Cuda ojca Pio - Renzo Allegri - ebook + książka

Cuda ojca Pio ebook

Renzo Allegri

5,0

Opis

Niniejsza książka opisuje wszystkie te zjawiska, które do San Giovanni Rotondo przyciągały tłumy i o których mówiono jako o cudach Ojca Pio: stygmaty - krwawiące przez pięćdziesiąt lat rany, których żadnemu z lekarzy nie udało się wyleczyć bądź wyjaśnić; tajemniczy zapach roztaczający się wokół osoby zakonnika; temperatura ciała osiągająca 48,50C, nigdy przedtem nie odnotowana w historii medycyny; zdolność odczytywania myśli innych osób i przepowiadania przyszłości; ekstazy; rozmowy z umarłymi; wizje istot nadprzyrodzonych; nadzwyczajny dar nawracania (jak w przypadku kilku słynnych postaci ze świata kultury); wreszcie niezliczone i głośne uzdrowienia. Wszystko to opowiedziane zostało językiem jasnym i potoczystym. Zaskakujące fakty, relacje naocznych świadków, pamiętniki, listy, poufne sprawozdania składają się na mozaikę wydarzeń racjonalnie niewytłumaczalnych, a przy tym niesamowicie wciągających.

"Brat ze stygmatami" spędzał większą część swego czasu w konfesjonale. Nie wygłaszał ani kazań, ani wykładów, ani też nie był misjonarzem. Wysłuchiwał spowiedzi osób zwracających się do niego o duchową poradę. Był "lekarzem dusz". Każdego dnia przy konfesjonale Ojca Pio dokonywały się nawrócenia, nadzwyczajne cuda, które na zawsze pozostaną w ukryciu przed ciekawością ludzką. Czasami jednak, kiedy dotyczyły one bardzo znanych osób, działy się jakby na oczach ludzi, stawały się publiczną tajemnicą.
"Ojcze, nie wierzę w Boga" - powiedział mu kiedyś pewien mężczyzna. "Cóż, mój synu, za to On wierzy w ciebie" - odparł mu z uśmiechem Ojciec Pio.
Inny znowuż rzucił mu się do stóp i z twarzą w dłoniach powtarzał: "Ojcze, strasznie grzeszyłem". Zakonnik, głaszcząc penitenta po włosach, powiedział: "Mój synu, zbyt dużo Go kosztowałeś, by cię teraz miał opuścić".
"Idąc razem z Ojcem Pio, mogłem zamienić z nim parę słów. Sądzę jednak, iż była to najdłuższa z wszystkich moich rozmów, ponieważ rozpoczęty wtedy dialog trwa nieprzerwanie".

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (7 ocen)
7
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Renzo Allegri

CUDA OJCA PIO

Wydawnictwo WAM

Kraków

RENZO ALLEGRI

CUDA

OJCA PIO

Tytuł oryginału

I MIRACOLI DI PADRE PIO

© 1986 Arnoldo Mondadori Editore S.p.A, Milano

© Wydawnictwo WAM – Księża Jezuici, 2015

wydanie drugie, 2015

Redakcja: Ryszard Dudek

Korekta: Sylwia Łopatecka

Projekt okładki: Andrzej Sochacki

Skład: Edycja

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Mojej żonie,

Vittorinie,

cennej współpracowniczce,

której pomoc

była decydującą

w napisaniu

niniejszej książki

Wielki cudotwórca

Dnia 2 września 1968 roku w miasteczku San Giovanni Rotondo, w prowincji Foggia, zmarł Ojciec Pio z Pietrelciny, kapucyn zwany „bratem ze stygmatami”, ponieważ nosił na swym ciele znaki męki Chrystusa.

Zmarł w wieku 81 lat. W jego pogrzebie wzięło udział ponad sto tysięcy osób przybyłych z różnych stron Włoch, cieszył się on bowiem ogromną popularnością nie tylko wśród katolików, ale również w środowiskach laickich i agnostyków.

Od śmierci Ojca Pio minęło ponad ćwierć wieku, a były to lata ważnych wydarzeń i przemian polityczno-społecznych, które wstrząsnęły Włochami, Europą i całym światem. Człowiek stanął na Księżycu, a wysyłane przezeń satelity badają kosmos w poszukiwaniu innych cywilizacji.

Ludzie bardzo zmienili się w owym czasie. Zdają się być mniej wrażliwi na sprawy ducha, a przecież osobę Ojca Pio otaczają nieustannnie wielką czcią. Grób zakonnika, jak i miejsca, w których przebywał, są celem coraz tłumniejszych pielgrzymek.

O Ojcu Pio napisano dziesiątki książek. Co pewien czas poświęcane są mu obszerne artykuły, filmy dokumentalne, specjalne programy i reportaże. Niestety, treść owych książek i publikacji dziennikarskich ogranicza się do opisu „ludzkich losów” Ojca Pio. Nie wspomina się w nich o mistycznym i taumaturgicznym aspekcie jego życia, dzięki któremu stał się wyjątkowym zjawiskiem religijnej historii naszego stulecia oraz jedną z najwspanialszych postaci w historii Kościoła.

Życie „ziemskie” Ojca Pio było nieprzerwanym pasmem dramatycznych zdarzeń. Wokół jego osoby rozgrywały się rzeczy trudne wprost do pomyślenia, które uwikłały wielu zakonników, kapłanów, jak również biskupów, kardynałów, a nawet kilku papieży w sytuacje niejasne i bolesne.

Dość pomyśleć, iż Ojciec Pio – uważany dziś za świętego – za życia pięciokrotnie napiętnowany został przez Kościół jako mistyfikator i zmarł nie doczekawszy się oficjalnego odwołania ciążących na nim zarzutów.

Dzieje życia kapucyna z Pietrelciny są bez wątpienia historią pasjonującą. Biografom dawała ona okazję do rozpisywania się o jego losach, tak mocno naznaczonych cierpieniem, zdradami, prześladowaniami, niesprawiedliwymi procesami i oskarżeniami. Lecz w ten sposób poniekąd obszerniej opowiedziano historię osób, które go „otaczały”, niż historię Ojca Pio.

Również i ja napisałem książkę o Ojcu Pio, pod tytułem Ojciec Pio, człowiek nadziei. Opublikowana została w 1984 roku przez wydawnictwo „Mondadori” i, jak śmiem przypuszczać, ze szczęściem, skoro po tylu latach wciąż jeszcze znajduje nabywców, a kilka miesięcy temu w serii „Bestseller Saggi” tegoż właśnie „Mondadori” ukazało się jej ósme z kolei wydanie. Niestety, również i ja, podobnie jak i wielu innych autorów, popełniłem ten sam, zasadniczy błąd skupiając się głównie na tym, co tak ciężkim uczyniło ziemski żywot stygmatyzowanego kapucyna.

Z pewnych istotnych powodów owa książka miała bez wątpienia duże znaczenie. Zanim jeszcze zacząłem ją pisać, miałem możność sięgnąć do niezmiernie cennych dokumentów, nie oglądanych przedtem przez żadnego innego biografa Ojca Pio. Dzięki temu w mej książce mogłem wyświetlić wiele kontrowersyjnych momentów z życia kapucyna, dziś już jasnych dla wszystkich, a trzymanych ongiś w ścisłej tajemnicy, by nie „urazić” ważnych osobistości kościelnych zwalczających Ojca Pio poprzez zniekształcanie głośnych i nader ważnych faktów.

Stygmatyzowanego zakonnika poznałem osobiście w roku 1967 i do czasu jego śmierci zetknąłem się z nim dwukrotnie, publikując po każdym z owych spotkań relacje w poczytnym tygodniku włoskim.

Moje artykuły zyskały przychylność grupy osób świeckich, zwących się „Przyjaciółmi Ojca Pio”. Utworzyli oni pod tą nazwą formalne stowarzyszenie, z siedzibą w Genewie. W 1969 roku, czyli w rok po śmierci Stygmatyka, zaproponowali mi współpracę. Usłyszałem od nich wówczas takie oto stwierdzenie: „Ojciec Pio jest świętym. Prości ludzie wierzą w to i do niego kierują swe modlitwy, lecz Ojciec Pio nigdy nie zostanie wyniesiony na ołtarze, gdyż umarł potępiony przez Święte Oficjum. Najwyższy sąd kościelny nigdy nie przyzna się do popełnionego błędu. Trzeba ogłosić artykuły w obronie Ojca Pio śmiało wyjawiając, jak naprawdę toczyły się związane z nim wypadki”.

Propozycję przyjąłem. Przyjaciele Ojca Pio wprowadzili mnie do jednej z osiemnastowiecznych willi weneckich, gdzie zebrali, uporządkowali i oprawili w woluminy tysiące dokumentów dotyczących Stygmatyka. Na studiowaniu tychże materiałów spędziłem długie miesiące, po czym napisałem serię artykułów, które wywołały wówczas ogromną sensację. Pozyskane zaś w owym archiwum informacje posłużyły mi do napisania mojej pierwszej książki. Lecz niestety – powtórzę to raz jeszcze – również i ja, poruszony do głębi dramatyzmem ziemskiego żywota Ojca Pio, krzywdami, jakie mu wyrządzano, i oszczerstwami, których mu nie szczędzono – skupiłem się nad kolejami jego ludzkiego losu zaniedbując aspekt taumaturgiczny.

Na zaniedbanie to zwrócił mi uwagę wybitny przedstawiciel Kościoła, kardynał Giuseppe Siri, piastujący podówczas godność arcybiskupa Genui.

Zdradził mi, iż choć nigdy nie poznał osobiście Ojca Pio, darzył go jednak wielkim szacunkiem. Z ciekawości chciałem sprawdzić, czy miałby odwagę publicznie wyrazić taką opinię. W owym okresie żadna instancja kościelna nie śmiała wypowiadać się przychylnie o stygmatyzowanym kapucynie, by nie popaść w niełaskę Świętego Oficjum. Kardynał Siri znany był jednakże ze swej odwagi i stanowczości. W udzielonym mi wywiadzie z całą powagą luminarza Kościoła stwierdził: „Uważam, iż Ojciec Pio jest największą postacią charyzmatyczną naszych czasów i jedną z najznakomitszych w historii Kościoła”.

Wypowiedź kardynała skierowała moją uwagę na charyzmaty i taumaturgiczny aspekt życia Ojca Pio, ten właśnie, który znamionował całą jego ludzką egzystencję i dzięki któremu skromny kapucyn z Pietrelciny przejdzie do historii.

Życie Ojca Pio wypełnione było w istocie niewytłumaczalnymi faktami. Rozmawiając z przyjaciółmi często powtarzał: „Jestem tajemnicą dla samego siebie”. Przez pięćdziesiąt lat nosił na swym ciele stygmaty, świeże, broczące krwią rany, których nie udało się uleczyć żadnemu z badających go różnorakimi metodami lekarzy. Od jego osoby roztaczał się przyjemny zapach, wyczuwalny nawet na odległość tysięcy kilometrów. Poprzez bilokacje dokonywał niewiarygodnych wprost „przemieszczeń” poza własne ciało. Potrafił czytać w myślach innych ludzi, znał szczegóły z życia prywatnego zupełnie obcych mu osób. Rozmawiał z umarłymi. Doznawał wizji istot nadprzyrodzonych, które wyjawiały mu tajemnice oraz mające się dopiero wydarzyć fakty. Dokonywał cudownych uzdrowień. Wielu zatwardziałych ateistów za jego sprawą nagle nawracało się. Toczył bezustannie zażarte boje z nieczystymi mocami.

Ojciec Pio był człowiekiem żyjącym „w styczności” z rzeczywistością, która jest tajemnicą, dlatego też jest on jakby „specjalnym” świętym. Wielkości Ojca Pio nie należy szukać jedynie w tym, z czego utkane były jego pełne udręki ziemskie losy.

Śledząc uważnie koleje życia kapucyna z Pietrelciny, odnosimy wrażenie, że chodzi tu o jednego z owych średniowiecznych świętych, których nazywano „taumaturgami” – tymi, którzy czynili cuda. Takim na przykład był św. Antoni z Padwy. Ojciec Pio był wielkim taumaturgiem. Wokół jego osoby dokonywały się nieustannie rzeczy tak niezwykłe, iż uznano je za absolutnie niemożliwe, a zatem i niegodne uwagi.

W mojej pierwszej książce o Ojcu Pio rozwinąłem szerzej wątek jego cierpień i cnót. Tym razem zamierzam skupić się na jego „charyzmatach”, czyli owych niezwykłych „darach”, jakimi szczodrze „obdzieliło” go Niebo.

Jest to dość zuchwała próba wniknięcia w „tajemnicę”, wejrzenia w sferę ducha, która wprawdzie daje się odczuć, lecz wymyka się kontroli naszego rozumu. Jest to niełatwa próba, gdyż przyjdzie mi poruszać się po terenie podminowanym. Będę przeto unikał skomplikowanych rozważań. Ograniczę się po prostu do jak najdokładniejszego przedstawienia faktów, popierając je materiałem dokumentalnym, zaś Czytelnikowi pozostawiam wyciągnięcie z niniejszej lektury wniosków dla siebie.

ISTOTA CUDÓW

Ziemskie życie Ojca Pio było jednym pasmem kłopotów oraz fizycznych i duchowych cierpień. Posądzony o oszustwa i mistyfikację, zwalczany przez swych zakonnych współbraci, podejrzewany przez Kościół, upokarzany u kresu życia. Skończony, godny politowania człowiek. Jego wędrówka ziemska przypominała historię Chrystusa, którego skazano na śmierć krzyżową jako złoczyńcę.

Po śmierci Ojca Pio przyszedł jednakże czas na ujawnienie prawdy.

Ojciec Pio nie był ani oszustem, ani mistyfikatorem. Był po prostu zniesławiany. Z bezgraniczną cierpliwością, z wielką pokorą i z niezłomną wiarą przyjmował oskarżenia, przykrości i upokorzenia. Zachował się po bohatersku, dlatego też Kościół postanowił wynieść go na ołtarze.

Proces beatyfikacyjny

W 1969 roku, czyli rok po śmierci Ojca Pio, wszczęto postępowanie przygotowawcze do procesu beatyfikacyjnego. Pojawiło się przy tym wiele przeszkód ze strony dawnych wrogów tego zakonnika.

Dopiero w listopadzie 1982 roku było możliwe rozpoczęcie właściwego procesu beatyfikacyjnego.

Odtąd wszystko ruszyło w szybkim tempie. Przesłuchano dziesiątki świadków i zebrano 104 tomy zeznań i dokumentów.

W 1979 roku cały materiał przesłany został do Rzymu, gdzie zajmie się nim komisja papieska.

Badanie tej sprawy można uznać za zakończone, toteż w niedługim czasie Ojciec Pio mógłby być wyniesiony na ołtarze.

Tak oto upadły wszystkie wątpliwości, podejrzenia, i zarzuty ciążące na Stygmatyku przez całe jego życie. Ci, którzy uważali go za oszusta i mistyfikatora, zostali pokonani.

Rozwiały się również uprzedzenia względem zadziwiającego następstwa cudownych zdarzeń w życiu „brata ze stygmatami”.

Niezwykłe zjawiska związane z jego osobą, z jego doznaniami duchowymi, z jego codziennym życiem; nadzwyczajne fakty, niepojęte rzeczy, jakie zdarzały się za jego przyczyną; cuda, jakimi obdarzał osoby zwracające się doń o pomoc – wszystko to nie było wywołane histerią, czy też autosugestią, jak często powtarzali wrogowie Ojca Pio. Dzisiaj sprawa jest jasna i owe fakty uważa się za autentyczne.

Wizytówki Boga

Jaką mają wartość? Jaki jest ich właściwy sens? Jakie stanowisko przyjmuje Kościół wobec cudów i nadzwyczajnych znaków, pojawiających się w życiu świętych?

W naszej książce chcemy mówić przede wszystkim o takich właśnie faktach. Zanim jednakże podejmiemy opowiadanie, wypada najpierw poszukać odpowiedzi na powyższe pytania.

Termin „cud” – po łacinie miraculum, czyli „rzecz budząca podziw” – w swym znaczeniu teologicznym rozumiany jest jako wydarzenie wykraczające poza działanie wszystkich sił natury. Jego dokładna definicja teologiczna brzmi następująco: „Fakt postrzegany zmysłami, zaistniały dzięki specjalnej interwencji Boga, poza zwyczajnym biegiem natury i dla celu nadprzyrodzonego”.

Cud nie jest zatem faktem ludzkim. Nie może być dziełem człowieka. Cud możliwy jest tylko dla Boga, który dla jego spełnienia może posłużyć się istotą ludzką.

Kto neguje istnienie Boga, nie uznaje też istnienia cudów. Dla naukowca – pozytywisty ze względu na metodę swej pracy i deterministy ze względu na system, któremu hołduje – cuda są po prostu faktami niewytłumaczalnymi.

Wielu naukowców tak bardzo wczuwa się w swą rolę, że nie akceptuje nawet idei cudu jako hipotezy, stwierdzając z niemałą dozą zarozumiałości, iż cuda istnieją jedynie w wyobraźni nieuków.

Również wśród wierzących wielu odrzuca możliwość cudów, uważając je za zjawiska niewytłumaczalne w świetle „obecnego” stanu wiedzy. Są jednak przekonani, iż w przyszłości, dzięki rozwojowi nauki, będziemy w stanie odkryć przyczynę każdego bez wyjątku zjawiska.

Kościół w swym nauczaniu przypisuje duże znaczenie cudom. Są one wsparciem dla wiary. Są znakiem. Wizytówką Boga. Wskazaniem mającym dopomóc w zrozumieniu, że właśnie w tym, a nie innym miejscu istnieje coś niezwykłego.

Nowy Katechizm przejrzyście wykłada tę sprawę. Podaje, że wiara, która jest darem od Boga, jest również aktem ludzkim, angażującym rozum i wolę; cuda mają ten rozum pobudzić i tę wolę poruszyć.

„Racją wiary nie jest fakt, że prawdy objawione okazują się prawdziwe i zrozumiałe w świetle naszego rozumu naturalnego. Wierzymy z powodu «autorytetu samego objawiającego się Boga, który nie może ani sam się mylić, ani nas mylić». «Aby jednak posłuszeństwo naszej wiary było zgodne z rozumem, Bóg zechciał, by z wewnętrznymi pomocami Ducha Świętego były połączone także argumenty zewnętrzne Jego Objawienia». Tak więc cuda Chrystusa i świętych, proroctwa, rozwój i świętość Kościoła, jego płodność i trwałość «są pewnymi znakami Objawienia, dostosowanymi do umysłowości wszystkich», są «racjami wiarygodności», które pokazują, że «przyzwolenie wiary żadną miarą nie jest ślepym dążeniem Ducha»” (nr 156).

Cuda są nam potrzebne. Bez cudów człowiek w swej ułomności z trudem by uwierzył. Stanowią one integralną część ekonomii wiary.

Jezus posłużył się cudami, aby unaocznić swym współczesnym, iż jest Synem Bożym.

W historii zjawisko cudów wielekroć powtarzało się, by zogniskować zainteresowanie człowieka na Absolucie, na tej wspaniałej rzeczywistości, która ma po śmierci przyjść, a którą Chrystus obiecał wszystkim wierzącym w Niego. Nazwał ją „Królestwem Niebieskim”.

Znak umiłowania

Ale cuda mają również inną funkcję. Dzięki nim uwaga ludzka skupia się na osobach, którymi Bóg zechciał posłużyć się, by cudów dokonać.

Skoro Bóg wejrzał na te właśnie osoby, skoro wybrał je, by przekazać ludziom swe orędzie – znaczy to, że są one osobami wybranymi, miłymi Bogu, osobami Mu bliskimi i przyjaznymi. Są świętymi.

Tak więc cuda mają szczególne znaczenie dla poznania sług Bożych. Im większe cuda Bóg przejawia za ich pośrednictwem, tym większa jest ich bliskość z Nim i tym większa ich świętość.

Niniejsza książka jest próbą przedstawienia i analizy niezwykłych faktów z życia Ojca Pio; nie zamierzamy jednakże poprzestać na anegdotycznej i sensacyjnej ich stronie. Chcemy przede wszystkim pokazać w sposób prosty i rzeczowy, jak ogromną skarbnicą świętości był ów skromny, pokorny kapucyn z San Giovanni Rotondo. „Największa postać charyzmatyczna naszych czasów” – jak określił go kardynał Giuseppe Siri.

Nie wszystkie nadzwyczajne fakty, jakie przedstawimy na stronicach naszej książki, mogą być określone jako cuda w sensie teologicznym. Zawsze jednak są one znakami rzeczywistości nadprzyrodzonej, świadectwami ciągłej obecności Boga i bytów z niewidzialnego świata.

Chodzi tu o fakty nader delikatnej natury i treści. Omawiając je trzeba zatem kierować się jak największą ostrożnością. Dlatego też temat ten zgłębiałem bardzo starannie, sięgając do najpewniejszych źródeł.

O wielu z relacjonowanych przez mnie faktach dowiedziałem się od osób, które zarówno ze względu na swą rolę społeczną, jak i przygotowanie naukowe zasługują na najwyższe poważanie.

Niektóre z tychże osób znalazły się w grupie siedemdziesięciu pięciu świadków wybranych do procesu beatyfikacyjnego Ojca Pio przez Kongregację do Spraw Świętych. Składały one swe zeznania pod przysięgą, ich relacje nie mogą zatem nie zasługiwać na zaufanie.

TAJEMNICA STYGMATÓW

Przez pięćdziesiąt lat Ojciec Pio nosił na swym ciele stygmaty, czyli widzialne znaki Męki i Śmierci Chrystusa.

Terminem „stygmaty” (gr. stigma: piętno) określa się rany pojawiające się bez zewnętrznej przyczyny na dłoniach, stopach i w boku, a przypominające rany ukrzyżowanego Chrystusa. Zwykle pojawiają się one u osób, które prowadzą intensywne życie duchowe, przepojone mistycyzmem, lecz zdarzają się również w innych przypadkach.

W dziejach Kościoła odnotowano ponad 350 stygmatyków. Siedemdziesięciu z nich to święci. Jednakże w trakcie procesu kanonizacyjnego każdego z nich stygmaty nie były brane pod uwagę jako znaki nadprzyrodzone. Trybunał kościelny w ocenie świętości owych osób nie uwzględniał stygmatów, uważając je jedynie za niewytłumaczalne zjawisko.

Św. Franciszek z Asyżu

W jednym tylko przypadku stygmaty uznane zostały przez Kościół jako autentyczne, czyli jako rzeczywiste zjawisko nadprzyrodzone, wywołane interwencją Boską. Było tak w przypadku św. Franciszka z Asyżu, pierwszego stygmatyka w historii ludzkiej. Dwa lata przed śmiercią, 14 września 1224 roku, podczas mistycznej ekstazy na górze Verna, w toskańskim regionie Casentino – św. Franciszek otrzymał tajemnicze rany, które na trwałe pozostały na jego ciele i widzialne były dla wszystkich stykających się z nim osób.

U niektórych świętych stygmaty, mimo że nigdy nie uznane oficjalnie przez Kościół, uważane są w tradycji chrześcijańskiej oraz w pobożności ludu za autentyczne znaki interwencji mocy nadprzyrodzonych.

Tak było w przypadku św. Katarzyny ze Sieny. Przez pięć lat Święta – patronka Włoch i „Doktor Kościoła” – nosiła na swym ciele autentyczne, jakkolwiek niewidzialne dla innych stygmaty.

Otrzymała je w 1375 roku w Pizie, w kościółku na brzegiem rzeki Arno (dziś pod jej wezwaniem). Kiedy była pogrążona w modlitwie przed krucyfiksem, rozmyślając o Męce Chrystusa, nagle z krucyfiksu wydobyły się świetliste promienie i przebiły jej dłonie, stopy i bok, zostawiając żywe i bolesne rany.

Św. Katarzyna była głęboko zaniepokojona. Znaki te wzbudziłyby z pewnością ludzką ciekawość, ona zaś pragnęła żyć w odosobnieniu. Dlatego też prosiła Boga, by uczynił je niewidzialnymi dla ludzkich oczu. Jej prośbie stało się zadość. Tylko ona widziała swe stygmaty, lecz tuż po jej śmierci ukazały się one oczom wszystkich.

Błogosławiona Łucja z Narni, żyjąca w latach 1476–1544, nosiła stygmaty przez siedem lat.

Św. Katarzyna Ricci (1522–1589) nosiła stygmaty, z których promieniowało tajemnicze światło, niekiedy tak silne, że oślepiało ludzki wzrok.

Rany w sercu

Św. Teresa z Avili (1515–1582) otrzymała stygmaty na sercu. To wyjątkowy przypadek. Na jej ciele nie pojawiła się nigdy żadna rana. Ona sama zwierzyła się swemu spowiednikowi, a także napisała w jednym ze swych utworów mistycznych, iż „nosi stygmaty odciśnięte w sercu”. Nie stygmaty mistyczne, duchowe, lecz prawdziwe rany.

Fakt ten sprawdzono dopiero po śmierci Świętej, kiedy zwłoki jej poddano autopsji. Na jej sercu widniało pięć ran, dokładnie takich, jak je opisała za życia. Jedna z ran była długości pięciu centymetrów. Lekarze stwierdzili, iż każda z tych ran wystarczyłaby, żeby spowodować śmierć człowieka, zaś Święta nosiła je w swym sercu przez 23 lata. Jej serce, w nienaruszonym po 411 latach stanie, przechowywane jest w relikwiarzu, w hiszpańskim miasteczku Alba de Torres. Wciąż jeszcze można oglądać świeże rany na sercu św. Teresy z Avili.

Równie zadziwiający był przypadek św. Weroniki Giuliani (1660––1727), wielkiej mistyczki z umbryjskiego miasteczka Cittá di Castello. Otrzymała ona stygmaty 4 kwietnia 1697 roku i nosiła je przez trzydzieści lat – aż do śmierci. Również i u Weroniki symbole Męki i Śmierci Chrystusa odcisnęły się na sercu. Ujawniła to swemu spowiednikowi. Podczas jednej z wizji, wiedziona ręką Chrystusa, nakreśliła coś na kształt serca, na którym zaznaczyła wszystkie przedmioty „wyryte” na wewnętrznej stronie jej mięśnia sercowego.

Rysunek ten ogromnie zaintrygował pozostałe siostry zakonne, przełożone Weroniki, spowiednika, miejscowego biskupa – wszystkich tych, którzy od lat ze zdumieniem i zakłopotaniem oglądali wiele mistycznych faktów z życia Świętej. Lecz by zaspokoić swą ciekawość, musieli oni czekać aż do jej śmierci. Wtedy to biskup Cittá di Castello, Alessandro Codebo, zarządził sekcję zwłok zmarłej zakonnicy.

Zadanie powierzono lekarzowi Giovanniemu Francesco Bordiga i chirurgowi Giovanniemu Francesco Gentilemu. Sekcję przeprowadzono w obecności biskupa, kilku kanoników katedralnych, spowiednika Świętej i paru księży – razem siedemnastu świadków, którzy pod przysięgą podpisali sprawozdanie z tej czynności. Była to zatem ekspertyza udokumentowana, a zarazem zgodna z metodami naukowymi, toteż jej wiarygodności nie można podawać w wątpliwość.

Otworzywszy klatkę piersiową zakonnicy, chirurg wyciągnął z niej przebite na wylot serce, po czym przekroił je na pół. W jego wnętrzu, czyli na ścianach komór sercowych, widniały wszystkie znaki, jakie Weronika opisała i narysowała w swym „Dzienniku”.

Nauka zaprzecza

Bardzo znaną stygmatyczką była Anna Katarzyna Emmerich (1774–1824): nosiła ona na swej piersi znak krwawiącego krzyża.

Louise Lateau (1850–1883), z belgijskiej miejscowości Bois d’Haine, nosiła stygmaty na dłoniach; obficie broczyły one krwią, mimo że skóra na dłoniach była nienaruszona. Zjawisko to zostało zbadane i potwierdzone przez wielu lekarzy, między innymi przez dr. Warlomente’a z Belgijskiej Akademii Medycznej. Marie Lulie Jahenny, rówieśniczka Louise Lateau, nosiła stygmaty przez sześćdziesiąt lat; badana była wielokrotnie i dokładnie przez profesora Imberta Gourbyre’a.

Głośno rozprawiano o stygmatach Teresy Neumann, zwanej „stygmatyczką z Konnersreuth”, bawarskiego miasteczka, w którym urodziła się ona w 1898 roku i zmarła w roku 1962. Stygmaty otrzymała w 1926. Na swym ciele nosiła nie tylko znaki ukrzyżowania, lecz także ślady biczowania Chrystusa.

Współcześnie żyje wielu stygmatyków. Udało mi się poznać kilku z nich. Najbardziej znaną i godną uwagi jest Natuzza Evolo z kalabryjskiej miejscowości Paravati. Lecz poznałem również „stygmatyzowanych” oszustów, którzy po latach zwodzenia tysięcy wiernych zostali zdemaskowani.

Przyczyna, dla której Kościół nie wypowiada się oficjalnie na temat tego zjawiska, nawet w przypadku wielkich świętych, tkwi w złożoności problemu.

Nauki medyczne wykazały bowiem, iż podobne rany mogą być często wywołane histerią.

Parapsychologowie traktują stygmaty jako objaw autosugestii, nazywany przez nich ideoplastią; termin ten, wzięty z greckiego eidos (wyobrażenie) i plassein (kształtować), oznacza dosłownie „formę ukształtowaną z idei”. Ideoplastia, zdaniem parapsychologów, byłaby źródłem wszystkich zjawisk wynikających z inter-akcji umysłu z materią.

Niemniej z całą pewnością nie można przyjąć, że to autosugestia wywołała rany w sercu św. Teresy z Avili, czy też św. Weroniki Giuliani. Niemożliwe jest również wyjaśnienie w świetle tej teorii faktu, dlaczego stygmaty św. Katarzyny ze Sieny stały się widzialne dopiero po jej śmierci, kiedy jej energia psychiczna już nie istniała.

Zjawisko stygmatów do dziś interesuje i medycynę, i teologię. Wprawia w bezgraniczne zdumienie. Ludzie poruszeni są tą tajemnicą – tajemnicą, która nieodparcie przypomina o Męce Chrystusa.

W szopie pod wiązem

Ojciec Pio otrzymał stygmaty w 1918 roku, w wieku 31 lat. Wydarzenie to ma swą dokładną datę, 20 września 1918 roku, chociaż w rzeczywistości „dopełniało się” ono powoli, etapami.

Pierwsze jego oznaki wystąpiły w 1910 roku, kiedy zakonnik z powodu swej niewyjaśnionej choroby opuścił klasztor, by zamieszkać przez pewien czas w domu rodzinnym w Pietrelcinie.

Codziennie, po odprawieniu Mszy św., udawał się do miejscowości Piana Romana. Tam, pod rozłożystym wiązem, jego brat Michele postawił szopę, by Pio mógł się modlić i rozmyślać, pozostając jednocześnie na świeżym powietrzu dla podleczenia swych chorych płuc.

Wspominając owe lata Ojciec Pio powtarzał: „Nikt nie wie, co działo się w tej szopie”.

Lecz swemu spowiednikowi wyznał, iż właśnie tam stygmaty zaczęły się objawiać na jego ciele, a było to – po południu 7 września 1910 roku.

Odmawiał swoje modlitwy w cieniu wiązu, kiedy to ukazali mu się Jezus i Maryja, i w tym samym momencie na swych dłoniach zobaczył Chrystusowe rany.

Wróciwszy do domu opowiedział o wszystkim proboszczowi Pannullo: „Wujku Tore, błagam, prośmy Chrystusa, by uwolnił mnie od tych znaków. Pragnę cierpieć, umrzeć z cierpienia, ale żeby to było w ukryciu”.

Modlili się razem i Bóg wysłuchał ich modlitw. Widoczne znaki stygmatów zniknęły, zostawiając jednak po sobie straszliwe cierpienia.

Po roku, we wrześniu 1911, zjawisko powtórzyło się, tym razem z większą intensywnością. Ojciec Pio napisał wówczas do swego kierownika duchowego: „W środku obu dłoni pojawiły się czerwone plamy, o wielkości centa. Towarzyszył temu silny i przenikliwy ból, dotkliwszy w lewej ręce. Ból odczuwam także i pod stopami”.

W marcu 1912 roku pisał jeszcze: „Od czwartkowego wieczora aż do soboty, a także we wtorek przeżyłem okropne boleści. Serce, dłonie, stopy jakby przeszyte szpadą – tak straszliwego doznaję bólu”.

23 sierpnia 1912 roku, w kolejnym liście do swego kierownika duchowego, Ojciec Pio wspominał także o ranie w boku: „Odprawiałem w kościele dziękczynienie po Mszy św., kiedy poczułem nagle, jakby ktoś przeszył me serce ognistą, płonącą strzałą. Zdawało mi się, że umieram”.

Stygmatyzacja postępowała stopniowo. Dopełnić się miała w 1918 roku, w maleńkim San Giovanni Rotondo pod Gargano, gdzie Ojciec Pio spędzi resztę swego życia.

Do klasztoru Matki Boskiej Łaskawej w San Giovanni Rotondo wysłany został niemalże za karę. Ciążyły wówczas na nim zarzuty o uchylanie się od obowiązków zakonnych, pozostawał bowiem przez podejrzanie długi okres czasu w swym rodzinnym domu, odmawiając powrotu do klasztoru. A co gorsza, lekarze nie potrafili dokładnie rozpoznać choroby Pio, co utwierdzało jego przełożonych w przekonaniu, iż jest ona zwykłą wymówką.

18 marca 1918 roku Ojciec Pio zwolniony został ze służby wojskowej z przyczyn zdrowotnych. Tym razem lekarze rozpoznali obustronne oskrzelowe zapalenie płuc. „Wysyłamy go do domu, by mógł umrzeć w spokoju” – uzasadnili swą decyzję. Młody zakonnik chciał powrócić do rodzinnych stron, lecz władze zakonne skierowały go do San Giovanni Rotondo.

Ognista włócznia

Podówczas San Giovanni Rotondo było mało komu znaną mieściną. Francesco Morcaldi, zaprzyjaźniony z Pio od 1918 roku, przez wiele lat był tu burmistrzem. Oddajmy mu głos: „W owych czasach San Giovanni Rotondo było maleńkim miasteczkiem, niemalże odciętym od świata z powodu braku dróg i szybkich środków komunikacji. Warunki życia jego mieszkańców bardziej niż prymitywne – brak światła, wody pitnej i najprostszych chociażby sanitariów. Wielodzietne rodziny gnieździły się pod tym samym dachem ze zwierzętami, w mrocznych i dusznych ruderach, niżej poziomu ulicy. Choroby zakaźne zbierały smutne żniwa. Częste były napady rabunkowe i zbrodnie, siejące postrach wśród ludności”.

W klasztorze Ojciec Pio pełnił funkcję spowiednika parafian oraz kierownika duchowego młodych chłopców pragnących poświęcić się życiu zakonnemu. Alumnów było niewielu, toteż Pio miał sporo wolnego czasu, który spędzał na modlitwie.

5 sierpnia 1918 roku, kiedy spowiadał swych chłopców, spotkało go nadzwyczajne doznanie mistyczne, które tak opisał w liście do swego kierownika duchowego: „Słuchałem spowiedzi, kiedy nagle zdrętwiałem z przerażenia: przed oczami mego umysłu stanął Niebiański Gość. Trzymał w ręku coś na kształt narzędzia podobnego do długiej, żelaznej klingi, zakończonej dobrze wyostrzonym szpicem, który zdawał się ziać ogniem. I tym rozpalonym narzędziem rzucił z całych sił w mą duszę. Z wielkim trudem wydobyłem z siebie jęk. Zdawało mi się, że umrę. Chłopca, którego spowiadałem, poprosiłem, żeby odszedł, gdyż czułem się bardzo źle i nie miałem siły dalej spowiadać. Ta męka trwała nieprzerwanie aż do 7 sierpnia rano. Nie potrafię opisać moich cierpień. Miałem uczucie, jakby mi rozdzierano wnętrzności. Od owego dnia zacząłem nosić w sobie śmiertelną ranę. W samej głębi duszy czuję stale otwartą ranę, źródło mych ustawicznych katuszy”.

Ból spowodowany tym mistycznym przeżyciem trwał aż do 20 września. Chwilami cierpienie tak się wzmagało, że młody zakonnik błagał o śmierć. Oto, co napisał w owych dniach do swego kierownika duchowego: „Rana jest tak bolesna, że wystarczyłaby tysiąckroć na zadanie mi śmierci. Boże, dlaczego nie umieram? A jednak jesteś okrutny – głuchy na krzyk cierpiącego, nie dajesz mu ukojenia. Wybacz mi, Ojcze, chyba tracę zmysły. Nie wiem, co mówię. Nadmiar cierpień doprowadza mnie, wbrew mej woli, do złości”.

„Czułem, że umieram”

Rany, jakie objawiły mu się w czasie mistycznej wizji w dniu 5 sierpnia, stały się widzialne 20 września. Ojciec Pio opisał to niezwykłe wydarzenie w następujący sposób: „Siedziałem na chórze po odprawieniu Mszy św., kiedy owładnęła mną jakaś dziwna ociężałość, podobna do słodkiego snu. Wszystkie moje wewnętrzne i zewnętrzne zmysły, a także cała dusza pogrążyły się w nieopisanym ukojeniu. Trwałem w tym stanie, gdy zobaczyłem nagle obok siebie tajemniczą postać, podobną do tej, którą widziałem już 5 sierpnia, z tą tylko różnicą, że ta miała ręce, stopy i bok broczące krwią. Jej widok przeraził mnie. Doznałem uczuć, których nigdy nie zdołam opisać. Czułem, że umieram, i umarłbym, gdyby Pan nie podtrzymał kołaczącego się w piersiach serca.

Kiedy tajemnicza postać zniknęła, spostrzegłem, że moje dłonie, stopy i bok są przebite i ociekają krwią. Proszę sobie wyobrazić mękę, jakiej wówczas doznałem i doznaję nieustannie każdego dnia. Rana serca krwawi obficie, zwłaszcza od piątkowego wieczora do soboty. Obawiam się, że umrę z upływu krwi, jeśli Pan nie wysłucha mych jęków i nie odejmie mi tych ran. Niech zostawi mi ból i mękę, lecz niechaj odejmie mi te znaki zewnętrzne, które sprawiają mi nieopisane zawstydzenie i upokorzenie”.

Z zeznań współbraci Ojca Pio, którzy mieszkali wówczas w San Giovanni Rotondo, wynika, iż po otrzymaniu stygmatów z trudem dowlókł się on z chóru do swej celi (oznaczonej wówczas numerem 5) zostawiając po sobie na posadzce korytarza krwawe ślady.

Jak tylko wszedł do celi, starał się zahamować krwotok obwiązując dłonie i stopy chusteczkami.

Opatrunki nie mogły nie być zauważone, toteż gwardian klasztoru zażądał wyjaśnień. Ojciec Pio musiał mu pokazać swe rany.

Ojciec Paolino poinformował o wszystkim prowincjała, który nakazał zachowanie całego wydarzenia w tajemnicy, po czym bezzwłocznie udał się do San Giovanni Rotondo. Obejrzał rany i nie wiedząc, co czynić, wysłał list do generała zakonu, stwierdzając między innymi: „Nie są to plamy ani też odciśnięte ślady, lecz autentyczne rany na wylot. W boku zaś widnieje istne rozdarcie, z którego nieustannie wypływa krew bądź krwawa ciecz”.

Na nic zdało się bezwzględne milczenie Ojca Pio, jak i ostrożność jego przełożonych. Wiadomość o „bracie ze stygmatami” lotem błyskawicy obiegła Apulię, a wkrótce potem całe Włochy i inne kraje, dając początek pielgrzymowaniu do San Giovanni Rotondo tłumów ludzi, żądnych zobaczyć to dziwne zjawisko na własne oczy. Dała również początek sporom pomiędzy tymi, którzy pośpiesznie rozgłaszali światu o cudzie, a tymi, którzy z góry negowali wszystko.

Do spokojnego klasztoru kapucynów zaczęli zjeżdżać się dziennikarze. Doszło do pierwszych głośnych nawróceń i pierwszych „cudów”, przypisywanych „świętemu ze stygmatami”.

Przełożeni zakonni czuli się w obowiązku poddania tych dziwnych ran badaniu lekarskiemu. Trzeba było odpowiedzieć na ataki kierowane pod adresem Ojca Pio i całej wspólnoty zakonnej w San Giovanni Rotondo, oskarżanym o szalbierstwo.

Badania lekarskie

Pierwszym lekarzem, który badał stygmaty Ojca Pio, był profesor Luigi Romanelli, ordynariusz szpitala w Barletcie. Zbadał zakonnika, z polecenia prowincjała, w dniach 15 i 16 maja 1919 roku. W swoim sprawozdaniu napisał między innymi:

„Obrażenia widoczne na dłoniach pokryte są błoną czerwonobrązowej barwy, bez punktu krwawiącego i opuchlizny. Brak również śladów zapalenia sąsiednich tkanek. Przekonany jestem, a wręcz pewny, iż nie są to rany powierzchowne, gdyż przyciskając równocześnie dłoń kciukiem, zaś palcem wskazującym wierzch ręki czuje się wyraźnie, iż w środku jest puste miejsce.

Obrażenia stóp mają identyczny charakter. W boku widnieje wyraźne nacięcie, równoległe do żeber, długie na siedem do ośmiu centymetrów. Odnotowałem uszkodzenia tkanek miękkich. Jak w każdym przypadku obrażeń klatki piersiowej, nie można przeprowadzić sondowania rany, stąd trudno jest ocenić jej głębokość i kształt. Rana mocno krwawi, a krew ma charak-ter tętniczy”.

W dwa miesiące później, 26 lipca, na prośbę władz kościelnych, do San Giovanni Rotondo przybył profesor Amico Bignami, kierownik Katedry Patologii w Uniwersytecie Rzymskim.

Badaniu ran Ojca Pio profesor poświęcił cały tydzień. Jego wnioski w zasadzie nie różniły się od wniosków profesora Romanellego. Również ocena osobowości Stygmatyka pełna była słów uznania.

Będąc jednakże pozytywistą i przekonanym ateistą, postawił wnioski zgodne z uznawanymi przez siebie teoriami. Stwierdził, iż jego zdaniem jedynie w początkowej fazie stygmaty były „charakteru patologicznego (wywołane neurotyczną martwicą skóry), następnie zaś wspomagane były być może nieświadomie, poprzez autosugestię, jakimś środkiem chemicznym, na przykład jodyną”.

Takim stwierdzeniom ostro sprzeciwił się profesor Romanelli. Ponowił badania ran Ojca Pio i napisał nowe sprawozdanie, w którym punkt po punkcie zbijał tezy Bignamiego.

Dokładne badania Stygmatyka przeprowadził wraz z profesorem Romanellim doktor Giorgio Festa. Opisał je w pokaźnym tomie opublikowanym pod tytułem Tajemnice wiedzy i świat-ła wiary.

Festa podał w wątpliwość tezy profesora Bignamiego, zauważając: „Obrażenia powstałe w jakikolwiek – nieważne, w jaki – sposób powinny były zgodnie z naturą rzeczy bądź z wolna zabliźniać się, bądź przejść w stadium martwicze spowodowane działaniem zarazków, czego przecież trudno było uniknąć”.

Przeciwko profesorowi Bignamiemu obrócił się nawet eksperyment, który on sam polecił przeprowadzić.

Wybitny naukowiec zakładał, iż rany Ojca Pio zagoją się, jeśli zakaże mu się smarowania ich jodyną przez jeden tydzień.

Zalecony eksperyment przeprowadzono z jak największą skrupulatnością. Po ośmiu dniach rany nie tylko nie zagoiły się, lecz krwawiły jeszcze obficiej.

Ojciec Paolino z Casacalendy, jeden ze świadków eksperymentu, napisał: „Ósmego dnia, po ściągnięciu opatrunków, rany Ojca Pio krwawiły tak obficie, że musieliśmy donieść mu w czasie Mszy św. chusteczki, by mógł zetrzeć całą tę krew ze swych dłoni”.

Zagadka Gemellego

Niedługo po wyjeździe profesora Bignamiego w San Giovanni Rotondo zjawił się o. Agostino Gemelli, założyciel mediolańskiego Uniwersytetu Katolickiego Najświętszego Serca. Po swej wizycie ojciec Gemelli negatywnie ustosunkował się i do osoby Ojca Pio, i do jego stygmatów. Opinia Gemellego miała zgubny wpływ na ocenę kapucyna z Pietrelciny zarówno pośród kleru, jak i katolików świeckich. Odtąd we wszystkich artykułach, książkach, programach radiowych i telewizyjnych poświęconych sprawie Ojca Pio powtarzało się stwierdzenie: „A jednak o. Gemelli był przeciw”.

W 1920 roku o. Agostino Gemelli miał 32 lata. Był konwertytą. Ukończył studia medyczne i posiadał specjalizację z psychologii. Cieszył się dużym autorytetem. Duchowny, lekarz i psycholog – był bez wątpienia najlepiej przygotowaną osobą wśród wszystkich tych, którym przyszło badać tego rodzaju tajemnicze zjawisko. Jednakże Gemelli nigdy nie oglądał stygmatów Ojca Pio, a zatem nie powinien był wydawać na ten temat jakiejkolwiek opinii. A jednak, kto wie z jakich powodów, wyraził opinię potępiającą, popełniając błąd, którego historia nigdy mu nie wybaczy.

Ojciec Gemelli udał się do San Giovanni Rotondo 18 kwietnia 1920 roku. Jego podpis widnieje pod tą właśnie datą w rejestrze klasztornych gości.

Towarzyszyła mu postać dość popularna w kręgach katolickich – Armida Borelli, założycielka Sekcji Młodzieży Żeńskiej przy Akcji Katolickiej i współpracowniczka o. Gemellego przy tworzeniu Uniwersytetu Katolickiego w Mediolanie.

Przebieg wizyty opisany został przez o. Benedetta z San Marco in Lamis, jej naocznego świadka:

„To, co piszę, pamiętam w najmniejszym szczególe, zupełnie jakby to było wczoraj. Mogę poświadczyć to pod przysięgą.

Ojciec Gemelli napisał do prowincjała, ojca Pietro, oznajmiając mu o swym zamiarze udania się do San Giovanni Rotondo. O. Pietro w odpowiedzi poinformował go, iż jeśli jego wizyta ma mieć charakter naukowy, związany z badaniem Ojca Pio, winien postarać się w Rzymie o specjalne pozwolenie przełożonych zakonu. Gemelli odpowiedział, iż wybiera się do Ojca Pio z przyczyn prywatnych i duchowych.

Traf chciał, iż w drodze do San Giovanni Rotondo zatrzymałem się akurat w Foggii. Ojciec Pietro pokazał mi odpowiedź Gemellego, przesłaną na zwykłej kartce pocztowej, i poprosił mnie, żebym poczekał w Foggii do następnego dnia. Miałem towarzyszyć zacnemu gościowi w drodze do San Giovanni Rotondo.

Gemelli przybył wieczorem. Nie napomknął ni słowem o chęci zbadania ran Ojca Pio. Następnego dnia ruszyliśmy wszyscy do San Giovanni Rotondo. Oprócz mnie Gemellemu i Armidzie Barelli towarzyszyli: wikariusz generalny, sekretarz prowincji Foggia o. Gerardo oraz gwardian Braci Mniejszych. Pani Barelli poprosiła o rozmowę z Ojcem Pio, w czasie której zapytała go w mojej obecności, czy Bóg pobłogosławi dopiero co utworzone dzieło, jakim jest Uniwersytet Katolicki. Ojciec Pio odpowiedział jednym tylko słowem: «Tak».

W dzień później Barelli zaczęła dopraszać się u mnie, bym pozwolił Gemellemu zbadać rany Ojca Pio. Odpowiedziałem, że nie mogę tego uczynić, gdyż prowincjał wyraźnie zabronił zmuszania Ojca Pio do tak upokarzających badań. Zresztą Gemelli nie posiadał pozwolenia z Rzymu, a przy tym, jak oświadczył wcześniej, nie z tymi zamiarami przybył do San Giovanni Rotondo. Na usilne, nie kończące się prośby pani Barelli nie mogłem powiedzieć nic ponad to, co powiedziałem wcześniej.

Odstąpiwszy w końcu od zamiaru zbadania stygmatów, Gemelli poprosił o możliwość rozmowy z Ojcem Pio. Ich spotkanie odbyło się w zakrystii i trwało parę minut. Odniosłem wrażenie, jakby Ojciec Pio pożegnał swego gościa nieco poirytowany”.

Z tak dokładnej relacji z owego spotkania wynika jasno, że Gemelli nie badał Ojca Pio ani też nie widział nawet jego stygmatów.

Mimo to parę miesięcy później rozeszła się wieść o „wstrząsającym sprawozdaniu” Gemellego.

Nie ma po nim żadnego śladu, a przecież wszyscy je cytują. Na temat relacji Gemellego toczono rozliczne spory, do których powracano jeszcze przez wiele lat.

Gemelli powtarzał z całą stanowczością: „Zadanie zbadania tej sprawy zleciły mi władze kościelne, których nie ma potrzeby tu wymieniać. To im doręczyłem moje sprawozdanie”. Zaś przy innej okazji stwierdził nawet: „Zbadałem dokładnie Ojca Pio i jego stygmaty. Był przy tym obecny ojciec prowincjał”.

Z historycznego punktu widzenia powyższe stwierdzenia Gemellego nie znajdują żadnego poświadczenia w dostępnych nam dokumentach. Nie wiadomo, w jaki sposób, gdzie i kiedy badał on Ojca Pio i jego stygmaty, skoro stwierdzono, iż tylko jeden raz udał się on do San Giovanni Rotondo. A zatem negatywna ocena Gemellego nie przedstawia żadnej wartości.

Ostatnie badanie lekarskie

15 grudnia 1924 roku dr Giorgio Festa zwrócił się do władz kościelnych o zezwolenie na poddanie Ojca Pio ponownym, dokładniejszym badaniom medycznym. Odpowiedź była odmowna.

Udało mu się jednakże zbadać stygmaty Ojca Pio raz jeszcze, 5 października 1925 roku. Dokonał owego niezamierzonego badania w czasie operacji przepukliny pachwinowej, jakiej zakonnik musiał się poddać.

W swej książce Tajemnice nauki i światła wiary dr Giorgio Festa tak oto pisze:

„Czekałem, aż Ojciec Pio zakończy swą Mszę św., której nie omieszkał odprawić, jak zawsze, również i tamtego ranka, 5 paź-dziernika. Po spowiedzi, mszy śpiewanej, błogosławieństwie, modlitwie Ojciec Pio wyszedł z przyklasztornego kościółka dopiero około południa.

Kroczył powoli, blady ze zmęczenia i z bólu, jakiego przysparzały mu stygmaty i przepuklina. Gdy tylko mnie zobaczył, powiedział: «Drogi doktorze, oddaję się w pańskie ręce, ale proszę o jedno: żadnego usypiania». Na nic zdał się mój energiczny sprzeciw. Nie pomogły nawet argumenty poparte względami technicznymi. Pozostał przy swojej decyzji, zapewniając mnie, że w czasie operacji nie uczyni najmniejszego ruchu. Wyjaśnił: «Gdybyś mnie uśpił, czy potrafiłbyś powstrzymać się od zbadania moich ran, które już raz dokładnie przebadałeś?». «Nie, Ojcze» – odparłem i dorzuciłem: «Co więcej, byłoby to pierwsze moje życzenie, którego spełnienia nie potrafiłbym sobie odmówić po wielu latach oczekiwania». «Widzisz zatem – odpowiedział – że mam rację rezygnując z narkozy. Właściwie, nie zabroniono mi, jak dotychczas, poddawania się badaniom lekarskim, lecz wiem, że moim przełożonym nie wolno wydawać pozwoleń na takowe kontrole. Uważam zatem, iż moim obowiązkiem jest uczynienie wszystkiego, by zarządzenie to było respektowane. Z tego właśnie względu w czasie operacji chcę pozostać panem moich czynów i mej woli».

Ogromny hart ducha, jaki Ojciec Pio wykazał w trakcie trwającego godzinę i trzy kwadranse zabiegu, ustąpił miejsca – co było do przewidzenia – stanowi głębokiej zapaści. Zoperowany kilka razy tracił przytomność. W czasie jednego z owych omdleń mogłem dokładnie zbadać jego rany. Po pięciu latach, które minęły od kiedy badałem je po raz pierwszy, miały ten sam wygląd, jaki opisałem w moich pierwszych sprawozdaniach”.

„To nie są medale”

Doktor Festa był ostatnim lekarzem, który obejrzał i zbadał stygmaty Ojca Pio.

Nie był jednakże ostatnią osobą, która je oglądała. Tysiącom osób dane było je oglądać. Wprawdzie Ojciec Pio okrywał swe rany rękawiczkami bez palców, lecz w czasie odprawiania Mszy św. zazwyczaj ściągał rękawiczki i każdy mógł zobaczyć owe tajemnicze znaki.

Mogli je oglądać codziennie współbracia Ojca Pio, pomagający mu w porannej czy wieczornej toalecie.

Miałem okazję dobrze poznać o. Alberta D’Apolito, który przez długi czas pozostawał w bliskim kontakcie z Ojcem Pio. Oto, co mi opowiedział: „Widziałem stygmaty Ojca Pio setki razy. Jako chłopiec byłem bardzo ciekawski. Często, kiedy udawało mi się chwycić Ojca Pio za rękę, ściągałem mu rękawiczki, by obejrzeć jego broczące krwią rany. Kiedy strudzony podeszłym wiekiem nie potrafił już samodzielnie umyć się, niejednokrotnie myłem mu nogi, dzięki czemu mogłem dobrze przyjrzeć się jego poranionym stopom”.

Ojciec Pellegrino z Sant’Elia, również przez dłuższy czas pozostający blisko Ojca Pio, powiedział mi: „Wiele razy oglądałem rany rąk Ojca Pio – głębokie, w samym środku dłoni, pokryte zakrwawionymi strupami. Zaś tylko jeden raz, w 1958 roku, widziałem jego ranę w boku. Ojciec Pio zgubił wtedy guzik z podkoszulki, którą miał na sobie. Poprosił mnie, bym przyszył guzik. Musiał zatem rozebrać się. Ujrzałem ranę długą na sześć, siedem centymetrów i szeroką na dwa, trzy centymetry. Wydawała się dość głęboką, ale nie krwawiła”.

Angelo Battisti, syn duchowy Ojca Pio, przez wiele lat sprawujący funkcję administratora Domu Ulgi w Cierpieniu (dużego szpitala, postawionego w San Giovanni Rotondo z inicjatywy Ojca Pio) miał to duże szczęście, że wielokrotnie mógł uważnie przyglądnąć się jego stygmatom.

„Ponad sześćset razy służyłem Ojcu Pio do Mszy św.” – powiedział mi. – „Często ściągał on wtedy swe rękawiczki i wszyscy mogli oglądać jego rany, a ponieważ stałem tuż obok niego, widziałem je bardzo dobrze. Czasami te półrękawiczki podawał mnie. Oddawałem mu je w zakrystii po zakończeniu Mszy św. Przed ubraniem ich pozwalał mi ucałować swe dłonie. Jego ręce pokryte były z wierzchu i od wewnątrz skrzepami krwi, lśniącymi niczym diamenty.

Pewnego niedzielnego wieczoru odprowadziłem Ojca Pio do ogrodu. Było to w przeddzień kolejnej, przypadającej 20 września rocznicy jego stygmatyzacji. Nieśmiale zwróciłem się doń z życzeniami z tej okazji, na co wybuchł płaczem i powiedział: «Tak, to nie są medale. Synu mój, ty pierwszy okazałeś, że masz dla nich poszanowanie».

Nie wiem, dlaczego wypowiedział to zdanie. Być może, chciał dać mi do zrozumienia, że ran tych nie należało traktować, jakby to były jakieś ordery. Były one znakiem przypominającym o Chrystusie. Jedno jest pewne – Ojciec Pio otaczał swe rany wielką troską. Częstokroć widziałem, z jaką pieczołowitością mył palce wystające z obciętych rękawiczek”.

Nowy cud

Przez pięćdziesiąt lat rany Ojca Pio zachowały świeżość, krwawiły i pozostały dokładnie takimi, jakimi ukazały się po raz pierwszy. Nigdy nie wywołały stanów martwiczych skóry czy też ropień bądź nieprzyjemnej woni. Nigdy nie zagoiły się. Nie uległy też żadnym zmianom zwyrodnieniowym. Były zjawiskiem o cechach pozostających w absolutnej sprzeczności z prawami przyrody. Dla medycyny są do dziś nie rozwiązaną zagadką.

Co więcej, po śmierci Ojca Pio zniknęły nie zostawiając po sobie choćby najmniejszej blizny.

Fakt ten wprawił w zdumienie wszystkich, którzy na co dzień stykali się ze Stygmatykiem. Nikt nie potrafił wyjaśnić tak zaskakującej zmiany. Skóra dłoni, stóp i boku zmarłego – miejsca, gdzie przez tyle lat widniały świeże rany – niczym nie różniła się od całej reszty ciała. Nie było żadnego śladu blizn.

Lekarze wobec tego stwierdzili, że to w rzeczy samej kolejny cud. Wiadomo bowiem, iż każda głęboka i trudno gojąca się rana, będąca skutkiem uszkodzenia tkanek, zostawia po sobie trwały ślad, jakim jest blizna. W przypadku Ojca Pio do tego nie doszło. Doszło natomiast do „regeneracji” uszkodzonych tkanek, „odrostu” ubytków ciała w szczelinach ran. A zatem doszło do kolejnego wielkiego cudu.

Lecz współbraci Ojca Pio ogarnął strach. Starali się ukryć zaistniały fakt. W istocie, zwłoki Stygmatyka wystawiono na widok publiczny w tych samych rękawiczkach bez palców, którymi przez całe życie okrywał on swe rany. Tym razem owe „półrękawiczki” niczego już nie przykrywały, tylko były mylącym zabiegiem.

Jeden z zakonników, przerażony samą myślą o „niesławie”, jaką byłaby dla zmarłego i dla całego zakonu wiadomość, że stygmaty zniknęły – zaświadczył, iż widzał rany na dłoniach Ojca Pio również po jego śmierci.

Wrogowie Ojca Pio, ci którzy zawzięcie go prześladowali i nigdy nie uwierzyli w autentyczność jego stygmatów, wykorzystali sytuację, by raz jeszcze wyrazić potępiającą opinię. Jeden z nich stojąc przy zwłokach Stygmatyka powiedział: „Skoro nie miał stygmatów, to po co nosił rękawiczki?”.

Dopiero po ogłoszeniu przez lekarzy faktu zniknięcia ran jako przypadku absolutnie niewytłumaczalnego dla nauki przeciwnicy Ojca Pio zaczęli coraz częściej dopuszczać do siebie myśl o tym, że tak bardzo krytykowany przez nich współbrat chyba jest jednak świętym.

PRZYBYSZE Z ZAŚWIATÓW

Stygmatyzacja uczyniła z Ojca Pio człowieka „naznaczonego”. Naznaczonego przez Boga. Istota ludzka, przynależna do tego świata, otrzymała pieczęć od Boga. I ta właśnie pieczęć miała ściśle określony sens: wskazywać na osobę, która z wyboru Bożego miała poprzez cierpienie uczestniczyć w tajemnicy Zmartwychwstania Chrystusa.

Fakty takie zachodzą jedynie w kulminacyjnym momencie wyjątkowych doświadczeń mistycznych – u osób, które po długiej wędrówce na drodze do doskonałości, poprzez modlitwę i kontemplację, uzyskały wysoki stopień zespolenia z boską rzeczywistością.

Ojciec Pio już w wieku dziecięcym wszedł w szczególny kontakt ze światem Bożym. Już od dzieciństwa jego życie duchowe nosiło znamiona niezwykłości.

Rzeczywistość jedyna

W biografiach wszystkich świętych odnotowane są fakty ich niezwykłych „kontaktów” ze sferą nadprzyrodzoną. Tak niezwykłe historie niekiedy zdają się być wytworami fantazji. Na zwyczajnych ludziach wywierają bardzo silne wrażenie, ale teologowie najczęściej je „pomijają” ze względu na trudność ich obiektywnej oceny. W każdym razie chodzi o doświadczenia wyjątkowe.

Dla chrześcijanina świat nadprzyrodzony jest konkretną rzeczywistością. Co więcej, jest jedyną prawdziwą rzeczywistością, do której ma dążyć całym sobą, bowiem w tym właśnie świecie przeznaczone mu jest żyć całą wieczność, z duszą i ciałem. Końcowe zdanie Wyznania wiary brzmi: „I oczekuję wskrzeszenia umarłych i życia wiecznego w przyszłym świecie”.

Lecz jest jeszcze jedna prawda, którą chrześcijanin wyznaje, a łączy ona nierozerwalnie rzeczywistość doczesną ze światem nadprzyrodzonym. Owa Prawda zawiera się w teologicznej koncepcji Kościoła. Nowy Katechizm mówi o trzech stanach w Kościele: „Dopóki Pan nie przyjdzie w majestacie swoim, a wraz z Nim wszyscy aniołowie, dopóki po zniszczeniu śmierci wszystko nie zostanie Mu poddane, jedni spośród Jego uczniów pielgrzymują na ziemi, inni, dokonawszy żywota, poddają się oczyszczeniu, jeszcze inni zażywają chwały, widząc «wyraźnie samego Boga troistego i jedynego, jako jest»” (nr 954).

Oznacza to po prostu, iż Kościół tworzą osoby żyjące w świecie doczesnym, zmarli, którzy dostąpili już szczęścia wiekuistego, oraz ci zmarli, którzy oczyszczają się jeszcze z grzechów. Trzy stany, w trzech różnych sytuacjach, ale ściśle powiązane między sobą poprzez Chrystusa: „[...] obcowanie ze świętymi łączy nas z Chrystusem, z którego, niby ze Źródła i Głowy, wypływa wszelka łaska i życie Ludu Bożego” (nr 957). Nie istnieją zatem podziały poza podziałami akcydentalnymi. Nie ma zatem przeszkód, by owe trzy stany kontaktowały się ze sobą, wręcz przeciwnie – więź między nimi urzeczywistnia się poprzez wiarę i miłość Bożą, zaś w wyjątkowych przypadkach bezpośrednio.

Wszyscy święci doświadczali takich kontaktów między ziemią a niebem. W ich biografiach nie brakuje opisów wizji Chrystusa, Matki Boskiej i innych przybyszów z Królestwa Szczęścia Wiekuistego. Pojawiają się też relacje z odwiedzin dusz czyśćcowych.

Ojciec Pio bardzo wcześnie wszedł w kontakt z światem nadprzyrodzonym.

Z dziennika o. Agostina z San Marco in Lamis, kierownika duchowego Ojca Pio, dowiadujemy się o tym, że już w 1892 roku, czyli w wieku pięciu lat, miał on wiele przeżyć natury charyzmatycznej. Ekstazy i wizje zdarzały mu się wtedy tak często, że uważał je za coś zupełnie zwyczajnego.

„A Ojciec nigdy nie widuje Matki Boskiej?”

Ojciec Agostino pisze: „Jego ekstazy i wizje zaczęły się, gdy miał pięć lat – gdy w jego sercu zakiełkowało pragnienie oddania się służbie Bożej. Odtąd powtarzały się one nieprzerwanie. Pytany, jak to się stało, że tak długo nikomu o nich nie mówił, odparł z całą prostotą, iż uważał je za rzecz zwyczajną, zdarzającą się i innym duszom. I rzeczywiście, kiedyś naiwnie zapytał mnie: «A Ojciec nigdy nie widuje Matki Boskiej?». Na moją odpowiedź, że nie, odparł: «Ojciec tak mówi przez świętą skromność»”.

Inny z jego kierowników duchowych, o. Benedetto, zapisał w swym dzienniku, iż „pragnienie oddania się na służbę Bogu zrodziło się w małym Francesku w wieku pięciu lat. Aby ofiarować się Bogu, chłopiec udał się do kościoła w Pietrelcinie. Kiedy stanął przed głównym ołtarzem, ukazał mu się Chrystus. Przywołał go do siebie skinieniem ręki, po czym położył mu ją na głowie – na znak miłości i przyjęcia składanej mu ofiary”.

Doznania mistyczne wzbudzały w tym małym chłopcu instynktowne pragnienie złożenia za nie podziękowania poprzez modlitwę i ofiarę. Od matki, jak i od proboszcza dowiedział się, że Chrystus, by zbawić człowieka, cierpiał przez całe życie, aż do swej śmierci na krzyżu. I mały Francesco zapragnął cierpieć tak, jak On. Dlatego też szukał w domu najskrytszych miejsc, by z dala od niedyskretnych spojrzeń domowników modlić się i zadawać sobie pokutę.

Matka Ojca Pio opowiadała, jak to któregoś dnia zastała dziewięcioletniego wówczas syna biczującego się w ukryciu, za łóżkiem, żelaznym łańcuchem. Na nic zdały się jej błagania. Nie przestał umartwiać się. Spytała go: „Dlaczego, synku, sam sobie zadajesz tak straszny ból?”. Francesco odparł: „Muszę bić się z taką siłą, z jaką Żydzi bili Jezusa, dopóki z Jego pleców nie wytrysnęła krew”.

Ksiądz Giuseppe Orlando, duszpasterz w Pietrelcinie, często ganił chłopca za to, że „zamiast spać w łóżeczku, które uścieliła mu kochająca go mama, kładł się na ziemi opierając głowę na kamieniu”.

W okresie młodzieńczym doznania mistyczne przybrały na sile. Towarzysze jego studiów teologicznych dobrze zapamiętali, że często pozostawał w kościele zupełnie nieruchomy, niczym pogrążony we śnie, wpatrując się w jeden i ten sam punkt, tak jakby widział tam jakiegoś swego rozmówcę. Kiedy indziej zaś, rozważając o Męce i Śmierci Chrystusa, wybuchał płaczem. Płacz był tak długi i intensywny, że poważnie osłabiał jego oczy.

Gdy chorując przebywał w Venafro, często zdarzało się, iż odwiedzający go współbracia wchodząc do jego celi zastawali go w ekstazie. Przyklękiwali wtedy obok niego, pogrążając się na długo w modlitwie.

Ekstazy trwały godzinami i powracały z rosnącą częstotliwością. Zakonnicy zaczęli niepokoić się o zdrowie młodego współbrata. Bezradni szukali pomocy u lekarzy. W ten sposób ekstazy Ojca Pio stały się przedmiotem badań medycyny.

Jeden z lekarzy, Nicola Lombardi, pozostawił nam następujące świadectwo:

„Ojciec Pio leżał na łóżku z otwartymi oczami i czerwoną od napływu krwi twarzą. Wzrok jego utkwiony był w jeden i ten sam punkt pokoju, jakby w kogoś. Zwracał się w słowach do Chrystusa, do Matki Bożej i do Anioła Stróża. Dialog, który prowadził, był raczej ożywiony.

Stan ten trwał około pół godziny. Oprócz mnie świadkami tej sceny byli dwaj bracia zakonni.

Przez cały ten czas kontrolowałem puls Ojca Pio i nie stwierdziłem żadnych anomalii.

Jak tylko zakończyła się ta tajemnicza rozmowa, Ojciec Pio zapadł w głęboki sen. Kiedy niedługo potem obudzono go, był wesoły i żartował jak gdyby nic szczególnego się nie zdarzyło”.

„Mnich umarł!”

„Ekstazy takie – jak poświadczył o. Agostino z San Marco in Lamis – zdarzały się ciągle, dwa czy trzy razy dziennie. Każda z nich trwała od jednej do dwóch i pół godziny. Ojciec Pio rozmawiał z Jezusem, Matką Bożą, Aniołem Stróżem, św. Franciszkiem i innymi świętymi”.

Ojciec Agostino miał szczęście być obecnym przy wielu ekstazach młodego zakonnika. Wypowiadane przezeń w owych momentach słowa starał się zanotować jak najwierniej, po czym przepisywał je do swego „Dziennika”.

Również w Pietrelcinie w okresie, jaki Ojciec Pio spędził w domu rodzinnym z przyczyn zdrowotnych, nieraz obserwowano jego ekstazy.

Każdego ranka udawał się do miejscowego kościoła parafialnego, by odprawić Mszę św. Po jej ukończeniu odmawiał długą modlitwę dziękczynną. Częstokroć zdarzały mu się wtedy omdlenia.

Kościelny, Michele Pilla, na widok omdleń Ojca Pio początkowo wpadał w panikę, lecz z czasem przyzwyczaił się do nich. Zostawiał klucze w drzwiach kościoła, żeby Ojciec Pio po przyjściu do siebie mógł je zamknąć.

Któregoś dnia, wróciwszy do kościoła, by oddzwonić południe, zastał Ojca Pio wciąż jeszcze nieprzytomnego. Czym prędzej pobiegł do proboszcza, krzycząc: „Mnich umarł!”. Proboszcz, dobrze znając przyczynę omdleń Ojca Pio, odpowiedział mu: „Nie martw się, zmartwychwstanie”.

Tego rodzaju zjawiska powtarzały się przez całe życie Ojca Pio. Z istotami nadprzyrodzonymi przestawał z poufałością. Zachowywał się wobec nich, jak wobec ludzi, z którymi stykał się na co dzień.

Ze szczególną serdecznością odnosił się do Matki Bożej, zwąc Ją czule „Mamusią”.

Wszyscy dobrze znający go zakonnicy zgodnie potwierdzili, iż bardzo często ukazywała mu się Maryja.

Rak płuc

W 1959 roku Matka Boska uzdrowiła go. 25 kwietnia tego roku Ojciec Pio ciężko zaniemógł i choroba przykuła go do łóżka. Lekarze byli ogromnie zaniepokojeni stanem zdrowia zakonnika. Zwołano konsylium złożone z trzech wybitnych specjalistów, profesorów Valdoniego, Mazzoniego i Gasbarriniego. Ich diagnoza brzmiała: złośliwy nowotwór płuc. Zawyrokowali, że Ojcu Pio pozostało tylko parę miesięcy życia.

Stan chorego pogarszał się z dnia na dzień. Ojciec Pio nie wstawał z łóżka już od czterech miesięcy, kiedy to, w sierpniu owego roku, przydarzył mu się fakt niezwykły.

„W tym czasie – wspomina o. Mario Mason, jezuita, założyciel Maryjnego Ruchu Eucharystycznego – podróżowałem po całych Włoszech, wożąc od miasta do miasta posąg Matki Bożej Fatimskiej, który znał już cały świat.

Przybyliśmy do Włoch dokładnie 25 kwietnia, czyli w dniu, kiedy Ojciec Pio nagle zachorował.

W Foggii zjawiliśmy się 5 sierpnia. Stamtąd mieliśmy pojechać na dwa dni do Benewentu, lecz tamtejszy biskup z zakłopotaniem poinformował nas, że miasto opustoszało na czas urlopów i że na uroczystość przyjdzie mało ludzi. Z tejże przyczyny postanowiliśmy opóźnić nasz przyjazd do Benewentu i zatrzymać się dzień w San Giovanni Rotondo.

Wiedziałem, że 9 sierpnia przypadała rocznica święceń kapłańskich Ojca Pio. Do San Giovanni Rotondo zjeżdżali się z tej okazji liczni pielgrzymi. Przywitałyby nas zatem rzesze wiernych. Tak też stało się.

Przybyliśmy do miasteczka Ojca Pio 5 sierpnia wieczorem. Przez całą noc tłumy wiernych gromadziły się przed posągiem Matki Bożej Fatimskiej prosząc ją w modlitwie o zdrowie dla zakonnika ze stygmatami.

Następnego dnia, około godziny 10 rano, wraz z pilotem helikoptera, którym podróżowaliśmy, mechanikiem i kilkoma misjonarzami udaliśmy się do celi Ojca Pio. Opiekujący się nim bracia poprosili nas, by nie męczyć go zanadto rozmowami.

Weszliśmy do celi. Zobaczyliśmy Ojca Pio w łóżku, mokrego od potu, głośno i ciężko oddychającego. «Ojcze – rzekłem – pobłogosław nas i powiedz choć kilka słów, bym mógł je przekazać pielgrzymom, którzy przybyli tu z modlitwami do Matki Bożej».

Z wielkim trudem i ledwie słyszalnym głosem odpowiedział: «Niechaj was Bóg błogosławi za dobro, jakie czynicie Kościołowi i Italii. Powiedzcie więc ludziom, by posłuchali wszystkich zbawiennych rad, jakimi Maryja ich obdarza».

Około południa, kiedy w kościele było niewiele osób, przyniesiono go na noszach przed oblicze Matki Bożej Fatimskiej, by mógł Ją zobaczyć. Przez kilka minut pogrążył się w modlitwie, po czym odniesiony został do swej celi.

Z San Giovanni Rotondo wyruszyliśmy o godzinie 14.

Ledwo helikopter uniósł się w powietrze, poprosiłem pilota, by zatoczył dwa koła nad klasztorem, w którym mieszkał Ojciec Pio, po czym skierowaliśmy się na Foggię”.

„Uzdrowiła mnie Najświętsza Maryja Panna”

„Kiedy byliśmy już daleko – wspomina o. Masone – poczułem, jak coś nieodparcie ciągnie mnie z powrotem do Ojca Pio, jakby to on sam przywoływał mnie do siebie. Powiedziałem do pilota: «Zawróć i zatrzymaj się przez chwilę nad klasztorem». Kapitan posłuchał. Zawróciliśmy i przez kilka sekund wisieliśmy nieruchomo w powietrzu nad tą częścią klasztoru, w której – jak dobrze byłem zorientowany – znajdowała się cela Ojca Pio. Dowiedziałem się później, iż jak tylko usłyszał on warkot helikoptera, zaczął się modlić w te słowa: «Przenajświętsza Matko, kiedy przybyłaś do Włoch, wysłałaś mnie do łóżka, a teraz odjeżdżasz i zostawiasz mnie w tym stanie?».

Zaledwie wyrzekł te słowa, całym jego ciałem wstrząsnęły silne dreszcze. Stojący obok zakonnicy zdrętwieli z przerażenia, myśląc, że nadeszła już jego ostatnia chwila. Ale to dziwne zjawisko trwało kilka sekund, po czym Ojciec Pio poczuł się dużo lepiej. Jego twarz nabrała zdrowego koloru, a oddech stał się spokojny i regularny. Chory oświadczył, że nic go już nie boli i że wróciły mu siły; chciał wstać z łóżka.

Zawołano natychmiast po lekarzy. Ojca Pio poddano dokładnym badaniom. Okazało się, iż po jego straszliwej chorobie nie zostało ani śladu. Dwa dni później Ojciec Pio zaczął znów odprawiać Mszę św., spowiadać i spotykać się z wiernymi.

W liście z 13 sierpnia tegoż roku, pisanym do jednego ze swych synów duchowych, Ojciec Pio potwierdził, iż zawdzięcza swe nagłe, cudowne wyzdrowienie Matce Bożej Fatimskiej. «Podziękuj w moim imieniu Przenajświętszej Dziewicy – pisał – gdyż akurat w dzień Jej wyjazdu od nas poczułem się dobrze»”.

W kwietniu 1967 roku miałem sposobność przeprowadzenia wywiadu z Ojcem Pio w klasztorze Matki Boskiej Łaskawej w San Giovanni Rotondo. Napomknąłem wtedy o tym cudownym wydarzeniu i spytałem go, czy jest prawdą, iż uzdrowiła go Matka Boska. Wybuchnął płaczem: „Tak, tak – uzdrowiła mnie Przenajświętsza Dziewica”.

Ojciec przełożony odprowadzając mnie do drzwi powiedział: „Zawsze kiedy porusza się ten temat, Ojciec Pio wybucha płaczem. Wiele razy chciał nam o tym opowiedzieć, lecz za każdym razem, kiedy zaczyna swą opowieść, rozpłakuje się ze wzruszenia”.

„Widzę dwie mamy”

Matka Boska była przy Ojcu Pio również w momencie jego śmierci. Potwierdził to czuwający przy nim po nocach o. Pellegrino z Sant’ Elia a Pianisi. W razie potrzeby służył mu pomocą. To on towarzyszył mu również w ostatnich godzinach jego życia. Oto, co opowiedział mi o. Pellegrino:

„W pewnej chwili zauważyłem, że Ojciec Pio uporczywie wpatruje się w ścianę. Jego blada i cierpiąca twarz nagle rozpromieniła się. Podszedłem bliżej jego łóżka. Spostrzegłszy mnie, zapytał pokazując na ścianę: «A tam, kto to jest?».

«Zdjęcia najbliższych Ojca – mamy, taty oraz niektórych z naszych chorych» – odrzekłem.

A on na to: «Widzę dwie mamy».

Pomyślałem, że źle widzi. Podszedłem więc do ściany i wskazując na zdjęcie powiedziałem: «To jest mama Ojca».

Ojciec Pio spojrzał na mnie i rzekł: «Nie martw się, ja doskonale widzę. Ale tam są dwie mamy».

Wtedy zrozumiałem, że tą «drugą mamą» jest Maryja.

Wszyscy wiedzieliśmy, że Ojciec Pio miewał często wizje Matki Bożej. Ja sam bywałem świadkiem takich jego niezwykłych doświadczeń. Niekiedy, z ukrycia, obserwowałem go modlącego się. Słyszałem często, że z kimś rozmawia. W czasie tych rozmów jego twarz promieniowała jakimś dziwnym, pięknym światłem. Owej ostatniej nocy nie rozmawiał z «dwiema mamami», ale zachwyt malujący się na jego twarzy zdradzał, że kogoś widzi”.

Ojciec Pio nie tylko miewał wizje Chrystusa, Maryi czy świętych. Stawały przed nim również dusze zmarłych. Prosiły o modlitwę albo też po prostu przynosiły ze sobą jakieś wieści. Wiele osób opowiedziało mi, że obserwując Ojca Pio częstokroć zdawało się najpierw jakby mówił sam do siebie. Dopiero później okazywało się, że rozmawiał z dawno zmarłymi osobami.

Oto, co przydarzyło się Angelowi Battistiemu, zarządcy Domu Ulgi w Cierpieniu, w czasie omawiania z Ojcem Pio codziennych, zwyczajnych spraw:

„Podczas gdy ja czytałem mu na głos jakiś ważny list – zeznał mi Battisti – Ojciec Pio żywo gestykulował i rozmawiał patrząc w zupełnie inną stronę. Łatwo można było się domyślić, iż dialog swój prowadził z kimś niewidzialnym dla mych oczu. Osłupiałem przerywając czytanie listu, co nie umknęło uwadze Pio. Powiedział mi wtedy: «Kiedy przychodzisz do mnie na pogawędkę, nie zwracaj uwagi na to, co robię. Robię cztery, pięć rzeczy naraz, bo nie mam czasu na to, by wykonywać każdą rzecz z osobna. Chyba rozumiesz?». Odrzekłem wtedy: «Rozumiem Ojca. Niech Ojciec będzie spokojny, dostosuję się». Zresztą, jak mogłem tego nie wiedzieć?”.

Czterech pielgrzymów

Ojciec Alberto D’Apolito dowiedział się wprost od samego Ojca Pio o wielu jego spotkaniach z przybyszami z zaświatów.

„Kiedy był w dobrym nastroju do zwierzeń, dawał upust swym zdolnościom gawędziarskim i bardzo ciekawie opowiadał” – wyznał mi o. Alberto. – „Był świetnym narratorem. Lubił snuć swe opowieści wieczorami, po kolacji. Ja i inni młodzi zakonnicy siadywaliśmy wokół niego, jakby był naszym dziadkiem, a on zaczynał swą gawędę.

Któregoś wieczora opisał nam takie oto zdarzenie: „Byłem sam w sali kominkowej i grzałem się przy ogniu, bo na dworze panował okropny ziąb. Było już późno, wszyscy bracia rozeszli się do swych cel. Nagle dostrzegłem tuż obok mnie czterech nie znanych mi zakonników.

Usiedli przy kominku, z naciągniętymi na twarze kapturami. Pozdrowiłem ich słowami: «Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus», ale żaden mi nie odpowiedział. Zdziwiony, przyjrzałem się im uważnie, by poznać, co to za jedni, ale żadnego z nich nie rozpoznałem. Postałem obok nich parę minut i dobrze się im przypatrując odniosłem wrażenie, jakby cierpieli.

Ponownie pozdrowiłem ich, lecz i tym razem nie odpowiedzieli. Poszedłem zatem na pierwsze piętro, do celi ojca gwardiana, którego spytałem, czy czasem nie przybyli do nas jacyś bracia z zagranicy. Przełożony odparł na to: «Ojcze Pio, a któż by wypuszczał się tu do nas w taką niepogodę?!».

«Ojcze – powiedziałem – na dole, przy kominku siedzą czterej kapucyni z naciągniętymi na twarze kapturami i grzeją się. Pozdrowiłem ich, lecz nie odpowiedzieli mi. Dokładnie przyjrzałem im się, ale żadnego z nich nie rozpoznałem. Nie wiem, co to za jedni».

Ojciec gwardian krzyknął: «Jak to możliwe, żeby przybyli tu bracia z zagranicy, o których nic mi nie wiadomo?! Zejdźmy na dół».

Zeszliśmy do sali kominkowej, lecz tam nie było już nikogo.

Zrozumiałem wtedy, iż najprawdopodobniej byli to dawno zmarli bracia proszący o pomoc. Całą tę noc spędziłem modląc się za nich”.

„Przychodzę z czyśćca”

Innym znowuż razem Ojciec Pio siedział w altanie, w przyklasztornym ogrodzie, a było to w piękne majowe popołudnie. Towarzyszyło mu pięciu braci oraz biskup Alberto Costa z Melfi. To właśnie biskup Costa spytał go, czy zjawiły mu się kiedyś duchy zmarłych. – „Wiele razy”, odparł Ojciec Pio, po czym zaczął swą opowieść.

„Było to w czasie wojny. Klasztor w San Giovanni Rotondo, jak wszystkie inne, był opustoszały, gdyż większość zakonników wzięto do wojska. Wśród niewielu, którzy zostali, byłem ja i o. Paolino. Mieliśmy się opiekować alumnami.

Któregoś zimowego popołudnia, a spadło wtedy sporo śniegu, do klasztoru przybyła na parę dni siostra ojca Paolina, Assunta Di Tommaso.

Przed nadejściem zmroku o. Paolino powiedział swej siostrze, by na noc udała się do jednej z usłużnych nam parafianek, Racheliny Russo. Assunta bała się jednak wyjść z klasztoru w taką niepogodę. W drodze do najbliższej osady mogły ją spotkać różne niebezpieczeństwa – czy to błąkający się wygłodniały wilk, czy to jakiś złoczyńca. Wielce zakłopotany o. Paolino odrzekł: «Assunto, przecież wiesz, że w klasztorze obowiązuje klauzura i kobiety nie mają tu wstępu. Co mamy zrobić?».

Assunta zaproponowała: «Wystarczy mi łóżko polowe tu, w tym pokoju, i tej nocy jakoś to będzie. Jutro pójdę do Racheliny». «Jeśli cię to urządza – odpowiedział o. Paolino – każę przygotować ci tu łóżko, byś mogła spokojnie odpocząć».

Zawołał do siebie kilku alumnów, którym polecił przynieść łóżko i rozpalić ogień w kominku, tak by salę nieco ogrzać.

Po kolacji, kiedy nasi podopieczni udali się już spać, zeszliśmy jeszcze na chwilę na dół. W czasie rozmowy o. Paolino zwrócił się do swej siostry: «Assunto, idę do kościoła odmówić różaniec, zostawię cię tu z Ojcem Pio».

«Pójdę z tobą» – odpowiedziała.

Wychodząc z sali zamknęli za sobą drzwi, a ja zostałem przy kominku. Modliłem się z przymkniętymi oczyma, kiedy nagle drzwi otwarły się i do sali wszedł jakiś starzec, opatulony w płaszcz, jaki nosili zazwyczaj wieśniacy z San Giovanni Rotondo. Przysiadł się koło mnie. Spojrzałem nań nie zadawszy sobie nawet pytania, w jaki sposób wszedł do klasztoru o tak późnej porze. Potem odezwałem się do niego i zapytałem: «Kim jesteś? Czego chcesz?».

Starzec odrzekł: «Ojcze Pio, jestem Pietro Di Mauro z ojca Nicoli, zwany Precoco». Po czym dodał: «Zmarłem w tym klasztorze 18 września 1908 roku w celi nr 4, kiedy był tu jeszcze przytułek dla żebraków. Któregoś wieczoru, kiedy leżałem w łóżku, zasnąłem z zapalonym cygarem i spaliłem się. Przychodzę z czyśćca. Mogą mnie wybawić modlitwy. Bóg pozwolił mi tu przyjść, aby prosić Ojca o ratunek».

Wysłuchawszy go powiedziałem: «Bądź spokojny, jutro odprawię za ciebie Mszę św.». Wstałem i odprowadziłem go do bramy klasztornej.

Nawet nie przeszło mi przez myśl, że brama była zamknięta na klucz. Otworzyłem ją i pożegnałem dziwnego gościa. Plac, przykryty śniegiem, tonął w świetle księżyca. Mężczyzna nagle zniknął mi z pola widzenia, jakby się rozpłynął w powietrzu. Ogarnął mnie strach, zamknąłem pośpiesznie bramę i wszedłem do sali. Z przerażenia o mało co nie zemdlałem. O. Paolino wraz ze swą siostrą wrócił do sali, a ujrzawszy mą bladość, pomyślał od razu o jakiejś mojej dolegliwości.

Ojciec Paolino odprowadził mnie do celi. O spotkaniu ze zmarłym nie powiedziałem mu ni słowa.

W kilka dni po odjeździe swej siostry o. Paolino spytał mnie, co przydarzyło mi się owego wieczoru. Opisałem mu wszystko w najdrobniejszym szczególe, po czym dodałem: «Nie mogłem wtedy powiedzieć przy twojej siostrze, że zjawił mi się właśnie w sali hospicjum duch zmarłego. Gdybym to uczynił, bałaby się tam spać».

Ojciec Paolino zaraz poszedł do archiwum, by sprawdzić wszystko to, co usłyszałem od zjawy. Księgi rejestracyjne potwierdziły prawdziwość mojej opowieści”.

RAJSKI ZAPACH

Człowiek, który nosił na swym ciele znaki Męki Pańskiej, a także nader często kontaktował się z przybyszami z zaświatów, bez wątpienia powinien mieć w sobie cząstkę Raju.

Tak też w istocie było. Od osoby Ojca Pio emanowała przyjemna woń, którą wielu zwało właśnie „rajskim zapachem”; za życia Ojca Pio rozpisywali się o tym bez końca jego biografowie i liczni dziennikarze.

Był to nad wyraz ciekawy fakt, potwierdzony tysiące razy. Nie tylko przez wierzących, czy też wielbicieli Ojca Pio, lecz również przez jego zaciekłych wrogów.

Zapach ten pojawiał się z nagła, bez konkretnej przyczyny. Ustępował po kilku chwilach lub nawet po paru godzinach. Mogły go odczuć w tym samym czasie tłumy ludzi. Niekiedy był intensywny i przenikliwy, niekiedy zaś łagodny i nieuchwytny. Nie wszyscy jednocześnie i jednakowo odczuwali tę przedziwną woń, nawet gdy przebywali w tym samym miejscu, czy stali jeden przy drugim. Dla niektórych był to zapach róż, dla innych fiołków, jaśminu, kadzidła bądź lawendy. Wszystkim jednakże przynosił odczucie wielkiego spokoju i pogody ducha.

Zjawiska tego nie dało się wyjaśnić w żaden logiczny sposób. Ojciec Pio nie używał perfum. W okresie, gdy fenomen ten odnotowano po raz pierwszy, maleńki klasztor w San Giovan-ni Rotondo był brudną ruderą, a zatem trudno było tam o won-ne zapachy.

Doktor Festa, jeden z lekarzy, którzy w latach dwudziestych badali stygmaty Ojca Pio, w swych wspomnieniach zanotował: „Warunki higieniczne w klasztorze w San Giovanni Rotondo dalekie były od zadowalających, chociażby z braku wody i kanalizacji. Mnisi starali się na wszelkie sposoby przeciwdziałać ewentualnym infekcjom, wlewając do latryn roztwór nieoczyszczonego fenolu. Ojciec Pio roztworem takim polewał często podłogę w swej celi”.

Uciekał się do tegoż środka, gdyż również i w jego celi czyhały niebezpieczeństwa, jakie niósł ze sobą brud. Jego odzież, również sama jego osoba zapewne przesiąknięta była ostrą wonią kwasu karbolowego. A przecież stykający się z nim ludzie czuli jedynie ów przedziwny, bardzo miły zapach.

To nie jest zjawisko paranormalne

Zjawisko wydzielania się z niektórych osób tajemniczych zapachów znane jest zarówno w mistyce, jak i parapsychologii.

Dla zajmujących się parapsychologią jest to „halucynacja węchowa”, na którą z reguły podatne są jedynie media, czyli osoby o specjalnym „czuciu”. W rzadkich przypadkach medium byłoby w stanie wywołać zapachy odczuwalne również przez inne osoby. Jest to możliwe zazwyczaj w czasie seansów spirytystycznych.

Pascal Forthuny (1872–1962), słynny francuski paragnosta, przyszedł kiedyś na pogawędkę do swej znajomej. W czasie ich rozmowy zadzwonił telefon. Pani domu opuściła swego gościa na chwilę, a kiedy wróciła, Forthuny poczuł silny zapach kleju i lakieru. Jak tylko powiedział o tym swej rozmówczyni rozbawił ją na dobre. – „Osoba, która dzwoniła do mnie – rzekła śmiejąc się – cały dzień spędziła na lakierowaniu mebli”.

Anglik David Duguid (1832–1907), medium w zakresie zjawisk fizycznych, potrafił wytwarzać „płynne” zapachy. W czasie jednego ze swych seansów napełnił szklankę płynem o zapachu eukaliptusa. Okazało się, że jeden z obecnych był przeziębiony i owego dnia zażył balsamiczne pastylki o tymże smaku. Po chwili zapach płynu przemienił się z eukaliptusowego na tytoniowy, albowiem ktoś inny uczestniczący wówczas w seansie trzymał w kieszeni tabakę o identycznym aromacie.

Jeszcze inny przykład angielskiego medium, pastora Williama Staintona Mosesa (1839–1892). W transie jego czoło zraszał pot o zapachu werbeny i sandałowca.

Amerykanka Leonore Eveline Piper (1859–1950) będąc w transie „pozbywała” woni kwiaty, które trzymała w pokoju; ich zapachem wypełniała całe pomieszczenie, zaś kwiaty stawały się zupełnie bezwonne.

„Zapach świętości”

Paranormalne zjawiska węchowe występują w bardzo licznych odmianach. Wszystkie jednak ograniczone są przestrzennie oraz zachodzą jedynie u osób znajdujących się obok medium. A zatem można by je wytłumaczyć jako przypadki „telergii”, czyli tej energii, która zdaniem parapschylogów jest źródłem zjawisk telepatycznych. Teorie te nie tłumaczą jednak sposobu powstawania zapachów na gruncie przeżyć mistycznych.

Mistyk to osoba o przykładnej moralności, żyjąca w ukryciu, z dala od świata. Nie wystawia na pokaz i na każde żądanie niezwykłych „darów”, jakimi została obdarzona, jak i zresztą nie jest w stanie przewidzieć momentu ich objawienia się. Nie wie, kiedy i dlaczego z jej ciała emanuje ów tajemniczy, wonny zapach. Ona sama takiej woni nie czuje. Czują natomiast osoby stojące przy niej, jak i również oddalone od niej o tysiące kilometrów.

Badacze hagiografii zwą ów fenomen „zapachem świętości”.

Zazwyczaj zapach ten pojawia się po śmierci osoby. Zwłoki „świętego” roztaczają miłą woń, jakby na poświadczenie faktu, że zgubny proces rozkładu ciała ludzkiego w tym uprzywilejowanym ciele nie ma miejsca.

Działo się tak w przypadku św. Umiliany, św. Dominika, założyciela Zakonu Kaznodziejskiego (dominikanów), św. Paschalisa, św. Róży z Viterbo, św. Alfonsa Liguoriego, św. Marii Magdaleny Pazzi i wielu innych. Stwierdzono, że zwłoki św. Ka-zimierza, patrona Polski, wydzielały silną woń przez 120 lat po jego śmierci.

Byli również święci, którzy za życia roztaczali wokół siebie wonne zapachy. U św. Teresy od Dzieciątka Jezus delikatny, przyjemny zapach promieniował z jej szat i ust. Podobnie było u św. Józefa z Kupertynu, św. Rity z Cascii, św. Jana od Krzyża, św. Franciszka z Paoli.

Głosy krytyki i drwiny

Zjawisko mistycznych zapachów miało w życiu Ojca Pio znaczenie ogromne, lecz po części negatywne, gdyż wywołało falę krytyki i drwin.

Wrogowie Ojca Pio fakt ten wykorzystywali za każdym razem, gdy chcieli udowodnić, iż jest on oszustem i symulantem.

Powtarzali wówczas, iż to on „wywołuje” owe zapachy, używając odpowiednich substancji chemicznych.

Powiadali, że naiwne i histeryczne kobiety, które go otaczały, tak bardzo podatne były na sugestię, że czuły w powietrzu nie istniejące zapachy i gotowe były uznać za znak boski woń zwykłej lawendy rozsiewaną wokół przez kogoś z ukrycia.

Kiedy w 1967 roku po raz pierwszy przybyłem do San Giovanni Rotondo, również i ja śmiałem się słysząc opowiadania o zapachach Ojca Pio.

Byłem wtedy służbowo. Wysłany zostałem do San Giovanni Rotondo z gazety, dla której miałem napisać artykuły o „bracie ze stygmatami”.