośród gawiedzi, a była przedmiotem i szeptów, i domysłów, i poufnych zwierzeń, i plotek, nawet w antykamerze7 królewskiej powtarzanych przez Ryxa, kamerdynera8 – ani razu nie kazał karocy swej pod Ujazdów jechać, ani razu, choćby chyłkiem, wśród mroków, nie polecił swej lektyce przesunąć się bocznymi uliczkami do dworku myśliwskiego. No, a przecież mógłby się dopiero napatrzyć z bliska Murzynowi, niewolnikowi księżnej, którego sobie przywiozła aż z samej Francji. Jużci niepojęta była taka obojętność, boć o tym „monstrum tropikalnym” czy „afrykańskim” historie całe szły i pod Kraków, i pod Wilno, toż kto śmielszy z mieszkańców rad był bodaj pleców ryzykować na kije pachołka, byle między opłotkami pod dworkiem myśliwskim przycupnąć i przeżegnawszy się od uroku, „czarnemu” się z dala nadziwować.
Natomiast rękodajny9 pani podskarbiowej dowodził, że książę generał nieraz już w gościnie bądź u Pociejów, bądź u Paców z żoną oko w oko się spotykał, że z nią nawet wcale kunsztowne zamieniał komplementy, z czego wynikło, że w stadle nawet inwidii10 nie było ani przyczyny do kwasów.
Pracowało tedy z całego serca Leszno nad wyciągnięciem z tych wszystkich szczegółów jakiegoś wniosku – lecz daremnie.
Tak zeszło kilka miesięcy. Leszno oswoiło się, pogodziło z myślą, że dla szlacheckiego dworku czy mieszczańskiej kamieniczki nie zawsze jest do zrozumienia to, co się na magnackich pokojach dzieje. Leszno już oswoiło się z hałasami sprawianymi wśród nocy przez gości wracających z uczt książęcych, a przyzwyczaiło i do figlów płatanych przez rozochoconych dworaków, i do zapalczywości księcia generała, który nawet marszałkowskich pachołków kazał obatożyć, z czego innego nie było rezultatu nad obiad sprawiony księciu przez jaśnie wielmożnego pana marszałka.
Aż naraz, pewnej nocy, pałac książęcy takimi uderzył łunami światła, takim zawrzał rozgwarem, takim wiwatowym hukaniem, że kto żyw w okolicznych dworkach i kamieniczkach z posłania się zrywał i ku pałacowi biegł dowiedzieć się, azali zgoła jakiego nieszczęścia nie ma.
Stąd, mimo tak spóźnioną porę i mroźny wiatr lutowy, przed pałacem książęcym zebrała się spora gromadka ciekawych. Kilku dworskich pospieszyło rozpędzić natrętów, lecz że ludek na Lesznie był potulny, a mimo to wytrwały, więc choć ustąpił sprzed podjazdu, a jednak nie zmalał ani rozpraw swoich i domysłów nie zaniechał.
Rozmaite były supozycje11 i rozmaite uwagi. Jedni powiadali, jako książę patent na kawalera orderu odebrał i stąd fetę osobliwszą niż zazwyczaj sprawia; drudzy fetę przypisywali dniu urodzin książęcych; trzeci biadali nad rozpustą młodego magnata, inni jeszcze przekonywali, że książę generał między kompanów złych się dostał, co go na złe wiodą; ostatni na koniec klęli się, że o zmroku zajechała przed pałac poczwórna kareta, z której wysiadła jakaś dama, podobno owa Nastka, co serce i rozum księciu usidliła, i że to dla niej cała uroczystość dzisiejsza.
Gdy takie rozmaite domysły rozpowiadano sobie przed pałacem, gdy nawet wymieniano sobie wszystkich uczestników izby, wnętrze pałacu istotnie niepowszedni przedstawiało widok, lecz różny bardzo od przypuszczeń ludku.
Oto pałac, mimo rzęsistego oświetlenia, był prawie pusty, a główna wielka sala, która była środowiskiem wrzawy przejmującej całe Leszno, równie nie gościła owego tłumu biesiadników, którego domyślano się, bo – prócz trzech młodzieńców ucztujących za stołem, pięknej a dziwacznie i pstro odzianej kobiety, karła, wyprawiającego ucieszne kozły i kilkunastu hajduków12 – sala świeciła białymi ścianami i rozbrzmiewała całą pełnią echa. A echo to żywiła obficie nie tylko ukryta na chórze kapela książęca, raz po raz wygrywająca fanfary, nie tylko krzyki i śmiechy młodzieńców – ale nade wszystko mała brązowa armatka ustawiona na stole, nabijana co chwila przez hajduków i ziejąca kłębami ognia, i ogłuszającym hukiem przejmująca wszystko wokół.
Siedzącemu w pośrodku atoli młodzieńcowi snadź nie dość było tego piekła, nie dość, że na każdy wystrzał złomy wapna padały z sufitu, że wstrząsany stół rozbryzgiwał wino, siał kryształami pucharów, że dwa olbrzymie zwierciadła, zawieszone na ścianie przeciwległej wylotowi armatki, poszły w kawały, że z kandelabrów spadały kunsztownie rżnięte szkła, że powolna służba każdy toast podtrzymywała zapalczywymi okrzykami – bo naraz porwał ze stołu świecznik i rzucił go o ziemię. Siedzący z prawej strony młodzieniec rozśmiał się na całe gardło.
– Wiwat książę generał. Wiwat drugi August Mocny!
– Wiwat! – wrzasnęła służba.
Książę generał skrzywił się i zmierzył pogardliwie swego towarzysza.
– Cóż ty, może chcesz ze mną iść w paragon?!13
– Ja? Ja z tobą, Mikołaju?! – zdziwił się młodzieniec.
– Imci Grotusa mi nie strasz, mości książę, bo go febra czułości napadnie! – pisnął karzeł.
Książę pohamował się. Tymczasem drugi biesiadnik, najstarszy, choć ledwie na wyrostka patrzący, podniósł się ociężale zza stoła i mruknął oschle:
– No, bywajcie mi, mam dosyć waszych wrzasków! Bywaj mi, Nastka!
– Stasiu, wojewodzicu, nie opuszczaj nas – zaskrzeczał karzeł.
– Pozwól do licha! – oponował książę.
– Pora mi, nie mogę! Głowa mi pęka od huku! No i nudno u ciebie!
– Bo pić nie chcesz! Jeszcze na pożegnanie! Zdrowie Nastki! Musisz wypić!
– No, więc zdrowie! – odrzekł cierpko napastowany, podnosząc do ust puchar.
– Nie łaskawiście, panie wojewodzicu – szepnęła z boku Nastka, wpijając swe ciemne oczy w jasną twarz Stasia.
Wojewodzie wzruszył ramionami.
– Pilnuj się, Mikołajku, bo obok czarnych białe rogi ci wyrosną! – roześmiał się znów karzeł.
Książę kopnął z gniewem karła. Karzeł umknął pod stół.
– Jeszcze po jednym! – nalegał znów książę.
– Za nic!
– Ha, pilno ci! Myślisz, że na ciebie czeka?!...
Wojewodzie pobladł.
– Zaniechaj przymówek!
Księciu generałowi zaszmerało w głowie.
– Czego mam zaniechać? Musisz pić! Zdrowie imć panny Gertrudy Komorowskiej!
Zanim służba zdążyła wznieść okrzyk wiwatowy, a kapela go podtrzymać, wojewodzie rzucił pod nogi księcia generała trzymanym w ręku pucharem.
– Do czarta, żebym od ciebie nie zażądał porachunku!
– Porachunku, ode mnie?!
Nastka z Grotusem stanęli między powaśnionymi.
– Co wam, panie wojewodzicu?! – tłumaczyła Nastka.
– Odejdź! – buntował się książę. – Nie postrzegam różnicy, taka dobra moja Nastka, jak jego Gertruda!
– Ani mi się waż wymieniać jej imienia! – groził wojewodzie.
– Nie daj się, Mikołajku, Potockiemu, nie daj! – rechotał karzeł pod stołem.
– Zdrowie imć panny Gertrudy Komorowskiej i zdrowie Nastki! – zawołał z wybuchem książę. – Dalej, fanfara!
Potocki szarpnął się, porwał za kielich, a gdy wiwaty się uciszyły, ozwał się z mocą:
– Ażeby nikogo nie pominąć, zdrowie księżnej generałowej i zdrowie Murzyna!
Księciu oczy nabiegły krwią.
– Jak śmiesz, jak się ważysz łączyć?!
– Miej rankor14 do księżnej i sprawże nareszcie czarnemu Radziwiłłowi chrzciny!
Książę zadygotał i za szpadę porwał, lecz naraz, uspokoiwszy się, oświadczył krótko:
– Albo dowiedziesz, albo w gardło ci wtłoczę podłą obelgę!
Potocki roześmiał się lekceważąco:
– Nie ja, lecz tyś zelżył uczciwą niewiastę, i za to odpowiesz! Ja ci niczego dowodzić nie potrzebuję! Lada chmyza potrafi ci rozpowiedzieć o twym splendorze15...
Radziwiłł osunął się na stołek, ukrył twarz w dłoniach i dyszał ciężko. Grotus z Nastką ustąpili na stronę i szeptali coś między sobą, hajducy cofnęli się dyskretnie, kapela umilkła na chórze.
Przez chwilę salę zaległa cisza grobowa, aż naraz rozległy się pewne, śmiałe kroki Potockiego, zmierzające ku wyjściu. Na odgłos tych kroków książę zerwał się ze stołka i zagrodził Potockiemu drogę.
– Mości Potocki, krwią mi odpowiesz za potwarz!
– Cha! cha! Jeżeli za potwarz bierzesz to, o czym wie i mówi cała stolica – mniejsza! Możesz...
– Kłamiesz! – wrzasnął z pasją książę.
Wojewodzicowi płomienie na twarzy trysły.
– Mości Radziwille! Zanim porachunek mi zdasz, najpierw, dla wytrzeźwienia, wybierz się na Ujazdów, a nie zapomnij pobłogosławić swemu następcy, bo, na honor, lada szramą nie dam ci się wywinąć! Żegnam!
– Łżesz, nikczemny! Stokroć nikczemny! – pienił się książę.
Potocki spojrzał ku Grotusowi.
– Panie kawalerze, racz uciszyć swego przyjaciela albo go zawieźć na Ujazdów.
– Ty pojedziesz także! – wybuchnął książę.
– Ja do pani generałowej?!
– Pojedziesz! Teraz, natychmiast! Inaczej za łotra cię będę miał, za tchórza szargającego dobre imię kobiety, za szelmę... za opryszka!...
Potocki targnął się całym ciałem, jakby się chcąc rzucić na Radziwiłła, lecz się pohamował i odrzekł zimno:
– Dobrze, jam gotów.
Książę osunął się z wysiłkiem na ławę, głowę ukrył w dłoniach i dyszał ciężko, a z trudem potargane myśli zbierał.
Cała duma Radziwiłłowska, odziedziczona, a od najmłodszych lat hołubiona i żywiona, w księciu generale zagrała, zawrzała i pianą zalewała mu mózg.
Książę ani kochał żony, ani zastanawiał się nad tym, że ją opuścił, że pozostawił samej sobie, że tym rozdziałem dobrowolnym na obmowy ją naraził, że bodaj sam ku złemu popchnął. I książę ani wyobrażał sobie, aby miał obowiązek kryć swe miłostki z Nastką, ani też zamierzał w czymkolwiek wolę żony krępować, ani nie dociekał tych pogłosek, które za nią z Paryża przywędrowały. Książę nawet nie miał w sobie wszczepionej surowości dla obyczajów niewiast. Nic mu było do żony, byle strzegła pozorów, byle dumnie nosiła mitrę Radziwiłłowską. Tego jednego od żony wymagał, tego jednego żądał, bo to jedno miał w sobie niewzruszone, wrosłe. Mogła mu obojętnością płacić za obojętność, mogła żyć swoim dworem, ale miała obowiązek strzymać mu w ambicji – w niczym więcej jak w ambicji.
Młody książę łamał się w sobie, a ledwie nie ryczał z bólu, z wściekłości. Boć cała jego jaźń, cała dusza, cała i jedyna troska, całe szczęście, pragnienie i kochanie – to była świetność rodowa, która na jego spłynęła kołyskę; to ten długi, równych królom, a bodaj większych nad króle, poczet antenatów16 ta pańskość przemagnacka, nie znająca ościeni17 dla swej fantazji, dla samowoli; ta wiara, że hańba rodu nie ze zbrodni pada, nie z samolubnych knowań politycznych, nie z występków urągających prawom boskim i ludzkim, lecz z lekkomyślnego zmieszania swej krwi książęcej ze szlachecką, z prostacką, i nawet nie z tego, lecz z nieukrycia się przed światem, z nieostrożności.
I tu właśnie uderzał cios w Radziwiłła, tam go dosięgnął, gdzie miał skupione, zebrane wszystkie czucia, skąd i dlaczego czynił dobrze lub źle, gdzie brały początek i wspaniałomyślna hojność, i przekonanie, że nie masz mu równego, iż jedno imię daje mu i rozum, i talenta, i zasługi, i prawo do największych zaszczytów.
Książę podniósł raptownie głowę, powiódł zamglonym wzrokiem po sali zalanej smugami dymu wiwatowego, a bijącej zewsząd snopami żółtego światła, i mruknął gwałtownie:
– Mości Grotus! Czemuż nie grają?! Wina!
Kapela zabrzmiała jakąś hałaśliwą muzyką. Grotus sam jął nalewać puchary. Potocki wsparty o kolumnę sali uśmiechał się sarkastycznie, bawiąc się koronkami swego żabotu.
Radziwiłł przypiął usta do kielicha, pociągnął kilka haustów, za czym, wspomniawszy sobie zdrowie nie spełnione, ozwał się raptownie:
– Mości wojewodzicu! Prosimy! Więc jakżesz to, nikt?... Zdrowie księżnej generałowej... i tego jej... czarnego!... Czemu nie pijesz?! Chyba nie dlatego wzniosłeś, aby nie wypić?! Prosimy!
Wojewodzie ujął obojętnie za puchar.
Książę odwrócił się do Grotusa.
– Dwudziestu kozaków na koń! Natychmiast! A dla nas landara18 Ruszaj!
Grotus potulnie wysunął się z sali. Radziwiłł stuknął na hajduka próżnym kielichem.
– Pij! Mości Potocki! Jedziemy! Nastka, i ty pojedziesz!
– Ja... ja, mości książę?
– Pojedziesz! – uparł się Radziwiłł.
Potocki nachmurzył się.
– Jesteś niespełna zmysłów, sam nie wiesz, na co się ważysz.
– Cofasz się, odszczekać myślisz?!
– Mityguję cię, abyś uniknął burdy.
– Więc uznajesz, żeś skłamał, żeś umyślnie spotwarzył? – badał niespokojnie książę.
– Powiedziałem prawdę i nie cofam.
– Cóż zatem znaczą te wykręty?
– Tylko tyle, że kiedy masz wolę szaraka w kotlinie zejść, to nie kukaj, chyba że rozmyślnie rad byś go spłoszyć.
– Więc ty go sam zejdziesz! Masz ludzi moich, ruszaj naprzód! Dalej! Sam kieruj, sam prowadź!
– Nie moja sprawa. Mnie starczy to, o czym wiem.
– Grotus, słyszysz?! – zawołał książę do wracającego zausznika. – Cofa się imć pan Potocki! Wykręca!
– Jeno posyłką twoją nie będę!
– Boś tchórz! Boś chciał tu miarą twej Gertrudki mierzyć!
– Ani słowa o niej!
– Ty mi zabronisz?! Baty tu weźmiesz! Do mnie służba! Albo dasz parol, że wyprawę sam poprowadzisz na Ujazdów, albo tu każę cię oćwiczyć!
– Mnie? Mnie? Potockiego?...
– Nie tacy od Radziwiłłów cięgi brali! Służba, zająć drogę kawalerowi!
W oczach Potockiego zamigotały ponure błyski.
– Chcesz zatem! Dobrze! Ale pamiętaj, że nie tu będzie koniec naszego porachunku!
– Do rzeczy, mój panie! Dajesz więc parol19 że natychmiast udasz się na Ujazdów, obstawisz pałac ludźmi, dotrzesz bodaj do drzwi sypialni... i dowiedziesz... oszczerstwa lub sam się za nikczemnika wydasz!
– Daję parol, że ci pokażę czarnego Radziwiłła!
– I uczynisz to natychmiast? Bez zwłoki?
– Uczynię! – syknął przez zęby wojewodzie.
Książę dał znak służbie, żeby ustąpiła.
– Wolna droga, mości Potocki! Prosimy!
Wojewodzie podszedł do stołu, wychylił kielich wina, otrząsnął się i zmierzył pogardliwym spojrzeniem Radziwiłła.
– Chciałeś zabawy, będziesz ją miał, na honor! Cała stolica będzie miała jutro uciechę...
– Nieskoro ci, mości Potocki, do parolu?
– Dwudziestu kozaków! – wrzasnął z pasją wojewodzie.
Radziwiłł skinął na najbliższego sługę.
– Słyszałeś? Dwudziestu kozaków, co najsprawniejszych! Ruszą z imć panem wojewodzicem! Na koń! Dla mnie kolebkę!20
Nastka, a za nią Grotus opadli księcia i chcieli mu wystawić nierozsądek i lekkomyślność całej wyprawy, lecz Radziwiłł nawet im do słowa przyjść nie dał.
– Milczeć! Słuchać!
– Więc mnie pozwól zostać! Cóż ja? Na co ja?...
– Dosyć! Pojedziesz, bo mnie się tak podoba! Imć pan Potocki ruszy przodem, przygotuje widowisko, a my za nim! Zabawa, to zabawa! No, pijcie! Czemu nie pijecie?! Boicie się naocznie przekonać, że imć Potocki każdą niewiastę chce miarą swojej Gertrudy mierzyć?!
– Kozacy są przed podjazdem! – zaraportował hajduk.
– Słyszysz, mości Potocki, są, czekają na cię! Daję ci godzinę czasu! Za godzinę my stąd wyruszamy za tobą!
Wojewodzie wypadł do przedsionka, a stąd przed podjazd. Tu pachołka z konia zepchnął i sam wskoczył na jego siodło, rzucił kozakom rozkaz, aby za nim szli, i wyrwał się galopem przez Leszno, a stąd przez pola elektoralne21 aż ku Ujazdowi.
II
W Potockim krew wrzała. Myśli, iż go Radziwiłł sponiewierał wobec pachołków, że śmiał mu zadać kłam, że go usidlił w przymusowy parol, że mu batami śmiał grozić, że nie wahał się oplwać imienia tej, która jemu, Potockiemu, była świętością, dla której tyle zniósł i tyle znieść miał jeszcze udręczeń z dumnym swym rodzicem, że na koniec wdał się z tym niedorostkiem, pustakiem, i wpadł w śmiesznie haniebną awanturę – szarpały wojewodzicem, zaciskały mu pięści, wstrząsały każdym jego nerwem.
Potocki rwał naprzód, pochylony na siodle, rwał, co koń wyskoczy, ledwie że nie na przełaj przez sady podmiejskie, ledwie że koniowi siaki taki nadając kierunek.
Aż mroźny ranek lutowy wskroś przejął wojewodzica i przypomniał mu, że zbyt lekkomyślnie się ważył na wyprawę, nazbyt pośpiesznie dosiadł konia.
Potocki ochłonął, ostygł z pierwszego gniewu.
Położenie jego własne wydało mu się nie tylko nieprzystojne, ale wprost żakowskie. Boć był na jakichś przeszpiegach u Radziwiłła, został zmuszony do wykonania najazdu na dom księżnej, do chwytania śladów czy dowodów wiarołomstwa, które go w istocie ani nie obchodziło, ani nie dotyczyło. A nadto księżnę znał jeszcze z Pren22 gdzie dziewczątkiem była, żywił nawet dla niej przyjaźń, to pewne, że niedawno jeszcze, póki do swej Gertrudy tak mocno, tak głęboko nie przylgnął, często mu się jawiła przed oczyma jasnowłosa główka pięknej grafianki Buttlerówny23 Jakże teraz stanie przed nią, czym usprawiedliwi gwałt, najazd zbójecki?
Zanim te jednak refleksje zdołały głębiej sięgnąć do serca wojewodzica, znów wróciło doń echo obelg, którymi go Radziwiłł obrzucił, i chęć odwetu, chęć zemsty, chęć upokorzenia pysznego książątka. I imć pan Szczęsny Potocki zapomniał nagle o swych gorących zapałach, w których rad był Pilawitów z Korczakami-Komorowskimi równać, i drżał zadraśniętą dumą.
Radziwiłł śmiał się nad Potockiego wynosić, Radziwiłł potraktował go jak szlachetkę, szaraka, Radziwiłł ważył się – ha! – więc będzie miał! Niechże mu wstyd i upokorzenie do oczu skoczy, niechże pozna, z kim zaczął, na kogo się porwał, niech go hańba zadławi! Mniejsza, kto na tym więcej jeszcze ucierpi – wara mu do Potockiego; niech tam mitrą swoją straszy, lecz tu z równym ma do czynienia!
Tymi podniecony uczuciami, stanął Potocki przed bramą w murze okalającym ukryty wśród drzew pałacyk pod Ujazdowem.
Tu wojewodzie zeskoczył z konia i skinąwszy na kozaków, aby poszli za jego przykładem, jął swemu Semenowi wydawać rozkazy.
Semen w lot pojął każdą myśl pana i kozakami rozporządził.
W okamgnieniu kozacy zaciągnęli straże dokoła muru, a sześciu co najtęższych po koniach przesadziło mur i zapadło w głuszę panującą wokół pałacyku:
Wojewodzie stał i czekał. Upłynęła długa chwila, przerwana po dwakroć jakimś szamotaniem się po drugiej stronie muru, jakimś krótkim a przytłumionym zgiełkiem, i nareszcie brama otworzyła się na ścieżaj przed Potockim.
Wojewodzie wszedł bez wahania na obszerny dziedziniec, na którym już gospodarowali kozacy.
Pałac był pogrążony w głębokiej ciszy, snadź nikt tu się nie spodziewał tak wczesnych gości. Gdzieniegdzie w zakamarku korytarza budził się jakiś pachołek, lecz zanim się zdołał zorientować, co się dzieje, już był spętany w kij, już miał nie tylko usta zakneblowane, lecz i oczy zawiązane.
Napad cały szedł tak gładko i tak szybko, że gdy niewolony krócicą pokojowiec wskazał wojewodzicowi na osłonione kotarą drzwi, Potocki zawahał się, uląkł się własnego czynu. Wydał się sobie samemu mały, nikczemny.
Semen spojrzał pytająco na wojewodzica.
Potocki wspomniał na dany parol i zagadnął oschle hajduka:
– Więc sypialnia księżnej generałowej?
– Tu, za komnatką służebnej...
Wojewodzie postąpił naprzód i ponownie się zatrzymał.
– Słuchaj no, a gdzie jest... dziecko?
Hajduk zatrząsł się ze zgrozy.
– Nie wiem... Nie widziałem!... – bełkotał hajduk. – Powiadali, lecz ja tu nic... Pokojowa... Ona musi wiedzieć... Ja nic... Przy kredensie jestem...
– Czy sypialnia ma drugie wejście?
– Nie, jaśnie oświecony panie.
Wojewodzie rzucił jakiś rozkaz Semenowi. Ten z dwoma kozakami wsunął się za kotarę, nacisnął z lekka klamkę i znikł za drzwiami. Tuż prawie dał się słyszeć lekki okrzyk zgrozy, a w ślad za nim Semen ukazał się przed kotarą.
– Już – szepnął znacząco.
Potocki wszedł do komnatki, spojrzał na tapczan, na którym szamotała się jeszcze wiązana przez kozaków służebna, i wskazał Semenowi na dwoje bocznych drzwi.
– Po dwóch ludzi przy każdych! A ty tutaj... pod tą kotarą. Przyjdziesz, jak zawołam.
Semen musztrował i rozstawiał kozaków. Potocki stał jeszcze przed kotarą osłaniającą drzwi sypialni księżnej generałowej i klął w duchu piekielną hulatykę, która go tu przywiodła.
Piękną, męską twarz Potockiego paliły rumieńce, oczy wyraziste, jasno patrzące migotały niepewnymi blaskami. Bo jakże stanie przed księżną, czym usprawiedliwi ten cały napad zdradziecki, jaki pozór wynajdzie dla wyjaśnienia, że nie jest tylko zbirem nasłanym przez” jej własnego męża, że nie jest wprost jego służalcem? Gdybyż choć miał powód, gdyby urojoną bodaj mógł znaleźć przyczynę do zimnego obejścia się z księżną, do wyniosłego traktowania, do postawienia się wyżej nad jej pogardę. Księżna była winna, bardzo winna – lecz wina jej nie dotyczyła go, nie sięgała, może znajdowała usprawiedliwienie nawet w wychowaniu, w charakterze nieokiełznanym, w postępowaniu męża, a może w sentymencie szczerym, głębokim, wielkim, przed którym nic się nie może ostać, który zwalcza wszystkie przeciwności, każdej przeszkodzie czoło stawić potrafi. Toż przecie on sam, Potocki, przebojem iść musi, aby swej Gertrudy serdecznej nie ustąpić, aby skarbu kochania swego nie dać sobie wydrzeć, aby przepaść nierówności rodów wolą swoją żelazną wypełnić! A jeżeli miłość sprowadziła księżnę z drogi prostej, a jeżeli fatalny przypadek, chwila zapomnienia – a jeżeli bodaj błąd popełniła z całą świadomością złego – maszże on prawo być jej oskarżycielem, nastawać na wykrycie hańby niewieściej, którą ona ukryć pragnęła przed natrętnym spojrzeniem ludzkim?
Grotus go do tego przywiódł, Grotus na hulatykę namówił u Radziwiłła, niby dla odwrócenia uwagi, że on, wojewodzie, nie dla dworu, nie dla rozerwania i nie dla familii do Warszawy zjechał. Głupi wybieg doprowadził do pijatyki i do kompanii z taką Nastką. Wojewodzicowi przyszło na myśl obelżywe zestawienie Nastki z Gertrudą, uczynione przez Radziwiłła, i w jednej chwili uciszoną już w nim krew wzburzyło.
Wojewodzie szarpnął się, odrzucił kotarę, rozwarł gwałtownie drzwi i jak burza wpadł do sypialni księżnej generałowej.
Lecz tu na samym wstępie ogarnął go mrok, słabo rozpraszany przez smugi brzasku wpadające poprzez osłonione firankami okna.
Potocki zatrzymał się mimo woli i dopiero po chwili opanować zdołał półcień zaścielający komnatę; lecz zaledwie rozeznał wnętrze komnaty, zaledwie sięgnął wzrokiem ku zwieszającej się w rogu kotarze, jakieś osłupienie go zdjęło, niemoc.
Oto tam, o trzy kroki przed nim, na poduszkach widniała kształtna główka księżnej generałowej, pochylona z senną bezwładnością ku swemu ramieniu, spod którego wychylał się mały czarniawy łebek dziecięcia.
Pierś księżnej falowała równo, kołysana oddechem spokojnego snu. Żywe rumieńce krasiły jej rzeźbioną twarzyczkę, lekko przysłonione oczy zdawały się poglądać na szarą, pucołowatą buzię maleństwa.
Wojewodzicowi zimny pot na czoło wystąpił, świadomość własnej nikczemności mocniej nim targnęła, wstyd odebrał mu panowanie i moc władania sobą.
Tych dwoje istot spoczywa, snem może zadufania i szczęścia śni, miłością nie uświęcony swój byt chce przepoić, a on tu przed nimi jak zbir, jak opryszek, jak szpieg.
Naraz w komnacie rozległ się cichy, rzewny płacz dziecka. Księżna obudziła się. Pod wojewodzicem nogi się ugięły, chciał się cofnąć pośpiesznie, chciał ujść, gdy wtem rozległ się okrzyk przerażenia księżnej:
– Kto tu?!
Potocki głowę zwiesił i ani ruszyć się śmiał, ani odezwać.
Księżna porwała się na posłaniu i sznur dzwonka chwyciła.
– Na pomoc! Do mnie! Ratujcie! Coś waść za jeden?! Na Boga!
Wojewodzie zmógł się.
– Uspokój się, mości księżno.
Księżna generałowa przytuliła rozpłakane dziecię do piersi i zasunęła się w róg łóżka.
– Jak pan śmiesz do mnie, tu...?! Służba! Ratunku!
– Błagam panią, abyś się uspokoiła. Służby nie wzywaj, bo ta nie przybędzie.
– Czego żądasz?!
Wojewodzie potarł ręką czoło.
– Niczego. Zapomnij, że tu byłem. Strzeż się męża, odchodzę.
Potocki dźwignął się ku drzwiom, lecz gdy się odwrócił, strumień światła padł mu na twarz. Księżna wydała lekki okrzyk zdumienia:
– Starosta bełski! Imć Potocki!
Wojewodzie na to wezwanie stanął.
– Poznałaś mnie pani. Pozwól mi odejść. To wszystko, co mam ci do powiedzenia.
– Lecz może, mości wojewodzicu, odpowiesz mi, co znaczy, iż się zakradłeś do mojej komnaty?
Potocki podniósł hardo głowę.
– Mościa księżno, bądź raczej mi wdzięczna, żem ja tu przybył, a nie kto inny! Znam cię dziewczątkiem jeszcze, względy...
Księżnie cała obrażona duma trysnęła do oczu.
– Jak śmiesz mi waszmość mówić o względach?! Jak się ważysz wypominać mi lata dzieciństwa?! Zakradłeś się tu! Po co?! Aby mnie zhańbić czy aby innej nikczemności się dopuścić?! Twoja w tej komnacie obecność mówi o najgorszym! Precz stąd! Żadnych wywodów, żadnych rezonów! Nie znam Potockiego! Widzę zbira zakradającego się do sypialni niewiasty! Służba!
Wojewodzie na ten grad obelg zębami zgrzytnął. Złość jakaś targnęła nim, stłumiła wszelkie szlachetniejsze porywy, którym się poddawał przed chwilą.
– Tak. Ha, więc żeby waszmość panią przekonać, że mam tu prawo być – zostaję.
Wojewodzie przy tych słowach odsunął spokojnie firankę u okna, za czym rozsiadł się w fotelu.
– Acan jesteś chyba niespełna rozumu.
– Cha! cha! Zobaczymy!
Księżna zesunęła się z łóżka na ziemię i tuląc do piersi rozpłakane dziecię zmierzała ku drzwiom.
– Radzę waszmości nie wywoływać niepotrzebnych hałasów. Drzwi są strzeżone przez kozaków księcia generała.
Księżna drgnęła gwałtownie, szukając oparcia na marmurowej płycie kominka.
– Mości Potocki! – ozwała się z wybuchem księżna. – Do honoru waszmości się odwołuję! Co znaczy ten napad, to najście?!
– Małżonek waszmości pani da jej za chwilę odpowiedź.
– Mój mąż tu?!
Potocki skrzywił się sarkastycznie.
– Właściwie nie masz się, mościa księżno, czym przejmować. Idzie tu tylko o drobiazg. O stwierdzenie prawdy, o przedstawienie księciu syna, o sprawdzenie, o ile plotka jest plotką, i na koniec, o przekonanie księcia generała, że mu nie wolno sięgać do cudzych afektów, że nade wszystko...
– On tu nie może wejść!
– Ma wszelkie po temu prawo.
– Nie, nie! Za nic! Waszmość do tego nie dopuścisz, waszmość nie zezwolisz! Na Boga! Wdarłeś się tu do mnie! Nie wiem, nie rozumiem pobudek, które waćpana tu przywiodły... lecz ufam waszmości, że nie dopuścisz, nie zezwolisz, że mi nie wzbronisz ujść stąd! Bodaj przez wzgląd na to niemowlę, na tę istotę, która żadnej nie wyrządziła ci krzywdy, a której życie... On tu nie może wejść, nie może zobaczyć tego dziecięcia!
Wojewodzie głowę zwiesił ponuro i milczał.
Księżna zachwiała się. Palące jej oczy zaszły łzami, wyraz grozy i trwogi przeniknął jej piękną twarzyczkę.
– I cóżem waszmości uczyniła? Za cóż chcesz być moim sędzią, moim przekleństwem? Dlaczego przybywasz tu? Posiadłeś przemocą moją tajemnicę, lecz czyż na to, aby mnie oskarżyć? Przed kim?! Świadom jesteś zbyt dobrze życia mego męża, abyś dla mnie przebaczenie znalazł... Prawda, prawda, jestem zła, występna, niegodziwa! Czuję to, kajam się, Stronię od ludzi, unikam świata, lecz mi nie odbieraj jedynego szczęścia, jedynej miłości...
Głos księżnej rozpłynął się w błagalnym szepcie. Potockiemu rumieńce wstydu trysnęły na twarz.
– Żałuję niezmiernie, lecz jestem bezsilny.
Księżna ułożyła dziecko na poduszkach, za czym otworzyła szufladę stojącego w rogu sekretarzyka, wyciągnęła zeń szybko jakiś przedmiot i ukryła go na piersiach.
W tejże samej chwili spoza okna doszedł do komnaty zgiełk pomieszanych głosów. Wojewodzie spojrzał niepewnie ku drzwiom. Księżna wyprostowała się dumnie.
– Dalej, mości Potocki, czyńże swoją służbę marszałkowskiego pachołka przy księciu generale!
– Nie służba mnie tu przywiodła.
– Jeno przyjacielstwo i spodziewane nagrody?
Wojewodzie żachnął się.
– A więc chcesz wiedzieć, mościa pani, prawdę – a więc tak, podjąłem się tu zajść cię, podjąłem się dowieść twego wiarołomstwa, bo nienawidzę twego męża, bo chcę mu do oczu okazać jego hańbę, bo chcę dowieść, że ma mitrę zbeszczeszczoną, że nie jemu wobec mnie głowę zadzierać, bo go chcę i muszę złamać i upokorzyć!
– I dlatego, mości starosto bełski, nie wahasz się być jego najemnikiem, i dlatego podeptałeś nawet to zachowanie24 które żywiłeś ku mnie, i dlatego sam poniżasz się, hańbisz, byle jego widzieć złamanym, i dlatego zgubić chcesz i mnie, i to dziecko?
– Dałem parol, muszę strzymać.
– Parol na nikczemność.
– Mościa pani, jeżeli ci to sprawia ulgę...
– To podłe!
Wojewodzie skrzywił się ironicznie.
– Słyszałem. Bardzo żałuję... Pozwól, mościa księżno, czekają na mnie...
Księżna szarpnęła się w tył i zasłoniła sobą drzwi.
– Waćpan stąd nie odejdziesz!
Potocki wzruszył niecierpliwie ramionami.
– Unosisz się, waszmość pani... gdy właśnie potrzebna ci jest cała przytomność i zimna krew.
Księżna zasunęła ręce za siebie i stała bez ruchu.
– Mościa pani, pozwól mi stąd odejść... Chyba uchronisz mnie od użycia przemocy.
Księżna podniosła z wolna swą piękną główkę, obrzuciła wojewodzica przenikliwym spojrzeniem i rzekła z naciskiem:
– Odejdziesz stąd wówczas, gdy mi zaprzysiężesz,.. uwolnienie od tłumaczeń, gdy zaprzysiężesz przekonanie księcia, że... dziecko to nie istnieje. Gdy nie dopuścisz, aby je tu zobaczył...
Potocki spojrzał z politowaniem na księżną.
– Tracimy daremnie czas. Albo ustąpisz mościa pani, albo... przywołam moich pachołków.
– Nie uczynisz tego... chyba że chcesz zgubić Gertrudę!
Wojewodzie rozwarł szeroko oczy.
– Ja, zgubić Gertrudę?! Niewczesne wybiegi się waćpani jęły!
– Gertruda jest tu w Warszawie.
Potocki pobladł lekko i odparł siląc się na spokój:
– Cha! cha! Tak się waćpani zdaje!
– Jest tutaj! – powtórzyła z mocą księżna. – Mieszka nawet w pobliżu. Była wczoraj u kabalarki na Nowym Mieście...
– I cóż stąd? Cóż stąd?! – przerwał niecierpliwie wojewodzie.
– Nic nad to... że imć pan wojewoda kijowski będzie bardzo rad dowiedzieć się, gdzie ma powinne hołdy złożyć swej... synowej...
Potockiemu zimny pot na czoło wystąpił.
– Co waćpani za supozycje przychodzą?!
– Mniemasz, mości starosto, że supozycje? Ha! Zobaczymy!-Przed kilku dniami przypadek nastręczył mi sposobność poznania szczegółów zawarcia pewnego tajemniczego mariażu25. Tak, mości Potocki. Droga wolna! Ruszaj do swej kompanii! Lecz nie zapomnij jej zwiastować nade wszystko i drugiej nowiny, bliższej tobie. Cóż, ród imć pana Jakuba Komorowskiego – to ród zacny. Toż i imć pan Franciszek Salezy rad będzie z wcielenia widomego zasady o zagrodzie i wojewodzie i nawet zaniecha swych zamysłów o Mniszchównie, kasztelance krakowskiej...
Księżna usunęła się spod drzwi i zapraszała wojewodzica do wyjścia.
Potocki zdawał się być jakby w ziemię wryty.
Słowa księżnej spiorunowały go, sięgnęły do tajników, które rad był przed samym sobą skryć, wyrwały mu to z głębi duszy, ku czemu bał się spojrzeć, bał przed samym sobą wyznać. Toż jeżeli sentyment jego nie był temu i owemu obcy, toć jeżeli skłonność serdeczna starosty bełskiego nawet w komnatach tulczyńskiego zamku nieraz była przedmiotem gniewu rodzica, jeżeli to kochanie jego budziło szepty w pałacach warszawskich, to przecież nikt zgoła ani śmiał domyślać się, że wojewodzie nie tylko wolę rodzica pogwałcił, nie tylko Gertrudy się nie wyrzekł, lecz już ją wyznał przed ołtarzem, już jej zaprzysiągł przed Bogiem. Bo wojewodzie krył się ze swym szczęściem i nieposłuszeństwem. A krył się nie dla wstydu lub ambicji pańskiej, nie dla małoduszności, lecz dla niepokoju o całe swoje dobro na ziemi, dla tych ponurych gróźb, które z ust ojca ku niemu się zrywały, ilekroć cień imienia Komorowskich postał w Tulczynie, dla tej nieugiętej dumy i pychy, która nie miała ani końca, ani początku w hardej postaci wojewody kijowskiego.
Wojewodzie nie miał złudzeń. Rozumiał, że starczyło, aby rodzic dowiedział się o związku małżeńskim, aby ten związek był już zdruzgotany, aby wszyscy Komorowscy mieniem i krwią odpowiedzieli za śmiałość Gertrudy. I wojewodzie bać się tu musiał nie ojca, nie rozgniewanego na syna życiodawcę, nie rodzica – lecz pana na Tulczynie26 krajczego koronnego, magnata, przed którym nawet król jegomość respekt znać musiał, potentata mającego na skinienie nie tylko mrowie klientów zastępy wojska, tłum dworzan, ale bodaj i nakaz z Rzymu – władykę, do którego najpierw miała przystęp ambicja, a potem uczucie...
I wojewodzie miał jedną przed sobą drogę, drogę podstępu, drogę okazywania ojcu obłudnej powolności, drogę czasu, który by mu dał dziedzictwo pełnej woli, który by mu dał swobodę czynu.
Jakoż wojewodzie skwapliwie tą drogą poszedł. Nawet wicher nocy jesiennej nie zdołał pochwycić tego szeptu/z jakim wymawiał słowa przysięgi stojąc u ołtarzyka w ustronnym kościółku razem z ukochaną Gertrudą. Najbystrzejsze oko nie byłoby zdolne przeniknąć mroku rozświetlonego dwiema świecami, zapalonymi u stóp Ukrzyżowanego, żadna siła ziemska nie potrafiłaby zajrzeć tam, kędy oni, na dnie ściśniętych serc, w głębi stłumionych oddechów, skryli swe szczęście, swą miłość, swe kochanie.
Tak zeszły miesiące. Imć pan Franciszek Salezy, obaczywszy znaczne syna uspokojenie, więcej mu woli dawał i baczenia swego zaniechał, a choć już gotował po cichu małżeństwo jego z Mniszchówną, choć do Dukli częste posły a pisania słał do domu pana kasztelana krakowskiego i politycznie warunki knutego mariażu układał, przecież nie spieszył z nim, aby snadź synowi dać łatwiejsze zapomnienie lekkich amorów z Komorowską.
I wojewodzie czuł, i widział, i rozumiał, że z dnia na dzień może nań przyjść chwila, w której będzie zmuszony oprzeć się woli ojca, i wojewodzie już teraz zabiegał o pozory, które by mu pozwoliły zerwać układy z Mniszchami, które by go uchroniły od wyznania prawdy.
Niebezpieczeństwo więc wisiało ciągle nad głową pana starosty bełskiego, lecz jedno spojrzenie Gertrudy, jeden jej uśmiech ścierał troskę z czoła wojewodzica i ufność w nim niecił.
Od miesiąca blisko pan starosta bełski bawił w Warszawie, bawił niby to dla rozrywki a zawarcia stosunków przyjaźni z rówieśną mu magnaterią, a istotnie hulankami i pozorną pustotą jeno maskował to swoje szczęście skryte, którego był tak bliski, jak nigdy dotąd. Boć Tulczyn miał szeroki gościniec, a sług i dworzan tyle, że wojewodzie niby szarak przed stadem gończych musiał się kryć, chcąc bodaj na okamgnienie ku Gertrudzie się wyrwać. Warszawa zaś była tym mrowiskiem wielkim, tłumem różnorodnym, w którym i wojewodzicowi snadniej było zejść oczom natrętów, a i Gertrudzie bezpieczniejszą znaleźć kryjówkę. Tym łatwiejszym to było zadaniem, iż wojewodzie umiał strzec pozorów, na chwilę nie zapomniał o roli rozhulanego panicza i pustaka, trzymał się wiernie kompanii wartogłowów i żadnej okazji nie zaniechał, byle za rozbawionego młodzieniaszka się wydać. I jeden tylko nieodstępny kozak
Semen wiedział, co znaczyła bruzda pionowa, która się ślizgała po jasnym czole Potockiego.
Aż oto teraz wojewodzie ujrzał się wykrytym w swych najtajniejszych myślach, zdradzonym, odgadniętym, i to przez tę, która nie zawahała się odpłacić mu sowicie za to najście.
Oświadczenie księżnej tak złamało starostę bełskiego, taką go niemocą przejęło, iż ani odezwać się śmiał, ani słowa dobyć. Księżna zrozumiała swoją przewagę i po długim milczeniu ozwała się wyzywająco:
– I cóż, mości starosto, czegóż zwlekasz?! Toż czekają na ciebie!
Potocki drgnął. Krew uderzyła mu do głowy, targnęła pulsami skroni i załomotała ponurym przeświadczeniem, że za wszelką cenę musi wymóc milczenie księżnej, że gdyby nawet udało mu się natychmiast Gertrudę wywieźć z Warszawy i ukryć, to jeszcze nie uniknąłby plotek, które by starczyły na podwojenie czujności rodzicowych zauszników.
– Mościa pani – rzekł na koniec wojewodzie – jesteś w błędzie... Ktoś niedorzeczne pogłoski rozpuścił... Ktoś nadużył...
Księżna roześmiała się cierpko.
– Nie mam wcale intencji przekonywania waćpana! Wolna droga!
– Dosyć! Czego pani żądasz za milczenie?
– Milczenia.
– Żartujesz chyba? Nie zdradziłem żadnej tajemnicy. Powtórzyłem tylko to jedynie, o czym mówi całe miasto.
– Powtórzyłeś waćpan memu mężowi.
– Z którym waćpani jesteś w dobrowolnej rozłące, który mógł się o tym dowiedzieć od kogo innego...
– Lecz którego tyś się podjął przekonać i tu sprowadzić.
– Nazwij to, jak chcesz, mościa księżno ale daj mi punkt wyjścia.
– A więc nade wszystko pomożesz mi ukryć dziecko, a potem... wyznasz księciu, że twoje poszukiwania nie osiągnęły skutku...
– Dałem parol na prawdę.
– Wyznasz swoją pomyłkę.
– Ależ to są dziecinne wykręty! Kłamstwo źle symulowane!
– Jesteś waćpan w błędzie. Wystarczy ten smutny dowód ukryć. Zresztą idzie mi o uchronienie syna od pomsty, od przemocy... Tyś mi ją na głowę przywiódł, ty ją weź teraz, mości wojewodzicu, albo...
Potocki szarpnął się rozpaczliwie.
– Nie kończ, mościa księżno! Żądasz niemożliwości! Przysięgam ci, iż zanim próg tej komnaty przestąpiłem, sromałem się samego siebie, złorzeczyłem chwili, która mnie do tego kroku skłoniła... lecz dałem słowo... dałem je we wzburzeniu... dałem, podnosząc rzucone mi wyzwanie... Jeżeli go nie strzymam, jeżeli nie dowiodę racji, książę będzie miał prawo mnie bodaj oplwać jako kłamcę, oszczercę!
– Wolisz zatem, panie starosto, Gertrudę wydać?
Wojewodzie otarł potem zroszone czoło.
– Dobrze – mruknął ponuro. – Uczynię, jak żądasz. Lecz pomnij waćpani, iż gdybyś...
– Bądź waćpan spokojny.
– I to jeszcze nie wszystko. Pomnij, że pałac otoczony kozakami księcia, że krom jednego mego sługi...
– Wystarczy jeden. Tu, za wezgłowiem łóżka, są drzwi wiodące do podziemnego przejścia aż za ogród. Każ przyzwać moją pokojówkę i swego pachołka... za chwilę śladu nie będzie. Śpiesz – każda sekunda opóźnienia...
Potocki skoczył ku drzwiom i zawołał na Semena. Służebną księżnej uwolniono z postronków i wprowadzono do komnaty. Księżna z całą przytomnością umysłu jęła wydawać kozakowi i służebnej rozkazy.
Odstawiono łóżko, otworzono ukryte drzwiczki. Służebna wzięła na ręce otulone powijakami dziecko, kozak ujął za świecznik i ruszył przodem.
Wojewodzie mimo całej zgrozy, która go przejmowała na myśl czekającego spotkania z księciem generałem, nie mógł się oprzeć uczuciu zdumienia na widok pewności i spokoju księżnej. Gdy on ledwie od przytomności nie odchodził, ona o niczym nie przepomniała, miała czas nie tylko służebnie dać pieniądze na drogę, nie tylko wskazać jej, gdzie ma szukać schronienia, nie tylko przestrzec, lecz i kwilące maleństwo ucałować.
Dopiero gdy kozak z piastunką znikli w ciemni rozwartych drzwiczek, księżna zwróciła się do wojewodzica:
– No, mości starosto, teraz na nas kolej.
– Jak to?
Księżna uśmiechnęła się z politowaniem.
– Jesteś mało domyślny i nieostrożny. Trzeba przecież i ślady usunąć. Widzisz te drobiazgi i sukienki. Ba, chcesz chyba zostawić kołyskę! Cha! cha! Co zrobić? Połamać? Widzę, mości starosto, że ci siły zabrakło. No, i teraz w podziemie! Pomóż mi zasunąć drzwiczki i zastawić!
Potocki spełnił machinalnie rozkazy księżnej, za czym, gdy komnata do zupełnego ładu doprowadzona została, osunął się ociężale na krzesło.
Księżna roześmiała się.
– Mości wojewodzicu, widzę, że waści na nowe rozprawy się zbiera; snadź zapominasz, że bądź co bądź znajdujesz się w komnacie, w której i tak zbyt długo się konsolujesz.27
– I cóż mu powiem?
– Żeś szukał, nic nie znalazł i cofasz oskarżenie.
– Plunie mi w oczy!
– Więc go wyzwiesz. Zresztą czyń, co ci się podoba, tylko stąd uchodź! Bo nareszcie i moja cierpliwość zaczyna się wyczerpywać, mości Potocki, i ja mogę wziąć porachunek za napad!
Starosta nie zdążył odpowiedzieć, gdy za drzwiami rozległ się zgiełk pomieszanych głosów.
Potocki cofnął się na środek komnaty, tracąc resztę pewności siebie. Księżna tymczasem główkę podniosła, zmierzyła wojewodzica zimnym spojrzeniem i obrzuciła go potokiem słów:
– Jak waćpan śmiesz skradać się do cudzego domu?! Jak śmiesz napadać bezbronną haniebnymi podejrzeniami?! Precz stąd! Słyszałeś?! Bo cię psami każę wyszczuć jak łotrzyka... jak zbója pochwycić! Precz!
Głos księżnej zadźwięczał taką mocą szczerego oburzenia, takim gniewem sprawiedliwym, iż wojewodzie osłupiał i ani spostrzegł, że drzwi do komnaty się otwarły i że na progu stanął książę generał.
Księżna również zdawała się nie widzieć stojącego we drzwiach męża i dała się porwać coraz gwałtowniejszemu uniesieniu obrażonej dumy niewieściej, aż na koniec, niby zdumiona zjawieniem się księcia, zakrzyknęła na widok przybywającego a niespodziewanego ratunku i padła, spazmując, na fotel.
– Mikołaju! Na Boga! Nie daj ujść temu... temu niegodziwcowi! Patrz, do czego mnie przywodzi twoje postępowanie! Wdarł się, napadł! O, ja nieszczęśliwa! Prostak by miał więcej zachowania dla bezbronnej!
Księżna skarżyła się, płakała, wzywała pomsty męża, a Potocki stał blady, oszołomiony, jak żak, jak winowajca, ani oczu nie ważąc się podnieść, ani z miejsca ruszyć. Lecz tu i ten, z którym spotkania tak bardzo obawiał się wojewodzie, równie był pomieszany i zaskoczony tą sceną. Książę bowiem spodziewał się znaleźć Potockiego zajętego poszukiwaniami czy może już będącego u celu śledztwa, ale ani myślał zastać go w roli oskarżonego, a tym mniej spotkać w komnacie sypialnej swej żony.
Książę, na pół wytrzeźwiony po całonocnej pijatyce, w pierwszej chwili zdobyć się nie umiał na odezwanie, dopiero gdy księżna gwałtownie się doń zwróciła, skrzywił się niby do ukłonu i jął bąkać jakieś przeproszenia.
Księżna atoli mocniej natarła na męża. Książę zrozumiał nareszcie, że Potocki przekroczył dane mu upoważnienie, że za daleko posunął swe poszukiwania, że bez wątpienia uchybił jego żonie, że w ogóle on wplątał go w nieprzyjemną chryję, która dojdzie i do Berdyczowa28 i do Pren, i sprowadzi przykre tłumaczenia i napomnienia.
To mocne przekonanie wszakże nie było zdolne przełamać ociężałości pijackiej Radziwiłła. Aż nareszcie, gdy wojewodzie sam ruszył ku drzwiom, książę mruknął coś o wyjaśnieniu i wysunął się za Potockim.
Ten ostatni szedł szybko naprzód, chcąc co prędzej dopaść wyjścia i umknąć z pałacu. Książę jednak rzucił się za Potockim i przyłapał go na dole, kędy Grotus z Nastką, na poły zaspani, wyczekiwali powrotu Radziwiłła.
Wojewodzie szarpnął się i oburknął:
– Dosyć tej chryi, wracam! Jeżeli masz co do mnie, proszę po dniu!
Książę ani myślał ustępować.
– Czekaj, mości Potocki! My coś mamy ze sobą! Hej, wina do kroćset! Księżna pani nam nie rada – przepić, mimo dąsów, trzeba!
Potocki otrząsnął się z odrazą, a postrzegłszy wokół pachołków księcia, do Grotusa o rację się zwrócił:
– Mości Grotus, tu chyba zostawać dłużej niepodobna?!
– Hę?! Książę generał powiedział, że wypijemy, to wypijemy!
– Właśnie! – podchwycił książę. – Wypijemy! Musisz wypić, choć mamy ze sobą! Wina dawać! Piwnice rozwalić! Nie do obcych przybyliśmy! Czekaj no, imć starosto! Co to ja miałem...? Co miałem.,.? Czekaj! Tyś miał przodem ruszać! O co to szło? Tfuj! Do licha! Nastka! Gadaj!
Nastka otwarła szeroko oczy i kiwnęła się mocniej na ławie pod ścianą. Książę tarł czoło, wysilał myśl, lecz jakby obuch na mózg mu padł.
– Hę? No cóż? – dopomógł niespodziewanie Grotus. – Murzynka mieliśmy oglądać!
Książę stęknął, jakby go kto rozpalonym żelazem przypiekł. Cały przebieg zajścia z Potockim stanął mu przed oczyma, wrócił mu przytomność, wytrzeźwił.
– Cha! cha! Prawda! No, mości Potocki, przyrzekłeś mi wszak nie lada widowisko! Cóż, nic nie mówisz? Czekałem tu cierpliwie, aż mnie powietrze odurzyło! Wszak parol dałeś! No i nie na to, abym cię w komnacie tutaj miał szukać!
– Po dniu i po trzeźwemu zdam wam sprawę.
Radziwiłł zęby wyszczerzył.
– Cofasz się! Zapierasz, a pomnisz, coś zarzucał?
– Byłem nietrzeźwy.
Radziwiłł zarechotał przeciągle.
– Kiedyś zawiódł, tedy moja rzecz zawodu nie uczynić! Do mnie sam tu! Brać go! Brać, powiadam!
Kilku najbliższych pachołków opadło Potockiego.
– Zastanów się, co czynisz!
– Imć pan Potocki paktuje?! Zgoda! Weźmiesz, com przyrzekł, abyś mi na drugi raz nie przywodził porównań! Zasie tobie do księżnej! Poszanowanie znaj!
– Miej go sam raczej! Patrz, kogoś w progi żonine przywiódł!
Radziwiłł postąpił ku Nastce i szarpnął ją za ramię.
– Hej, mościa Gertrudo, za drzwi! Pod płot z taką Komorowską! Wynieść ją!
Kozacy pospiesznie jęli wyciągać z komnaty na poły zdrętwiałą, a na poły śpiącą Nastkę. Wojewodzie zawył z wściekłości. Lecz Radziwiłł ani myślał żałować folgi obelgom, drwił z Potockiego, szamoczącego się w ramionach pachołków, i przepijał do Grotusa.
– Pij, Grotus! Za zdrowie imć starosty bełskiego, żeby mu baty, które dostanie, na dobre wyszły!
– Za zdrowie! A co, Murzynka obiecał?!
– I nie strzymał, tedy my strzymujemy!
– Hę? Ano tak! Ale co bez Murzynka – nie uchodzi! – protestował z pijackim uporem Grotus.
– Milcz, błaźnie!
– Generaliku, dobrodzieju... ja nic! Broń Boże! Piję i tego... tylko po sprawiedliwości! Imć starosta powiedział... Murzynek musi być! Salomon, i to by inaczej nie mógł!
Radziwiłł, do żywego podjudzony, porwał się do Potockiego.
– Gdzie Murzynek?!
– Nie wiem.
– Gdzie jest Murzynek?! – groził z zajadłością Radziwiłł, podsuwając się znów do Potockiego.
Wojewodzie nie mógł dłużej władnąć nad sobą i wybuchnął z pasją:
– Co, trefnisia chcesz udawać?! Ślepego symulować?! Masz Murzyna, to go pytaj o Murzynka i o swego dziedzica!
– Dałeś słowo!
– Po dniu, po trzeźwemu się rozprawimy!
– Ho! ho! Obaczymy... Hej, mołojcy, ściągnąć z imci pana starosty suknie!
Pachołcy bez wahania zaczęli zdzierać z Potockiego frak. Wojewodzie bronił się zajadle, rozdawał razy na prawo i lewo, lecz tyle jeno zdołał, że frak poszedł w strzępy, a kunsztowny żabot zamienił się w bezkształtne kawały białych wiechci. Pachołcy i do reszty ubrania starosty chcieli się równie energicznie zabrać, gdy niespodziewanie we drzwiach stanęła księżna.
Książę na widok żony podniósł się i głowę w ramiona wtulił. Księżna odezwała się z godnością:
– Mości książę, od dwóch godzin mój dom jest ofiarą napadu i obrazy, mniemam, iż wspomnisz bodaj na własne imię i uwolnisz mnie od tych hałasów i gwałtów, a szczególnie od tego tu jegomości.
Książę skłonił się z pijacką uniżonością.
– Bez wątpienia, tylko ponieważ kawaler...
– Więc mu za wiele robisz zaszczytu, a mnie przykrości. Na takie rozprawy dość miejsca w stajniach.
Księciu ten wywód przypadł do smaku. Potocki zaś, który w księżnie spodziewał się sprzymierzeńca znaleźć, ledwie własnym uszom mógł uwierzyć.
Książę zgiął się znów do niezgrabnego ukłonu.
– Wybacz, mościa księżno. Nie ważyłbym się, gdyby nie ten tu... Szło o dowód... Chciał mierzyć waszmość miarą...
– Żegnam – ucięła księżna zawracając ku wyjściu.
– Murzynka obiecał – wtrącił Grotus.
Radziwiłła kolnęło coś, wysunął się ku żonie i zagadnął niepewnie:
– Pozwól, mościa pani, wszak istotnie masz podobno w służbie Murzyna?
– Masz go ochotę przybrać do siebie? Owszem, możesz go sobie wziąć... mam go dosyć.
Księżna wyszła. Radziwiłł zdawał się być olśnionym tą odpowiedzią. Pachołcy książęcy w oka mgnieniu odebrali rozkazy. Wojewodzicowi związano ręce i wyniesiono go do stojącej przed gankiem kolebki. Za czym z piętra pałacyku wyciągnięto Murzyna i umieszczono go obok Potockiego. Z Leszna sprowadzono drugą kolebkę dla księcia i Grotusa i dopiero ruszono z powrotem do domu.
Książę w kolebce rozpowiadał wpółprzytomnemu Grotusowi, jak pełną i doraźną myśli wziąć od Potockiego satysfakcję, a jak się rozprawi z Murzynem, gdy atoli kareta zaszła przed podjazd, a rękodajni ku drzwiczkom się rzucili, książę był tak zmordowany i senny, że ledwie coś bąknął o jakimś czekaniu na rozkazy. Pokojowcy, nawykli do takiego widoku, wzięli księcia na ręce i ponieśli do sypialni, Grotusa zaś do oficyn. Więźniów zaś z drugiej kolebki, po naradzie ze starszym z kozaków i marszałkiem dworu, umieszczono w dolnych komnatach i tu wielkimi otoczono honorami, rozumiejąc, że póty było rankoru, póki wina w głowie.
Wojewodzie nie protestował, jakby w tej gościnie nic nie znajdywał osobliwego; Murzyn milczał i pozwolił się nawet na posłanie ukłaść.
I pałac Radziwiłłowski29 zaległa cisza głęboka, jeno od gospodarskich zabudowań, od stajen i służebnych komór szedł szmer rozpowiadający o zajeździe uczynionym na pałac księżnej, o fantazji okrutnej księcia, o gniewach dwóch paniąt, o zamorskim półdiablu, które może w złą godzinę imć pan generał pod dach swój sprowadził, o Semenie pana starosty bełskiego, który jak kamień w wodę wpadł, i o Nastce, która już się panoszyć nie będzie, bo ją książęca spotkała niełaska. I ten szmer spod służebnych komór szedł, aż wydostał się za mury pałacu i jął sunąć między opłotkami dworaków, skradać się od kamieniczki do kamieniczki, aż póki się pod Zamek i Krakowskie Przedmieście nie wydostał. I tu dopiero zagadał na dobre, a zagadał tak, że bogobojne mieszczki aż znakiem krzyża witały nowinę o zawadiactwach, gorszących zabawach księcia generała, a względni na wybryki młodzieży imć panowie jednogłośnie przyznawali, iż tym razem fantazja nieco uniosła Radziwiłła i że „Panie Kochanku” miał przynajmniej dowcip w hulatyce.
Na południe już rozpowiadano sobie, iż sam Ryx, królewski kamerdyner, ozwał się, że trzeba temu wszystkiemu kres położyć. Jużci takie orzeczenie tego, który przy wdziewaniu królowi jegomości pończoch lub zapinaniu guzików umiał wyrabiać szambelanie, starostwa, orderowe wstęgi, a bodaj szlacheckie patenty, miało niemały walor i musiało wzburzyć do reszty poruszoną mocno opinię. Lecz wzburzenie to było niejednolite, nie w jedną skierowane stronę, bo gdy jedni najsurowiej potępiali księcia, drudzy winili Potockiego, trzeci złe upatrywali w niewieście, a ostatni deklarowali się na przekleństwo czarnego diabła, który jużci wokół siebie musi wodę mącić. Co zaś było najdziwniejsze w tych gawędach, to to właśnie, że raz po raz powtarzano imię imć panny Gertrudy Komorowskiej, a równocześnie czyniono napomknięcia o Murzynku, którego „czarny” mógł tak dobrze dla niepoznaki w krzak przydrożny zakląć, jak w lada mieszku przyczaić.
Gdy się to działo, sprawca nocnej awantury spoczywał snem kamiennym ani spodziewając się, że już księżna krajczyna umyślnego z pismem do Berdyczowa wyprawiła, wyłuszczając księciu podkomorzemu wszystko, co spłynęło ulicami Warszawy, i „wdzięcznym sercem z powinnego obowiązku się sumitując”. Dopiero kiedy do chmur zbierających się nad głową księcia generała przyłączył się ból skroni palący, który mu całą czaszkę nieznośnym przejął łomotem, wówczas książę obudził się, zwlókł z posłania i na służbę zadzwonił.
Szatny z dwoma pokojowcami stawił się natychmiast i z nie lada skupieniem zabrał się do dzieła, rozumiejąc, że byle uchybieniem zwali na swe barki cały^niehumor książęcy, całą zgagę po źle spędzonej nocy.
Książę sapał ociężale, przecierał podpuchnięte oczy, poglądał wokół bezmyślnym, matowym wzrokiem i dał się myć, czesać i odziewać.
Z wolna atoli świadomość i pamięć wracała księciu. Wspomnienia, z początku niejasne, mgliste, splątane, kształtowały się, układały w obrazy pełne, skończone, wyrozumowane.
Prawda, nie czuł w sobie już ani tej wczorajszej pasji, ani zapalczywości. Może nawet gotów byłby żałować, że aż do takiej awantury dopuścił, ale ta stała się, tedy musi mieć swe następstwa. Potocki musi mu zapłacić z lichwą upokorzenie, którym go napasł. Boć najgorszym ze wszystkiego była ta napaść nocna i te eksplikacje30 Okrył się śmiesznością, wystawił na języki ludzkie, na skargi i morały księcia podkomorzego – i to dzięki Potockiemu. On go przywiódł do tej pasji i on mu zapłacić musi.
Im dłużej zastanawiał się książę, tym go większa złość i chęć zemsty ogarniała. Pamiętał wybornie, że batami groził wojewodzicowi, lecz te mu dziś nie starczyły, nie były po myśli. Ma na zawołanie dosyć służby, aby i takiego gwałtu się dopuścić i ujść bezkarnie. Ale gwałt to nie dosyć, to nie upokorzenie jeszcze. Potocczyzna jest dość liczna i zajadła, aby mu równą miarą odpłacić. A przecież darować mu nie może. Ani jemu, ani temu czarnemu bydlęciu. O drugiego mniejsza, lecz imć pan starosta!...
Książę całą swą pomysłowość wytężał, aby na wojewodzica odwet znaleźć, lecz każdy ze snujących mu się po głowie planów jemu samemu wydawał się bądź zbyt niski, bądź nadto słaby. Lecz tu książę wspomniał na koncepty oddanego mu Grotusa. Ten będzie potrafił, ten będzie “umiał.
Książę klasnął w dłonie, aby Grotusa co prędzej na naradę wezwać, lecz miast pokojowca, do komnaty wszedł niepewnie marszałek dworu.
– A, to ty, Hulewicz! Idź do imć pana Grotusa i powiedz, by szedł. Czekam nań.
– Natychmiast, jaśnie oświecony, tylko właśnie...
– Co? Czego?
– Jaśnie oświecony starosta...
– Słyszałeś, com przykazał?
– Właśnie, najdokładniej, tylko że jaśnie oświecony starosta raczył się oddalić.
– Jak to?! Mów mi całą prawdę!
Hulewicz rozwarł bezradnie ręce.
– Cała prawda, jaśnie oświecony panie, że w gościnnych komnatach żywego ducha nie ma, bo i ten drugi, jaśnie...
– Murzyn?!
– Tak, jaśnie oświecony panie, i on także...
W oczach księcia skry gniewu zabłysły.
– Kto śmiał?! Kto ważył się ich wypuścić?!
– Nikt zgoła. Nie wiadomo nawet kiedy i którędy. Kałamaszka31 pana starosty dotąd czeka w stajniach...
III
W kilka dni po tej pamiętnej nocy – która nie tylko kamieniczkom na Lesznie i ustronnym pod Ujazdowem dworkom, ale i całej Warszawie tak obfitego dostarczyła karmu do gawęd, domysłów, morałów i plotek – pałac księcia generała zaległa głusza śmiertelna. Głusza tym osobliwsza, iż tłumy pachołków świadczyły dowodnie, że pałac po dawnemu był zamieszkały, że książę generał po dawnemu przebywał w swej rezydencji.
To raptowne przejście od wrzawy nieustannej i piekielnego zgiełku, jakim dotąd noc w noc rozbrzmiewał pałac, do niezamąconej ciszy musiało oczywiście zastanowić najbardziej obojętnych sąsiadów.
Tymczasem jednak trudno było o rozwikłanie zagadki; służba książęca sama nie zdawała sobie sprawy z tego przeobrażenia, a najbliżsi księciu pokojowcy jeno spoglądali po sobie i milczeli zawzięcie. Na razie wiadome było tylko, że kolebki a lektyki, zwożące i znoszące przed podjazd pałacu gości, wracały odprawiane zapewnieniem marszałka dworu, że książę generał jest nieobecny, lecz ponieważ marszałek coraz to inne tłumaczenia nieobecności wynajdywał, tedy ustaliło się przekonanie, że książę na krok nie oddala się z pałacu i nikogo na oczy widzieć nie chce.
Warszawa atoli nie byłaby Warszawą ani Leszno – Lesznem, gdyby najbliżsi nie spostrzegli, że kałamaszka kawalera Grotusa raz po raz przed pałac zajeżdża lub sprzed pałacu rusza, i gdyby nie zauważyli, iż medyk Wóycicki spod Kanonii32 po^dwa razy dziennie do pałacu książęcego się wsuwa, przy czym brodę kołnierzem bekieszy otula, jakby nierad był witającym go pozdrowieniom.
Były to wskazówki nie lada, za małe wszakże, aby mury rezydencji Radziwiłłowskiej przeniknąć. Ale tym razem – wbrew dotychczasowemu obyczajowi, że o tym, co się w pałacu działo, wieść z Leszna wędrowała w głąb miasta – wieść ta przyszła na Leszno po przebieżeniu wszystkich zaułków stolicy. Dotąd szła była od kredensów i antykamer na wielkopańskie komnaty, a teraz znów z komnat przedzierała się do służbowych izb. I wieść ta nade wszystko uzasadniła częste odwiedziny imci pana Wóycickiego. Książę generał był chory, a podobno nawet mocno okaleczony w pojedynku z panem starostą bełskim. Pojedynek ten, jak mówiono, miał się odbyć pod Łazienkami, w obecności Grotusa i księcia Augusta Sułkowskiego, pisarza wielkiego koronnego, a zakończył się nie tylko bolesnym cięciem po ramieniu księcia generała, lecz nadto mocną zwadą, która rozprawę honorową zamieniła niemal w zgoła niekawalerską awanturę, tak że owo spotkanie raczej początkiem było sankoru niż jego zakończeniem. Jużci i teraz znów, mówiąc o pojedynku, każdy na swój sposób mieszał imiona księżnej generałowej, Murzynka, Nastki, a nade wszystko imć panny Gertrudy Komorowskiej, i każdy, według swego upodobania czy sentymentu, jedną lub drugą stronę oskarżał. Na jedno tylko godzili się zarówno stronnicy pana starosty bełskiego, jak i poplecznicy księcia, a mianowicie, że się na tym rzecz nie skończy i że jeden drugiego rozumu nauczyć potrafi, i że to zajście niechybnie odbije się na obu potężnych rodów relacjach, a kto wie, czy nie zaważy w sprawach publicznych.
Gdy cała stolica Rzeczypospolitej jak najżywiej zajmowała się tymi wypadkami, a wszelkich dokładała starań, byle ciekawość swoją jakimś nowym szczegółem uzupełnić – najmniej myślano o tym wszystkim tam, kędy by to największe powinno wywrzeć wrażenie, a więc w ustronnym pałacyku księżnej generałowej.
Można rzec było, że gdy pod bramą w murze okalającym pałacyk umilkł łopot kopyt końskich i skrzyp osi kolebek uwożących księcia generała, jego jeńców i jego kozaków – ani jeden więcej odgłos się tu nie rozległ, ani razu nie zgrzytnęły nawet wrzeciądze furty. Pałacyk, jakby zmordowany niebywałym w jego murach rozgwarem-i wrzawą, ogłuchł zupełnie.
Przez pierwsze dwa dni po najeździe Potockiego na pałacyk ten i ów wyprawę umyślną przedsiębrał, w nadziei, że coś przecie podejrzy lub nowy jaki szczegół złowi, a co kilka dam to ryzykowało nawet pychę z serca zrzucić i wybrało się w odwiedziny do księżnej mając cały arsenał pytań krzyżowych w zanadrzu, a potoki serdeczności na ustach. Wszystkie te przecież zabiegi pozostały daremne. Damy, po krótkich a bezowocnych pertraktacjach z odźwiernym, wróciły z niczym, a najprzemyślniej sza młodzież jednozgodnie stwierdziła, iż najbliższą sadybą pod pałacykiem księżnej jest dworek jakiejś mieszczki wdowy, na poły głuchej, a na poły ze starości zeschłej, a o bożym świecie nie wiedzącej, a dalej już zaczynają się ogrody pani Grabowskiej33 kędy bez narażenia się na niezadowolenie króla jegomości zaglądać ani przepytywać się nie godzi.
Po tych nieudanych zakusach dano spokój pałacykowi księżnej, co może tym łatwiej przyszło, że po dniach mroźnych nastąpiła znów pluchota, a z nią rozciecz na bocznych drogach, nie do przebycia.
A pałacyk milczał wciąż zawzięcie, poglądał spoza muru szarymi ramami okiennic, wśród pomroki nocnej migotał niepewnym światełkiem i ledwie skowykiem psa dawał znak podmiejskiemu pustkowiu, że czuwa, ledwie ociężale wspinającymi się wstęgami dymu znaczył, iż nie skrzepł w samym sobie.
Aż w kilka dni po pamiętnym zajeździe pana starosty bełskiego, pod bramą muru okalającego pałacyk stanęła mocno obłocona kałamaszka.
Brama jakby nie spostrzegła kałamaszki i ani nie zauważyła jegomości w trójgraniastym kapeluszu i wielkim, szerokim płaszczu, gramolącego się z pojazdu; brama ani myślała bodaj zwrócić uwagi na zakłopotanie malujące się na młodej, lecz zwiędłej twarzy przybyłego, który z rozpaczą poglądał na swe niebieskie pantofle i na szeroką kałużę, dzielącą go od kołatki przy furtce zawieszonej.
Woźnica był tu przemyślniejszy i zaradniejszy, bo huknął donośnym głosem na odźwiernego raz i drugi; dopiero gdy jeno naszczekiwanie psa odpowiedziało mu spoza muru, zwlókł się z kozła, ruszył poprzez kałużę i załomotał.
W okienku furty ukazała się jakaś głowa w baraniej czapie. Pan w trójgraniastym kapeluszu podał przez woźnicę głowie wielką, złoconą kartę z kunsztownie wypisanym nazwiskiem i kazał ją w pałacyku sprezentować.
Upłynęła długa chwila, aż ku ukontentowaniu pana furtka otwarła się, a obocześnie dwóch tęgich pachołków skłoniło się gościowi na znak zaproszenia.
Pan żachnął się dumnie.
– Bramę otwieraj! Chcecie, abym w błocie ugrzązł?!
– Pozwolili tylko furtę otworzyć.
– Do licha, przecież widzicie, że krom woźnicy, żywego ducha nie ma wokół.
– Pozwolili tylko furtę...
Pan nie posiadał się z irytacji. Kałuża lśniła złowrogo szklistą powierzchnią brudnej cieczy, a zezowała nie tylko ku niebieskim pantoflom, ale i ku białym pończochom jegomości. Woźnica i tu jednak znalazł radę, bo po prostu zaproponował swemu panu przeprawę „na barana”. Pan wzdragał się, gdyż mu się ten sposób śmieszny wydał i uchybiający powadze, ale wyboru nie było. Woźnica uwinął się gładko, pan w silnych jego ramionach prawie sfrunął z kałamaszki i wprost za furtą się znalazł. Tu już boczna ścieżka, kamyczkami usypana, pozwoliła panu dojść prawie suchą nogą aż do drzwi pałacu.
Pan, znalazłszy się w wielkiej sieni, zasłanej kobiercami, odsapnął z ulgą, rzucił płaszcz pokojowcowi, poprawił żabotu, przejrzał się w zwierciadle i kazał się do księżny wieść.
Tu wszakże, jakby chciano dać uczuć przybyłemu, że go nie mają za pożądanego gościa, bo dopiero po bałamutnym przetrzymaniu go w bocznej komnacie otwarto przed nim drzwi salonu, w którym księżna generałowa najspokojniej zajęta była wyszywaniem jakiegoś kwiatu na rozłożonych krosnach.
Przybyły powitał księżnę zamaszystym ukłonem.
– Mościa księżna raczy darować, że ośmieliłem się naprzykrzać...
– Z kim mam honor?
– Jestem Grotus.
– Opowiedziałeś się pan, że w imieniu księcia generała przychodzisz?
– Tak jest, inaczej nie poważyłbym... bardzo tu trudny dostęp...
– Bo przedtem nadto był łatwy.
– Otóż nade wszystko książę generał polecił mi solennie się usprawied liwić ze swych ostatnich odwiedzin... Pora bez wątpienia była nieodpowiednia... lecz intryga starosty bełskiego równocześnie dowiodła, jak bardzo, jak gorąco książę generał samą supozycją się przejął... Stało się źle, lecz pobudki...
Księżna podniosła głowę i przerwała cierpko:
– Mości Grotus, zechciej mnie uwolnić od tych wywodów.
– Księżna pani nie poczyta...
– Widzisz przecie acan, że nie mam czasu. Cóż tedy?
– Książę generał nie mógł sam przybyć, uprosił więc mnie, abym w jego imieniu wyjaśnił, że ciężka niemoc...
– I cóż dalej? – dorzuciła księżna, przebierając obojętnie kłęby porzuconych na stole, różnokolorowych nitek.
– Był pojedynek... książę generał ranny...
– Słyszałam.
Grotus stropił się oschłością księżnej.
– Bardzo ciężko ranny. Cierpi mocno... cierpi tym mocniej, że mimo wszystko sprawa sama zakończona nie została... Plotki dawne zostały, tak że bez pomocy księżnej pani... książę generał nie podoła sam... Choć rad by, z całego serca by rad...
Księżna ledwie że zdawała się zwracać uwagę na słowa Grotusa. Ten ostatni przestępował z nogi na nogę, rozwodził się o trudności położenia, o chęci oszczędzenia księżnie przykrości, sadził się na kwieciste porównania, aż wpadł na hydrę stugłową i ugrzązł raptownie. Księżna jakby dopiero teraz spostrzegła obecność Grotusa.
– Bardzo to wszystko niezgrabne, coś wywiódł, ale chyba nie po to acana przysłał książę.
Grotus uśmiechnął się głupkowato.
– Chciałem jeno wystawić trudność położenia.
– Niepotrzebnie acan się fatygujesz. Mniemam, że nadużywasz zaufania nawet, bo nie sądzę, aby książę mógł acana upoważnić do rezonowania.
– Mam honor być przyjacielem księcia.
– Acan? Aha! Przypominam sobie, wszak ci to acan jesteś krewnym tej Kozaczki... tej... tej...
Chuda, bezbarwna twarz Grotusa poczerwieniała.
– Mościa księżno, pamięć ją niechybnie zawodzi.
– Kończ acan swoją misję.
Grotus spojrzał spode łba ku księżnie.
– Skoro to jest życzeniem księżnej pani, więc przybywam w sprawie Murzyna. Książę generał musi go usunąć.
– Wszak go zabrał stąd.
– Tak, lecz Murzyn uciekł, wobec tego książę pozwala sobie trudzić...
– Źle się adresuje. Trzeba było go strzec.
– Gdyby mógł przypuścić, że Murzyn jest w amicycji34 z panem starostą bełskim...
– Nic tu nie mogę pomóc, nic poradzić, to moja cała odpowiedź. Żegnam acana!
– Księżna pani pozwoli jeszcze... Zapewne nieobce są jej pogłoski utrzymujące zawzięcie, że Murzyn ma syna...
Księżna pobladła. Grotus wpił w nią swe małe, przenikliwe oczka.
– Nie rozumiem – odrzekła głucho księżna.
– Powiadają, że ma syna; otóż książę generał byłby niezmiernie obowiązany, gdyby te wątpliwości dało się usunąć, bo one mu ciążą mocno...
– Więc mu dam sposób na wyzbycie się i tych, i wszelkich innych – niech zaniecha intryg w Rzymie, niech nie sprzeciwia się rozwodowi, a nie tylko sobie, ale i mnie zapewni spokój.