Covid -19: pandemia, która nie powinna była się zdarzyć i jak nie dopuścić do następnej - MacKenzie Debora - ebook

Covid -19: pandemia, która nie powinna była się zdarzyć i jak nie dopuścić do następnej ebook

MacKenzie Debora

4,5

Opis

Jak doszło do wybuchu pandemii COVID-19 i jakie wnioski powinniśmy wyciągnąć z obecnego kryzysu na przyszłość?

Internet jest pełen teorii na temat pandemii koronawirusa, a każdy dzień przynosi dziesiątki kolejnych, często sprzecznych ze sobą opinii, w których łatwo się pogubić nawet specjaliście. Książka wybitnej dziennikarki naukowej Debory MacKenzie jest pierwszą rzetelną, a jednocześnie przystępnie napisaną analizą pandemii COVID-19.

MacKenzie zajmuje się epidemiami od trzydziestu lat. Teraz wykorzystuje to doświadczenie, by wyjaśnić, w jaki sposób COVID-19 zdołał w błyskawicznym tempie rozprzestrzenić się po całym świecie, przyczyniając się do wybuchu największej od dekad pandemii.

Jej książka jest krótkim kursem epidemiologii dla każdego: pokazuje mechanizmy rozprzestrzeniania się wirusów i rozwoju pandemii; przedstawia historię innych groźnych epidemii (MERS, SARS, H1N1, Zika i Eboli), które powinny były nas przygotować do obecnego kryzysu; oraz ukazuje dramatyczne błędy w służbie zdrowia, które utorowały drogę dla rozwoju COVID-19. Pokazuje również, jakie globalne działania powinniśmy rozpocząć, by nie doprowadzić do wybuchu kolejnych pandemii w przyszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 335

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (13 ocen)
7
5
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Debora MacKenzie Covid-19: pandemia, która nie powinna była się zdarzyć i jak nie dopuścić do następnej Tytuł oryginału COVID-19: The Pandemic that Never Should ISBN Have Happended and How to Stop the Next One Copyright © 2020 by Debora MacKenzie This edition published by arrangement Hachette Books, an imprint of Perseus Books, LLC, a subsidiary of Hachette Book Group, Inc., New York, New York, USA. Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., 2020 Copyright © for this edition by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2020All rights reserved Redakcja Alicja Laskowska Korekta Jolanta Kusiak-Kościelska Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Projekt graficzny okładki Tobiasz Zysk Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Jamesowi, Jessice i Rebecce, którzy sprawiają, że wszystko jest możliwe. Z uznaniem i wdzięcznością dla naukowców i dziennikarzy, którzy robią wszystko, by się dowiedzieć, co się dzieje, i ocalić nas przed tym.

Przedmowa

W listopadzie 2019 roku z nietoperza na człowieka jakimś sposobem przeskoczył koronawirus. Albo już wcześniej umiał rozchodzić się między ludźmi, albo szybko ewoluował, co jest charakterystyczne dla tego typu wirusów. W grudniu w szpitalach chińskiego miasta Wuhan zanotowano szereg przypadków ciężkiego zapalenia płuc i nie były to powikłania pogrypowe.

W kwestii powstrzymania dalszych zakażeń nowym wirusem niewiele zrobiono aż do 20 stycznia, kiedy Chiny obwieściły światu, że patogen jest zaraźliwy. Na tym etapie w Wuhanie było już tak wiele przypadków, że trzy dni później miasto zostało zamknięte — jednak do tej pory wirus zdążył się już rozprzestrzenić na całe Chiny, a także na inne kraje. Zdefiniowano go jako SARS-CoV-2, ponieważ bardzo przypominał inny patogen, który z trudem zwalczyliśmy w 2003 roku. Jak wiadomo, chorobę, jaką wywołuje, nazwano COVID-19: „CO” od korony, „VI” od wirusa, „D” od choroby [disease] i „19” od roku jego wystąpienia. Jednak większość ludzi nazywa go po prostu koronawirusem.

Trzy miesiące po zamknięciu Wuhanu jakiejś formie izolacji podlegały już dwa miliardy mieszkańców świata i każdemu groziło zakażenie — w sytuacji, kiedy nie dysponujemy skutecznymi metodami leczenia i nie ma perspektyw na szybkie opracowanie szczepionki.

COVID-19 zakaża cały ludzki świat. Obecna pandemia jest jak olbrzymi pies, który chwycił w zęby nasze kruche, skomplikowane społeczeństwo i gwałtownie nim potrząsa. Wielu z nas zmarło, a wielu umrze w przyszłości, czy to od wirusa, czy na skutek długotrwałej biedy, zawirowań politycznych i gospodarczych oraz nadmiernego obciążenia systemów ochrony zdrowia, które pozostawi po sobie pandemia. Niektóre aspekty naszego społeczeństwa zmienią się na gorsze, niektóre być może na lepsze — ale tak czy owak na dobre. Pośród tego wszystkiego jesteśmy zasypywani tonami materiałów informacyjnych i pospiesznych analiz, dramatycznych relacji z pierwszej linii frontu, ciągle aktualizowanych instrukcji rządowych i nowych porad medycznych, a także mamy do czynienia z bodaj największym wysypem przyspieszonych badań naukowych w historii świata. Wszystko to ma na celu przewidzenie, co nas za chwilę czeka, i wymyślenie, jak złagodzić tę katastrofę zdrowotną.

Ale wy już to wszystko wiecie.

Bez odpowiedzi pozostaje natomiast pytanie, jak mogło do tego dojść. W końcu żyjemy w XXI wieku. W większości rejonów świata mamy cudowne leki, toalety ze spłuczkami, komputery i współpracę międzynarodową. Już nie umieramy od zarazy.

Niestety, jak się okazało — owszem, umieramy. Jednak dla dziennikarza naukowego zawodowo zajmującego się chorobami szczególnie smutne jest to, że obecna pandemia nie powinna być dla nikogo zaskoczeniem. Od kilku dekad naukowcy coraz głośniej ostrzegali, że to się wydarzy, a dziennikarze tacy jak ja przekazywali ich przestrogi, podkreślając fakt, że nie jesteśmy na taki scenariusz przygotowani.

Jak znaleźliśmy się w tej sytuacji? W największym skrócie: na świecie wciąż przybywa ludzi i zbyt duża ich liczba musi wywierać coraz większą presję na naturalne systemy, aby zdobyć niezbędną żywność, pracę i przestrzeń życiową. To oznacza wdzieranie się na dzikie obszary, które obfitują w nowe infekcje, oraz takie wykorzystywanie systemów wytwarzania żywności, które może się przyczyniać do transmisji chorób. COVID-19, ebola i jeszcze gorsze choroby wynikają z niszczenia lasów. Niepokojące odmiany grypy i lekooporne bakterie przechodzą na nas ze zwierząt hodowlanych. Jednocześnie zaniedbaliśmy inwestycje w czynniki pomagające zwalczać choroby zakaźne: zdrowie publiczne, dobre miejsca pracy, mieszkalnictwo, edukację i urządzenia sanitarne.

Skalę oddziaływania nowych patogenów potęguje również stale gęstniejąca globalna sieć połączeń — tłoczymy się w miastach, handlujemy z całym światem i podróżujemy po całej planecie, więc kiedy w jakimś miejscu służba zdrowia zawiedzie i pojawia się zaraza, dociera ona dosłownie wszędzie. Tak wiele wiemy na temat walki z chorobami, a jednak rozproszone struktury rządzenia, brak globalnej odpowiedzialności oraz nędza, która utrzymuje się na tak wielu obszarach, sprawiają, że od czasu do czasu następuje tego rodzaju katastrofa.

Z drugiej strony wiemy, co jest potrzebne: znacznie lepsze zrozumienie zakażeń o potencjalnie pandemicznym charakterze, szybkie wykrywanie nowych ognisk i opracowanie błyskawicznych metod reagowania. Przyjrzę się tym kwestiom w niniejszej książce. Na razie nie umiemy zbudować skutecznego systemu, który łączyłby w sobie powyższe wymagania.

W 2013 roku dwa laboratoria — chińskie i amerykańskie — zbadały grupę wirusów odnietoperzowych, które niemal na pewno stanowią źródło COVID-19. Naukowcy natychmiast zdali sobie sprawę z zagrożenia. Jedno z laboratoriów nazwało te patogeny „prepandemicznymi” i wspomniało o „groźbie ich przyszłego pojawienia się w populacjach ludzkich”, a drugie napisało, że wirusy „pozostają poważnym globalnym zagrożeniem dla zdrowia publicznego”.

Nic w tej sprawie nie zrobiono. Mogliśmy dowiedzieć się o nich więcej, opracować szczepionki, stworzyć testy i terapie, przeanalizować potencjalne kanały transmisji wirusów do populacji ludzkich, a następnie je zlikwidować. Nic takiego nie miało miejsca. Po prostu nie istniał żaden podmiot, którego obowiązkiem byłoby to zrobić w razie pojawienia się opisanego zagrożenia.

A przecież potrzebowaliśmy tak wielu rzeczy na wypadek, gdyby jeden z tych wirusów się zglobalizował — co właśnie nastąpiło. Chyba nie muszę wam tego mówić. Testy. Respiratory. Leki. Szczepionki. Środki ochrony osobistej dla lekarzy i pielęgniarek. Plan wykorzystania staroświeckiej izolacji i kwarantanny dla powstrzymania transmisji tego typu wirusa. Plan walki ze skutkami gospodarczymi. Procedury zahamowania zagrożenia, których wdrożenie mogłoby nawet spowodować, że to wszystko nie byłoby potrzebne. Eksperci i rządy od prawie dwóch dziesięcioleci dużo mówią o przygotowaniach do pandemii, a jednak nie byliśmy przygotowani.

Ponadto koronawirusy nie były i nadal nie są jedynym wirusowym zagrożeniem, lecz do walki z tymi innymi patogenami również nie jesteśmy przygotowani. W 2013 roku, kiedy odkryto podobne do COVID-19 wirusy, napisałam dla tygodnika „New Scientist” artykuł o wizycie w pachnącym nowością centrum operacyjnym Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) i o tym, co się może wydarzyć, jeśli budzący wówczas zatroskanie wirus ptasiej grypy H7N9 wywołałby pandemię:

W obecnym stanie wierchuszka Światowej Organizacji Zdrowia będzie obserwowała ewentualny rozwój pandemii H7N9 ze swojego strategicznego centrum operacyjnego. Informacje będą spływały, a liczba ofiar rosła. Rządy usłyszą, że ich żądania dostarczenia szczepionek i leków nie mogą zostać spełnione, i będą wydawały oświadczenia, organizowały konferencje prasowe, zlecały badania, mówiły ludziom, żeby myli ręce i zostawali w domu. Głównie jednak będą tylko bezradnie patrzyły1.

Brzmi znajomo? Zwłaszcza fragment o myciu rąk i zostawaniu w domu?

Nie uważam się za wróżkę, bo też nią nie jestem. To samo i więcej mówili inni dziennikarze i naukowcy. Już w 1992 roku najwybitniejsi amerykańscy specjaliści od chorób zakaźnych ostrzegali przed „nowymi zakażeniami”, stwierdzając, że zagrożenie ze strony „wywołujących choroby mikrobów [...] utrzyma się, a może nawet spotęguje w nadchodzących latach”2.

Nawet biorąc pod uwagę, że napisali to naukowcy, użyty tutaj język jest wyjątkowo ostrożny — co wynikało z obawy, że bardziej stanowcze ujęcie sprawy spotkałoby się z niedowierzaniem. I w gruncie rzeczy tylko tyle się zmieni.

Nie chodzi nawet o to, że ich nie usłyszano. W następnych latach wszyscy zaczęliśmy częściowo spodziewać się pandemii. Głosy naukowców zlały się z szumem tła naszej kultury i znalazły odzwierciedlenie — z wymieszaną w różnych proporcjach naukowością i rozrywkowością (oraz upiornością) — w takich filmach jak Epidemia, Epidemia strachu czy Jestem legendą. Wprowadzono pewne elementy systemu monitorowania chorób, napisano nowe przepisy międzynarodowe, zarządzono mnóstwo badań wirusologicznych. Kilka krajów stworzyło plany na wypadek pandemii, przynajmniej na papierze. Jednak kiedy zaczął się lockdown, w wielu miejscach gwałtownie wzrósł popyt na papier toaletowy.

Gdy wreszcie spadł na nas COVID-19, zaskoczenie mógł budzić tylko fakt, w jakim stopniu większość rządów po prostu nie słuchała ostrzeżeń. Jako planeta nie zdołaliśmy na czas wykorzystać całkiem sporej naukowej wiedzy na temat mechanizmów chorobowych w celu złagodzenia ciosu, już nie mówiąc o jego powstrzymaniu. Jak wyjaśniam na stronach tej książki, mogliśmy wiele zdziałać, a przynajmniej zrobić o wiele więcej, niż zrobiliśmy. Zawiodła nie nauka, lecz umiejętność wykorzystania jej osiągnięć przez rządy.

Eksperci ostrzegali nie tylko o ryzyku kolejnej globalnej epidemii, ale również o braku przygotowania. Nieliczne kraje, które dysponowały planami na wypadek pandemii, stworzyły je pod kątem zupełnie innego patogenu, mianowicie wirusa grypy, a ponadto część z nich nie zmagazynowała lub nie zakupiła materiałów niezbędnych do ich realizacji. Nie mam pewności, czy ich reakcja byłaby o wiele skuteczniejsza, gdybyśmy mieli do czynienia z epidemią grypy — do której kiedyś dojdzie.

WHO bardzo jasno informowała, jak należy powstrzymywać wirusa — jednak tylko nieliczni w pełni zastosowali się do wytycznych. Kilka rządów postąpiło tak, jak powinny były postąpić wszystkie. Reszta tylko wybiórczo korzystała z porad WHO, a także z rekomendacji własnych doradców naukowych czy politycznych. Prawie wszystkie kraje zareagowały zbyt późno, aby możliwie ograniczyć szkody, a ponoszone straty gospodarcze wiążą się z bodaj jeszcze większym cierpieniem niż sama choroba.

Ale to też już wiecie.

Oprócz naczelnego pytania, jak mogło do tego dojść, pozostają jeszcze inne, równie ważne: Czy to może wydarzyć się ponownie? I czy następnym razem możemy poradzić sobie lepiej? Odpowiedź we wszystkich przypadkach jest twierdząca. Potrzebujemy teraz prawdziwego planowania pandemicznego, ponieważ mogą czekać nas jeszcze gorsze kryzysy, a poza tym sam COVID-19 być może szykuje dla nas jakieś przykre niespodzianki.

Najpierw jednak przyjrzyjmy się najbliższej przyszłości pod kątem obecnego wirusa.

Prędzej czy później, po wielu ofiarach śmiertelnych i ogromnym chaosie, większość mieszkańców świata będzie przynajmniej na jakiś czas uodporniona — czy to za sprawą przebycia choroby, czy szczepionki. Przy mniejszej puli osób podatnych na zarażenie przyrost liczby nowych przypadków powinien być znikomy. Być może nawet pandemia po cichu wygaśnie, tak jak to się stało z siostrzanym wirusem SARS w 2003 roku, kiedy zablokowaliśmy dostatecznie dużą liczbę kanałów jego transmisji.

Może jednak wirus zaadaptuje się do nowych warunków? Wirusy RNA potrafią szybko ewoluować, chociaż COVID-19 nie należy do tych najbardziej zmiennych. Podobnie jak grypa może zmutować, aby obejść bariery immunologiczne, które nasze organizmy z czasem nauczą się budować, a wtedy wybierze się na kolejną globalną eskapadę, być może trochę mniej zabójczą niż obecna. A być może trochę bardziej. Pocieszający mit, że wirusy zawsze łagodnieją, kiedy się do nas adaptują, jest po prostu fałszywy. Przyjrzymy się tej kwestii: wszystko zależy od tego, co jest dla wirusa korzystniejsze, a tutaj na dwoje babka wróżyła.

Wirus może też krążyć i od czasu do czasu atakować, chociażby nowych i w związku z tym podatnych obywateli świata, stając się tym samym kolejną chorobą wieku dziecięcego.

Obecna pandemia szybko się rozwija. Czytając tę książkę, być może macie już pewne przesłanki, aby ocenić, który z powyższych scenariuszy się realizuje. Ogólnie rzecz biorąc, mikroby nie mają zbyt szerokich możliwości działania, ponieważ są związane bezlitosnymi prawami epidemiologii.

Chociaż obecna pandemia budzi grozę, możemy odczuwać ulgę, że nie jest gorzej. COVID-19 nie pociąga za sobą ogromnej liczby zgonów — kiedy piszę ten tekst, powoli krystalizuje się przekonanie, że wirus jest mniej śmiertelny, niż początkowo sądziliśmy, co nie zmienia faktu, że przypuszczalnie ma współczynnik śmiertelności dziesięciokrotnie wyższy od zwykłej grypy. SARS zabijał dziesięć razy więcej chorych. Na szczęście nie zdążył nauczyć się rozprzestrzeniać tak jak COVID-19 — a jeśli nam się poszczęści, to COVID-19 nigdy nie nauczy się zabijać tak jak SARS. Pomyślcie, jak wyglądałaby obecna pandemia przy dziesięciokrotnie wyższym wskaźniku śmiertelności.

Jak wielu z nas boleśnie się przekona, wirus zabija głównie ludzi starszych. Sama należę do tej kategorii i nie zamierzam chojraczyć, ale brutalna prawda jest taka, że utrata ludzi w starszym wieku nie powoduje tak dużych zaburzeń gospodarczych i społecznych, jak utrata ludzi w wieku produkcyjnym i rozrodczym. A poza tym nawet ta faza minie: za rok lub trzy przypuszczalnie będziemy dysponowali lekami i szczepionkami, które ochronią wszystkich, w tym seniorów.

Po co pisać o tym książkę, skoro tak wielu rzeczy nadal nie wiemy? Żeby przekazać parę ważnych rzeczy, które mimo wszystko już wiemy, a trzeba to zrobić, póki wspomnienia o tych ciężkich czasach są dostatecznie świeże, aby ludzie mieli ochotę tego wysłuchać.

Przede wszystkim należy powiedzieć, że pandemię przewidziano i w dużym stopniu można było jej zapobiec.

Jeśli chodzi o przewidywania, to należę do licznej grupy dziennikarzy, którzy ostrzegają przed groźbą pandemii od lat dziewięćdziesiątych — a niektórzy zajmowali się tym jeszcze wcześniej. Co najmniej od 2008 roku dyrektor Wywiadu Krajowego USA alarmował prezydenta, że pandemia nowego agresywnego wirusa atakującego drogi oddechowe jest najpoważniejszym zagrożeniem dla naszego kraju. W 2014 roku Bank Światowy i OECD, klub bogatych krajów, nazwały pandemię najgroźniejszą możliwą katastrofą, wyprzedzającą nawet terroryzm. Również Bill Gates od lat powtarzał, że nie jesteśmy przygotowani na kolejną pandemię.

Obecny kryzys nie będzie ostatni. Istnieje po prostu zbyt wiele patogenów o potencjale pandemicznym, aby przewidzieć, który z nich zaatakuje jako następny. Zanim pojawił się COVID-19, wiedzieliśmy, że najpoważniejszych wrogów należy szukać między innymi pośród koronawirusów, które znajdowały się na liście obserwacyjnej WHO. Pomimo głośnych ostrzeżeń nie wykonaliśmy odpowiedniej pracy przygotowawczej nad lekami i szczepionkami przeciwko wirusom takim jak COVID-19, co pozwoliłoby nam teraz łatwo się przestawić i rozpocząć produkcję — zresztą wciąż nie mamy leków ani szczepionek na wiele innych wirusów, które stanowią zagrożenie, między innymi H7N9 i jego pobratymców. Musimy się za to zabrać.

Musimy też stworzyć poważne plany pandemiczne na wypadek, gdy nawiedzi nas następny wirus. Do instytucji, które od jakiegoś czasu podejmują takie próby, należy Ośrodek Bezpieczeństwa Zdrowotnego przy Szkole Zdrowia Publicznego im. Bloomberga na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. Ich działania obejmowały symulacje komputerowe hipotetycznych pandemii w ramach szkolenia urzędników. Na miesiąc przed pojawieniem się pierwszych przypadków w Wuhanie zaprezentowano symulację o nazwie Event 201, w której główną rolę odegrał fikcyjny wirus do złudzenia przypominający COVID-19. Nie przychodzi mi do głowy lepszy dowód na to, że doskonale wiedzieliśmy, co się szykuje.

Pragnę podkreślić, że był to absolutny zbieg okoliczności: na komputerowym modelu amerykańskiego społeczeństwa przedstawiono scenariusz typu „co by było, gdyby...” z udziałem wymyślonego wirusa. Dlaczego wybrano akurat koronawirusa? Między innymi dla pokazania, jak wielkie spustoszenia może poczynić nawet względnie łagodny wirus.

Bo spustoszenia rzeczywiście są wielkie. Symulacja pokazywała naszą obecną rzeczywistość: przeciążoną służbę zdrowia, zaburzone globalne łańcuchy dostaw, niepotrzebne zgony, straty gospodarcze, a także stół, przy którym siedzą urzędnicy i przedsiębiorcy, mówiąc: „Gdyby to się wydarzyło, moja branża/departament/biuro niewiele mogłyby zrobić”.

Przy czym twórcy symulacji potraktowali urzędników łagodnie — może dlatego, by przesiedzieli nad nią całe popołudnie, zamiast w przerażeniu uciec podczas przerwy na kawę i spróbować jak najszybciej wyrzucić z głowy to, co zdążyli zobaczyć. Grasują po świecie dużo gorsze wirusy mogące wywołać pandemię, która zabiłaby więcej ludzi, w tym młodszych.

Nie będzie to zbyt wielką pociechą dla osób, które straciły bliskich, ale uwierzcie mi, że mogło być znacznie gorzej. Przed nadejściem COVID-19 prawie nikt nie zdawał sobie sprawy — nie wiem, ile osób do tej pory zdążyło to sobie uświadomić — jakie szkody pandemia może wyrządzić naszemu skomplikowanemu społeczeństwu działającemu na zasadzie just in time oraz że gospodarcze efekty domina rozleją się przez nasze ściśle ze sobą powiązane globalne sieci.

Musimy jednak pamiętać, że kolejna pandemia jest tylko kwestią czasu. I że może być znacznie gorsza.

Następnym razem musimy więc spisać się lepiej — co jest możliwe. Uzyskana ogromnym kosztem dobra wiadomość brzmi, że COVID-19 obnażył nasze braki i niedociągnięcia, przez co wiemy, nad czym należy popracować. Nie możemy dopuścić do tego, aby jakiś wirus znowu złapał powiązaną ze sobą społeczność świata na wykroku. Nie możemy też pozwolić, aby zerwał te powiązania, a przynajmniej nie wszystkie. Jeśli obecna katastrofa zdrowotna czegoś nas uczy, to tego, że walcząc z globalną pandemią, jedziemy na tym samym wózku. Nasze społeczeństwo jest globalne, podobnie jak ryzyko, i takie też muszą być nasze reakcje i współpraca.

Obecna pandemia nigdy nie będzie na tyle wygaszona, aby zapewnić lepszy punkt widzenia na te kwestie. Kiedy wirus wyhamuje albo poskromimy go za pomocą szczepionek, najpewniej powrócimy do praktyki wydawania pieniędzy na wojnę i zbrojenia — a także podnoszenie się z wywoływanych przez COVID-19 strat gospodarczych — nie zaś na przygotowania do następnego ataku wirusa. Będziemy czuli potrzebę zapomnienia o tym koszmarze i sądząc na podstawie dawnych pandemii, rzeczywiście o nim zapomnimy.

Teraz jednak COVID-19 przykuwa naszą niepodzielną uwagę. Potrafimy już coś powiedzieć w temacie, jak i dlaczego doszło do pandemii i jakimi dysponujemy opcjami usprawnienia naszych działań. Wie o tym wielu naukowców, a wkrótce — miejmy nadzieję — dowiedzą się również rządy. Potrzeba jednak, aby sprawę przemyślało wielu innych ludzi, niezależnie od tego, czym się w życiu zajmują, ponieważ pomoże to w przeprowadzeniu niezbędnych zmian.

W każdym kryzysie zdrowotnym, a już szczególnie podczas pandemii, jest kwestią niezmiernej wagi, aby mówić wszystkim całą prawdę — o tym, co wiemy, i o tym, czego nie wiemy — i niczego nie ukrywać z obawy przed wzbudzeniem w ludziach strachu. Rządy, a także inne czynniki decyzyjne stale popełniają ten sam błąd, gdy otrzymują złe wieści.

Owszem, jest się czego bać, ale powiedzenie tego wprost może zmobilizować ludzi do skuteczniejszych działań. Czasami strach jest konieczny. W końcu po coś ewolucja nas nim obdarzyła.

To jednak skandal, że do tego doszło. W tym miejscu zaczyna się wasza rola. Wyciągnięcie wniosków z obecnej pandemii i zapobiegnięcie następnej będzie wymagało rozmaitych działań politycznych ze strony wszystkich obywateli.

Im więcej ludzi zrozumie, co powinniśmy zrobić, tym większe będzie prawdopodobieństwo, że zostanie to zrobione. Ludzie głosują. Ludzie protestują. Ludzie wywierają naciski. Ludzie postanawiają studiować wirusologię, zdrowie publiczne, pielęgniarstwo, biotechnologię czy komunikację społeczną. Aktywizm stał za rozwojem leków przeciwko HIV (a także za obniżeniem ich ceny), za wprowadzeniem rozwiązań sanitarnych, za gigantycznym sukcesem szczepień, za początkiem końca palenia papierosów.

Możemy zrobić to znowu. Musimy zrobić to znowu.

Jeśli chcecie wiedzieć, co się dzieje z COVID-19 w tej chwili, czytajcie wiadomości. Jeśli zależy wam na informacjach i analizach błędów i zaniechań polityków, również czytajcie wiadomości i materiały, których cała masa ukaże się w najbliższych latach. Ja na pewno będę pilnie śledziła ten temat.

W tej książce spróbuję wam przedstawić szerszy obraz. Dokładnie przyjrzymy się temu, co się wydarzyło, oraz zadamy sobie pytanie, czy mogliśmy to jakoś powstrzymać, a następnie zaglądniemy w niedawną przeszłość, aby poznać historię naturalną pewnych niezwykłych zjawisk natury, które wywołują u nas śmiertelne choroby. Zobaczymy, że wcześniejsze pandemie i groźby pandemii powinny były nas przygotować, i wyciągniemy wnioski, z których nie skorzystaliśmy przed pojawieniem się COVID-19. Potem porozmawiamy o tym, co musimy poprawić, zanim spadnie na nas następna pandemia.

Mam nadzieję, że kiedyś przestaniemy się ograniczać wyłącznie do gadania.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

NOTKA O NAZWIE

WHO orzekła w swojej mądrości, że choroba, z którą mamy teraz do czynienia, będzie znana pod niezbyt zgrabną nazwą COVID-19. Wiele osób i języków pozostało jednak przy nazwie koronawirus. Jest to znacznie poręczniejsze, ale ściśle rzecz biorąc, określa całą rodzinę wirusów, do której należy patogen wywołujący COVID-19, będę więc używała tej nazwy zgodnie z jej definicją, czyli dla całej rodziny.

Oficjalna nazwa samego wirusa brzmi SARS-CoV-2 i została wybrana przez komitet wirusologów dla podkreślenia, że jest to wirus bynajmniej nie nowy i bardzo podobny do tego, który w 2003 roku wywołał chorobę SARS. Tamten wirus przemianowano na SARS-CoV-1. Oficjalna nazwa stała się przez to myląca, mam więc nadzieję, że wirusolodzy się nie obrażą, jeśli w miarę możliwości będę mówiła o wirusie, który wywołuje COVID-19, albo nawet o wirusie COVID-19. Bo przecież to prawda i raczej nie istnieje ryzyko, że laik odniesie to sformułowanie do innej choroby.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

ROZDZIAŁ 1Czy mogliśmy to wszystko zatrzymać na samym początku?

Każdy film katastroficzny zaczyna się od tego, że ktoś ignoruje naukowca.

Tekst na banerze, który niosło wielu uczestników Marszu dla Nauki w kwietniu 2017 roku

Jak to się stało, że mamy pandemię COVID-19? Czy mogliśmy ją zatrzymać, kiedy już się zaczęła? Czy mogliśmy w ogóle jej zapobiec?

Jeśli płonie twój dom, zadajesz sobie dwa pytania. Po pierwsze, skąd się wziął ten pożar? Po drugie, skoro widzieliśmy, że się pali, dlaczego nie gasiliśmy pożaru, zanim się rozprzestrzenił? Tej pierwszej kwestii przyjrzymy się później, a na razie zajmiemy się tą drugą. Dlaczego na świecie rozpętała się pandemia COVID-19?

Podobnie jak dla wielu innych osób, pierwszą oznaką, że nadchodzi burza, która później przerodziła się w COVID-19, był dla mnie post na forum internetowym ProMED. Przedstawiona w tłumaczeniu maszynowym notka chińskiej internetowej agencji informacyjnej Finance Sina brzmiała:

Wieczorem [30 grudnia 2019 roku] wydano „pilny komunikat w sprawie leczenia niezdiagnozowanego zapalenia płuc”, który był szeroko rozpowszechniany w internecie za pośrednictwem opatrzonego czerwonym nagłówkiem dokumentu administracji medycznej oraz administracji medycznej Miejskiego Komitetu Zdrowia w Wuhanie”1.

Był 31 grudnia i w naszej podmiejskiej francuskiej miejscowości tuż przy granicy ze Szwajcarią wschodziło słońce. Przyjechała do mnie na święta rodzina i uroczyście im obiecałam, że przerywam pracę.

To jednak nie znaczy — mówiłam sobie — że nie mogę zerknąć na ProMED. A nuż ominie mnie coś ważnego.

ProMED — PROgram for Monitoring Emerging Diseases of the International Society for Infectious Diseases (Program Monitorowania Nowo Występujących Chorób przy Międzynarodowym Towarzystwie Chorób Zakaźnych), zrzeszenie naukowców o oficjalnej nazwie ProMED-Mail — to najważniejszy światowy system internetowy informujący o nowych bądź „nowo występujących” [emerging] chorobach zakaźnych. Mimo że odgrywa bardzo ważną rolę, jest to organizacja non-profit, prowadzona w większości na zasadzie wolontariatu, niezamożna, wspomagająca się grantami i dobrowolnymi datkami. Założono ją w 1994 roku, kiedy wstrząśnięci pojawieniem się w latach siedemdziesiątych AIDS specjaliści od chorób zakaźnych z niepokojem zdali sobie sprawę, że po świecie mogą grasować inne nowe choroby i potrzebujemy systemu szybkiego ostrzegania.

Na stronie ukazują się moderowane bieżące raporty na temat niepokojących wydarzeń medycznych od mieszkańców całego świata: lekarzy, weterynarzy, rolników, badaczy, zwykłych obywateli, a nawet laboratoriów rolnych (rośliny uprawne też chorują). Raporty publikuje się stonowaną czcionką bezszeryfową — staroświecką Helveticą, bezpośrednią i rzeczową, tak samo jak naukowcy, którzy stanowią zdecydowaną większość czytelników i autorów. Wszystko jest sklasyfikowane według choroby, miejsca i daty. Moderatorzy, w większości weterani w swoich dziedzinach, podają swoje interpretacje raportów i często od razu przechodzę do ich uwag. ProMED należy do tych rzeczy, które ludzkość zrobiła jak trzeba w ramach przygotowań do kryzysów zdrowotnych takich jak COVID-19.

Dla badaczy medycznych, ludzi związanych ze służbą zdrowia i dziennikarzy naukowych takich jak ja — oraz dla wszystkich zafascynowanych codziennym reality show — ProMED jest lekturą obowiązkową. Kiedy wśliznęłam się tego dnia do mojego gabinetu, mając nadzieję, że jest na tyle wcześnie, aby moja rodzina niczego nie zauważyła, biuletyn finansowy Sina Corp donosił o pacjentach z ciężkim zapaleniem płuc o nieznanej przyczynie w mieście Wuhan w środkowochińskiej prowincji Hubei.

Wielu z nich coś kupowało albo sprzedawało na targu z owocami morza. Zanotowano już 27 przypadków.

Domyślałam się, że skoro biuletyn opatrzono czerwonym nagłówkiem, sytuacja jest kryzysowa. Dziennikarz portalu finance.sina.com zweryfikował doniesienia, dzwoniąc do Miejskiego Komitetu Zdrowia w Wuhanie. Uzyskał potwierdzenie. Wiadomość poszła w świat.

Ktoś uznał ją za dostatecznie niepokojącą, aby wysłać ją do ProMED. I nie ma co się dziwić.

Zapalenie płuc nie jest chorobą wywoływaną przez określony zarazek, tak jak odra czy grypa. Medycyna nazywa tak każde zakażenie tej części płuc, w której lokują się pęcherzyki płucne. Pęcherzyki są podstawą działania płuc: bierzemy wdech, a następnie tlen przechodzi przez błony pęcherzyków do odtlenionej krwi po drugiej stronie, natomiast dwutlenek węgla przenika z naczyń krwionośnych do pęcherzyków płucnych, po czym go wydychamy.

Jeśli te delikatne błony uszkodzi infekcja, mogą zacząć przepuszczać płyny, co z kolei może prowadzić do zatkania się pęcherzyków, które przestają wtedy spełniać swoją funkcję — tlen nie przenika do krwi. Przy odpowiednio wysokim nasileniu tego objawu w gruncie rzeczy toniemy we własnych płynach ustrojowych.

Zakażenie dróg oddechowych — wywołane przez wirusy, bakterie czy grzyby — może zająć nos, gardło albo oskrzela i spowodować przeziębienie lub ostry kaszel. Jeśli jednak dotrze do pęcherzyków płucnych, pojawia się zapalenie płuc, które może zabić. Fakt, że nie znano przyczyny tego zapalenia płuc, stanowił sygnał alarmowy, który zwrócił uwagę ProMED. W normalnych okolicznościach białe krwinki bronią pęcherzyki przed bakteriami, które zawsze tam występują, ponieważ z każdym wdechem wciągamy do płuc miliardy drobnoustrojów. Aktywne zimą wirusy paraliżują ten element naszego systemu odpornościowego, skutkiem czego bakterie się namnażają i wywołują zapalenie płuc. Z tego powodu większość przypadków zimowego zapalenia płuc najpierw leczy się antybiotykami, które zabijają bakterie. W Wuhanie ta metoda najwyraźniej nie zadziałała. Bezskuteczne okazały się również testy diagnostyczne na grypę i inne narzucające się przyczyny.

Miejski Komitet Zdrowia zwołał nadzwyczajne posiedzenie, napisano w raporcie. Skwapliwie jednak podkreślano, że nie chodzi o wirusa SARS. Patogen ten pojawił się w 2002 roku w Chinach, a rok później grasował już w 29 krajach, powodując wypadki ostrego zapalenia płuc i zabijając 774 osoby.

To dobrze, pomyślałam. Poza granicami krajów, które ucierpiały, o SARS niewiele się mówi, nie licząc nas, pasjonatów chorób, a była to brutalna choroba o 10-procentowym wskaźniku śmiertelności. Stłumiono ją dzięki potężnym wysiłkom międzynarodowym — i równie wielkiej dozie szczęścia — wyłącznie za pomocą klasycznych technik izolacji i kwarantanny, głównie dlatego, że wirus kiepsko radził sobie z transmisją między ludźmi. Ale skoro to nie jest SARS, to z czym mamy do czynienia?

Wzmianka o targu była niepokojąca. Chińskie targi z owocami morza to tak zwane „mokre” targi, na których sprzedaje się żywe zwierzęta, często także egzotyczne i dzikie. Wirus SARS przyszedł od nietoperzy i panuje przekonanie, że przeskoczył na ludzi właśnie na mokrym targu.

Trzeba przyznać, że na ProMED już wcześniej ukazywały się podobne raporty. W 2013 roku informowano o niezdiagnozowanym wirusowym zapaleniu płuc u pracowników służby zdrowia w chińskiej prowincji Anhui2. W 2006 roku niezdiagnozowane zapalenie płuc pojawiło się u grupy mieszkańców Hongkongu po pobycie w kilku regionach kontynentalnych Chin3. W obu przypadkach moderator ProMED poprosił o dodatkowe informacje, lecz nie pojawiły się kolejne posty, należy więc uznać, że liczba zachorowań była ograniczona.

Tym razem jednak pod wpisem widniał niepokojący komentarz Marjorie Pollack. Pollack jest lekarką i epidemiolożką od 30 lat związaną z amerykańskimi Centrami ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób (CDC) oraz nestorką międzynarodowego zespołu moderatorów ProMED. Miała swój udział w jednym z największych dokonań tego stowarzyszenia: 10 lutego 2003 roku ProMED zaalarmował świat o tajemniczym zapaleniu płuc w Guangdong — później nazwanym SARS — prawie dwa miesiące przed tym, jak Chiny zdjęły z tego tematu cenzurę.

Słowa napisane przez Pollack tego pamiętnego świątecznego poranka wywołały u mnie charakterystyczny dreszcz, który pojawia się wtedy, kiedy próbujemy odsunąć od siebie złe przeczucia. Pollack zwróciła uwagę, że oprócz informacji agencyjnej jest też mnóstwo komentarzy internautów.

Gdy wybuchła epidemia SARS, nie było jeszcze Twittera ani jego chińskiej wersji Weibo, ale istniały internetowe chatroomy. „Typ aktywności w mediach społecznościowych, która otacza to wydarzenie, bardzo przypomina pierwsze »pogłoski«, które towarzyszyły wybuchowi SARS-CoV — napisała Pollack. — Bardzo przydałoby się więcej informacji o tym ognisku choroby. A także publikacja wyników testów”, dodała optymistycznie.

Pollack stwierdziła, że inaczej niż w przypadku SARS władze chińskie zachowują się transparentnie. W lutym 2003 roku chińscy urzędnicy zniechęcali prasę do informowania o niezdiagnozowanym zapaleniu płuc i nie od razu zaraportowali o sytuacji do WHO4. Informacje o wszystkich kolejnych przypadkach zaczęli przekazywać dopiero w kwietniu, kiedy SARS rozprzestrzenił się już na całe Chiny i Azję Wschodnią, a także dotarł do Kanady.

W ciągu następnych 17 lat doszło do niebywałej rewolucji w chińskiej polityce i gospodarce, toteż nowa epidemia pojawiła się w zupełnie innych okolicznościach. Władze chińskie powiedziały o niej WHO 31 grudnia5. Jak się później okazało, pierwszy przypadek odnotowano w listopadzie, ale zakażenie dróg oddechowych w sezonie grypowym nie wzbudziło podejrzeń, aż do czasu, kiedy szpitale zaczęły się zmagać z nietypowo wysoką liczbą poważnych przypadków. Następnego dnia, w Nowy Rok, wspomniany targ z owocami morza, na którym rzeczywiście handlowano dzikimi zwierzętami, został zamknięty.

Jednak 3 stycznia Pollack wciąż nie miała wyników testów. Docierały niepokojące doniesienia o aresztowaniach za dyskusje internetowe o tym, czy tajemnicze zapalenie płuc nie jest kolejnym wcieleniem SARS. Władze Hubei zakomunikowały, że to nieprawda, ponieważ „do tej pory nie odnotowano transmisji z człowieka na człowieka”6.

Ten ostatni wątek zaczął się pojawiać coraz częściej. W dniu 8 lutego ProMED donosił, że chiński odpowiednik sanepidu zidentyfikował źródło infekcji w koronawirusie należącym do tej samej rodziny wirusów co SARS, ale powtórzył, że zakażenie nie przechodzi z człowieka na człowieka7.

Nie planowałam na razie wracać do pracy, ale pomyślałam, że może powinnam przyjrzeć się tej sprawie. Przy braku transmisji między ludźmi nie wyglądało to groźnie. Wirusom zwierzęcym czasem udaje się przeskoczyć na ludzi, a nawet ich zabić, ale nie przenoszą się z człowieka na człowieka — przykładem może być tutaj osławiona ptasia grypa H5N1. Bez tego epidemia może po prostu wygasnąć, myślałam optymistycznie.

Jednak wpisy Pollack brzmiały coraz bardziej podejrzliwie. Podobnie jak komentarze Jeremy’ego Farrara, szefa fundacji badań medycznych Wellcome Trust, a wcześniej dyrektora zlokalizowanego w Wietnamie laboratorium badań medycznych Uniwersytetu Oksfordzkiego, gdzie zajmował się zawleczonymi z Chin wirusami SARS i H5N1. W dniu 10 stycznia napisał na Twitterze, że skoro „krytyczne informacje epidemiologiczne nie są natychmiast przekazywane @WHO — to coś jest bardzo nie w porządku”8.

I rzeczywiście coś było bardzo nie w porządku. Według późniejszych doniesień prasowych lekarze z Wuhanu wysłali do laboratorium medycznego przy Uniwersytecie Fudan w Szanghaju próbkę wirusa pobranego od 41-letniego mężczyzny hospitalizowanego 26 grudnia z zapaleniem płuc. Handlował na nieczynnym obecnie targu z owocami morza Huanan i ciężko zachorował.

Laboratorium w Szanghaju do 5 stycznia zsekwencjonowało wirusa. Nie wiedzieli, że genomem dysponuje już chiński sanepid, ale go nie upublicznił. Laboratorium powiedziało później dziennikarzom z Hongkongu, że kiedy się dowiedzieli, z jakim patogenem mają do czynienia, natychmiast skontaktowali się z władzami sanitarnymi w Wuhanie i ostrzegli o konieczności podjęcia działań. Wirus należał do tej samej rodziny wirusów odnietoperzowych, które wywołały epidemię SARS9.

W dniu 7 stycznia Chiny zakomunikowały, że przypadki zapalenia płuc wywołuje koronawirus. Ponieważ jednak nie podjęto żadnych dalszych działań, szanghajskie laboratorium opublikowało zsekwencjonowany genom w publicznej bazie danych10. Dopiero wtedy swoje wyniki upublicznił również chiński sanepid. Następnego dnia władze zamknęły laboratorium w Szanghaju11.

Dostępność genomu umożliwiła innym laboratoriom projektowanie testów na tego konkretnego wirusa. Inne kraje zaczęły badać podróżnych przybyłych z Wuhanu — i odkrywały zakażonych ludzi.

Neil Ferguson i jego zespół z Imperial College London należą do najbardziej renomowanych epidemiologów matematycznych świata: budują skomplikowane komputerowe modele matematyczne, które opisują zachowania chorób, a następnie wykorzystują je do tworzenia prognoz rozprzestrzeniania się kolejnych epidemii. Na podstawie dużej bazy danych statystycznych o pasażerach linii lotniczych obliczyli, ile osób z rejonu wokół Wuhanu podróżuje za granicę.

Rozsądne wydawało się założenie, że odsetek zakażonych podróżnych powinien być taki sam albo mniejszy od odsetka dla całej populacji, ponieważ nie było powodu sądzić, że nosiciele wirusa będą częściej wyjeżdżali za granicę niż pozostali. Tymczasem odsetek zakażonych podróżnych był znacznie wyższy.

A zatem, dedukowali, w rejonie Wuhanu musi być więcej zakażonych, niż to wynika z oficjalnych informacji. Dane przepuszczono przez odpowiednie algorytmy — sprawa jest bardziej skomplikowana niż zwykłe procenty — i 17 stycznia podano, że w Wuhanie przypuszczalnie jest plus minus 1723 przypadków. Oficjalna liczba wynosiła 41.

Nie musiało to oznaczać, że władze ukrywają rzeczywistą skalę epidemii. Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie było znacznie prostsze: oficjalne dane uwzględniały tylko ludzi z pozytywnym wynikiem testu na koronawirusa, a w początkowym okresie testowano tylko przypadki wymagające hospitalizacji. Tymczasem inne kraje poddawały testom wszystkich podróżnych z gorączką, którzy właśnie przyjechali z Wuhanu, nawet jeśli wykazywali tylko skąpe objawy.

Innymi słowy, brakujące przypadki dotyczyły zakażonych, których objawy nie wymagały udania się do szpitala12. Łagodne przypadki miały prawo nie budzić podejrzeń, ponieważ przypominały grypę, a był to sezon grypowy.

Liczby uzyskane przez Fergusona sprawiały jednak wrażenie zbyt wysokich jak na wirusa, który nie przenosi się z człowieka na człowieka. Zespół Imperial sformułował taki oto wniosek pozbawionym emocji językiem: „Dawne doświadczenia z epidemiami SARS i MERS na podobną skalę sugerują, że nie należy wykluczać regularnej transmisji z człowieka na człowieka”. MERS, wirus o jeszcze wyższym wskaźniku śmiertelności niż SARS — około 40 % — przeskoczył na ludzi w 2012 roku i podobnie jak SARS jest bliskim krewnym COVID-19.

Jednak oficjalny komunikat nadal brzmiał, że transmisja z człowieka na człowieka jest w najgorszym razie sporadyczna. Badacze z uniwersytetu w Hongkongu 10 stycznia zlokalizowali rodzinę w Shenzhen, która zaraziła się podczas podróży do Wuhanu. W opublikowanym później doniesieniu można przeczytać, że jeden z członków rodziny nie pojechał do Wuhanu, ale zaraził się po powrocie pozostałych13. Również lekarze w samym Wuhanie zaobserwowali transmisję choroby w obrębie rodziny.

Badacze podzielili się tą informacją ze światem. W dniu 15 stycznia Japończycy poinformowali o przypadku mieszkańca Kanazawy, który właśnie wrócił z Chin, lecz nie odwiedził tam mokrego targu. W komunikacie tym odnotowano, że według WHO „występują obecnie przypadki, w których nie można wykluczyć możliwości sporadycznej transmisji choroby z człowieka na człowieka, między innymi w rodzinach. Nie ma jednak wyraźnych dowodów na regularną transmisję między ludźmi”14. Zdarzało się, że wirusy nowe u ludzi przeskoczyły na parę kolejnych osób, ale na tym się zatrzymały — taki jest na przykład MERS.

W dniu 18 stycznia w dzielnicy Wuhanu Baibuting zorganizowano kolację składkową na 40 000 osób na cześć boga kuchni — i w ramach próby pobicia rekordu Guinnessa pod względem liczby podanych potraw15. Burmistrz Wuhanu powiedział później (zgromadzenia publiczne były już wtedy zakazane) w wywiadzie telewizyjnym, że wyrażono zgodę na organizację tego wydarzenia, ponieważ sądzono, że transmisja z człowieka na człowieka jest sporadyczna16.

Następnie pojawił się lokalny przypadek w Tajlandii. „Wiem, że nadstawiam głowę, ale podejrzewam, że już teraz mamy do czynienia ze znaczącą transmisją tego nowego koronawirusa”, napisała Pollack na ProMED. O większości przypadków jednak nie informowano, ponieważ były łagodne i nierozpoznane. „Oczywiście mam nadzieję, że jestem w błędzie”, napisała w tej kwestii17.

Do 20 stycznia odnotowano przypadki w całych Chinach, Japonii, Tajlandii i Korei Południowej. Pollack postanowiła więcej się nie patyczkować. „Coraz trudniej przyjąć do wiadomości — napisała zgryźliwie — że transmisja z człowieka na człowieka jest sporadyczna, skoro liczba przypadków rośnie w tak szybkim tempie”.

Cierpliwość stracili także chińscy naukowcy. Również 20 stycznia Yi Guan, wirusolog z hongkońskiego uniwersytetu, który miał swój udział w odkryciu wirusa SARS, powiedział chińskiemu czasopismu „Caixin”, że epidemia w Wuhanie zachowuje się jak SARS, to znaczy roznosi się między ludźmi18.

Tego samego dnia prezydent Xi Jinping nareszcie wypowiedział się publicznie w tej sprawie, instruując obywateli, aby podjęli kroki na rzecz zahamowania transmisji wirusa podczas zbliżającego się księżycowego Nowego Roku. Zhong Nanshan, epidemiolog nazywany „bohaterem SARS”, ponieważ w 2003 roku uczestniczył w zidentyfikowaniu tego wirusa (a następnie informował opinię publiczną, że patogen wymknął się spod kontroli, podczas gdy Pekin mówił coś odwrotnego), stanął na czele rządowego śledztwa. Po wystąpieniu Xi Jinpinga Zhong powiedział głównej chińskiej stacji telewizyjnej, że wirus przenosi się z człowieka na człowieka.

Potem przyszły kolejne niespodzianki: publikowana w Hongkongu gazeta „South China Morning Post” donosiła na podstawie tajnych dokumentów, do których dotarli dziennikarze, że u najwcześniejszego pacjenta objawy pojawiły się 17 listopada, a nie 1 grudnia, jak później informowano19. Chiny potrzebowały półtora miesiąca, aby dostrzec problem i zawiadomić WHO. Lekarze w terenie wiedzieli, że choroba jest zaraźliwa, i wczesnych pacjentów poddawano izolacji, a Zhang Jixian, ordynatorka oddziału intensywnej terapii w szpitalu regionalnym w Hubei, powiedziała w lutym dziennikarzom, że wiedziała o tym już 26 grudnia, kiedy troje członków jednej rodziny zachorowało na zapalenie płuc. Nakazała wtedy swojemu personelowi noszenie masek N9520.

Dalsze wydarzenia ilustrują, jak fatalnie wyglądała sytuacja w Wuhanie już pod koniec stycznia. Aby to zrozumieć, musimy się przyjrzeć najważniejszym sposobom walki z epidemią w warunkach braku leków i szczepionek: zapobieganiu i ograniczaniu.

Zapobieganie rozprzestrzenianiu się patogenu jest zdecydowanie najskuteczniejszym sposobem walki z epidemią, jeśli zacznie się to robić przed wystąpieniem dużej liczby przypadków. Stosowana od stuleci klasyczna metoda kontroli epidemii polega na izolowaniu osób z symptomami i poddawaniu kwarantannie ludzi, z którymi mieli kontakt podczas inkubacji infekcji i pojawienia się objawów. Jeśli się nie zarazili, to tym lepiej, ale jeśli są chorzy, to kwarantanna gwarantuje, że nie przekażą patogenu dalej. Dzisiaj dysponujemy możliwością testowania ludzi na obecność patogenu i poddawania kwarantannie tylko tych z pozytywnym wynikiem — wymaga to jednak przekonania, że test nie daje fałszywych wyników negatywnych. Niezależnie od uzyskanego wyniku łańcuch transmisji zostaje przerwany. Jeżeli będziemy to robili na odpowiednią skalę, wygasimy epidemię — tak świat pokonał SARS.

Opisana metoda nie do końca się jednak sprawdzi, jeżeli wirus może się rozprzestrzeniać przed wystąpieniem symptomów, ponieważ ani zakażona osoba, ani ludzie mający z nią kontakt nie podejrzewają istnienia problemu. Ponadto przy dużej grupie chorych wytropienie wszystkich osób, z którymi mieli kontakt, jest trudne. W przypadku wirusa o tak wysokiej transmisyjności, jak COVID-19, liczba ludzi, których trzeba znaleźć i poddać kwarantannie, błyskawicznie rośnie. Nie wychwycimy wszystkich, tak więc nadal będą się pojawiały nowe przypadki, a tym samym nowe osoby do zlokalizowania.

A to jest ciężka praca. Wiosną 2020 roku, na ostatnim etapie skutecznej walki z epidemią COVID-19, do lokalizacji kontaktów każdego zakażonego Chiny wyznaczały sześcioosobowe zespoły. Europejskie Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób (ECDC) szacuje, że znalezienie wszystkich kontaktów jednego chorego wymaga stu osobogodzin. Przerwanie wszystkich łańcuchów zakażenia od każdego chorego pozwala wygasić epidemię.

Trzeba jednak zacząć wcześnie, gdy liczba przypadków do wyśledzenia jest jeszcze odpowiednio niska. W momencie, kiedy choroba „pójdzie w świat”, zadanie to staje się niewykonalne, i to nie tylko z powodu zbyt dużej liczby przypadków, ale również dlatego, że większość ludzi nie będzie wiedziała, od kogo się zaraziła. Oznacza to, że możemy poddać kwarantannie osoby, o których wiadomo, że kontaktowały się z chorym, lecz prawdziwe źródło zakażenia może chodzić po świecie i roznosić wirusa.

Na tym etapie klasyczna metoda polega na przejściu od zapobiegania do ograniczania. Ale my już o tym wiemy, ponieważ — nie licząc kilku godnych uwagi wyjątków — większość krajów poza Chinami zareagowała zbyt późno, aby zapobiec rozprzestrzenieniu się wirusa, i była skazana na strategię ograniczania. Można zakazać dużych zgromadzeń, zamknąć szkoły i zakłady pracy oraz generalnie zmniejszyć interakcje międzyludzkie, aby spowolnić transmisję choroby — taki zestaw posunięć nazywamy dystansowaniem społecznym.

W skrajnym przypadku, o czym wielu z nas przekonało się na własnej skórze, wprowadzamy lockdown i każemy ludziom siedzieć w domach. Nie powstrzymuje to całkowicie rozprzestrzeniania się wirusa, lecz spowalnia je w dostatecznym stopniu, aby duża liczba chorych nie sparaliżowała szpitali. Liczba nowych przypadków w danym dniu czy tygodniu nie rośnie tak szybko — następuje osławione „wypłaszczenie krzywej”. I chociaż teoretycznie tylko spowalniamy rozwój choroby, przy okazji ratujemy życie, ponieważ więcej osób wymagających intensywnej opieki może ją otrzymać.

W przebiegu epidemii COVID-19 Chiny odkryły, że nie licząc Wuhanu i prowincji Hubei, najlepiej sprawdziło się połączenie ograniczania i zapobiegania: najpierw śledzenie kontaktów i kwarantanna w celu przerwania łańcuchów infekcji, a następnie, w razie konieczności, ograniczanie o różnym natężeniu w celu spowolnienia transmisji wirusa — co ułatwiało z kolei zapobieganie, ponieważ zmniejszało liczbę potencjalnie zakażonych osób do wyśledzenia.

Jednak 22 stycznia Wuhan znajdowało się już na etapie, na którym za konieczny uznano lockdown. Taki wzrost liczby chorych oznaczał, że musiało często dochodzić do transmisji między ludźmi. Ponieważ jednak oficjalna wersja brzmiała, że wirus nie przenosi się z człowieka na człowieka, władze nie mogły prowadzić jawnych działań izolacyjnych i tropiących w momencie, kiedy można jeszcze było zapobiec rozprzestrzenieniu się wirusa. A teraz było to już nierealne.

W rezultacie Chiny otoczyły Wuhan kordonem sanitarnym. Pojęcie to wywodzi się z czasów sprzed szczepionek. Te bariery zdrowotne wymyślono na potrzeby miast trawionych zarazą, aby żaden nosiciel choroby nie mógł do nich wjechać lub uciec za miejskie mury. W języku angielskim używa się francuskiego terminu cordon sanitaire, ponieważ w 1821 roku koncepcję tę przywróciła do życia Francja, wysyłając 30 000 żołnierzy do zablokowania granicy hiszpańskiej, aby do kraju nie przedostała się szalejąca w Barcelonie żółta febra.

Nikt nie mógł do 11-milionowego Wuhanu wjechać ani z niego wyjechać bez specjalnego zezwolenia począwszy od godziny dziesiątej czasu lokalnego w dniu 23 stycznia. Następnego dnia kordonem sanitarnym objęto całą prowincję Hubei. W obrębie miasta unieruchomiono transport.

Władze miały jednak potężny problem: zaledwie za trzy dni zaczynał się księżycowy Nowy Rok. Podczas tych najważniejszych chińskich świąt 400 milionów osób wyjeżdża do rodzin we wszystkich zakątkach kraju — jest to największa ludzka migracja na ziemi. Ponadto Wuhan należy do ważnych węzłów komunikacyjnych. Masowe podróże już się rozpoczęły, a na wiadomość o zbliżającym się zamknięciu miasta ludzie tłumnie ruszyli na dworce kolejowe i lotniska.

Jak poinformowały później władze, 5 milionów mieszkańców opuściło miasto przed wprowadzeniem kordonu sanitarnego21. Chris Dye i jego koledzy z Uniwersytetu Oksfordzkiego, posługując się danymi logowania z telefonii komórkowej, potwierdzili, że między 11 a 23 stycznia, kiedy wprowadzono zakaz podróżowania, z Wuhanu wyjechało 4,3 miliona osób22.

W tym gronie znajdowało się wielu nosicieli wirusa. Nie dało się już zamknąć go z powrotem w klatce.

U mnie w Europie goście już wyjechali, a ja odwiedzałam z kolei rodzinę w Londynie, planując wykorzystać noworoczne wyprzedaże. Zrezygnowałam z tych zamiarów, kiedy dotarło do mnie potwierdzenie, że wirus przenosi się już z człowieka na człowieka. Pożyczyłam biurko i zaczęłam mailować do mojego wydawcy i znajomych naukowców. Moje pierwsze sprawozdanie dla „New Scientist”, wysłane 28 stycznia, zaczynało się od słów: „Nowy koronawirus być może za chwilę się zglobalizuje”23.

Już wtedy znajdowaliśmy się na takim etapie, i nie były to spekulacje. Gabriel Leung z uniwersytetu w Hongkongu jest czołowym ekspertem od zdrowia publicznego i weteranem walki z SARS. Razem ze swoim zespołem również wykorzystał dane na temat podróży i wyliczył, że dziesiątki zakażonych już dawno dotarły z Wuhanu do innych chińskich metropolii: Pekinu, Szanghaju, Chongqing, Guangzhou, Shenzhen.

W dniu 27 stycznia Leung powiedział na konferencji prasowej, że według jego modeli matematycznych bez „poważnych, drakońskich posunięć ograniczających mobilność ludności” — jeszcze bardziej restrykcyjnych od tych wdrożonych wcześniej przez Chiny — nie da się uniknąć epidemii poza Chinami. Jego model prognozował 200 000 przypadków w ciągu najbliższego tygodnia24.

Chińscy naukowcy 24 stycznia opublikowali dane kliniczne na temat pierwszych 41 pacjentów w renomowanym czasopiśmie medycznym „Lancet”25. Chińscy lekarze narzekali, że nie przekazano im tych informacji wcześniej, kiedy zaczęli się zmagać z pierwszymi przypadkami. Materiały te nie mogły jednak ukazać się we wcześniejszym terminie, skoro oficjalna wersja brzmiała, że wirus w niczym nie przypomina SARS.

„Obraz kliniczny w ogromnym stopniu przypomina SARS-CoV. Liczba zgonów szybko rośnie — napisali. — Mamy obawy, że nowy koronawirus 2019 uzyskał już zdolność do skutecznej transmisji międzyludzkiej”. Innymi słowy, jest pod tym względem lepszy od SARS. Naukowcy są dobrzy w niedopowiedzeniach, ale ten eufemizm zasługuje na szczególne wyróżnienie: dzień po publikacji artykułu w całych Chinach było 2000 oficjalnie potwierdzonych przypadków i jak możemy teraz retrospektywnie wyliczyć, przypuszczalnie co najmniej 8000 łagodniejszych. Autorzy artykułu jednoznacznie wypowiedzieli się na temat tego, co jest potrzebne do powstrzymania epidemii: wiarygodne i szybkie testy na obecność wirusa. Zwrócili też uwagę na dokonane w 2013 roku przez Instytut Wirusologii w Wuhanu odkrycie bardzo podobnych wirusów odnietoperzowych zdolnych zakażać komórki ludzkiego układu oddechowego.

Ostrzegali, że „ze względu na epidemiczny potencjał 2019-nCoV” wirusa należy uważnie obserwować, aby sprawdzić, jak zmienia się jego transmisyjność i zjadliwość w procesie adaptacji do organizmu ludzkiego.

W artykule było wszystko. Skuteczna transmisja. Potrzeba testów. Potencjał epidemiczny. Cały świat mógł już wtedy zacząć się intensywnie przygotowywać na uderzenie wirusa. Część krajów to zrobiła, ale większość nie.

Mimo pozornej otwartości wydaje się, że Chiny opóźniły przekazanie informacji o chorobie, o wirusie, a zwłaszcza o niezwykle ważnym fakcie transmisji z człowieka na człowieka. Być może, mając jeszcze świeżo w pamięci epidemię SARS, władze nie chciały straszyć ludzi wiadomością, że ten okrutny wirus powrócił. Od tamtej pory poznaliśmy pewne nieprzyjemne fakty, które potwierdzają to podejrzenie.

W dniu 11 marca dr Ai Fen, szefowa pogotowia przy Centralnym Szpitalu w Wuhanie, powiedziała chińskiemu czasopismu „Renwu” (Naród), że 30 grudnia 2019 roku szpitalne laboratorium przysłało wyniki testów jednego z tajemniczych przypadków zapalenia płuc. „Koronawirus SARS”, przeczytała26.

Test diagnostyczny PCR porównuje wykryte w zakażonym organizmie geny do sekwencji genetycznych znanych mikrobów chorobotwórczych. Całkiem niewykluczone, że tego rodzaju test rozpoznał w nieznanym wówczas COVID-19 wirusa SARS — patogeny te mają wiele podobnych sekwencji genów. Komitet wirusologów, na który spadło zadanie nadania nowemu wirusowi nazwy, 2 marca uznał te dwa wirusy za przedstawicieli tego samego gatunku. Przemianowali SARS na SARS-CoV-1 („CoV” od koronawirusa), natomiast wirus wywołujący COVID-19 uzyskał oficjalną nazwę SARS-CoV-2, co kojarzy mi się z sequelem filmu katastroficznego — SARS 2: Tym razem jest wszędzie.

Jednak w grudniu doktor Ai jeszcze tego wszystkiego nie wiedziała. Jak wyznała dziennikarzowi „Renwu”, na widok wspomnianego raportu diagnostycznego oblała się zimnym potem. Epidemia SARS była dla Chin koszmarem, oficjalnie wirus zakaził 5327 osób i zabił 349, w tym wiele lekarzy i pielęgniarek, którzy zarazili się podczas opieki nad pacjentami. Część próbki, która dała wynik pozytywny na obecność SARS, wysłano do Szanghaju, aby wirusa można było porządnie zsekwencjonować.

Ai zrobiła zdjęcie raportu telefonem, zakreśliła słowa „koronawirus SARS” i rozesłała fotografię innym lekarzom w Wuhanie, między innymi okuliście Li Wenliangowi. On z kolei ostrzegł kolegów z intensywnej opieki, aby uważali na pacjentów z zapaleniem płuc27. Wiadomość szybko się rozniosła: na Weibo, chińskim zamienniku zakazanego Twittera, furorę zaczął robić hasztag „Wuhan SARS”. Jak łatwo się domyślić, został ocenzurowany28.

Władze zabroniły Ai upowszechniania informacji na temat przypadków zapalenia płuc, aby nie wywoływać paniki i nie „naruszyć stabilizacji”. Szpitalna komisja dyscyplinarna udzieliła jej nagany.

Jak powiedziała Ai we wspomnianym wywiadzie, zakazem mówienia o SARS objęto cały personel, a także, choć trudno w to uwierzyć, zabroniono używania masek i fartuchów ochronnych, aby nie budzić niepokoju29. Nie ma przecież potrzeby stosować takich środków w odniesieniu do wirusa, który rzekomo nie rozchodzi się między ludźmi. Zhang Jixian ze szpitala regionalnego w Hubei kupiła swojemu personelowi odzież ochronną do noszenia pod zwykłymi białymi fartuchami. Oficjalne środki ochrony osobistej dostali dopiero po 20 lutego, kiedy Chiny przyznały, że wirus jest zakaźny.

Taki obraz wydarzeń potwierdza japońska gazeta „Mainichi”. Pod koniec stycznia napisano na jej łamach, że 31 grudnia o wpół do drugiej w nocy — tej samej nocy, kiedy Ai otrzymała wyniki testu — ośmioro lekarzy, którzy dyskutowali na czacie o wynikającym z tego testu zagrożeniu epidemicznym, zostało wezwanych przez zwierzchników i otrzymało polecenie napisania samokrytycznych wypracowań na temat szerzenia pogłosek30.

Polecenie wykonali. Szybka reakcja władz uciszyła lekarzy. Jak odkryli badacze z uniwersytetu w Toronto, tego samego dnia na platformach streamingowych WeChat i YY zaczęto cenzurować terminy związane z Wuhanem i zapaleniem płuc31. „Gdybym wiedziała, co się stanie, nie przejęłabym się naganą. Zaczęłabym o tym gadać na prawo i lewo”, emocjonowała się Ai.

Na późniejszym etapie epidemii Li Wenlianga wychwalano jako sygnalistę. W dniu 7 lutego zmarł na COVID-19. „Nie jestem sygnalistką — mówiła Ai w wywiadzie dla „Renwu”. — Ja tylko dostarczyłam gwizdek”32.

Burmistrz Wuhanu ostatecznie musiał podać się do dymisji i wziąć na siebie odpowiedzialność za błędne działania, aczkolwiek zanim to zrobił, zarzucił Pekinowi ograniczanie tego, co miał prawo powiedzieć publicznie o wirusie. Jak się wydaje, ograniczenia te nie do końca zniknęły. Marcowy wywiad Ai dla „Renwu” podobno tajemniczo znika z chińskich portali internetowych. Podtrzymują go przy życiu tylko zachodnie przedruki i chińscy internauci.

Od tamtego czasu wirus, o którym Ai zabroniono mówić, rozszedł się na cały świat. W dniu 11 marca dyrektor generalny WHO Tedros Ghebreyesus ogłosił pandemię.

Taki mniej więcej obraz wyłania się z różnych cząstkowych doniesień. Nie można oczywiście wykluczyć, że wyjdą na jaw nowe informacje i ulegnie on zmianie. Możemy jednak zacząć zadawać kluczowe pytanie: Czy można było temu wszystkiemu zapobiec? Czy ognisko w Wuhanie można było ugasić, zanim wywołało pandemię?

Mamy do czynienia z jednym z pierwszych dużych wybuchów zarazy analizowanym na bieżąco, z użyciem nowoczesnych technologii do szybkiego sekwencjonowania wirusów u różnych pacjentów, co umożliwia ustalenie pochodzenia poszczególnych mutacji. Najważniejsza jest tutaj informacja, że pierwsze genomy wirusów pobranych od pacjentów chińskich, jak mówi Andrew Rambaut z uniwersytetu w Edynburgu, specjalizujący się w ewolucji nowych wirusów RNA takich jak ten, były „genetycznie identyczne”.

Im dłużej dany wirus krąży w organizmach jakiegoś gatunku, tym więcej kumuluje się niewielkich zmian w sekwencji genów. Gdyby wirus SARS-CoV-2 kilkakrotnie przeskoczył z różnych zwierząt lub długo krążył między ludźmi, wczesne infekcje wykazywałyby większą zmienność genetyczną.

A zatem, mówi Rambaut, „z pewnością był to jeden przeskok, który przypuszczalnie nastąpił najwcześniej na początku listopada”, co zgadza się z chronologią pierwszych znanych przypadków. Wirus mógł przeskoczyć z jednego zwierzęcia na jednego człowieka lub też z kilku zakażonych tą samą chorobą zwierząt na kilku ludzi — za mało wiemy o najwcześniejszych przypadkach, aby to stwierdzić.

Nie ulega jednak wątpliwości, że nie było rozwijającej się na większym obszarze lub przez dłuższy czas ukrytej epidemii, bo wtedy mielibyśmy większe zróżnicowanie genetyczne. To oznacza, że poza tymi pierwszymi przypadkami w Wuhanie nie było żadnych innych. W teorii, gdyby w Wuhanie wprowadzono rygorystyczne środki zapobiegawcze w momencie wykrycia wspomnianej kilkuosobowej grupy zakażonych — według dostępnych informacji nastąpiło to pod koniec grudnia — a następnie aktywnie szukano innych zakażonych osób i zatrzymano transmisję wirusa, póki przypadków było niewiele, być może infekcję udałoby się szybko wygasić. Byłoby jeszcze łatwiej, gdyby zauważono ją wcześniej.

Aby odpowiedzieć na pytanie, czy możliwe było całkowite zahamowanie rozprzestrzeniania się wirusa, musimy wiedzieć, jak intensywne działania byłyby konieczne oraz czy przy ówczesnym stanie wiedzy władze zgodziłyby się na nieuniknione zawirowania.

Andy Tatem, Shengije Lai i zespół z uniwersytetu w Southampton zrobili symulację hipotetycznego scenariusza działań władz. Liczba przypadków w Chinach rosła wykładniczo, tak jak się to dzieje z chorobami, kiedy nic ich nie powstrzymuje, dopóki Wuhanu nie otoczono kordonem sanitarnym. Od tego momentu, w połączeniu z podobnymi zakazami podróży i wdrożeniem dystansowania społecznego w całych Chinach, liczba przypadków przestała wzrastać.

Efekty były imponujące: epidemia w Chinach osiągnęła szczyt w połowie lutego, jak wyliczyli epidemiolodzy spoza Chin na podstawie zmian w raportowanej liczbie przypadków, a pod koniec lutego delegacja WHO potwierdziła te informacje. Pod koniec marca Chiny nie informowały już o żadnych nowych przypadkach. Z problemem zmagała się teraz cała reszta świata. Stosując matematyczny model epidemiczny, na podstawie anonimowych danych sieci telefonicznej Baidu obejmujących 7 miliardów logowań dziennie, zespół Tatema policzył, jak ludzie przemieszczali się między 340 większymi chińskimi miastami po wprowadzeniu 23 stycznia ograniczeń w podróży. Zmierzyli, w jaki sposób podróże korelowały z danymi o rozprzestrzenianiu się wirusa. Na tej podstawie wyliczyli, jak rozprzestrzeniałby się wirus, gdyby dane logowania wyglądały tak samo, jak przed wprowadzeniem restrykcji.

Wyszło im, że bez ograniczeń w podróży do końca lutego w prowincjach poza Hubei odnotowano by 125 razy więcej przypadków. „Można przypuszczać, że energiczna i kompleksowa reakcja zapobiegła znacznie gorszej sytuacji, która przyspieszyłaby globalny rozwój choroby”, napisali33. Gdyby Chiny nie wygasiły epidemii, na świecie byłoby znacznie więcej wirusa — epidemiolodzy nazywają to amplifikacją. Wszyscy mielibyśmy wtedy gorzej.

Jednak gdyby w Wuhanie wdrożono zakaz podróży przed wyjazdem tych 5 milionów ludzi w związku z księżycowym Nowym Rokiem, czy wirusa dałoby się całkowicie powstrzymać? Zespół Tatema ustalił, że gdyby takie same restrykcje wprowadzono tydzień wcześniej (16, a nie 23 stycznia), zmniejszyłoby to skalę epidemii o 67%.

Z kolei wdrożenie ograniczeń już na początku stycznia — kiedy władze Wuhanu wiedziały o infekcji dostatecznie wiele, aby zamknąć targ z owocami morza — zakażeń w Chinach byłoby 20 razy mniej. Całkiem możliwe, że rozprzestrzenieniu się tak małej epidemii zdołano by zapobiec, zwłaszcza gdyby ostrzeżono inne kraje, które monitorowałyby osoby przekraczające granice i poddawały je testom, a zakażonych izolowały.

„Z technicznego punktu widzenia z pewnością mogliśmy skutecznie zaatakować wirusa na tym etapie i być może zapobiec jego rozprzestrzenianiu się — mówi Tatem. — Oczywiście z obecnej perspektywy to się łatwo mówi. Bardzo niewiele wiedzieliśmy wtedy o wirusie, a to utrudniałoby szybkie działania”.

Rambaut uważa, że można było zrobić więcej. „Władze Wuhanu dostrzegły nietypowe skupisko zachorowań na zapalenie płuc, ale potem przez wiele tygodni powtarzały, że nie ma dowodów na transmisję z człowieka na człowieka, chociaż w rzeczywistości właśnie tak się działo”. Władze miasta wiedziały dostatecznie dużo, aby podjąć stanowcze działania, lecz przegapiły swoje okienko czasowe.

Wystarczyłby system monitorowania, który pozwoliłby wcześnie wykryć pierwsze przypadki, a następnie intensywne zapobieganie i śledzenie kontaktów, aby przerwać wszystkie łańcuchy transmisji przed wystąpieniem dużej liczby przypadków.

Chiny dysponowały wszystkimi potrzebnymi narzędziami. W 2003 roku koronawirus SARS początkowo wymknął się tam spod kontroli, a następnie w innych krajach, ponieważ ówczesne przestrogi lekarzy wyciszono, na początku w wyniku lokalnego biurokratycznego bezwładu. Aby sytuacja się nie powtórzyła, w 2004 roku Chiny wdrożyły we wszystkich szpitalach Ogólnokrajowy System Bezpośredniego Raportowania o Chorobach Zakaźnych.

Jak napisał 29 marca „New York Times”, lekarze mieli obowiązek wpisywać do systemu wszystkie diagnozy chorób z listy, w tym zapalenie płuc o nieznanej przyczynie. Podejrzane skupisko przypadków pojawiłoby się na ekranie chińskiego sanepidu w Pekinie bez konieczności pokonywania przez lekarzy przeszkód w postaci niechętnych biurokratów34.

Jeśli wystąpiło coś niepokojącego, urzędnicy z centrali uruchamiali procedurę intensywnego wyszukiwania przypadków i działania zapobiegawcze. W lipcu 2019 roku przeprowadzono internetowe ćwiczenia, w ramach których 8200 pracowników służby zdrowia zapobiegło rozprzestrzenieniu się symulowanej infekcji wywołanej przez zarejestrowanego w systemie podróżnego.

Oprócz obawy przed powrotem SARS władze kierowały się także innymi względami. W ciągu minionych 25 lat w Chinach pojawił się szereg szczepów ptasiej grypy, które mogą zakażać i zabijać ludzi — tej sprawie przyjrzymy się później. Wirusy ptasiej grypy mają tę zaletę, że na razie nie przenoszą się między ludźmi, aczkolwiek badania wykazały niebezpieczeństwo wyewoluowania tej umiejętności. Skutki byłyby potencjalnie katastrofalne. Skupisko przypadków sugerujące pojawienie się transmisyjnej odmiany trzeba byłoby natychmiast zneutralizować.

W obliczu tego zagrożenia lekarzy poinstruowano, aby każdy przypadek ptasiej grypy wpisywali do ogólnokrajowego systemu raportowania w ciągu dwóch godzin od postawienia diagnozy. Częstotliwość, z jaką w ciągu minionej dekady diagnozowano w Chinach pojedyncze przypadki ptasiej grypy (wszystkie wyskakują na ProMED), wskazuje, że system działa. Na szczęście nie było ani jednego przypadku niepokojącego skupiska.

Niewykluczone, że kiedy stwierdzono, iż nietypowych przypadków zapalenia płuc w Wuhanie w listopadzie i grudniu 2019 roku nie wywołała nowa odmiana ptasiej grypy, władze medyczne odetchnęły z ulgą. Jak wynika z wewnętrznych raportów, które przeciekły do mediów, w grudniu 2019 roku lekarzom nakazano nie wpisywać takich przypadków do automatycznego systemu ostrzegania, lecz informować o nich lokalne władze medyczne, które niechętnie przekazywały złe wiadomości wyżej. Niechęć ta najwyraźniej utrzymywała się jeszcze w styczniu, ponieważ kiedy w Wuhanie obradował lokalny zjazd partii, nie informowano o wzroście liczby przypadków.

Można to porównać do sytuacji, kiedy po wielu fałszywych alarmach ktoś wyjąłby baterie z czujnika dymu — który się przez to nie włączył, kiedy wybuchł pożar. Wszystko wskazuje na to, że wiadomości o tajemniczym zapaleniu płuc dotarły do Pekinu, kiedy lekarze wpuścili takie informacje do internetu — w tym samym dniu doktor Ai zobaczyła diagnozę z koronawirusem SARS. Być może dlatego Chiny 31 grudnia ostrzegły WHO.

Jak wskazują przytaczane przez „New York Times” doniesienia chińskiej prasy, po tej dacie władze Wuhanu bagatelizowały zagrożenie związane z chorobą. Wprowadziły nową definicję, w ramach której lekarze mogli wpisywać przypadki zapalenia płuc do automatycznego systemu tylko pod warunkiem, że pacjent miał jakiś związek z zamkniętym już teraz mokrym targiem lub innym znanym pacjentem — co może zaskakiwać w kontekście wirusa, który rzekomo nie przenosił się z człowieka na człowieka. W Wuhanie wirus mógł się swobodnie rozprzestrzeniać, toteż zarażało się nim coraz więcej osób bez wymaganego związku z mokrym targiem lub innymi znanymi przypadkami.

W ten oto sposób oficjalna liczba zachorowań w Wuhanie przestała rosnąć. Warto zwrócić uwagę, że podobny scenariusz zrealizował się również gdzie indziej: na późniejszym etapie niektóre stany Ameryki i kraje europejskie testowały tylko te osoby z objawami COVID-19, które miały wcześniej kontakt z Chinami lub z innym znanym przypadkiem, mimo że wirus krążył już wtedy poza Chinami — w tym także lokalnie. W rezultacie przypadków było znacznie więcej, niż początkowo zdawały sobie sprawę władze.

Zhong Nanshan w końcu zbadał sprawę i 19 stycznia przedstawił władzom prawdziwą sytuację. Następnego dnia, po kilkunastodniowym okresie bez żadnych oficjalnych nowych przypadków, Wuhan nagle poinformowało o 150 nowych chorych — i miasto stanęło przed obliczem konieczności wprowadzenia kordonu sanitarnego.

Gdyby w Wuhanie wykorzystano automatyczny system raportowania i ostrzeżono chiński sanepid, to czy mogłyby zostać podjęte dostatecznie intensywne i dostatecznie wczesne działania, aby zapobiec rozprzestrzenieniu się wirusa? System był tak zaprojektowany, aby uruchomić działania zapobiegawcze na pełną skalę. Przy liczbie przypadków, z jaką miano do czynienia w grudniu, to by prawdopodobnie wystarczyło.

Tym razem nie byłyby to jednak ćwiczenia. Czy władze lokalne wdrożyłyby wszystkie procedury? Objawia się tutaj odwieczny dylemat publicznej służby zdrowia, jak powiedziała mi Sylvie Briand, szefowa działu zarządzania epidemicznego w WHO, kiedy rozmawiałyśmy o tego rodzaju problemach kilka miesięcy przed wybuchem kryzysu COVID-19.

Zapobiegnięcie rozprzestrzenieniu się nowej choroby zakaźnej prawie zawsze oznacza podjęcie działań w sytuacji, kiedy problem nie wydaje się zbyt poważny, mówi Briand. Przypadków klinicznych może być tylko kilka, ale wiemy, że wielokrotnie więcej osób jest już zarażonych i znajduje się w okresie inkubacji choroby, zwłaszcza jeśli jest bardzo zaraźliwa i rozprzestrzenia się na wczesnym etapie infekcji. COVID-19 spełnia oba te warunki. Przy takich patogenach trzeba reagować bardzo szybko, zanim rozejdą się po świecie.

A to może być trudne, ponieważ na tym etapie urzędnicy często postrzegają zagrożenie jako zbyt trywialne, aby wprowadzać takie zaburzenia — obruszają się, że więcej ludzi umiera na skutek upadku ze schodów35, zapominając, że w odróżnieniu od zakażeń upadki ze schodów nie mnożą się wykładniczo. Jednak dokładnie tego rodzaju obiekcje wysuwano w pierwszych dniach COVID-19. Poza tym jeśli operacja zapobiegania się powiedzie, to tak jakby nic się nie wydarzyło. Urzędnicy mogą zadawać sobie pytanie, po co wydali tyle pieniędzy na walkę z zagrożeniem, które błyskawicznie zniknęło, chociaż właśnie o to chodziło. Kiedy piszę o jakiejś nowej chorobie, wciąż dostaję listy z tekstami typu „E tam, SARS miał nas wszystkich zabić i nie zabił, więc dlaczego miałbym w to uwierzyć?”. Dlatego, że w przypadku SARS ostatecznie posłuchaliśmy przestróg i zdołaliśmy zapobiec jego rozprzestrzenieniu się. Poza tym mieliśmy mnóstwo szczęścia.

Gdybyśmy zawsze czekali na to, aż zagrożenie stanie się oczywiste, na ogół byłoby za późno. „Najpierw oskarżają cię o przesadną reakcję — powiedziała Briand, powielając odczucia wielu sfrustrowanych ekspertów od zdrowia publicznego, z którymi przez lata rozmawiałam. — Potem epidemia nagle wybucha i mówią, że nie zareagowałeś dostatecznie szybko”.

Tak się dzieje w sytuacji, kiedy zapobieganie nie może się ograniczać do dyskretnej izolacji kilku osób zakażonych danym wirusem oraz kilkudziesięciu osób, z którymi pacjenci mieli bliskie kontakty. Urzędnicy z reguły nie zgłaszają zastrzeżeń do niewielkich operacji, ale to wcale nie musi być takie proste.

Na podstawie ogromnej bazy danych na temat brytyjskich interakcji społecznych Matt Keeling i jego koledzy z uniwersytetu w Warwick stwierdzili, że jeśli zastosuje się oficjalną brytyjską definicję kontaktu — przebywanie w promieniu 2 metrów od kogoś przez co najmniej 15 minut — trzeba wyśledzić i poddać kwarantannie 36 osób na jeden przypadek, aby znaleźć i odizolować 4 na 5 zarażonych osób36. To bardzo dużo.

Poza tym śledzenie kontaktów może nie wystarczyć. Jak widzieliśmy, Chińczycy ostatecznie odkryli, że kluczem do powstrzymania COVID-19 jest nie tylko zapobieganie rozprzestrzenianiu się wirusa, ale również zdystansowanie społeczne. Istotną zmienną — w gruncie rzeczy jedynym elementem epidemiologicznego żargonu, który rzeczywiście musicie poznać, aby to wszystko zrozumieć — jest R0, czyli współczynnik reprodukcji wirusa.

R0 określa średnią liczbę osób, którym zakażona osoba przekazuje wirusa w początkowym stadium epidemii, kiedy wszyscy są podatni. A tutaj na początku wszyscy byliśmy podatni, ponieważ mieliśmy do czynienia z wirusem, z którym nikt się wcześniej nie zetknął.

Dla COVID-19 wartość tę pierwotnie szacowano na 2 do 3, co oznaczało, że wirus ma wyższą transmisyjność od większości szczepów sezonowej grypy, ale późniejsze obliczenia wskazywały, że współczynnik może być jeszcze wyższy, zwłaszcza w odniesieniu do rzadkiej grupy tak zwanych supernosicieli. Rosalind Eggo z Londyńskiej Szkoły Higieny i Medycyny Tropikalnej z zespołem szacują, że przy tak wysokim współczynniku R0 samo śledzenie kontaktów i izolacja zadziałają tylko w przypadku, kiedy transmisja skąpoobjawowa i bezobjawowa jest zerowa lub niewielka37.

W innym razie zakażona osoba będzie miała zbyt wiele niemożliwych do ustalenia kontaktów, ponieważ doszło do nich, zanim dany człowiek się zorientował, że jest chory. Ponadto nawet gdyby udało się te kontakty wyśledzić, może być już za późno — nosiciele zdążyli pozarażać innych, zanim poddano ich kwarantannie. COVID-19 rozprzestrzenia się na dzień lub dwa przed zachorowaniem. Strategię zapobiegania utrudnia również wiele przypadków skąpoobjawowych.

Można powiedzieć, że od pewnego poziomu współczynnika R0 wirus prześlizguje nam się przez palce. Rozwiązaniem jest wtedy zmniejszenie liczby osób zakażanych przez danego chorego. Tak działa ograniczanie: przy zmniejszeniu natężenia kontaktów międzyludzkich mniej osób łapie wirusa od danego przypadku, toteż przerwanie łańcucha transmisji wymaga poddania kwarantannie mniejszej liczby ludzi. Jak wyliczają Eggo i jej zespół, przy współczynniku R0 na poziomie 2,5 intensywność kontaktów trzeba zmniejszyć o około 60%, aby R0 spadł do jedności, czyli wartości, przy której krzywa zachorowań się wypłaszcza.

A zatem nawet gdyby w Wuhanie od początku przystąpiono do działań zapobiegawczych, bez dodatkowego dystansowania społecznego mogłoby to nie powstrzymać epidemii. Należy sądzić, że epidemiolodzy na tym etapie wiedzieli o wirusie zbyt mało, aby zarekomendować tak drastyczne posunięcia. Jeszcze dużo później cały szereg krajów zachodnich niechętnie przyznawał, że istnieje potrzeba wprowadzenia takich zakłóceń w życiu społecznym i gospodarczym.

„Dystansowanie społeczne to magiczny składnik kontroli chorób — mówi epidemiolog David Fisman z uniwersytetu w Toronto, kolejny weteran walki z SARS. — Nie mam powodu sądzić, że posiadali dostateczną wiedzę, aby zdawać sobie sprawę, że w reakcji na coś, co wyglądało na niewielkie i ograniczone do Wuhanu skupisko przypadków, potrzebne jest dystansowanie społeczne na ogromną skalę”.

Na tym polega kłopot z nowymi chorobami. „Wszyscy uczymy się z tygodnia na tydzień i wszyscy popełniamy błędy. Taka jest natura tej bestii”.

Z kolei Tatem przekonuje: „Wystarczy zajrzeć na ProMED, aby zobaczyć mnóstwo niewyjaśnionych niewielkich ognisk, z których nic się nie rozwinęło”, na przykład te wcześniejsze raporty o niezdiagnozowanym zapaleniu płuc w Chinach. Nie możemy w każdej takiej sytuacji wdrażać lockdownu. Jak mamy odróżnić takie zdarzenia od realnych zagrożeń, aby wprowadzać masowe zakłócenia tylko — a przynajmniej na ogół — w reakcji na ogniska chorób, które nie wygasną samoczynnie?

„Musimy stworzyć lepszy system wczesnego wykrywania oraz identyfikowania elementów odstających, które mają w sobie potencjał epidemiczny”, mówi Tatem. Oczywiście aby ustalić, które ogniska są groźne, musimy wiedzieć, że w ogóle wystąpiły. Tutaj jednak chiński czujnik dymu nie zadziałał. Zeng Guang, naczelny epidemiolog chińskiego sanepidu, powiedział dziennikarzowi organu partii komunistycznej „Global Times”, że władze lokalne „tylko częściowo” opierały swoje decyzje na informacjach uzyskanych od naukowców, ponieważ stawiały na „stabilizację społeczną, gospodarkę i możliwość radosnego spędzenia świąt księżycowego Nowego Roku”38. Jeśli komuś przyświecają takie cele, to nie może wprowadzać zakłóceń, jakie wiązałyby się z dystansowaniem społecznym.

Chęć utrzymania stabilizacji i zachowania sprawy w tajemnicy wygrała z naukowymi modelami epidemicznymi w tym typowym zdrowotnym momencie kryzysowym: istnieje potrzeba podjęcia zdecydowanych działań, mimo że obserwatorzy — albo politycy, którzy mają przed sobą największe święto w roku — nie dostrzegają niczego szczególnie niepokojącego.

Wróćmy zatem do naszego pytania: Czy Chiny mogły zapobiec przekształceniu się epidemii w pandemię? Epidemiologia sugeruje, że zapewne mogły ją spowolnić, chociaż całkowite jej zatrzymanie byłoby trudne, nawet gdyby nie wyłączono w grudniu automatycznego systemu ostrzegania. Jednak samo podjęcie działań z pewnością przyniosłoby daleko idące skutki.

Świat by się dowiedział, że w Wuhanie wystąpiło niebezpieczne i zaraźliwe zapalenie płuc. Gdyby Marjorie Pollack miała możliwość opublikowania takiej informacji w grudniu czy nawet 1 stycznia, a WHO ogłosiłaby to światu, wirusolodzy i epidemiolodzy pobiegliby do swoich laboratoriów i modeli i zaczęli gorączkowo publikować wyniki swoich badań, tak jak to zrobili kilka tygodni później, kiedy nareszcie zdjęto blokadę informacyjną.

Do pracy zabraliby się również producenci szczepionek, leków i testów diagnostycznych. Inne kraje zaczęłyby wcześniej badać podróżnych, którzy przebywali w Wuhanie. Władze chińskie dysponowałyby lepszym uzasadnieniem dla wprowadzenia dystansowania społecznego na wcześniejszym etapie, być może zanim 5 milionów osób wywlekło wirusa poza Wuhan. To wszystko w końcu się wydarzyło, lecz wcześniejsze ostrzeżenie dałoby wszystkim kilka tygodni więcej. Wszyscy widzimy, co oznacza wzrost wykładniczy. Na newralgicznym etapie nawet krótki czas może mieć ogromne znaczenie.

Nie ulega wątpliwości, że kiedy Chiny w końcu podjęły działania, były one niezwykle skuteczne, nawet jeżeli społecznie i gospodarczo bolesne. Zespół Dye’a ustalił, że zazwyczaj w miesiącu po Nowym Roku z Wuhanu wyjeżdża 6,7 milionów osób. Tym razem nie było prawie żadnej migracji. Dzięki temu inne miasta, a także reszta świata, miały więcej czasu na przygotowania.

Ostatecznie 136 chińskich miast również unieruchomiło transport publiczny, a 220 zakazało masowych zgromadzeń. Dye ustalił, że w tych miastach, które zrobiły to wcześniej, liczba przypadków w pierwszym tygodniu epidemii była mniejsza o jedną trzecią: wypłaszczono krzywe i znacznie obniżono współczynnik R0. Modele zespołu Dye’a pokazały, że gdyby wprowadzono tylko zakaz wyjazdu z Wuhanu lub lockdowny w innych miastach, krzywa epidemiczna nadal by rosła, lecz łączne skutki tych przedsięwzięć oznaczałyby zmniejszenie liczby przypadków w Chinach o 96%.