49,99 zł
90 lekcji krytycznego myślenia, które czerpią z codzienności
Dlaczego tak fascynują nas Niezidentyfikowane Obiekty Latające i teorie spiskowe?
Skąd rosnąca popularność charyzmatycznych wizjonerów i szarlatanów?
Czy w imię słusznych idei wolno usprawiedliwiać przemoc?
Co „Indiana Jones” mówi o potrzebie wtajemniczenia a „Terminator” o realnych i fikcyjnych zagrożeniach związanych ze sztuczną inteligencją?
Najnowsza książka Tomasza Stawiszyńskiego – filozofa i eseisty, autora m.in. „Ucieczki od bezradności”, „Reguł na czas chaosu” i „Powrotu fatum” – to wybór 90 najciekawszych felietonów, które przez kilka ostatnich lat ukazywały się na łamach „Tygodnika Powszechnego”.Zbiór wieńczy niepublikowany wcześniej esej „Ćwiczenia z dysonansu”.
Przyczynkiem do refleksji są tu nie tylko mądre księgi i sprawy światowej wagi, ale też rzeczy z pozoru błahe, rzadko trafiające na pierwsze strony gazet. Autor nie przepuszcza żadnej okazji, by postawić pytania o ludzką kondycję, przyszłość naszej cywilizacji czy granice poznania.
W świecie, który dąży do niwelowania dysonansu, przypomina nam, że nie wszystko jest tak oczywiste, jak sugerują algorytmy mediów społecznościowych, prasowe nagłówki i plemienne narracje.
I że narzędziem, które pomoże nam ustrzec się uproszczeń, może być właśnie filozofia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 345
Data ważności licencji: 10/29/2030
Copyright © by Tomasz Stawiszyński
Projekt okładkiMagda Kuc
Fotografia autora na wyklejce© Karolina Golis
Redaktorka inicjującaBogna Rosińska
Opieka redakcyjna i wybór tekstówDominika Kardaś
AdiustacjaLidia Nowak
KorektaDorota Ponikowska
Koordynacja produkcjiMaria Król
Opieka promocyjnaZofia Kotecka
ISBN 978-83-8427-193-3
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Obowiązek mówienia o rzeczach błahych a milczenia o ważnych to, w miarę jak życie upływa i niknie nadzieja na zmianę, w stosunkach ludzkich jedna z rzeczy najcięższych i najdotkliwiej bolesnych.Henryk Elzenberg
Dziękuję wszystkim, bez których tej książki by nie było.
Piotrowi Mucharskiemu i Michałowi Okońskiemu za to, że w 2021 roku zaprosili mnie na łamy „Tygodnika Powszechnego” i zaproponowali pisanie felietonów. Liczę, że nie żałują tej decyzji.
Moim redaktorkom Dominice Kardaś i Bognie Rosińskiej, mojej promotorce Zosi Koteckiej i autorce moich okładek Magdzie Kuc – najwspanialszej drużynie, z którą szczęśliwie znowu mogłem pracować. I mam nadzieję, że będę mógł jeszcze nie raz, jest to bowiem przede wszystkim wielka przyjemność (o sprawach profesjonalnych już nawet nie wspominając).
Moim przyjaciołom i znajomym, z którymi rozmowy, dyskusje i polemiki mają swój niebagatelny udział w powstaniu zgromadzonych w tej książce tekstów (choć za wszelkie w nich niedociągnięcia wyłączną odpowiedzialność ponosi oczywiście autor).
Mojej żonie, Cvecie Dimitrovej, jak zawsze – za wszystko.
Bertiemu, tradycyjnie, za międzygatunkową przyjaźń i lekcje afirmacji istnienia.
Kiedy jesienią 2021 roku Michał Okoński złożył mi w imieniu redakcji propozycję regularnego publikowania felietonów w „Tygodniku Powszechnym”, nawet przez chwilę się nie wahałem. Od wielu lat uważałem „Tygodnik” za miejsce na medialnej – i intelektualnej – mapie Polski zupełnie niezwykłe. Sprawnie omijające różne rafy, o które zdążyło się już rozbić niemało czasopism i środowisk. Odporne na mody i trendy, choć zarazem świadome zmian i potrafiące mądrze się do nich przystosować. Wolne od plemienności i polaryzacji, niepodatne na tożsamościowe uwiedzenia. Nie znaczy to jednak, że letnie, mdłe czy usadowione okrakiem na barykadzie. Przeciwnie – wyraziste, aktywnie uczestniczące w debacie, prezentujące jasne i zdecydowane opinie. A przy tym otwarte na różnorodność, gotowe do dyskusji, świadomie odmawiające wpisywania się w rozszalałe dookoła antagonizmy.
Powitałem więc tę propozycję z radością, ale i obawą, że niełatwo będzie jej sprostać. Mieć coś do powiedzenia co tydzień, tak, żeby czytających nie znużyć, lecz zaciekawić, ewentualnie twórczo zdenerwować, poruszyć albo zainspirować – to jest nie lada wyzwanie. Całe życie uwielbiałem czytać felietony (i zbiory tychże), ale żeby je z taką regularnością pisać? I jeszcze na tak zasłużonych łamach? Owszem, miałem za sobą kilka lat wygłaszania radiowych felietonów w audycji Kwadrans filozofa na falach TOKFM (ich wybór złożył się ongiś na książkę Co robić przed końcem świata), ale forma mówiona, nawet jeśli jej podstawą jest tekst, to jednak zupełnie coś innego.
Z drugiej strony – przecież nie mogłem odmówić Michałowi, Piotrowi i redakcji. Postanowiłem więc po prostu zacząć pisać. Jak wiadomo, nie ma lepszego sposobu na pisanie niż jego natychmiastowe rozpoczęcie. Jest to jedyna naprawdę skuteczna metoda w tym fachu, cała reszta to zwykłe mydlenie oczu, nie dajcie się nabrać.
***
Niniejsza książka zawiera wybór felietonów publikowanych na łamach „Tygodnika Powszechnego” w latach 2021–2025 (pomiędzy tekstami w książce a tymi opublikowanymi w czasopiśmie mogą występować niewielkie różnice w związku z redakcyjnymi zmianami, poprawkami i uzupełnieniami). Wyboru dokonała – przy moim skromnym udziale – wspaniała redaktorka Dominika Kardaś, która uważnie przeczytała prawie sto pięćdziesiąt kawałków, a następnie wytypowała z nich szczęśliwą dziewięćdziesiątkę. Od razu zastrzegam, składające się na nią teksty nie do końca wpisują się w ramy gatunku, do którego teoretycznie przynależą. Felieton to z definicji rzecz osobista i bardzo subiektywna, autor w zasadzie powinien być tu na pierwszym miejscu. W moich felietonach proporcje rozkładają się nieco inaczej. Staram się w nich zanadto nie bywać, nie odsłaniać się, nie stawiać siebie na widoku. Bardziej interesują mnie kwestie społeczne, religijne, filozoficzne, kulturowe, metafizyczne. Oczywiście, są to bez wyjątku teksty pisane z mojej własnej perspektywy, mojego indywidualnego punktu widzenia. Często nacechowane emocjonalnie, często oparte na prywatnych doświadczeniach czy wspomnieniach. Przede wszystkim jednak zwrócone ku rzeczywistości. Doraźne, jak to z felietonami bywa, nierzadko notowane pod wpływem impulsu, ale szukające w tej doraźności czegoś uniwersalnego. To, mam nadzieję, sprawia, że czas powstania tych tekstów oraz ich „zahaczenie” w konkretnych zdarzeniach nie wpływają zbytnio na ich aktualność. No i oczywiście na przyjemność płynącą z lektury.
Przyjemność, ale i dysonans, ostatecznie noblesse oblige. O wartości i istotności dysonansu poznawczego, a także szkodliwości jego odruchowego redukowania przeczytacie sporo zwłaszcza w ostatnim szkicu, znacznie dłuższym niż pozostałe. Napisanym specjalnie na potrzeby tej książki, nigdzie wcześniej – w odróżnieniu od poprzednich – niepublikowanym. Być może jest to, paradoksalnie, najbardziej osobisty jej fragment, choć gabaryty nie pozwalają nazwać go felietonem.
Cóż poradzić, znowu dysonans.
***
No właśnie, w tych próbach oraz impresjach starałem się sam aktywnie ćwiczyć w dysonansie i do podobnych ćwiczeń zachęcać. Sądzę, że tylko wychodzenie poza utarte ścieżki przynosi w myśleniu realne pożytki. Ale pomieszczone w tej książce teksty nie tworzą integralnej, zorganizowanej całości. Nie układają się w monolityczną opowieść czy wizję świata. Gdyby tak było, nie byłyby felietonami. Bez wątpienia posiadają jednak pewne cechy wspólne. Na przykład założenie, że rozum jest podstawowym (choć niejedynym) narzędziem orientacji w świecie; świadomość, że ma on również nieprzekraczalne granice; poczucie tajemnicy tkwiącej w tym wszystkim; radykalną nieufność wobec obietnic przekroczenia uwarunkowań ludzkiej natury; przekonanie, że fantazje o wszechmocy wiodą na manowce, a człowiek ma wrodzoną tendencję do wikłania się w iluzje i wpadania w pułapki, które sam na siebie zastawia; wiarę, że można się przed tymi pokusami, iluzjami, fantazjami i pułapkami jakoś ubezpieczyć, choć wymaga to odpowiedniego wysiłku, samozaparcia i gotowości do postępowania wbrew swoim odruchom i emocjonalnej potrzebie komfortu.
Nadto niektóre wątki się w tej książce powtarzają, a poszczególne spostrzeżenia czy tezy mogą się czasem wydawać sprzeczne z innymi. I bardzo dobrze. Żywa myśl ujęta w formę felietonu – jestem pewien – tym się dokładnie powinna charakteryzować. Meandrować, nawracać i zawracać, wciąż trwać w pytaniu i poszukiwaniu, nie zaś ciążyć ku spójności, zastygać w dogmatyzmie. W tym tkwi także specyficzny urok tego gatunku. Ulotność, impresyjność są weń wpisane z natury. Podobnie jak pragnienie dostrzeżenia w tym, co chwilowe, czegoś ponadczasowego.
W świecie, w którym z jednej strony królują teorie spiskowe i najdziwaczniejsza pseudonauka czy duchowość, z drugiej natomiast panuje kult empirii, badań i statystyki, coraz mniej jest przestrzeni na perspektywę, która lokuje się gdzieś pomiędzy poznawczą anarchią a rygorystyczną dosłownością. Felieton, odpowiednio zrobiony, powinien taką przestrzeń zgrabnie i dyskretnie anektować. Tak mi się przynajmniej wydaje. I dlatego wedle tej receptury staram się każdy felieton przyrządzać.
Z jakim skutkiem, to już za chwilę sami będziecie mogli ocenić.
Warszawa, 7 lipca 2025
Klimat tej prezentacji jako żywo przypomina skrzyżowanie którejś z późnych powieści Philipa K. Dicka z filmami promocyjnymi Kościoła scjentologicznego. Ta sama atmosfera pozornej familiarności, ta sama na pierwszy rzut oka świetlana wizja, ten sam nieustępliwy, żeby nie powiedzieć kompulsywny, optymizm. A zarazem gdzieś w substancji świata przedstawionego jakiś niepokojący dysonans, jakaś fałszywa nuta. Czy to osobliwa robotyczność gestów i nieruchomy wzrok Marka Zuckerberga, które zupełnie nie pasują do radosnego głosu? Czy może raczej krajobraz – tak sielski, tak starannie oszlifowany, tak metodycznie pozbawiony wszelkich nieregularności, że aż budzący grozę?
W każdym razie opublikowany na YouTubie pod koniec października 2021 roku ponad godzinny film przedstawiający rozliczne zalety projektu znanego pod nazwą Metaverse to zapowiedź całkiem nowej epoki. Nie tylko w domenie technologii – bo pierwszym zasadniczym efektem zaistnienia Metaverse będzie zanik tego, wciąż jeszcze obowiązującego, rozróżnienia: na technologię i nie-technologię.
Jak dotąd wszystkie dobrodziejstwa internetu – przekonuje, powtórzę, cokolwiek niepokojąco robotyczny Zuckerberg – przychodzą do nas za pośrednictwem smartfonów albo laptopów. Między nami a całym nieskończonym bogactwem wirtualnego kosmosu rozpościera się więc nieprzekraczalna przepaść czy raczej nieprzenikliwa warstwa hardware’u. Od cyfrowego uniwersum, w tym także – a może przede wszystkim – od naszych bliższych i dalszych znajomych na Zoomie albo Skypie, oddziela nas twarda tafla ekranu. I niezależnie od tego, jak bardzo pragniemy stopić się w jedno z tym, co na nim widoczne – prędzej czy później docieramy do granicy. Do granicy rzeczywistości.
To właśnie tę granicę projekt Metaverse zamierza ostatecznie zdemontować. W jej miejsce pojawić się ma kontinuum. Nawiasem mówiąc, „pojawić się” to nie jest odpowiednie sformułowanie, sugeruje ono bowiem jakąś punktowość, której tu brak. Różnica między światem realnym a wirtualnym – wieszczy twórca Facebooka – zaniknie, urządzenia zaś, które są dzisiaj wymownymi emblematami tej różnicy, staną się w pełni dyskretne, obecne poza polem percepcji.
Postulowanym rezultatem będzie zupełnie nowa jakość, bez mała alchemiczna kompozycja realnego i nierealnego, materialnego i wirtualnego, opornego i podatnego na nieskończoną kreację. Będziecie mogli – mówi na nagraniu Zuckerberg przejętym głosem, ale z tą samą niezmienną miną – spotykać się z ludźmi, którzy są od was oddaleni o tysiące kilometrów. Będziecie mogli znajdować się w miejscach, które do tej pory oglądaliście na ekranach waszych smartfonów. Będziecie mogli stać się, kim chcecie i gdzie chcecie. I to wszystko – do złudzenia – naprawdę. Doświadczenie bycia gdzieś daleko bez wychodzenia z pokoju, uzyskiwane za pomocą Metaverse, będzie równie realne jak dzisiejsza podróż w trójwymiarowej przestrzeni.
Oto nowy hybrydowy świat, który powoła do istnienia wielka korporacja.
Czy jednak aby na pewno pragniemy w nim zamieszkać? Czy już teraz nie mierzymy się – indywidualnie, społecznie, cywilizacyjnie – z konsekwencjami systematycznego zacierania się linii demarkacyjnych pomiędzy prawdą a fałszem, faktem a fikcją? Realnością a kreacją, skrojoną dokładnie pod nasze emocjonalne potrzeby i słabości przez pozbawionych skrupułów ekspertów od cyfrowego marketingu, którzy świetnie znają najnowsze osiągnięcia neuronauki i potrafią wykorzystać je w służbie kolonizowania naszej uwagi? I czy jeszcze bardziej radykalne pogłębienie zbiorowego poczucia nierzeczywistości jest tym, czego nam dzisiaj potrzeba?
To tylko niektóre z pytań, jakie pojawiają się przy okazji nowego pomysłu Zuckerberga. Innym, może fundamentalnym, jest pytanie o to, czy stawka tego projektu – rzeczywistość – nie jest zbyt wysoka. I czy nie powinniśmy pomyśleć o jakiejś formie ochrony tego, co realne. Podobnie jak istnieją szczegółowe przepisy chroniące dziedzictwo naturalne albo zabytki kultury, tak można by sobie wyobrazić analogiczne przepisy dotyczące tego, co rzeczywiste. Chroniłyby one realne przed inwazją wirtualnego, pozwalały zachować enklawy istnienia w świecie symulakrów.
Wbrew pozorom ten pomysł nie jest wcale taki znowu zuchwały. Przez tysiące lat eksploatowaliśmy świat przyrody, za co teraz spotykają nas konsekwencje. Może więc warto powstrzymać eksploatację rzeczywistości, zanim będzie za późno, zanim ją całkiem stracimy? Ostatecznie motywacje eksploatujących są tu dokładnie takie same: zysk i chęć ekspansji. Tyle że w przypadku projektu Metaverse będzie to ekspansja w sensie jak najściślejszym nieskończona.
„Cóż za nieubłagana logika” – mówi Akkad, charyzmatyczny kapłan osobliwego gnostyckiego kultu, w którego wizję świata wtajemniczył chwilę wcześniej trójkę młodych ludzi, Piersa, Bruce’a i Sylvie. A potem zapada milczenie. „Długie milczenie. Bardzo długie milczenie”1.
Ta scena rozgrywa się wprawdzie wyłącznie na kartach powieści Monsieur albo Książę Ciemności autorstwa wielkiego Lawrence’a Durrella, niemniej sformułowanie „nieubłagana logika” odnosi się do rzeczywistości pozapowieściowej. A dokładniej do królestwa natury, którego mechanizmy pracują, wedle Durrella, w oparciu o dwie fundamentalne zasady: agresji i prokreacji. Rozległy wykład, który na egipskiej pustyni daje Akkad kandydatom do inicjacji w misteria, precyzyjnie odmalowuje wyuzdane okrucieństwo charakteryzujące poszczególne gatunki owadów i zwierząt. „Modliszka, która pożera swego samca, jeszcze w trakcie zapłodnienia, pająk usidlający muchę, żądłówka Pompilus, która zakłuwa pająka na śmierć, Ceceris, który trzema ciosami swego miecza niszczy metodycznie trzy ośrodki systemu nerwowego bogatka (…)”2.
Ten bezlitosny wywód przypomina mi się za każdym razem, kiedy czytam albo słyszę o „naturze”, zwłaszcza dzikiej, nieskażonej ludzką ręką, niedotkniętej niszczącą siłą cywilizacji. Niedawno w mediach społecznościowych rozgorzała na ten temat kolejna dyskusja, niesłychanie emocjonalna. Pełna – jak większość wirtualnych wymian – wzajemnych oskarżeń i pretensji. Oto jej rdzeń: czy leśnicy powinni byli ratować odnalezionego w okolicach Teleśnicy w powiecie bieszczadzkim małego niedźwiadka, najprawdopodobniej porzuconego przez matkę, chorego, słabego i głodnego, a na dodatek tropionego przez wilki? Czy powinni byli przewozić go do Ośrodka Rehabilitacji Zwierząt Chronionych w Przemyślu? Czy też może – jak twierdzi część ekodziałaczy oraz ekspertów i ekspertek specjalizujących się w temacie – należało pozostawić go tam, gdzie został znaleziony? I pozwolić mu umrzeć z głodu i chłodu albo od wilczych zębów i pazurów, bo dzika przyroda naprawdę jest dzika i nie wolno ingerować w jej prawa?
Zwolennicy ratowania niedźwiadka zarzucają obrońcom dzikości bezduszność. Obrońcy dzikości zarzucają zwolennikom ratowania „bambizację” (czyli romantyzację) niedźwiedzi. Podkreślają także, że wyzwolone spod władzy natury zwierzę na zawsze skazane już będzie na ludzką niewolę, co ostatecznie oznacza dlań jeszcze większe, bo rozciągnięte w czasie cierpienie. Stawiają również tezę, że człowiek nie powinien w żadnym razie włączać się w dynamikę obowiązującą w dzikim uniwersum, panują tam bowiem w pełni koherentne zasady podtrzymujące stan homeostazy. Być może sprzeczne z naszymi intuicjami moralnymi – zwłaszcza ukształtowanymi przez „bambizm” – ale swoiste i mające własną (nieubłaganą) logikę.
Kto ma w tym sporze rację? Nie jestem w stanie tego stwierdzić, to jest zadanie dla przyrodników. Choć z drugiej strony, wśród przyrodników zdania również są podzielone, co może świadczyć o tym, że spór sięga głębiej aniżeli to, co empiryczne. Wydaje mi się w każdym razie, że dystans należy zachować zarówno wobec antropomorfizujących odruchów traktowania niedźwiedzi niczym homo sapiens, jak i wobec tej z pozoru realistycznej i trzeźwej opowieści o nienaruszalnej dzikości świata natury.
Gdzie on się bowiem rozpościera – ów dziki świat? Czy dzisiaj nie jest już przypadkiem wyłącznie fantazją albo intelektualnym konstruktem? Ostatecznie niemal każdy ekosystem, a już z pewnością ten, który przenika się z polem ludzkiej aktywności, jest mieszaniną nie-ludzkiej i ludzkiej rzeczywistości. A poza tym, czy posługując się takimi kategoriami, nie proklamujemy w istocie radykalnej ontologicznej różnicy pomiędzy człowiekiem i resztą zwierząt? Różnicy, którą skądinąd piewcy dzikości starają się w innych pasmach i obszarach kwestionować, wskazując, że człowiek jest integralną częścią przyrody, nie zaś jakościowym i metafizycznym w niej wyłomem?
No ale jeśli człowiek jest częścią przyrody i miał taką sposobność – dlaczego nie powinien był ratować niedźwiadka? Dlaczego nie powinien przełamywać tej świetnie scharakteryzowanej przez Akkada (nieubłaganej) logiki nie-ludzkiego świata, skoro w odniesieniu do siebie – także z etycznych pobudek – skutecznie ją przełamuje? Na przykład ratując słabo rokujące ludzkie niemowlęta albo starców – wbrew zbiorowemu interesowi ewolucyjnemu własnego gatunku. Jeśli jednak człowiekowi nie wolno pod żadnym pozorem ratować zwierzęcia od śmierci i cierpienia – to w imię jakich reguł miałby się sam od zadawania zwierzętom śmierci i cierpienia powstrzymywać?
Takie pytania można by długo mnożyć. Powtórzę: nic nie rozstrzygam. Zwracam tylko uwagę na nieoczywistości i paradoksy, które w mediach społecznościowych staramy się jak zawsze kompulsywnie sprowadzać do jednego, pozornie oczywistego rozwiązania.
Starożytni chińscy alchemicy uważnie studiujący wiecznie zmienną naturę świata byli szczerze przekonani, że złoto przyjmowane w odpowiednich dawkach zapewnia nieśmiertelność. „Jeśli artysta (alchemik) włączy je do swojej diety, trwanie jego życia będzie wieczne” – pisał w II wieku naszej ery Wei Boyang, jeden z niekwestionowanych mistrzów szlachetnej sztuki transmutacji3. Oczywiście, nie nadaje się do tego celu pierwsze lepsze złoto. Sprawa byłaby wówczas – przyznajmy – zbyt prosta. Bazą efektywnego eliksiru nieśmiertelności może się stać wyłącznie złoto pozyskane w żmudnym procesie alchemicznej sublimacji.
Starożytni (nowożytni zresztą też) alchemicy, wszystko na to wskazuje, pojmowali swoją dyscyplinę w sposób dosłowny. Współczesne interpretacje alchemii – wyłączając scjentystyczną jej redukcję do niewydarzonej poprzedniczki chemii – starają się jednak akcentować metaforyczny wymiar magnum opus. Nie o procesy materialne tu – w myśl tych interpretacji – chodzi, ale o symboliczne ujęcie zjawisk zachodzących tak naprawdę w sferze ducha, a raczej psychiki.
Czy tego rodzaju metaforyczną wykładnię dałoby się zastosować także wobec tych trzech miliardów dolarów, które Jeff Bezos, twórca imperium Amazon oraz jeden z najbogatszych ludzi na świecie, zainwestował właśnie w Altos Labs, startup mający jeden fundamentalny cel: nieśmiertelność? Czy pieniądze pochodzące z biznesu, w którym warunki zatrudnienia są – delikatnie mówiąc – kontrowersyjne, przemienią się ostatecznie w życiodajny eliksir, substancję będącą przedmiotem odwiecznych ludzkich pragnień?
Nie znamy na to pytanie odpowiedzi. Nie jest bowiem wcale powiedziane, że śmierć w najbliższym czasie uda się wyeliminować, ba, nie jest nawet powiedziane, że uda się ją wyeliminować kiedykolwiek. Wbrew dominującej w późnym kapitalizmie narracji, że wszystko jest możliwe, natura, by tak rzec, ma swoje nietrywialne limity. I pewnych jej inherentnych ograniczeń – istnieje takie prawdopodobieństwo – nie przekroczy nawet Jeff Bezos.
Jeśli jednak jakimś cudem mu się ten zamiar powiedzie, zasadna stanie się wątpliwość, kto wtedy w pierwszej kolejności powinien otrzymać szansę na wiecznotrwałość. Już dzisiaj tak znienawidzona przez Bezosa starość („to choroba” – ogłosił przy okazji powołania Altos Labs) u bogatych i biednych przebiega inaczej. Bogaci mają przecież do dyspozycji niezliczoną ilość środków uśmierzających oraz – last but not least – maskujących bolesne konsekwencje przemijania. Ale z milionami na koncie czy bez – ono wciąż i tak się dokonuje. Jak na razie nawet najbardziej gładkie oblicze, starannie pozbawione wszelkich znamion upływu czasu, skrywa organizm zasadniczo nieodporny na mechanizmy entropii. Co więc jeśli za jakiś czas i tutaj utworzy się radykalna dystynkcja pomiędzy ścisłą finansową elitą a całą resztą? Czy współcześni bogowie zamieszkujący niedostępne i starannie strzeżone pałace staną się kiedyś bogami w stu procentach? Dzięki skutecznemu wykorzystaniu złota wymkną się (w sensie tylko trochę metaforycznym) tej jedynej instancji, wobec której wszyscy, bez względu na status społeczny i stan posiadania, wciąż jeszcze jesteśmy równi?
Powtórzę, to kwestia techniczna. Teoretycznie nie jest wykluczone, że zatrudnionym w Altos Labs naukowcom albo raczej kolejnym pokoleniom, które przyjdą po nich, wreszcie uda się wyeliminować śmierć. Wówczas z pewnością ta postać świata, którą znamy, ulegnie jakiejś kardynalnej przemianie, wszystko bowiem, co widzimy dookoła, jest takie, a nie inne dlatego, że ludzie rodzą się, dorastają i umierają. Nawet najbardziej utalentowani pisarze science-fiction – choć przecież nie raz podejmowali ten temat – nie są dziś w stanie wyobrazić sobie, co by się w takim przypadku mogło wydarzyć.
Niemniej, znacznie bardziej niż skrajnie odległy horyzont takiej egzystencjalnej i kulturowej rewolucji zajmuje mnie myśl o tym, jak Jeff Bezos przyjmie wiadomość, że mu się mimo wszystko nie udało. Że nawet tak gigantyczne pieniądze, za które można kupić, co się tylko chce, a nawet polecieć w kosmos, nie gwarantują niekończącej się ciągłości istnienia. Czy twórca Amazona zechce wówczas popatrzeć na swoje pragnienie jako na głęboką metaforę? A może przypadkiem trafi na pisma Wei Boyanga i zrozumie, że proces wytwarzania drogocennego kruszcu dla takich celów wymaga zupełnie innej metodologii? I czy ta konstatacja przyjdzie doń w czasie na tyle odpowiednim, żeby jeszcze udało mu się zmienić warunki pracy w niezliczonej ilości magazynów, w których wytapia się złoto z gigantycznego wysiłku zwykłych śmiertelników?
Kentroversy – czyli Kent Daniel Bentkowski, zmarły w 2008 roku wyznawca teorii spiskowych pochodzący z Buffalo w stanie Nowy York – przeprowadził naprawdę rozległą i głębinową analizę. Wynikło z niej jednoznacznie, że Stanley Kubrick nie bez powodu zmarł dokładnie 7 marca 1999 roku, nie zaś, dajmy na to, 28 października 2003 albo i 5 maja 1997. Żeby to stwierdzić, przekonywał Kentroversy, wystarczy elementarna matematyka. Otóż, od dnia 1 stycznia 2001 – a zatem momentu, w którym rozpoczyna się tytułowy rok jego najsłynniejszego dzieła 2001: Odyseja kosmiczna – dzieli śmierć Kubricka dokładnie… 666 dni. Przypadek? Od biedy, naciągając sprawę do granic możliwości, można by tę wersję przyjąć. Można by – gdyby nie jedna fundamentalna okoliczność. A mianowicie: w filmie Oczy szeroko zamknięte ujawnił Kubrick cały szereg tajemnic od lat skrzętnie ukrywanych przez zarządzający światem zza kulis zakon Iluminatów. I właśnie dlatego musiał zginąć, iluminaci wszak zazdrośnie strzegą swoich sekretów. Zakamuflowane w tej operacji trzy szóstki to przesłanie dla tych, którzy mają oczy i widzą, to znaczy wiedzą, gdzie i jak należy patrzeć. O jakie zaś tajemnice chodzi? Temu właśnie poświęcona jest wspomniana analiza, wciąż – po niemal dwudziestu latach od publikacji na niszowym blogu4 – będąca istotnym punktem odniesienia dla wielu innych teoriospiskowych interpretacji ostatniego dzieła Kubricka. Mnóstwo w niej hermeneutycznych akrobacji doszukujących się ukrytych znaczeń nawet w sposobie, w jaki zafrasowany Tom Cruise w jednej ze scen ukrywa twarz w dłoniach (nie żartuję).
Oczywiście, najłatwiej jest uznać, że wszystko o czym była mowa powyżej – czyli narracja Kentroversy’ego oraz jego licznych poprzedników i równie licznych następców rozsiewających dziś teorie spiskowe po bezkresach internetu – to po prostu efekt zaburzonych procesów poznawczych. Psychologia zna niejedną diagnozę, którą chciałoby się tu zaaplikować. Najbardziej bodaj adekwatną wydaje się apofenia – kondycja mentalna polegająca na permanentnym dostrzeganiu powiązań i sensów tam, gdzie ich z definicji nie ma, a nawet być nie może. Tyle że tego rodzaju psychologizacja czy raczej psychiatryzacja zawsze natrafia na zasadniczą trudność. Doszukiwanie się powiązań i sensów tam, gdzie ich z definicji nie ma, a nawet być nie może, to przecież spécialité de la maison każdej religii. A czym istotowo różni się ekstrahowanie tajemnych przesłań z filmowego dzieła od, dajmy na to, kabalistycznej lektury Pisma albo teologicznej interpretacji jakiejś życiowej tragedii? Żeby była jasność, nie stawiam znaku równości pomiędzy tymi aktywnościami, zwracam jedynie uwagę, że coś je głęboko łączy. Co takiego? Wiara, że istnieje jeszcze jakieś inne semantyczne wiązanie świata niż to dostępne na pierwszy rzut oka. Niejawna płaszczyzna sensu przenikająca całą rzeczywistość niczym rozrastające się wiele metrów pod ziemią korzenie. Płaszczyzna możliwa do wydobycia na jaw, jeśli tylko dysponuje się odpowiednim instrumentarium.
Przyznajmy – jest to perspektywa co najmniej ekscytująca. Zwłaszcza w epoce, w której dominujący obraz świata to konglomerat materializmu i ewolucjonizmu: jesteśmy formą istnienia białka, którą rządzą niepodzielnie ślepy przypadek oraz bezlitosne prawa doboru naturalnego. Ale to nie wszystko. Lektura twórczości Kentroversy’ego – oraz jego licznych poprzedników oraz następców – także ujawnia coś na pierwszy rzut oka niewidocznego (choć nie tam, gdzie się autorom tej twórczości wydaje). A mianowicie: specyficzną… żarliwość. Pragnienie dotarcia dalej i głębiej, za zasłonę percepcji, za mistyfikację rozciągającą się dookoła, za koszmar materializmu i ewolucjonizmu. Pragnienie tak radykalne, że całkowicie niezainteresowane autentycznością własnego obiektu. Z góry naiwnie zakładające, że jest właśnie taki, jakim się jawi, choć przecież samo wyrosłe z przekonania, że świat jest inny, niż to widać gołym okiem.
Owszem, każda teoria spiskowa jest mniej lub bardziej religią, ale nie każda religia jest teorią spiskową. Religie tradycyjne wytwarzają jednak twardą strukturę, w ramach której różnica pomiędzy światem widzialnym i niewidzialnym zostaje wyraźnie ustanowiona. Teorie spiskowe natomiast tej strukturalizacji nie znają. Jest tam wyłącznie żywioł, czysta żarliwość. I to właśnie ten żywioł pozwala na niekończące się hermeneutyczne akrobacje, na formułowanie dowolnych wniosków w dowolny sposób, z głębokim wszakże przekonaniem, że się znalazło dostęp do prawd tyleż niejawnych, co drogocennych.
W tym kontekście nie dziwią mnie wcale wyniki realizowanych w 26 krajach badań, które opublikowano niedawno na łamach „Nature Human Behaviour”5. Okazuje się, że skłonność do myślenia spiskowego wykazują głównie… radykałowie. Wszystkich politycznych opcji i światopoglądów. Nie wiemy wprawdzie – i już się nie dowiemy – do jakich wniosków doszedłby Kentroversy, gdyby dysponował dokładną datą tej publikacji, niemniej na pewno zabrałby się do rozwikłania tej zagadki z charakterystyczną dla siebie radykalną żarliwością.
„To dobrze, że wojna jest taka straszna, w przeciwnym razie zanadto byśmy ją polubili” – powiedział kiedyś amerykański dowódca Robert E. Lee. Zawarta w tej wypowiedzi ambiwalencja – być może dla niektórych szokująca – wcale nie jest jakoś szczególnie oryginalna. Nieoczywista natura wojny opisywana jest w wielu tekstach kultury. Zarówno w zwykłych pamiętnikach żołnierzy, jak i wysublimowanych dziełach literackich, a także mniej lub bardziej udanych próbach ujęcia tego arcyludzkiego fenomenu w teoretyczne ramy. Od Heraklita po Ernsta Jüngera, od Clausewitza po generała Pattona, od Kanta po Barbarę Ehrenreich powtarza się ta osobliwa wojenna dwuznaczność: przemieszanie pożogi i wzniosłości, masakry i transcendencji, rozpaczy i ekstazy.
Skąd się ona bierze? Do dyspozycji mamy wyłącznie hipotezy. Być może bezpośrednia bliskość śmierci, obecność radykalnego zagrożenia – tak to w każdym razie opisują ci, którzy doświadczyli frontu i okopów – nadaje istnieniu nieporównywalną z niczym intensywność. Kiedy życie zależy tyle od przypadku, ile od innych ludzi, którzy walczą obok – takie wartości jak przyjaźń, lojalność czy wspólnota nabierają innego niż dotychczas sensu.
To wcale nie jest ani romantyzowanie, ani też wynoszenie brutalnej przemocy do niezasłużenie wysokiej rangi. Bezbrzeżne i ślepe okrucieństwo wojny, stojący za nią fanatyzm, tragedia, cierpienie i zniszczenie, które ze sobą przynosi – słowem, to, co od 24 lutego 2022 roku obserwujemy we wszystkich możliwych mediach – ani na moment w tej perspektywie nie znikają, bynajmniej. Idzie tu raczej o empirycznie stwierdzalną prawidłowość: w sytuacjach skrajnych codzienność odsłania swoje niewidoczne oblicze. Kiedy tylko kontekst staje się ekstremalny, to, co znane i oswojone, zaczyna się jawić w zgoła odmiennych niż zazwyczaj barwach.
Wiedział o tym Zygmunt Freud, który z tego rodzaju inwersji uczynił specyficzną metodę rozumienia. Zamiast definiować to, co patologiczne, wychodząc od arbitralnie przyjętej normy, twórca psychoanalizy postępował dokładnie na odwrót. Drobiazgowo rozpatrywał społecznie akceptowalną konwencję z punktu widzenia tego, co zwichrowane, szalone, niemieszczące się w kanonach. To dopiero stamtąd – uważał – „normalność” można zobaczyć we właściwych proporcjach. To właśnie in extremis manifestuje się realność bez zaciemnień i zakrzywień poznawczych, bez racjonalizacji i stłumień charakterystycznych dla psycho(pato)logii życia codziennego. Przy czym nie jest to – a w każdym razie nie musi być – ani nic przyjemnego, ani wyłącznie konstruktywnego. Nie o te jakości tu jednak chodzi, lecz o konfrontację z tym, jakimi rzeczy faktycznie się jawią, kiedy już opadną z nich masywne złogi różnych naszych iluzji, fantazji i pragnień.
Doświadczamy dzisiaj czegoś podobnego z całą dewastującą potęgą. Inwazja na Ukrainę – makabryczny spektakl przemocy, destrukcji i żądzy dominacji agresora, ale też niebywałej siły, hartu ducha i odwagi napadniętych – demoluje nie tylko budynki i ciała, ale także nasz obraz świata. Wydobywa na powierzchnię coś, o czym dawno już chyba zapomnieliśmy, coś, z czego co najwyżej ironicznie sobie podkpiwaliśmy w kolejnych facebookowych dysputach albo uczenie brzmiących dekonstrukcjach.
A mianowicie… tragizm. Tymczasową, kruchą, w każdej chwili podatną na zniszczenie naturę wartości, które wielu z nas brało dotąd za daną raz na zawsze oczywistość. Takich chociażby jak wolność, prawa człowieka, bezpieczeństwo czy demokracja. Ale to przecież nie wszystko. Przyglądając się doniesieniom z Ukrainy, podziwiając dzielność zwykłych ludzi – robotników, nauczycieli, lekarzy, sklepikarzy, a także pewnego niegdysiejszego komika – widzimy, najwyraźniej jak to tylko możliwe, głupotę i fałsz naszych dotychczasowych hierarchii. Naszych stereotypów, utrwalonych przekonań, obiegowych mądrości.
Wojna, modelowy przykład sytuacji in extremis, ujawnia po prostu inny porządek świata. Każe na nowo sformułować to, co ważne, a co nieważne; to, co warte wysiłku i zachodu, a co całkiem niewarte; to, co rozumne, a co jest całkowitym rozumności przeciwieństwem.
Lista tych rewizji jest długa i u każdego wygląda zapewne inaczej. Fundamentalnym pytaniem, a raczej fundamentalnym zadaniem – dla każdego z nas, bez wyjątku – pozostaje jednak utrzymanie tej perspektywy także wtedy, kiedy wojna się wreszcie skończy. Niedopuszczenie do tego, żebyśmy o tym, co nam odsłoniła, zapomnieli. Jest to być może jedyna szansa, żeby kolejne wojny już nie wybuchały.
Cóż, skoro od niepamiętnych czasów wciąż na nowo o tym zapominamy – czego inwazja na Ukrainę jest niestety wymowną ilustracją.
Na twarzy Johna Bermana – bądź co bądź doświadczonego amerykańskiego dziennikarza – widać było rosnące zdziwienie. W prowadzonym przez niego programie „New Day” emitowanym na falach CNN, jednej z największych na świecie stacji telewizyjnych, 9 marca 2022 roku gościł ukraiński restaurator, youtuber i muzyk Misza Katsurin. Przez dłuższy czas po wybuchu wojny – opowiadał łączący się wprost z Kijowa gość – jego mieszkający w Rosji ojciec w ogóle się z nim nie kontaktował. Żadnego telefonu z pytaniem czy wszystko w porządku, żadnego smsa – choć przecież dookoła spadały bomby i przemieszczały się obce wojska. Wreszcie Katsurin sam postanowił do ojca zadzwonić. I wtedy usłyszał, że to… nieprawda. Nie masz racji, synu – mówił ojciec. Jakie znowu bomby? Jaka znowu inwazja? Rosja rozpoczęła pokojową operację w Ukrainie, żeby was uratować od nazistowskiego reżimu. I tyle. Ojciec nie przyjmował żadnych argumentów, nie udawało się go przekonać, że jest inaczej. „On żyje w innym świecie” – podsumował syn w rozmowie ze zdziwionym Johnem Bermanem. A wcześniej opisał to w niezwykle popularnym poście na Instagramie, z powodu którego otrzymał zaproszenie do CNN.
Ale co to właściwie znaczy, że ojciec Miszy Katsurina „żyje w innym świecie”? Czy tę diagnozę – powtarzającą się zresztą w licznych komentarzach i diagnozach dotyczących współczesnej Rosji – należy rozumieć dosłownie, czy też raczej metaforycznie?
Czy jest to po prostu ujęcie w efektownie brzmiącą przenośnię cokolwiek banalnej konstatacji, że każda totalitarna władza potrzebuje skutecznej propagandy? Istotą totalitaryzmu jest bowiem rewolta przeciw rzeczywistości, przeciw autentycznym ludzkim potrzebom, przeciw ludzkiej i nieludzkiej naturze, wreszcie przeciw dobrostanowi społeczeństwa i jednostki. A warunkiem koniecznym utrzymania takiej kontrfaktycznej ofensywy jest staranne jej zakłamanie. Czy o to chodziło Miszy Katsurinowi?
Czy też może miał on na myśli osławiony „ruski mir”, osobną cywilizację kierującą się swoistym systemem wartości? Świat rządzony logiką różną od tej opartej na prawie wyłączonego środka i dlatego dla obcych nigdy niemożliwy do pełnego objęcia rozumem. Skądinąd wielu przenikliwych znawców spraw geopolitycznych i militarnych w ten właśnie sposób tłumaczyło swoją długotrwałą pewność, że Putin pełnoskalowej wojny nie rozpocznie. Bo przecież w żadnym razie mu się to nie opłacało, a poza tym jeśli ktoś faktycznie chciałby dokonywać zbrojnej inwazji, to wszak najpierw przez kilka miesięcy nie gromadziłby demonstracyjnie wojsk pod granicą. To logiczne: ktokolwiek naprawdę chce zaatakować, ten do ostatniej chwili udaje, że atak to ostatnie, co mu chodzi po głowie. No ale Putin – tak się tłumaczyli analitycy – „kieruje się inną logiką”. Jaką? W każdym razie taką, której zachodni umysł nie jest w stanie zrekonstruować.
Ale może chodzi tutaj w gruncie rzeczy o zjawisko sięgające jeszcze głębiej? Niesłusznie dziś zapomniany, znany już tylko w wąskich kręgach badaczy, XX-wieczny włoski antropolog Ernesto de Martino twierdził, że rzeczywistość nie istnieje sama w sobie, lecz powstaje przy wydatnej współpracy naszych aparatów poznawczych. Badając fenomen zjawisk magicznych w społecznościach pierwotnych, de Martino stawiał – tyleż efektowną, co, przyznajmy, odważną – tezę, że magia… działa tam, gdzie ludzie powszechnie w nią wierzą6. Przy czym działanie należy tu rozumieć literalnie – jako „obiektywne” występowanie określonych zjawisk, nie zaś jako, dajmy na to, halucynację czy zakrzywienie poznawcze. Być może więc – niewykluczone, że tak by to widział de Martino – ojciec Miszy Katsurina naprawdę żyje w innym świecie, w którym sprawy mają się odmiennie niż w naszym?
Niezależnie jednak od tego, którą przyjmiemy interpretację – banalną, racjonalną czy karkołomną – jedno wydaje się oczywiste. Nie ma wspólnoty bez wspólnego świata i nie ma wspólnego świata bez narzędzi, za pomocą których da się do niego dotrzeć oraz języka, za pomocą którego da się o tym rozmawiać. Ludzki umysł – a wiemy to między innymi dzięki literaturze, sztuce, filozofii, psychologii, biologii i neuronaukom – nie jest wcale aż tak bardzo zainteresowany poznaniem świata i siebie. Wręcz przeciwnie. Prawda – zwłaszcza taka, która rozbija komfort, zmusza do rewizji już powziętych przekonań, stawia pod znakiem zapytania wszelkie oczywistości – to coś, przed czym nader często starannie się chronimy. Docieranie do prawdy wymaga wysiłku, bywa mozolnym trudem przebijania się przez kolejne warstwy fałszu.
Kim się jednak stajemy bez tego wysiłku, bez gotowości do jego podjęcia?
Zapytałbym o to chętnie ojca Miszy Katsurina, ale nie sądzę, żeby chciał podjąć rozmowę.
Z rwącego nurtu informacyjnej rzeki, która dzień w dzień wylewa się ze smartfonów, laptopów, odbiorników radiowych i telewizorów, można oczywiście wystąpić, ale nie jest to wcale takie proste. Nie od dzisiaj wiadomo, że lśniące elektroniczne ekrany, a dokładniej rzecz biorąc mknące przez nie treści, oddziałują na ludzki organizm z siłą porównywalną do najbardziej uzależniających substancji. Poczucie specyficznego pobudzenia, jakie wyzwala się podczas obcowania z kolejnymi doniesieniami, działa w sensie dosłownym jak narkotyk. Nieprzypadkowo język współczesnej psychologii popularnej zdążył się w ostatniej dekadzie wzbogacić o takie pojęcia jak na przykład FOMO, czyli fear of missing out – lęk przed tym, że nas coś ominie, że coś ważnego, ba, fundamentalnego przemknie nam niezauważone przed oczami, jeśli tylko odłączymy się choć na chwilę od tętniących źródeł wiadomości. Ten permanentny, tak bardzo charakterystyczny dla współczesności „stres informacyjny” ma oczywiście rozmaite konsekwencje. Najczęściej opisywane i przeanalizowane już na wiele sposobów to zobojętnienie i znudzenie. Czyli habituacja, zjawisko znane z biologii: po osiągnięciu określonej liczby powtórzeń danego bodźca, reakcja nań zaczyna zanikać, aż do zera.
Czy przez ten właśnie pryzmat da się spojrzeć na zyskujący obecnie coraz większe zasięgi negacjonizm? Fenomen niegdyś marginalny, dziś natomiast funkcjonujący już w przestrzeni medialnej nieomal na prawach jednego z licznie reprezentowanych światopoglądów. Najkrócej rzecz ujmując, negacjonizm to – jak sama nazwa wskazuje – negowanie zjawisk, co do których istnienia panuje nie tylko naukowy konsensus. Do szerokiej i wielopokoleniowej rodziny negacjonistów należą między innymi zwolennicy poglądu, że Ziemia jest płaska; ludzie przekonani, że nie było Holocaustu; propagatorzy teorii, w myśl której wirus HIV jest zupełnie nieszkodliwy; entuzjaści hipotez o nieistnieniu pandemii oraz koronawirusa; ostatnio zaś ci – a wśród nich są przecież także politycy zasiadający w parlamencie RP – którzy z ogromną pewnością siebie twierdzą, że rosyjskie zbrodnie w Ukrainie, łącznie ze zniszczeniem Mariupola i z morderstwami w Buczy, są jedną wielką (ukraińską) inscenizacją.
Czy zatem faktycznie ta odmowa uznania tego, co rzeczywiste, ma źródła w ogólnym przebodźcowaniu? Zmęczeniu natłokiem coraz straszniejszych doniesień, których od pewnego momentu – na mocy ewolucyjnie wytworzonych praw rządzących naszymi organizmami – po prostu nie jesteśmy już w stanie zasymilować?
Cóż, być może jest to jedna z przyczyn, ale zdecydowanie niejedyna. Jest bowiem jeszcze coś więcej w tym geście negacji realnego, w tym „nie” rzucanym wiedzy pochodzącej z autoryzowanych źródeł, z instytucji wypracowanych i podtrzymywanych właśnie po to, żeby dbały o adekwatność naszego obrazu świata. Więcej aniżeli tylko znudzenie, zmęczenie i niezdolność do przyswojenia kolejnej porcji niezbyt optymistycznie nastrajającej prawdy.
Cóż to takiego? Powiedziałbym, że… osobliwe poczucie władzy. A dokładniej, jej szczególnej odmiany, trudnej do dostrzeżenia z zewnątrz i na pierwszy rzut oka, na swój sposób jednocześnie subtelnej i brutalnej, wyrafinowanej, a zarazem głuchej na niuanse i zróżnicowania. W świecie szczelnie oplecionym informacyjnymi sieciami, sfilmowanym, sfotografowanym, opisanym i przeanalizowanym na setki tysięcy sposobów, jednostkowe poczucie sprawstwa siłą rzeczy musi być raczej skromne. Wpływ wielkich podmiotów gospodarczych i politycznych zwłaszcza w czasie globalnych kryzysów staje się jaskrawo widoczny. Na tym tle zaś jeszcze intensywniej wyraźna okazuje się nasza – pojedynczych ludzi – zależność od machinacji tych wielkich graczy.
Okazuje się jednak, że – niczym kopista Bartleby – nawet wobec tej przytłaczającej nierównowagi sił mamy do dyspozycji narzędzie, które daje złudne poczucie autonomii, sprawstwa, a może i osobliwej przyjemności. Tym narzędziem jest… „nie”. Nie wierzę, nie uznaję, odmawiam akceptacji dla wszystkiego, co przychodzi z zewnątrz. I co składa się na obraz świata, w którym jestem tylko cząsteczką nieprzewidywalnej całości poruszanej przez siły pozostające całkowicie poza moim zasięgiem.
Cóż, psychologicznie jest to mechanizm zrozumiały, jego przewrotność tkwi jednak w fakcie, że – paradoksalnie – właśnie odmawiając uznania rzeczywistości, stajemy się nieskończenie podatni na manipulację. Kto bowiem odmawia uznania rzeczywistości, ten łatwo uzna za rzeczywistość wszystko, co nią nie jest. I wtedy naprawdę może się stać narzędziem w rękach potężnych i mrocznych sił.
Z czego najwyraźniej nie zdają sobie sprawy nie tylko liczni konsumenci rosyjskiej propagandy, ale i niektórzy polscy politycy bezrefleksyjnie (miejmy nadzieję) powielający jej negacjonistyczne fantazmaty.
„Było mnóstwo znaków ostrzegawczych, po prostu nie przyjmowaliśmy ich do wiadomości. Przecież on miał swoją wielką wizję”. Coś takiego mówi Thomas Djursing, biograf Petera Madsena, człowieka, który w 2017 roku, na pokładzie zbudowanej własnoręcznie łodzi podwodnej Nautilus, brutalnie zamordował młodą szwedzką dziennikarkę Kim Wall. Słowa te padają w dokumencie Kim Wall, zaginiona na morzu, który w 2022 roku miał swoją premierę na platformie HBO Max. Djursing jest wyraźnie poruszony. Ewidentnie nie może sobie wybaczyć, że dopiero post factum wszystkie rozsiane elementy psychologicznej układanki uformowały się w jego umyśle w tyleż logiczną, co przerażającą całość. Jak to w ogóle możliwe? Charyzmatyczny wynalazca i konstruktor, „duński Elon Musk” regularnie zadziwiający opinię publiczną kolejnymi ekscentrycznymi pomysłami, innowator otaczany powszechnym podziwem i szacunkiem okazał się bezwzględnym oprawcą? Co więcej, tragedia na pokładzie Nautilusa była – na to wygląda – niekonieczna. Być może dałoby się jej uniknąć, gdyby nie ten właśnie mechanizm redukowania dysonansów, ignorowania niepokojących sygnałów, marginalizowania mniejszych lub większych zakłóceń w idealnym wizerunku wielkiego wizjonera.
Nie jest to oczywiście nic odosobnionego, to raczej, można powiedzieć, przygnębiająca swoją powtarzalnością klasyka. Ten motyw – odwracania wzroku, ignorowania oczywistości, niedopuszczania do siebie kontrastującej z obowiązującym wyobrażeniem prawdy – przewija się bodaj we wszystkich opowieściach o wpływowych, sławnych, dysponujących ogromną władzą ludziach, którzy okazali się seksualnymi drapieżnikami albo psychopatycznymi mordercami. Czy będzie to Marcial Maciel Degollado, czy Ted Bundy, Jimmy Savile, Jeffrey Epstein, Harvey Weinstein, Władimir Putin, czy też dziesiątki, setki, tysiące innych podobnych im drapieżników – zawsze to samo. Otoczenie lekceważy oczywiste symptomy patologii, bo wysoka pozycja społeczna, zręcznie konstruowana narracja, nimb wybitności, a nawet geniuszu, wpływy i pieniądze działają niczym najskuteczniejszy anestetyk. Dopiero, kiedy suma wyrządzonego zła przekracza jakąś masę krytyczną albo kiedy zupełnie przypadkiem coś wychodzi na jaw – wszyscy budzą się niby z sennego koszmaru.
I mówią to samo, co Djursing: widzieliśmy, ale nie wierzyliśmy.
Jakie są źródła tej niewiary? Z pewnością można przytoczyć cały szereg psychologicznych mechanizmów zakrzywiania percepcji i stabilizowania raz już powziętych przekonań, które doskonale ten proces wytłumaczą. A jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że nawet te najbardziej wysublimowane i przenikliwe analizy z pogranicza kognitywistyki, neuronauk i ewolucjonizmu coś istotnego pomijają. Innymi słowy – same poniekąd wpadają w pułapkę, której przemyślną konstrukcję starają się naświetlić i wytłumaczyć. Nie oznacza to oczywiście, że musimy w związku z tym sięgać po metafizykę. Wystarczy dość prosta, a zarazem – być może – dla niektórych obrazoburcza konstatacja.
A mianowicie: żyjemy w kulturze, która promuje drapieżnictwo. Nieprzypadkowo jeszcze w latach 70. ubiegłego stulecia tacy autorzy, jak Robert D. Hare czy Christopher Lasch zwracali uwagę, że współcześnie osobnicy o cechach psychopatycznych i narcystycznych okazują się często najskuteczniejszymi uczestnikami gry społecznej. Pomimo deklarowanych wartości głęboko przeciwnych darwinistycznemu współzawodnictwu, w wielu obszarach dzisiejszego świata realia przypominają w gruncie rzeczy Hobbesowski stan natury. Przekonanie, że ktoś, kto znajduje się na szczycie jakiejś hierarchii – z powodu swojej pozycji, talentu, pieniędzy, a także, last but not least „wielkiej wizji”, – nie podlega regułom obowiązującym zwykłych śmiertelników, wciąż jest niezwykle głęboko zakorzenione. Podobnie jak przekonanie, że ekspansja, czyli droga na szczyt, jest jedynym kierunkiem nadającym życiu wartość. I że wymaga ona bezwzględności oraz braku skrupułów.
No dobrze, ale czy suma tych wszystkich akceptacji, a nawet gloryfikacji zachowań noszących ewidentne znamiona przemocy, tych wszystkich zaniechań, zaślepień i przemilczeń, rzeczywiście daje w efekcie figury w rodzaju Madsena, Epsteina czy Putina? Czy – innymi słowy – tego rodzaju postacie są produktem specyficznego kulturowego kontinuum, w którym na początku mamy kult siły i pieniędzy, na końcu zaś gwałt i morderstwo jako najpełniejszą realizację chorej fantazji o potędze?
Historia opowiedziana w serialu poświęconym tragicznym losom Kim Wall zdaje się potwierdzać tego rodzaju diagnozę. Wzięcie jej na poważnie oznaczałoby jednak konieczność głębokiej rewizji tego, co dziś wciąż jeszcze powszechnie akceptowane, ba, niekiedy wynoszone na piedestał. Tymczasem o wiele łatwiej jest uznać, że świat dzieli się na „normalnych ludzi” oraz krwiożercze „potwory”, które zjawiają się nie wiadomo skąd, i które z naszym, „normalnym” światem i z nami, „normalnymi”, nie mają absolutnie nic wspólnego.
Dalsza część w wersji pełnej
1 L. Durrell, Monsieur albo Książę Ciemności, przeł. A. Kołyszko, Noir sur Blanc, Warszawa 2001, s. 116.
2 Tamże.
3 Mircea Eliade, Alchemia azjatycka, przeł. Ireneusz Kania, KR, Warszawa 2000, s. 14.
4 Kentroversy, EyesWide Shut: Occult Symbolism, The Kentroversy Papers, 19 marca 2006, [online:] web.archive.org/web/20060425054747/http://kentroversypapers.net/, dostęp: 21.06.2025.
5 R. Imhoff i in., Conspiracy mentality and political orientation across 26 countries, „Nature Human Behaviour” 2022, vol. 6, iss. 3, s. 392–403.
6 E. de Martino Świat magiczny. Prolegomena do historii magizmu, przeł. B. Nuzzo, Zakład Wydawniczy Nomos, Kraków 2011.
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis treści
Podziękowania
Wstęp
Rzeczywistość pod ochroną
Niedźwiedź, człowiek, natura
Złoto przeciw śmierci
Spiskowa żarliwość
In extremis
W innym świecie
Odmowa uznania
Wielka wizja
Przypisy
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Epigraf
Meritum publikacji
