Co to jest życie? - Carl Zimmer - ebook + książka

Co to jest życie? ebook

Zimmer Carl

5,0

Opis

Z tej książki dowiesz się:

Czy w kosmos wysłano kiedyś tysiąc miniaturowych mózgów?

W jaki sposób proste organizmy rozwiązują problemy, nad którymi matematycy głowią się od stuleci?

Czy odkrycie radu pozwoliło poznać sekret życia?

Jak to możliwe, że po obfitym posiłku wąż tak bardzo powiększa swoje narządy?

Mimo że biolodzy zdobyli przez stulecia ogromną wiedzę na temat różnych gatunków i dokonują rzeczy, o których niedawno jeszcze nikomu się nie śniło, to nadal nie potrafią podać definicji życia. Zapytani, jąkają się, zwodzą, kluczą, by wreszcie rozpaczliwie burknąć: „Życie jest tym, co JEST”, lub bardziej obrazowo wydukać: „Bycie żywym to niebycie martwym”.

Większość ludzi na pytanie, czy żyją, bez kłopotu odpowiedziałaby twierdząco. Dlaczego więc kryteria życia tak bardzo wymykają się przedstawicielom nauk przyrodniczych? Dzięki naszym mózgom szybko dostrzegamy żywych ludzi dookoła, z przedstawicielami innych gatunków idzie nam już jednak trochę gorzej. Biolodzy wskazują na różne cechy, którymi wyróżniają się żyjące istoty : metabolizm, zdolność do gromadzenia informacji, utrzymania homeostazy, reprodukcji, ewolucji.

Carl Zimmer, znakomity popularyzator nauki, autor bestsellera „Śmiech ma po matce”, wyrusza w poszukiwaniu odpowiedzi na te życiowe pytania: odwiedza laboratoria i jaskinie, karmi węże i eksperymentuje z genami. Pokazuje, jak odmiennie podchodzą do życia różne istoty i jak mgliste i pełne zagadek pozostaje pogranicze życia – zarówno jego początek, jak i koniec.

Cóż, może rację miał zespół Opus, który w latach osiemdziesiątych śpiewał po prostu: „Live is life”...

 

KSIĄŻKI DOBRE NIE TYLKO W TEORII!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 517

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aniakow07

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wnikliwy przegląd różnych teorii z wielu dziedzin.
00
Pawelshoppinguk

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna ksiazka, lecz tylko dla zainteresowanych
00
Arkadiusz1001

Nie oderwiesz się od lektury

Piguła wiedzy o poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie "Co to jest życie?".
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Life’s Edge: The Se­arch for What It Me­ans to Be Alive
Co­py­ri­ght © 2021 by Carl Zim­mer All ri­ghts re­se­rved. Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Jan Dzierz­gow­ski, 2023
Re­dak­tor ini­cju­jący: Szy­mon Lan­gow­ski
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Ga­briela Nie­miec
Re­dak­cja me­ry­to­ryczna: dr Mag­da­lena Durda-Ma­sny
Ko­rekta: Mał­go­rzata Ku­śnierz, Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny se­rii i ła­ma­nie: Ma­te­usz Cze­kała
Pro­jekt gra­ficzny se­rii i okładki: To­masz Ma­jew­ski
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-66981-67-6
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Grace,która jest moją mi­ło­ściąi moim ży­ciem

Wstęp

Po­gra­ni­cze

Je­sie­nią 1904 roku w La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha prze­pro­wa­dzano mnó­stwo cie­ka­wych eks­pe­ry­men­tów[1]. Chmury rtęci roz­bły­ski­wały nie­bie­skim świa­tłem, oło­wiane cy­lin­dry krę­ciły pi­ru­ety na mie­dzia­nych tar­czach. Fi­zycy, nie tylko z An­glii, ale wręcz z ca­łego globu, nie znali miej­sca bar­dziej eks­cy­tu­ją­cego niż ten po­ro­śnięty blusz­czem bu­dy­nek przy Free School Lane w sa­mym sercu Cam­bridge, można było tam bo­wiem ba­wić się pod­sta­wo­wym bu­dul­cem wszech­świata. W ist­nym gąsz­czu ma­gne­sów, lamp próż­nio­wych i ogniw gal­wa­nicz­nych ła­two by­łoby prze­oczyć pe­wien mały, ci­chy, skromny eks­pe­ry­ment – ot, tylko szklana pro­bówka za­tkana watą, wy­peł­niona do po­łowy kil­koma łyż­kami bu­rego bu­lionu.

A jed­nak w tej pro­bówce bu­dziło się do ży­cia coś, co kilka mie­sięcy póź­niej za­dzi­wiło cały świat. Wkrótce ga­zety okrzyk­nęły eks­pe­ry­ment jed­nym z naj­bar­dziej nie­zwy­kłych osią­gnięć w dzie­jach na­uki. Pe­wien dzien­ni­karz opi­sał za­war­tość pro­bówki jako „naj­pry­mi­tyw­niej­szą formę ży­cia, «bra­ku­jące ogniwo» mię­dzy świa­tem nie­orga­nicz­nym a or­ga­nicz­nym”[2].

Owo naj­pry­mi­tyw­niej­sze ży­cie było dzie­łem trzy­dzie­sto­jed­no­let­niego fi­zyka na­zwi­skiem John Bu­tler Burke[3]. Na fo­to­gra­fiach z tam­tego okresu wi­dzimy jego chło­pięcą twarz za­bar­wioną me­lan­cho­lią. Uro­dził się w Ma­nili, jego matka była Fi­li­pinką, oj­ciec zaś Ir­land­czy­kiem. Jako młody chło­piec po­je­chał do Du­blina, by po­bie­rać tam na­uki, po­tem tra­fił do Tri­nity Col­lege, gdzie zaj­mo­wał się pro­mie­nio­wa­niem rent­ge­now­skim, ba­dał dy­nama i ta­jem­ni­cze iskry krze­sane przy uży­ciu cu­kru. Tri­nity przy­znało mu złoty me­dal w dzie­dzi­nie fi­zyki i che­mii. Je­den z pro­fe­so­rów chwa­lił go na­stę­pu­jąco: „To czło­wiek zdolny za­ra­żać in­nych en­tu­zja­zmem, z któ­rym sam pod­cho­dzi do swo­jej pracy”[4]. Skoń­czyw­szy stu­dia, Burke prze­niósł się z Du­blina do An­glii i uczył na roz­ma­itych uni­wer­sy­te­tach. Jego oj­ciec zmarł, matka – „stara i nie­zwy­kle ma­jętna ko­bieta”[5], jak wspo­mi­nał póź­niej Burke – szczo­drze ło­żyła na utrzy­ma­nie syna i jego ka­rierę na­ukową. W 1898 roku Burke tra­fił do La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha.

Ni­gdy w hi­sto­rii w żad­nym in­nym miej­scu na Ziemi fi­zycy nie do­ko­nali w tak krót­kim cza­sie tak wielu od­kryć w dzie­dzi­nie ma­te­rii i ener­gii. Naj­now­szym osią­gnię­ciem mógł się po­chwa­lić kie­row­nik la­bo­ra­to­rium Jo­seph John Thom­son, który do­piero co od­krył elek­tron. Przez pierw­szych kilka lat Burke kon­ty­nu­ował jego dzieło i pro­wa­dził eks­pe­ry­menty po­świę­cone tym za­gad­ko­wym cząst­kom; pró­bo­wał usta­lić choćby, w jaki spo­sób elek­trony roz­świe­tlają chmury gazu. Po­tem jed­nak uwio­dła go inna ta­jem­nica. Po­dob­nie jak wielu mło­dych fi­zy­ków z La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha, za­czął się ba­wić nowo od­kry­tym pro­mie­nio­twór­czym pier­wiast­kiem: ra­dem.

Kilka lat wcze­śniej, w 1896 roku, fran­cu­ski fi­zyk Henri Be­cqu­erel jako pierw­szy do­wiódł, że zwy­kła ma­te­ria po­trafi emi­to­wać dziwną formę ener­gii. Owi­nął sól uranu w czarne płótno, po­ło­żył je obok kli­szy fo­to­gra­ficz­nej i prze­ko­nał się, że uran utwo­rzył na kli­szy oso­bliwe cie­nie. Naj­wy­raź­niej pier­wia­stek emi­to­wał ja­kie­goś ro­dzaju cząstki. Idąc tro­pem ba­dań Be­cqu­erela, Ma­ria i Pierre Cu­rie wy­eks­tra­ho­wali uran z rudy zwa­nej blendą smo­li­stą. Przy oka­zji od­kryli, że część ener­gii po­cho­dzi od in­nego pier­wiastka. Nadali mu na­zwę „rad”, zaś nową formę ener­gii ochrzcili mia­nem ra­dio­ak­tyw­no­ści.

Rad emi­to­wał tak wiele pro­mie­nio­wa­nia, że był cie­pły w do­tyku. Umiesz­czony na bryle lodu to­pił tyle za­mar­z­nię­tej wody, ile sam wa­żył. Kiedy Ma­ria i Pierre po­łą­czyli go z fos­fo­rem, ten za­świe­cił w ciem­no­ści. Wie­ści o tym rzad­kim, eg­zo­tycz­nym pier­wiastku roz­cho­dziły się lo­tem bły­ska­wicy i wkrótce rad stał się praw­dziwą sen­sa­cją. W No­wym Jorku tan­cerki w ko­stiu­mach po­kry­tych świe­cą­cym ra­dem da­wały wy­stępy w za­ciem­nio­nych ka­sy­nach. Lu­dzie za­sta­na­wiali się, czy bę­dzie on fi­la­rem no­wej cy­wi­li­za­cji. „Kto wie, może spełni się chi­me­ryczne ma­rze­nie al­che­mi­ków: po­wsta­nie lampa zdolna świe­cić bez końca, nie­zu­ży­wa­jąca nafty”[6], spe­ku­lo­wał pe­wien che­mik. Zda­wało się też, że rad do­daje wi­goru, ogrod­nicy opró­szali nim więc kwiaty, prze­ko­nani, że dzięki temu będą ro­sły wy­żej, a wiele osób piło „płynne słońce” jako re­me­dium na roz­ma­ite cho­roby, w tym rów­nież na no­wo­twory.

To wła­śnie no­wo­twór za­bił Ma­rię Cu­rie w 1934 roku, za­pewne dla­tego, że przez dłu­gie lata wy­ko­rzy­sty­wała w pracy rad i inne pier­wiastki pro­mie­nio­twór­cze. Dziś, kiedy ro­zu­miemy już, jak śmier­tel­nie groźna jest ra­dio­ak­tyw­ność, trudno wy­obra­zić so­bie, że kto­kol­wiek wie­rzył w wi­talną moc radu, jed­nak na po­czątku XX stu­le­cia na­ukowcy wie­dzieli za­ska­ku­jąco mało na te­mat istoty ży­cia – w naj­lep­szym ra­zie mo­gli stwier­dzić, że kryje się ona w ga­la­re­to­wa­tej sub­stan­cji we­wnątrz ko­mó­rek, którą okre­ślili mia­nem pro­to­pla­zmy. Owa sub­stan­cja ja­kimś cu­dem po­zwa­lała ko­mór­kom funk­cjo­no­wać, łą­czyć się w żywe or­ga­ni­zmy, była też prze­ka­zy­wana z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. I w za­sa­dzie nic wię­cej nie wie­dziano na sto pro­cent, nie dziwi za­tem, że roz­wa­żano naj­roz­ma­it­sze po­my­sły i kon­cep­cje.

Burke do­strze­gał do­nio­słe po­do­bień­stwa mię­dzy ży­ciem a ra­dio­ak­tyw­no­ścią. Atom radu po­tra­fił przejść we­wnętrzną prze­mianę ni­czym larwa prze­ista­cza­jąca się w mo­tyla. „Zmie­nia swoją sub­stan­cję – w pew­nym ogra­ni­czo­nym sen­sie żyje – a jed­nak za­wsze po­zo­staje taki sam”, pi­sał Burke w ar­ty­kule z 1903 roku. I do­da­wał:

Sto­so­wane przez bio­lo­gów roz­róż­nie­nie tak zwa­nej mar­twej ma­te­rii i ma­te­rii oży­wio­nej, na po­zór nie do prze­zwy­cię­że­nia, na­leży tedy uznać za fał­szywe. [...] Wszelka ma­te­ria jest żywa – oto moja teza[7].

Pa­mię­tajmy, że Burke wy­po­wia­dał się jako na­uko­wiec, a nie jako mi­styk. „Win­ni­śmy za­cho­wać ostroż­ność, nie dajmy się po­nieść wy­obraźni. Nie wolno nam za­brnąć w kra­inę fan­ta­zji, w sferę my­śli, któ­rej nie pod­pie­rają fakty wy­wie­dzione z eks­pe­ry­men­tów”, prze­strze­gał. W celu zwe­ry­fi­ko­wa­nia swo­jej hi­po­tezy za­pro­jek­to­wał za­tem do­świad­cze­nie: po­sta­no­wił wy­ko­rzy­stać rad, aby stwo­rzyć ży­cie z nie­oży­wio­nej ma­te­rii.

Za­czął od spo­rzą­dze­nia bu­lionu. Ob­go­to­wał parę ka­wał­ków wo­ło­winy w wo­dzie, do­dał sól i że­la­tynę, a uzy­skany wy­war prze­lał do pro­bówki i ją pod­grzał. Cie­pło znisz­czyło wszel­kie kro­wie ko­mórki i mi­kroby; po­zo­stała tylko ste­rylna mie­szanka mar­twych czą­ste­czek.

Przy­szła za­tem pora na ko­lejny krok: Burke przy­go­to­wał szczyptę soli radu i umie­ścił ją w ma­leń­kiej za­pie­czę­to­wa­nej fiolce, którą za­wie­sił nad bu­lio­nem. Fiolka była owi­nięta pla­ty­no­wym dru­ci­kiem. Kiedy Burke go po­cią­gnął, pę­kła, a rad wpadł do bu­lionu.

Ra­dio­ak­tywna zupa go­to­wała się przez całą noc. Na­stęp­nego dnia Burke zo­ba­czył, że za­szła zmiana: na po­wierzchni utwo­rzyła się chmur­ko­wata war­stwa. Po­brał próbkę, gdyż chciał się prze­ko­nać, czy nie stało się to za sprawą ja­kichś bak­te­rii, które ska­ziły roz­twór. Roz­pro­wa­dził ją na szalce Pe­triego wy­ło­żo­nej po­żywką bak­te­ryjną. Gdyby w chmur­ko­wa­tej sub­stan­cji kryły się mi­kroby, dzięki po­żywce szybko za­czę­łyby się mno­żyć i po­wsta­łyby ła­twe do za­ob­ser­wo­wa­nia ko­lo­nie.

Ale ko­lo­nie nie po­wstały. Skoro tak, Burke do­szedł do wnio­sku, że sub­stan­cja nie ma po­cho­dze­nia bak­te­ryj­nego. Wziął ko­lejną próbkę, umie­ścił ją na szkiełku, obej­rzał pod mi­kro­sko­pem i zo­ba­czył roz­ma­ite kro­peczki, o wiele mniej­sze od bak­te­rii. Kilka go­dzin póź­niej spraw­dził po­now­nie – kro­peczki znik­nęły. Na­za­jutrz jed­nak wró­ciły i Burke za­czął je ry­so­wać; do­ku­men­to­wał zmiany roz­miaru i kształtu. Przez na­stęp­nych kilka dni zmie­niły się w ku­leczki z ze­wnętrzną otoczką i we­wnętrz­nym ją­drem. Roz­cią­gnęły się i przy­brały kształt han­tli. Pęcz­niały, two­rzyły mi­nia­tu­rowe kwiatki, dzie­liły się, aż w końcu, po dwóch ty­go­dniach, się roz­pa­dły. Można by rzec: umarły.

Gdy Burke szki­co­wał te zmienne kształty, miał pew­ność, że to nie bak­te­rie. Były zbyt małe i – co waż­niej­sze – roz­pusz­czały się w wo­dzie. Bak­te­riom ni­gdy nic po­dob­nego się nie przy­tra­fiało. Za­ra­zem Burke był prze­ko­nany, że te ra­dowe kleksy to nie krysz­tały ani żadne inne znane formy nie­oży­wio­nej ma­te­rii. „Za­słu­gują na za­li­cze­nie ich do grona ży­wych istot”[8], kon­klu­do­wał na­uko­wiec. Udało mu się stwo­rzyć, jak sam to okre­ślał, „sztuczne ży­cie” – od­na­lazł ży­jątka nie­znane wcze­śniej na­uce. Nadał im na­zwę upa­mięt­nia­jącą pier­wia­stek, z któ­rego się zro­dziły: ra­dioby.

Nie po­tra­fił do­kład­nie wy­ja­śnić, w jaki spo­sób po­wstały; spe­ku­lo­wał, że kiedy wrzu­cił rad do bu­lionu, pier­wia­stek za­pew­nił znaj­du­ją­cym się tam czą­stecz­kom moż­li­wość roz­woju, or­ga­ni­za­cji i re­pro­duk­cji. „W bu­lio­nie były skład­niki pro­to­pla­zmy – pi­sał póź­niej. – Siła ży­ciowa kryła się jed­nak w ra­dzie”[9].

W grud­niu 1904 roku uczeni z La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha zło­żyli hołd Burke’owi i jego od­kry­ciu pod­czas co­rocz­nej ko­la­cji, od­by­wa­ją­cej się w jed­nej z re­stau­ra­cji w Cam­bridge. Wszy­scy przy­wdziali ele­ganc­kie stroje wie­czo­rowe i na me­lo­dię sta­rej pio­senki z mu­sic-hallu za­śpie­wali gromko tekst uło­żony przez fi­zyka Franka Hor­tona. Utwór no­sił ty­tuł Atom radu:

Z blendy smo­li­stej do­byty,

Ja, atom radu, po­cho­dzę,

Lecz wkrótce w hel się za­mie­nię,

Roz­trwo­niw­szy ener­gię po dro­dze.

Fi­zycy śpie­wali o pro­mie­niach gamma i beta emi­to­wa­nych przez rad, na­stęp­nie zaś prze­szli do eks­pe­ry­mentu Burke’a:

Jam główną z ży­cia na­mia­stek,

Po­noć z gliny po­wstały zwie­rzęta,

W bu­lio­nie się po­czął pier­wia­stek

I już ży­cia hi­sto­ria za­częta![10]

Pięć mie­sięcy póź­niej, 25 maja 1905 roku, na ła­mach cza­so­pi­sma „Na­ture” Burke opu­bli­ko­wał pierw­sze do­nie­sie­nia na te­mat ra­dio­bów. Opis swo­jego eks­pe­ry­mentu okra­sił trzema nie­zbyt wy­raź­nymi, nieco roz­ma­za­nymi ry­sun­kami przed­sta­wia­ją­cymi „istoty o wy­so­kim po­zio­mie or­ga­ni­za­cji”. Na ko­niec uza­sad­nił na­zwę „ra­dioby”, która „pod­kre­śla po­do­bień­stwo mię­dzy nimi a mi­kro­bami, za­ra­zem zaś przy­po­mina o ich szcze­gól­nej na­tu­rze i po­cho­dze­niu”[11].

Wkrótce do Burke’a za­częli się do­bi­jać dzien­ni­ka­rze. Z po­czątku na­uko­wiec pró­bo­wał nie roz­dmu­chi­wać swo­jego od­kry­cia i nie wy­cią­gać zbyt da­leko idą­cych wnio­sków, lecz z cza­sem jego siła woli mur­szała ni­czym kłoda sta­rego drzewa pod­gry­za­nego przez kor­niki. Pier­wiastki ra­dio­ak­tywne oka­zały się za­ska­ku­jąco roz­po­wszech­nione, mó­wił i spe­ku­lo­wał, że za­pewne ra­dioby spo­tkać można na ca­łej pla­ne­cie. „Nie­wy­klu­czone, że wła­śnie tak po­wstało ży­cie na Ziemi”, po­wie­dział pew­nemu re­por­te­rowi[12].

Pu­blika była za­chwy­cona. „Czy rad po­zwo­lił od­kryć se­kret ży­cia?”, py­tał „New York Ti­mes”. Ra­dioby Burke’a „pla­sują się mię­dzy znie­ru­cho­miałą, in­er­cyjną ma­te­rią nie­oży­wioną a oso­bli­wym pul­so­wa­niem ro­dzą­cej się wi­tal­no­ści”[13].

Dzięki pra­sie Burke zy­skał rów­nie wielki roz­głos co ra­dioby. „John Bu­tler Burke z dnia na dzień stał się naj­sław­niej­szym na­ukow­cem w Wiel­kiej Bry­ta­nii”[14], do­no­sił „New York Ti­mes”. Z ko­lei lon­dyń­ski „Ti­mes” za­li­czył go do grona „wy­bit­nych mło­dych fi­zy­ków w na­szym kraju” i przy­znał mu miano czło­wieka, który „może po­chwa­lić się jed­nym z naj­wspa­nial­szych od­kryć w dzie­jach”[15]. Inny bry­tyj­ski au­tor oce­niał: „Wo­kół pana Burke’a wy­bu­chła na­gła wrzawa, co za­zwy­czaj przy­tra­fia się u nas tylko nie­prze­cięt­nym spor­tow­com”[16]. Burke wspo­mi­nał póź­niej, że li­sty z py­ta­niami na te­mat ra­dio­bów przy­cho­dziły „z naj­dal­szych za­kąt­ków Ziemi”.

Roz­ko­szo­wał się sławą; za­miast pro­wa­dzić ko­lejne eks­pe­ry­menty w La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha, po­dró­żo­wał z wy­kła­dami, uzbro­jony w szklane prze­zro­cza. Cza­so­pi­sma szczo­drze mu pła­ciły, mie­sięcz­nik „World’s Work” po­rów­nał go na­wet do Dar­wina. Ra­dioby „wy­wo­łały bo­daj in­ten­syw­niej­szą de­batę niż ja­kie­kol­wiek wy­da­rze­nie w świe­cie na­uko­wym od czasu uka­za­nia się O po­wsta­wa­niu ga­tun­ków”[17], gło­sił pe­rio­dyk. W 1859 roku Char­les Dar­win przed­sta­wił teo­rię opi­su­jącą, w jaki spo­sób ewo­lu­ują żywe istoty. Te­raz, bli­sko pół wieku póź­niej, Burke po­sta­no­wił roz­wi­kłać jesz­cze więk­szą ta­jem­nicę i od­kryć na­turę ży­cia. Po­tężne lon­dyń­skie wy­daw­nic­two Chap­man and Hall pod­pi­sało z nim umowę na książkę. Uka­zała się ona w 1906 roku i no­siła ty­tuł: O po­cho­dze­niu ży­cia. Jego fi­zyczna pod­stawa i de­fi­ni­cja[18].

O ile z po­czątku Burke wy­ka­zy­wał się ostroż­no­ścią, o tyle te­raz zu­peł­nie się jej wy­zbył. W książce wy­po­wia­dał się na te­mat wła­ści­wo­ści ży­wych sub­stan­cji, na te­mat „po­gra­ni­cza mię­dzy kró­le­stwem mi­ne­ra­łów a kró­le­stwem ro­ślin”, na te­mat en­zy­mów, ją­der ko­mór­ko­wych, swo­jej elek­trycz­nej teo­rii ma­te­rii i wresz­cie tego, co okre­ślał mia­nem „tre­ści umy­sło­wych”. De­fi­ni­cja tych ostat­nich brzmiała nie­stety nie­zbyt zro­zu­miale: owe tre­ści Burke na­zy­wał „per­cep­cjami uni­wer­sal­nego umy­słu, sta­no­wią­cego «wielki ocean my­śli», w któ­rym ży­jemy, po­ru­szamy się i by­tu­jemy”[19].

Słowa te oka­zały się po­cząt­kiem końca ika­ro­wego lotu. Re­cen­zenci bru­tal­nie obe­szli się z książką i Bur­kiem, wzgar­dli­wie wy­ty­ka­jąc mu py­chę. Oto fi­zyk przed­sta­wia swoje po­glądy do­ty­czące na­tury ży­cia, choć nie zna na­wet róż­nicy mię­dzy chlo­ro­fi­lem a chro­ma­tyną. „Bio­lo­gia z pew­no­ścią nie jest mocną stroną au­tora”[20], stwier­dzał ja­do­wi­cie pe­wien re­cen­zent.

Jesz­cze strasz­liw­szy wy­rok wy­dali inni na­ukowcy. W. A. Do­uglas Rudge, nie­gdyś pra­cow­nik La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha, po­sta­no­wił po­wtó­rzyć eks­pe­ry­ment z ra­dio­bami. Ob­my­ślił po­nadto kilka do­dat­ko­wych wa­rian­tów, by wy­niki stały się bar­dziej wia­ry­godne – oprócz bu­lionu wy­ko­rzy­stał też wodę de­sty­lo­waną oraz kra­nówkę. Za­miast iść w ślady Burke’a i spo­rzą­dzać, jak to okre­ślił, „byle ry­sunki”[21], udo­ku­men­to­wał wszystko na fo­to­gra­fiach. Kiedy ugo­to­wał bu­lion na wo­dzie de­sty­lo­wa­nej, nie po­wstały żadne ra­dioby. W kra­nówce udało się zna­leźć czą­steczki o dziw­nych kształ­tach, ale z pew­no­ścią nie były to ży­cio­po­dobne ra­dioby ry­so­wane przez Burke’a.

Burke twier­dził, że Rudge to zwy­czajny ama­tor, ale inni uczeni uznali, że ra­port tego dru­giego, prze­ka­zany To­wa­rzy­stwu Kró­lew­skiemu, osta­tecz­nie roz­strzyga kwe­stię ra­dio­bów. „Pan Rudge prze­pro­wa­dził do­świad­cze­nia, któ­rymi pan Burke po­wi­nien był się za­jąć już dawno temu”, ogło­sił Nor­man Ro­bert Camp­bell, fi­zyk z La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha. „Przed­sta­wiono prze­ko­nu­jące do­wody, że «ko­mórki», czyli ra­dioby, to je­dy­nie małe bą­belki wody w że­la­ty­nie, po­wstałe za sprawą dzia­ła­nia soli”[22].

We wrze­śniu 1906 roku Camp­bell przy­pu­ścił za­cie­kły atak prze­ciwko Burke’owi w re­cen­zji O po­cho­dze­niu ży­cia. Chęt­nie się­gał do ar­gu­men­tów ad per­so­nam.

Pan Burke nie kształ­cił się w Cam­bridge; prze­wi­nął się przez dwie inne uczel­nie, za­nim przy­był tu jako doj­rzały stu­dent – pi­sał po­gar­dli­wie Camp­bell. – Nad­uży­ciem jest na­zy­wa­nie go w kon­tek­ście jego naj­now­szych pu­bli­ka­cji „pra­cow­ni­kiem La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha”. Kilka lat temu pro­wa­dził tam pewne ba­da­nia w dzie­dzi­nie fi­zyki. Po­nadto pod­czas eks­pe­ry­men­tów do­ty­czą­cych bio­lo­gii tego, co na­zywa ra­dio­bami, wy­ko­rzy­stał swój dawny po­kój la­bo­ra­to­ryjny. Prze­cho­wy­wał tam kilka pro­bó­wek, w któ­rych „doj­rze­wały” te istoty.

Mniej wię­cej w tam­tym okre­sie Burke prze­stał pra­co­wać w La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha. Nikt nie wie, czy od­szedł z wła­snej woli, czy zo­stał wy­rzu­cony. W grud­niu 1906 roku cały per­so­nel znowu ze­brał się na uro­czy­stej ko­la­cji. Było co świę­to­wać: Thom­son wła­śnie otrzy­mał Na­grodę No­bla. Jed­nak za­miast ody na cześć elek­tronu uczest­nicy od­śpie­wali pio­senkę na­pi­saną przez ma­te­ma­tyka Al­freda Ar­thura Robba na me­lo­dię Za­ko­cha­nej zło­tej rybki z mu­si­calu Gej­sza z 1896 roku.

Pio­senka no­siła ty­tuł Ra­diob.

Ra­diob pły­wał so­bie w ro­sole,

Jak to ra­dioby mają w zwy­czaju.

Aż Bu­tler Burke za­wo­łał: „O raju!”,

Kiedy w oku­lar mi­kro­skopu zer­ka­jąc,

Uj­rzał isto­tek tych swa­wole.

I rzekł: „Ten ra­diob do­wo­dzi,

Że ży­cie z radu po­cho­dzi!

A, co waż­niej­sze, to do­wód wy­ma­rzony,

Że do­prawdy wy­bitny jest ze mnie uczony!”[23]

Przez na­stępne lata, aż do śmierci w 1946 roku, Burke sta­czał się po równi po­chy­łej. Gdy opu­ścił La­bo­ra­to­rium Ca­ven­di­sha, nikt nie chciał za­ofe­ro­wać mu po­rząd­nej pro­fe­sury. Pe­rio­dyki prze­stały in­te­re­so­wać się jego po­my­słami. Na­pi­sał dwie po­tężne książki, ale długo nie mógł zna­leźć wy­dawcy. Stra­cił do­chód z wy­kła­dów i ar­ty­ku­łów, na do­bitkę matka prze­stała wy­pła­cać mu kie­szon­kowe. Pod­czas pierw­szej wojny świa­to­wej utrzy­my­wał się, pra­cu­jąc jako in­spek­tor sa­mo­lo­tów, ale po kilku mie­sią­cach mu­siał zre­zy­gno­wać z po­wodu pro­ble­mów ze zdro­wiem. W 1916 roku wy­stą­pił do Kró­lew­skiego Fun­du­szu Li­te­rac­kiego o po­życzkę, by uchro­nić się przed „wid­mem ban­kruc­twa”[24]. Jego wnio­sek zo­stał od­rzu­cony.

Przez mo­ment wy­da­wało się, że Burke zdoła od­kryć ta­jem­nicę ży­cia, na­kre­ślić mapę jego po­gra­ni­cza. Ale ży­cie go po­ko­nało. W 1931 roku, ćwierć wieku po krót­kiej chwili sławy, opu­bli­ko­wał swoje opus ma­gnum, dzieło no­szące ty­tuł Po­wsta­nie ży­cia, książkę bę­dącą nie­składną mie­sza­niną bzdur. „Burke kom­plet­nie od­pły­nął”[25], oce­niał póź­niej hi­sto­ryk Luis Cam­pos. Na­uko­wiec brał na po­waż­nie le­wi­ta­cję i inne zja­wi­ska nad­przy­ro­dzone. Po­zo­stał wierny swym ra­dio­bom, dawno już za­po­mnia­nym przez ludz­kość. Twier­dził, że ży­cie zro­dziło się z „fal czasu”, prze­pły­wa­ją­cych mię­dzy po­szcze­gól­nymi jed­nost­kami umy­słu, które skła­dają się na wszech­świat.

Im wię­cej roz­my­ślał na te­mat ży­cia, tym mniej je ro­zu­miał. Po­dał na­wet de­fi­ni­cję, ale brzmiała ona jak wo­ła­nie o po­moc: „Ży­cie jest tym, co JEST”[26].

• • •

W szkole nie uczono mnie o Burke’u – za­miast tego po­zna­łem stan­dar­dowy pan­teon bio­lo­gów, któ­rych kon­cep­cje oka­zały się trafne. Do­wie­dzia­łem się więc o Dar­wi­nie i jego drze­wie ży­cia, o Men­dlu i grosz­kach dzie­dzi­czą­cych okre­ślone ce­chy, o Lo­uisie Pa­steu­rze i cho­ro­bo­twór­czych za­raz­kach. Ła­twiej jest po pro­stu prze­ska­ki­wać od jed­nego sław­nego bo­ha­tera do dru­giego, igno­ru­jąc wszystko, co wy­da­rzyło się po dro­dze, a więc brnię­cie w ślepe za­ułki, ule­ga­nie fa­ta­mor­ga­nom, po­rażki, sławę, która się prze­ter­mi­no­wała.

Kiedy za­czą­łem pi­sać na te­mat bio­lo­gii, na­dal nie wie­dzia­łem nic o Burke’u. Mia­łem szczę­ście po­znać wiele form ży­cia, a także na­ukow­ców, któ­rzy je stu­diują: wy­ła­wia­łem ślu­zice z wód pół­noc­nego Atlan­tyku, wę­dro­wa­łem po la­sach igla­stych w Ka­ro­li­nie Pół­noc­nej w po­szu­ki­wa­niu mu­cho­łó­wek, wi­dzia­łem oran­gu­tany wy­le­gu­jące się w ko­ro­nach drzew su­ma­trzań­skiej dżun­gli. Uczeni dzie­lili się ze mną swo­imi od­kry­ciami na te­mat wspa­nia­łej wy­dzie­liny wy­twa­rza­nej przez ślu­zice, owa­do­bój­czych en­zy­mów pro­du­ko­wa­nych przez mię­so­żerne ro­śliny, na­rzę­dzi z pa­tyka, które po­trafi zro­bić oran­gu­tan.

Wszy­scy ci na­ukowcy gro­ma­dzą fan­ta­styczną wie­dzę, lecz zaj­mują się bar­dzo nie­wiel­kimi wy­cin­kami rze­czy­wi­sto­ści. Ba­daczka po­świę­ca­jąca całą ka­rierę na ob­ser­wo­wa­nie oran­gu­ta­nów nie ma czasu, by stać się eks­pertką od mu­cho­łó­wek. Oran­gu­tan i mu­cho­łówka mają pewną ar­cy­ważną wspólną ce­chę: są żywe. Je­śli jed­nak za­py­tać bio­loga, co to zna­czy, że ja­kaś istota żyje, roz­mowa zrobi się dość nie­zręczna. Za­czną się uniki albo ją­ka­nie. Być może bio­log za­pro­po­nuje ja­kąś ku­lawą od­po­wiedź, która po uważ­niej­szym na­my­śle okaże się kom­plet­nie nie­trafna. Przed­sta­wi­ciele nauk przy­rod­ni­czych na co dzień po pro­stu nie my­ślą o ta­kich spra­wach.

Od dawna zdu­mie­wało mnie, skąd ta nie­chęć, bo kwe­stia istoty ży­cia prze­wija się przez hi­sto­rię na­uki co naj­mniej od czte­rech stu­leci. Jest ni­czym nurt pod­ziem­nej rzeki. Gdy fi­lo­zo­fo­wie i przy­rod­nicy za­częli kon­tem­plo­wać świat stwo­rzony z po­ru­sza­ją­cej się ma­te­rii, mu­sieli za­dać so­bie py­ta­nie, pod ja­kim wzglę­dem ży­cie różni się od ca­łej reszty wszech­świata. Szu­ka­jąc od­po­wie­dzi, do­ko­nali wielu od­kryć, ale też po­peł­nili liczne błędy. Burke by­naj­mniej nie był wy­jąt­kiem. Przy­kła­dowo, w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych XIX stu­le­cia wielu uczo­nych uwie­rzyło, że całe dno oce­anu jest usłane war­stwą pro­to­pla­zmy. Mimo że od tam­tego czasu mi­nęło sto pięć­dzie­siąt lat, a bio­lo­dzy zdo­byli ogromną wie­dzę na te­mat ży­wych istot, na­dal nie po­tra­fią się do­ga­dać co do de­fi­ni­cji ży­cia.

Za­dzi­wiony tym sta­nem rze­czy, po­sta­no­wi­łem wy­ru­szyć na po­szu­ki­wa­nia. Za­czą­łem w sa­mym sercu kra­iny ży­cia. Każdy z nas ma pew­ność, że żyje, że pew­nego dnia się uro­dził i pew­nego dnia umrze. Czu­jemy się ży­wymi isto­tami, na­wet je­śli nie do końca ro­zu­miemy, co to ozna­cza. Wiemy też, że ist­nieją inne żywe stwo­rze­nia, na przy­kład węże czy drzewa, choć nie mo­żemy za­py­tać ich wprost, co czują. Po­le­gamy na li­ście okre­ślo­nych cech szcze­gól­nych, które wszyst­kie stwo­rze­nia wy­dają się po­sia­dać. Za­ją­łem się więc owymi ce­chami: po­zna­łem stwo­rze­nia speł­nia­jące kry­te­ria ży­cia na naj­bar­dziej nie­zwy­kłe, wy­jąt­kowe spo­soby. Osta­tecz­nie do­tar­łem więc na mgli­ste po­gra­ni­cze mię­dzy tym, co żywe, a tym, co nie­oży­wione[27]. Gdy się tam zna­la­złem, nie­które kry­te­ria oka­zały się co­kol­wiek pro­ble­ma­tyczne. Po­nadto wła­śnie tam spo­tka­łem wresz­cie Johna Bu­tlera Burke’a i po­znaw­szy jego hi­sto­rię, uzna­łem, że za­słu­guje on na miej­sce w na­szej pa­mięci. Ze­tkną­łem się rów­nież z jego na­uko­wymi po­tom­kami na­dal eks­plo­ru­ją­cymi po­gra­ni­cze, pró­bu­jąc usta­lić, jak po­wstało ży­cie i jak dziwne formy może przy­bie­rać w in­nych świa­tach.

Pew­nego dnia ludz­kość zdoła praw­do­po­dob­nie na­szki­co­wać mapę, dzięki któ­rej tego ro­dzaju po­dróż sta­nie się ła­twiej­sza. Nie­wy­klu­czone, że za kilka stu­leci lu­dzie spoj­rzą wstecz, przyj­rzą się na­szym pró­bom zro­zu­mie­nia ży­cia i nie będą mo­gli uwie­rzyć, że wy­ka­za­li­śmy się taką śle­potą. Cztery stu­le­cia temu nasi przod­ko­wie pa­trzyli w nocne niebo i wi­dzieli ta­jem­ni­cze świa­tła, które wę­dro­wały, pę­dziły, roz­bły­ski­wały w ciem­no­ści. Paru astro­no­mów miało już na ich te­mat pewne po­my­sły; tłu­ma­czyli, dla­czego świa­tła po­ru­szają się po ta­kiej, a nie in­nej tra­jek­to­rii, lecz wiele ów­cze­snych teo­rii z cza­sem oka­zało się błęd­nych. Póź­niej­sze po­ko­le­nia spo­glą­dały w górę i wi­działy pla­nety, ko­mety, czer­wone ol­brzymy, naj­róż­niej­sze ciała nie­bie­skie po­słuszne pra­wom fi­zyki, moż­liwe do opi­sa­nia za po­mocą jed­no­li­tej teo­rii. Nie wiemy, kiedy po­wsta­nie teo­ria ży­cia. Mo­żemy je­dy­nie mieć na­dzieję, że uda nam się po­żyć na tyle długo, by jej do­cze­kać.

Część pierw­sza

Oży­wie­nie

Roz­dział pierw­szy

„Duch wstę­puje w ko­ści,co są w ło­nie brze­mien­nej”

Scho­dzi­łem krętą ser­pen­tyną, po pra­wej mia­łem ścianę pia­sku, z któ­rej gdzie­nie­gdzie wy­ra­stały by­lice, pod no­gami czu­łem stro­mi­znę zbo­cza i by­łem w pełni świa­domy tego, że żyję. Po wielu ostrych za­krę­tach uj­rza­łem sze­roką opusz­czoną plażę bie­gnącą na pół­noc i two­rzącą wstęgę wy­brzeża mię­dzy wy­so­kimi, strze­li­stymi kli­fami a Pa­cy­fi­kiem. Da­leko nad mo­rzem słońce scho­wało się za chmu­rami, na ca­łym nie­bie roz­cią­gnęła się biała za­słona. Wcze­śniej tego dnia, w po­koju ho­te­lo­wym, prze­czy­ta­łem w te­le­fo­nie, że jest po­chmurno, a tem­pe­ra­tura wy­nosi nieco po­nad dwa­dzie­ścia stopni Cel­sju­sza. Mój mózg za­re­ago­wał na tę in­for­ma­cję i zde­cy­do­wał, że po­wi­nie­nem wło­żyć ja­sną ko­szulę z dłu­gimi rę­ka­wami. Te­raz po­now­nie ana­li­zo­wał swoją de­cy­zję, ale nie włą­czył mo­jej świa­do­mo­ści w ten pro­ces.

Nerwy roz­siane po ca­łej skó­rze wy­czuły wil­got­ność i tem­pe­ra­turę war­stwy po­wie­trza sty­ka­ją­cej się z moim cia­łem. Sy­gnały elek­tryczne po­cho­dzące z za­koń­czeń ner­wo­wych po­pę­dziły po dłu­gich wy­pust­kach – den­dry­tach – aż do pe­ri­ka­rionu, czyli ciała ko­mór­ko­wego. Stam­tąd wy­bie­gły nowe sy­gnały, tym ra­zem prze­ka­zy­wane po in­nych wy­pust­kach zwa­nych ak­so­nami i ma­ją­cych kształt ka­bli, by wresz­cie do­trzeć do mo­jego krę­go­słupa i do głowy. Sy­gnały po­cho­dzące ze świata ze­wnętrz­nego były prze­ka­zy­wane od neu­ronu do neu­ronu, aż wresz­cie tra­fiły do mó­zgu, do jed­nej z jego struk­tur ukry­tych głę­boko pod moją czaszką.

Neu­rony wcho­dzące w skład owej struk­tury od­czy­tały ko­mu­ni­katy przy­by­wa­jące z naj­róż­niej­szych za­kąt­ków ciała i w od­po­wie­dzi wy­ge­ne­ro­wały nowe, inne sy­gnały. Wcze­śniej li­czyły się bodźce i do­zna­nia; te­raz przy­szła pora na wy­da­wa­nie po­le­ceń. Nowe sy­gnały elek­tryczne opu­ściły mój mózg, po­dró­żo­wały po wy­cho­dzą­cych z niego ak­so­nach przez pień mó­zgu, w dół po rdze­niu krę­go­wym. W końcu zdo­łały do­trzeć do mi­lio­nów gru­czo­łów w mo­jej skó­rze. Tam do­pro­wa­dziły do wy­ła­do­wań elek­trycz­nych w po­skrę­ca­nych cew­kach, co wy­ci­snęło wodę z po­bli­skich ko­mó­rek. Po ple­cach spły­nęła mi strużka potu.

Moje świa­dome „ja” zi­ry­to­wało się, że mózg pod­jął taką de­cy­zję, bo w re­zul­ta­cie jedna z nie­wielu ko­szul, które ze sobą za­bra­łem, była te­raz na­siąk­nięta słoną wodą. Nie po­czu­łem sy­gna­łów elek­trycz­nych prze­ka­zu­ją­cych in­for­ma­cje mię­dzy skórą a mó­zgiem ani fali krwi, która prze­to­czyła się przez moją głowę, gdy część mó­zgu od­po­wie­dzialna za re­gu­la­cję tem­pe­ra­tury ciała wzięła się do dzia­ła­nia. W tam­tej chwili, sto­jąc nad mo­rzem, po­czu­łem je­dy­nie, że się pocę. Po­czu­łem iry­ta­cję. Czu­łem, że żyję.

Do­okoła do­strze­ga­łem inne żywe istoty. Po plaży le­ni­wym kro­kiem szedł fa­cet nio­sący pod pa­chą błę­kitno-białą de­skę sur­fin­gową. Z klifu da­leko na pół­noc ode mnie wy­star­to­wał pa­ra­lot­niarz. Po chwili żółte skrzy­dło pa­ra­lotni nieco bar­dziej się za­krzy­wiło, bo naj­wy­raź­niej mózg pi­lota wy­słał sy­gnał do dłoni trzy­ma­ją­cych uchwyty ste­row­ni­cze.

Oprócz lu­dzi mo­głem tu rów­nież ob­ser­wo­wać pta­sie ży­cie. W mor­skiej pia­nie drep­tały bie­gusy, ich ma­leń­kie mó­zgi wy­czu­wały nad­cią­ga­jące fale i ba­dały zimną pianę wo­kół nóg, na­ka­zy­wały mię­śniom spiąć się, by unik­nąć wy­wrotki, ucie­kać na wy­żej po­ło­żony te­ren, grze­bać w pia­sku w po­szu­ki­wa­niu za­ko­pa­nych śli­ma­ków. Śli­maki nie mają mó­zgów, ra­czej zwoje mó­zgowe wy­sy­ła­jące sy­gnały, za sprawą któ­rych po­woli, upar­cie za­głę­biają się w ziemi. Roz­my­śla­łem o ty­sią­cach in­nych pod­ziem­nych ukła­dów ner­wo­wych, o ryj­ko­gło­wach, mał­żach i roz­ma­itych stwo­rze­niach w pia­sku pod mo­imi sto­pami. Da­leko w oce­anie, w ukry­tych pod­wod­nych ka­nio­nach pły­wały inne mó­zgi, za­rzą­dza­jące pręż­nymi cia­łami re­ki­nów ty­gry­sich i płasz­czek, obok zaś dry­fo­wały sieci ner­wowe me­duz.

Po kilku mi­nu­tach wę­dro­wa­nia brze­giem za­trzy­ma­łem się i spu­ści­łem wzrok. Na pia­sku le­żał ol­brzymi neu­ron, długi pra­wie na dwa me­try. Skła­dał się głów­nie z po­ły­sku­ją­cego ak­sonu w ko­lo­rze kar­melu, zwi­jał się ła­god­nie ni­czym grubo izo­lo­wany ka­bel elek­tryczny. Wień­czyło go ce­bu­lo­wate ciało ko­mór­kowe, z któ­rego wy­cho­dziła ga­łąź den­dry­tów. Mo­gło się zda­wać, że to szczątki ka­ła­mar­nicy, która prze­grała walkę ze sta­dem orek gdzieś mię­dzy tą plażą a Ha­wa­jami.

Ów fan­ta­styczny neu­ron był w rze­czy­wi­sto­ści ma­kro­glo­nem, re­pre­zen­to­wał ga­tu­nek Pe­la­go­phy­cus porra, a więc na­le­żał do li­stow­nic[1]. Nim mo­rze wy­rzu­ciło go na brzeg, żył w pod­wod­nym le­sie pół­tora ki­lo­me­tra od plaży. To, co wzią­łem za ak­son, oka­zało się ni­by­ło­dygą, dzięki któ­rej jesz­cze nie­dawno cały or­ga­nizm wy­ra­stał z dna oce­anu. Za­miast ciała ko­mór­ko­wego zo­ba­czy­łem tak na­prawdę pę­cherz po­wietrzny, utrzy­mu­jący li­stow­nicę w pio­nie mimo mor­skich prą­dów, na­to­miast roz­ga­łę­zia­jące się den­dryty były wy­pust­kami, z któ­rych wy­ra­stały dłu­gie ni­by­li­ście. Te ostat­nie, zgod­nie z na­zwą, dzia­łały jak li­ście ro­ślin: chwy­tały odro­binę świa­tła sło­necz­nego, które prze­biło się przez wodę mor­ską, i dzięki po­zy­ska­nej w ten spo­sób ener­gii po­zwa­lały li­stow­nicy osią­gać więk­szą wy­so­kość niż palmy po­ra­sta­jące klif za mo­imi ple­cami.

Li­stow­nica cha­rak­te­ry­zo­wała się po­zio­mem zło­żo­no­ści wy­róż­nia­ją­cym żywe or­ga­ni­zmy, kiedy jed­nak się jej przy­glą­da­łem, nie po­tra­fi­łem po­wie­dzieć, czy ten kon­kretny okaz żyje, czy też umarł. Nie mo­głem spy­tać jej, jak leci, nie miała pulsu, który mógł­bym zba­dać, ani płuc, któ­rych praca po­wo­duje uno­sze­nie się i opa­da­nie klatki pier­sio­wej. Za­ra­zem na­dal lśniła, wy­da­wała się nie­tknięta. Może nie była już w sta­nie chwy­tać pro­mieni sło­necz­nych, ale nie­wy­klu­czone, że jej ko­mórki na­dal funk­cjo­no­wały, wy­ko­rzy­sty­wały resztki po­zy­ska­nego wcze­śniej pa­liwa do na­pra­wia­nia ge­nów i błon. Do­piero za ja­kiś czas – już dzi­siaj albo w przy­szłym ty­go­dniu – pro­ces umie­ra­nia miał się osta­tecz­nie za­koń­czyć.

W mię­dzy­cza­sie zaś li­stow­nica stała się czę­ścią ży­cia na lą­dzie. Bak­te­rie ży­wiły się te­raz jej twardą war­stwą ze­wnętrzną. Ich śla­dem miały wkrótce pójść zmie­raczki i mu­chówki, które upa­trzyły so­bie tkanki mięk­kie; te stwo­rze­nia z ko­lei sta­no­wiły po­karm bie­gu­sów i ry­bitw. Azot z ko­mó­rek li­stow­nicy miał się prze­do­stać do ziemi i po­słu­żyć jako na­wóz dla ro­ślin. No i do tego jesz­cze spo­cony homo sa­piens z mó­zgiem wy­peł­nio­nym my­ślami o in­nych mó­zgach na tej plaży, który za­pi­sał w swo­ich neu­ro­nach wspo­mnie­nie rów­nie neu­ro­no­wa­tego ciała li­stow­nicy.

• • •

Na­stęp­nego dnia zna­la­złem się na szczy­cie kli­fów, gdzie North Tor­rey Pi­nes Road, prze­ci­na­jąca dziel­nicę La Jolla, bie­gła przez gaj po­tęż­nych żu­rawi wie­żo­wych. Obok mnie pły­nął stru­mień aut, ty­powy dla go­dzin szczytu, i trudno było wy­obra­zić so­bie, że tak nie­da­leko stąd cią­gnie się wstążka dzi­kiego wy­brzeża, które do­piero co po­dzi­wia­łem. Prze­sze­dłem przez par­king ogro­dzony rzę­dem eu­ka­lip­tu­sów i zna­la­złem się przed bu­dyn­kiem Kon­sor­cjum Me­dy­cyny Re­ge­ne­ra­cyj­nej Uni­wer­sy­tetu Stan­forda, kom­plek­sem prze­szklo­nych la­bo­ra­to­riów i biur. W pra­cowni na dru­gim pię­trze cze­kał na mnie Cle­ber Tru­jillo, na­uko­wiec o krótko przy­strzy­żo­nej bro­dzie, z po­cho­dze­nia Bra­zy­lij­czyk. Po krót­kim po­wi­ta­niu przy­wdzia­li­śmy kom­bi­ne­zony i nie­bie­skie rę­ka­wice.

Tru­jillo za­pro­wa­dził mnie do po­zba­wio­nego okien po­miesz­cze­nia peł­nego lo­dó­wek, in­ku­ba­to­rów i mi­kro­sko­pów. Wy­cią­gnął ręce; miej­sca było tak mało, że pra­wie do­ty­kał prze­ciw­le­głych ścian. „Wła­śnie tu­taj spę­dzamy po­łowę każ­dego dnia”, oznaj­mił.

Tru­jillo i ze­spół jego ma­gi­stran­tów ho­do­wali tu szcze­gól­nego ro­dzaju ży­cie. Na­uko­wiec otwo­rzył in­ku­ba­tor, wy­jął z niego prze­zro­czy­ste pla­sti­kowe pu­dełko i uniósł je wy­soko, że­bym mógł spoj­rzeć na nie od dołu. Uj­rza­łem sześć wal­co­wa­tych prze­gró­dek o śred­nicy cia­steczka, wy­peł­nio­nych pły­nem, który przy­po­mi­nał roz­wod­niony sok wi­no­gro­nowy. W każ­dej prze­gródce pły­wały setki bla­dych ku­lek wiel­ko­ści mu­szej główki.

Każda kulka skła­dała się z se­tek ty­sięcy ludz­kich neu­ro­nów, każda roz­wi­nęła się z po­je­dyn­czej ko­mórki pro­ge­ni­to­ro­wej. Te­raz po­tra­fiły ro­bić roz­ma­ite rze­czy, z któ­rych słyną na­sze mó­zgi. Wi­no­gro­nowy płyn za­pew­niał im środki od­żyw­cze, dzięki czemu miały pa­liwo, utrzy­my­wały swoje czą­steczki w do­brej kon­dy­cji i fa­lami, uni­sono wy­sy­łały sy­gnały elek­tryczne, uży­wa­jąc neu­ro­prze­kaź­ni­ków do zsyn­chro­ni­zo­wa­nia tego pro­cesu. Krótko mó­wiąc, każda ku­leczka – na­ukowcy na­zy­wają je or­ga­no­idami – była szcze­gól­nego ro­dzaju żywą istotą, któ­rej ko­mórki gru­po­wały się i two­rzyły pewną ca­łość.

„Lu­bią trzy­mać się bli­sko sie­bie”, po­wie­dział Tru­jillo, pa­trząc od dołu na wal­co­wate prze­gródki. Ton jego głosu wska­zy­wał, że jest dumny ze swo­ich dzieci.

Kie­row­ni­kiem tego la­bo­ra­to­rium był inny Bra­zy­lij­czyk, Alys­son Mu­otri[2]. Po tym, jak prze­niósł się do Sta­nów Zjed­no­czo­nych i zo­stał pro­fe­so­rem na Uni­wer­sy­te­cie Ka­li­for­nij­skim w San Diego, na­uczył się ho­do­wać neu­rony. Po­bie­rał ka­wałki ludz­kiej skóry i za po­mocą roz­ma­itych związ­ków che­micz­nych zmie­niał je w ko­mórki po­dobne do ko­mó­rek em­brio­nal­nych. Ko­lejny ze­staw związ­ków che­micz­nych spra­wiał, że z owych ko­mó­rek po­wsta­wały roz­wi­nięte neu­rony gru­pu­jące się w po­staci pła­skich płat­ków na szal­kach Pe­triego, gdzie wy­twa­rzały po­ten­cjały czyn­no­ściowe i wy­mie­niały się neu­ro­prze­kaź­ni­kami.

Mu­otri zdał so­bie sprawę, że może wy­ko­rzy­stać te neu­rony, by ba­dać za­bu­rze­nia mó­zgu spo­wo­do­wane mu­ta­cjami ge­ne­tycz­nymi. Za­miast wy­dłu­by­wać próbki sub­stan­cji sza­rej z głów pa­cjen­tów, wy­star­czyło uzy­skać nieco ko­mó­rek skóry, prze­pro­gra­mo­wać je i zmie­nić w neu­rony. W ra­mach pierw­szego eks­pe­ry­mentu wy­ho­do­wał neu­rony ty­powe dla ze­społu Retta, dzie­dzicz­nego za­bu­rze­nia neu­ro­lo­gicz­nego, które wiąże się mię­dzy in­nymi z nie­peł­no­spraw­no­ścią in­te­lek­tu­alną i po­waż­nymi pro­ble­mami mo­to­rycz­nymi. Neu­rony Mu­otriego wy­pu­ściły li­stow­ni­co­wate ga­łę­zie na szal­kach Pe­triego i na­wią­zały ze sobą kon­takt. Na­uko­wiec po­rów­nał je z neu­ro­nami wy­ho­do­wa­nymi ze skóry osób, które nie cier­pią na ze­spół Retta, i od razu do­strzegł pewne róż­nice. Szcze­gól­nie rzu­cało się w oczy to, że neu­rony osób z ze­spo­łem Retta two­rzyły mniej po­łą­czeń. Moż­liwe więc, że klu­czem do za­gadki tego za­bu­rze­nia jest zbyt luźna sieć neu­ro­nalna, przez co sy­gnały ina­czej po­dró­żują w mó­zgu.

Ale Mu­otri do­sko­nale wie­dział, że pła­ski pła­tek ko­mó­rek ner­wo­wych a mózg to dwie zu­peł­nie różne rze­czy. Pół­tora ki­lo­grama my­ślą­cej ma­te­rii w ludz­kiej gło­wie można po­rów­nać do ży­wej ka­te­dry, i to ka­te­dry, która sama się bu­duje. Mózg po­wstaje z kilku ko­mó­rek pro­ge­ni­to­ro­wych ulo­ko­wa­nych w czę­ści za­rodka, z któ­rej roz­wi­nie się po­tem głowa. Ko­mórki te gro­ma­dzą się, two­rzą masę w kształ­cie kie­szonki, za­czy­nają się mno­żyć. Masa się roz­ra­sta, wy­ciąga dłu­gie wy­pustki po­dobne do ka­bli, bie­gnące w naj­roz­ma­it­szych kie­run­kach ku for­mu­ją­cej się ścia­nie czaszki. Wkrótce z pro­ge­ni­to­ro­wej masy za­czy­nają się wy­ła­niać inne ko­mórki, które będą wspi­nać się po tych wy­pust­kach. Różne ko­mórki za­trzy­mują się w róż­nych punk­tach po dro­dze, roz­ra­stają się i ukła­dają w war­stwy zwane korą mó­zgu[3].

Owa ze­wnętrzna struk­tura ludz­kiego mó­zgu, od­po­wie­dzialna za znaczną część na­szych my­śli, czyni nas ludźmi – po­zwala nam ro­zu­mieć słowa, od­czy­ty­wać emo­cje wy­pi­sane na twa­rzach na­szych bliź­nich, się­gać do prze­szło­ści i ukła­dać plany na od­le­głą przy­szłość. Wszyst­kie ko­mórki wy­ko­rzy­sty­wane w tych ce­lach miesz­czą się w okre­ślo­nej trój­wy­mia­ro­wej prze­strzeni w na­szych gło­wach, w któ­rej nie­ustan­nie po­wstają roz­ma­ite ar­cy­skom­pli­ko­wane kon­fi­gu­ra­cje sy­gna­łów.

Na szczę­ście dla Mu­otriego na­ukowcy od­kryli spo­soby, by na­kła­niać prze­pro­gra­mo­wane ko­mórki do two­rze­nia mi­nia­tu­ro­wych na­rzą­dów. Uzy­skali or­ga­no­idy płucne, wą­tro­bowe, ser­cowe, a w 2013 roku – or­ga­no­idy mó­zgowe[4]. Prze­pro­gra­mo­wane ko­mórki stały się ko­mór­kami pro­ge­ni­to­ro­wymi mó­zgu. Za sprawą od­po­wied­nich sy­gna­łów mno­żyły się i w ten spo­sób po­wsta­wały ty­siące neu­ro­nów. Mu­otri po­jął, że or­ga­no­idy mó­zgowe spo­wo­dują praw­dziwy prze­łom w jego ba­da­niach. Cho­roby w ro­dzaju ze­społu Retta spra­wiają, że zmiany w ko­rze mó­zgo­wej za­cho­dzą już na naj­wcze­śniej­szym eta­pie roz­woju mó­zgu. Do tej pory z punktu wi­dze­nia na­ukow­ców ta­kie pro­cesy prze­bie­gały, by tak rzec, we­wnątrz czar­nej skrzynki i nie da­wało się ich ob­ser­wo­wać na żywo. Te­raz moż­liwe stało się ho­do­wa­nie or­ga­no­idów mó­zgo­wych i przy­glą­da­nie się im przez dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę.

Tru­jillo i Mu­otri się­gnęli do in­struk­cji two­rze­nia or­ga­no­idów i do­ko­nali pew­nych mo­dy­fi­ka­cji, by uzy­skać korę mó­zgu. Nie­ła­two było od­na­leźć mie­szankę związ­ków che­micz­nych zdol­nych skie­ro­wać ko­mórki na wła­ściwą ścieżkę roz­wo­jową. Czę­sto zda­rzało się, że ko­mórki umie­rały na tym czy in­nym eta­pie i ule­gały roz­pa­dowi, a ich mi­kro­sko­pijne flaki wy­le­wały się na ze­wnątrz, osta­tecz­nie jed­nak ba­da­cze opra­co­wali od­po­wiedni prze­pis i ku swemu za­sko­cze­niu stwier­dzili, że je­śli pchnie się ko­mórki w od­po­wied­nim kie­runku, za­czną się roz­wi­jać sa­mo­dziel­nie.

Te­raz nie trzeba było już cier­pli­wie ho­do­wać or­ga­no­idów. Zbitki ko­mó­rek spon­ta­nicz­nie od­ry­wały się od sie­bie i ukła­dały się w wy­drą­żone walce. Two­rzyły wy­pustki wy­cho­dzące z owych wal­ców, inne ko­mórki po­dró­żo­wały po wy­pust­kach, for­mu­jąc war­stwy. Na or­ga­no­idach po­ja­wiły się na­wet fałdy, co oczy­wi­ście bu­dziło sko­ja­rze­nia z na­szymi po­fał­do­wa­nymi mó­zgami. Mu­otri i Tru­jillo mo­gli two­rzyć or­ga­no­idy kory mó­zgo­wej skła­da­jące się z se­tek ty­sięcy neu­ro­nów, zdolne żyć ty­go­dniami, mie­sią­cami, la­tami.

„Naj­bar­dziej nie­sa­mo­wite jest to, że same się bu­dują”, po­wie­dział mi Mu­otri.

Kiedy od­wie­dzi­łem jego la­bo­ra­to­rium, spraw­dzał aku­rat, jak mają się or­ga­no­idy, które wy­słał w ko­smos. Sie­dział w ga­bi­ne­cie, w szkla­nym bok­sie nad bal­ko­nem koło la­bo­ra­to­rium. Miał swo­bodny spo­sób by­cia, spra­wiał wra­że­nie czło­wieka, który w każ­dej chwili może uznać, że w su­mie pora zro­bić so­bie faj­rant, wziąć de­skę sur­fin­gową sto­jącą przy biurku i ru­szyć na plażę. Dziś jed­nak sku­piał się na naj­bar­dziej eks­tra­wa­ganc­kim ze swych licz­nych eks­pe­ry­men­tów. Za oknem, w od­dali, pa­ra­lot­nia­rze szy­bo­wali pod błę­kit­nym nie­bem, lecz Mu­otri nie zwra­cał na nich uwagi. My­ślał tylko o me­ta­lo­wej skrzynce na Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Ko­smicz­nej, czte­ry­sta ki­lo­me­trów nad na­szymi gło­wami, i o znaj­du­ją­cych się tam set­kach or­ga­no­idów. Chciał wie­dzieć, czy do­brze zno­szą po­dróż.

Astro­nauci z Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Ko­smicz­nej od lat prze­pro­wa­dzali eks­pe­ry­menty po­świę­cone pro­ce­som roz­wo­jo­wym ko­mó­rek na or­bi­cie oko­ło­ziem­skiej, gdzie siła gra­wi­ta­cji jest znacz­nie mniej­sza od tej, która od­dzia­ły­wała na wszyst­kie ziem­skie or­ga­ni­zmy przez ostat­nie cztery mi­liardy lat. Oka­zało się, że w mi­kro­gra­wi­ta­cji do­cho­dzi do roz­ma­itych dziw­nych zja­wisk. W nie­któ­rych eks­pe­ry­men­tach ko­mórki roz­wi­jały się szyb­ciej niż na Ziemi. Cza­sami ro­biły się więk­sze. Mu­otri był cie­kaw, czy jego or­ga­no­idy rów­nież się roz­ro­sną, a może na­wet bar­dziej upodob­nią do ludz­kich mó­zgów.

Uzy­skaw­szy zgodę NASA, Mu­otri, Tru­jillo i per­so­nel la­bo­ra­to­rium na­wią­zali współ­pracę z in­ży­nie­rami, by zbu­do­wać ko­smiczny dom dla or­ga­no­idów. Za­pro­jek­to­wali spe­cjalny in­ku­ba­tor, za­pew­nia­jący im od­po­wied­nie wa­runki. Kilka ty­go­dni przed moją wi­zytą Mu­otri umie­ścił por­cję świe­żych mi­nia­tu­ro­wych or­ga­no­idów w pro­bówce, którą wło­żył do ple­caka. Cze­ka­jąc w ko­lejce do kon­troli bez­pie­czeń­stwa na Mię­dzy­na­ro­do­wym Lot­ni­sku San Diego, za­sta­na­wiał się, co po­wie, je­śli ktoś za­pyta go o za­war­tość. „To ty­siąc mi­nia­tu­ro­wych mó­zgów z mo­jego la­bo­ra­to­rium, za­mie­rzam wy­ssłać je w ko­smos”.

Ale or­ga­no­idy nie wzbu­dziły za­in­te­re­so­wa­nia i Mu­otri bez żad­nych pro­ble­mów wszedł na po­kład sa­mo­lotu. Do­tarł na Flo­rydę i prze­ka­zał pro­bówkę in­ży­nie­rom, by mo­gła tra­fić na po­kład ra­kiety trans­por­tu­ją­cej za­opa­trze­nie na Mię­dzy­na­ro­dową Sta­cję Ko­smiczną. Kilka dni póź­niej przy­glą­dał się, jak Spa­ceX Fal­con 9 star­tuje i znika w prze­stwo­rzach.

Prze­syłka do­tarła, astro­nauci wzięli skrzynkę z or­ga­no­idami, umie­ścili ją w od­po­wied­nim luku i na mie­siąc zo­sta­wili w spo­koju. Na ko­niec eks­pe­ry­mentu mieli za­nu­rzyć or­ga­no­idy w al­ko­holu, po­wo­du­jąc tym sa­mym śmierć – ale też za­kon­ser­wo­wa­nie – mi­nia­tu­ro­wych mó­zgów. Or­ga­no­idy miały osta­tecz­nie wy­lą­do­wać w Pa­cy­fiku, zo­stać wy­ło­wione i tra­fić z po­wro­tem do la­bo­ra­to­rium Mu­otriego, ten zaś za­mie­rzał sta­ran­nie prze­ba­dać ich ko­mórki i spraw­dzić, któ­rych ge­nów uży­wały w pro­ce­sach roz­wo­jo­wych pod­czas po­bytu w ko­smo­sie.

Po­wo­dze­nie eks­pe­ry­mentu za­le­żało od tego, czy or­ga­no­idy do­trwają do wy­zna­czo­nego mo­mentu, co by­naj­mniej nie było stu­pro­cen­towo pewne. Aby mo­ni­to­ro­wać ich stan pod­czas mie­sięcz­nej wi­zyty na Mię­dzy­na­ro­do­wej Sta­cji Ko­smicz­nej, Mu­otri po­zy­skał mi­nia­tu­rowe apa­raty fo­to­gra­ficzne, które miały ro­bić zdję­cie co pół go­dziny. Sta­cja prze­sy­łała te zdję­cia na Zie­mię i wy­star­czyło, że na­uko­wiec za­lo­go­wał się na wska­za­nym ser­we­rze znaj­du­ją­cym się na dru­gim końcu świata, skąd mógł je ścią­gnąć.

Pierw­szy ze­staw fo­to­gra­fii zro­bio­nych na po­czątku eks­pe­ry­mentu oka­zał się kom­plet­nie bez­u­ży­teczny: wszystko po­prze­sła­niały pę­che­rzyki po­wie­trza i przez na­stępne trzy ty­go­dnie Mu­otri nie wie­dział, co dzieje się z or­ga­no­idami. Te­raz pa­trzy­łem, jak znowu lo­guje się na ser­we­rze. Zna­lazł nowe zdję­cie ze sta­cji ko­smicz­nej. Ol­brzymi plik po­trze­bo­wał dłuż­szej chwili, żeby się roz­pa­ko­wać, wresz­cie na ekra­nie za­czął się po­ja­wiać ob­raz, po­mału, pa­sek za pa­skiem.

„Och! – za­wo­łał Mu­otri. Po­tem za­śmiał się z nie­do­wie­rza­niem. – Wi­dzę je! Na­prawdę je wi­dzę!” Przy­bli­żył twarz do ekranu, by uważ­nie obej­rzeć zdję­cie. Pół tu­zina sza­rych ku­lek pła­wiło się na be­żo­wym tle. „No, wy­glą­dają cał­kiem nie­źle – oce­nił. – Za­okrą­gliły się, wszyst­kie mają mniej wię­cej ten sam roz­miar. Nie wi­dać, żeby się łą­czyły ze sobą ani zbi­jały w grupki”. Od­su­nął się z krze­słem od kom­pu­tera. „Same do­bre wie­ści. Strasz­nie się cie­szę, to na­prawdę fan­ta­styczne!”

Choć or­ga­no­idy prze­by­wały w ko­smo­sie, Mu­otri po­tra­fił stwier­dzić, że żyją.

Pod ko­niec 2015 roku wraz z Tru­jil­lem zy­skali pierw­szą szansę, by wy­ko­rzy­stać or­ga­no­idy do zdo­by­cia no­wej wie­dzy na te­mat ludz­kiego mó­zgu. W Bra­zy­lii za­częły się wów­czas mno­żyć przy­padki dzieci przy­cho­dzą­cych na świat ze strasz­li­wie zde­for­mo­wa­nymi mó­zgami – kora mó­zgowa pra­wie w ogóle się nie wy­kształ­ciła. Po­cząt­kowo le­ka­rze nie po­tra­fili tego wy­ja­śnić, wkrótce jed­nak zna­le­ziono przy­czynę: oka­zało się, że matki nie­szczę­snych dzieci zo­stały za­ka­żone przez wi­rusa Zika, prze­no­szo­nego przez ko­mary, do tej pory nie­wy­stę­pu­ją­cego w Ame­ry­kach. Mu­otri i Tru­jillo po­zy­skali Zikę i za­częli za­ka­żać or­ga­no­idy mó­zgowe. Chcieli się prze­ko­nać, czy za­ob­ser­wują zmiany roz­wo­jowe.

I fak­tycz­nie, za­ob­ser­wo­wali. „To była ogromna róż­nica, jak noc i dzień”, po­wie­dział mi Mu­otri.

Wi­rus Zika na­tych­miast znisz­czył ko­mórki pro­ge­ni­to­rowe mło­dych or­ga­no­idów. Bez tych ko­mó­rek or­ga­noid nie mógł wy­pu­ścić ka­bli nie­zbęd­nych do zbu­do­wa­nia kory. Eks­pe­ry­ment wy­ka­zał, że wi­rus nie tyle nisz­czy korę, ile w ogóle nie po­zwala jej się wy­kształ­cić. Gdy usta­lono, w jaki do­kład­nie spo­sób sieje spu­sto­sze­nie, można było spo­rzą­dzić leki, by mu to unie­moż­li­wić. Leki zo­stały na­stęp­nie pod­dane te­stom na zwie­rzę­tach, żeby spraw­dzić, czy za­po­bie­gną uszko­dze­niom.

Kiedy ro­ze­szły się wie­ści, że Mu­otri pro­du­kuje ty­siące ma­łych mo­deli mó­zgu, stu­denci i dok­to­ranci za­częli się pchać drzwiami i oknami. Ci, któ­rzy zo­stali przy­jęci do la­bo­ra­to­rium, naj­pierw przez wiele mie­sięcy mu­sieli kształ­cić się pod okiem Tru­jilla i zgłę­biać nie­ła­twą sztukę two­rze­nia or­ga­no­idów. Za­py­ta­łem jed­nego ze stu­den­tów, Ce­drica Sne­th­lage’a, jak prze­bie­gała jego edu­ka­cja. Uzy­ska­nie or­ga­no­idu mó­zgo­wego wy­maga nie tylko mo­ni­to­ro­wa­nia tem­pe­ra­tury i spraw­dza­nia, czy po­ziom pH nie prze­kra­cza normy, wy­ja­śnił Sne­th­lage. Na każ­dym kroku nie­zbędna jest wy­uczona in­tu­icja. Trzeba umieć oce­nić, jak bar­dzo prze­chy­lić po­jem­nik, żeby or­ga­no­idy nie przy­wie­rały do dna. Po­wie­dzia­łem Sne­th­lage’owi, że mówi jak ktoś, kto wła­śnie skoń­czył aka­de­mię ku­li­narną. „Tyle że to ra­czej na­uka ro­bie­nia su­fletu, a nie chili”, od­parł.

Chciał opa­no­wać sztukę ho­do­wa­nia or­ga­no­idów, by w przy­szło­ści ba­dać za­bu­rze­nia neu­ro­lo­giczne. Inni stu­denci pra­cu­jący w la­bo­ra­to­rium Mu­otriego pra­gnęli od­kryć me­tody, które po­zwolą stwo­rzyć or­ga­no­idy bar­dziej po­dobne do ludz­kich mó­zgów. Ko­mórki mó­zgowe po­trze­bują środ­ków od­żyw­czych i mnó­stwa tlenu, żeby się roz­wi­jać, ale ko­mórka znaj­du­jąca się głę­boko we­wnątrz or­ga­no­idu nie otrzy­muje ani jed­nego, ani dru­giego w od­po­wied­nich ilo­ściach. Nie­któ­rzy stu­denci spró­bo­wali więc przy­sy­łać im z po­mocą inne ko­mórki, by or­ga­no­idy wy­kształ­ciły cewki przy­po­mi­na­jące tęt­nice. Wy­ko­rzy­sty­wano na przy­kład ko­mórki układu od­por­no­ścio­wego, by prze­ko­nać się, czy pod ich wpły­wem ga­łę­zie neu­ro­nów przy­biorą bar­dziej na­tu­ralny kształt.

Z ko­lei Pri­scilla Ne­graes, żona Cle­bera Tru­jilla, wsłu­chi­wała się w roz­mowy pro­wa­dzone przez ko­mórki or­ga­no­idów.

Kiedy or­ga­noid mó­zgowy osiąga wiek kilku ty­go­dni, jego neu­rony stają się na tyle doj­rzałe, że mogą wy­twa­rzać po­ten­cjały czyn­no­ściowe, które wę­drują po ak­so­nach i po­wo­dują wy­twa­rza­nie po­ten­cja­łów czyn­no­ścio­wych w są­sied­nich ko­mór­kach. Ne­graes i jej współ­pra­cow­nicy za­pro­jek­to­wali urzą­dze­nie pod­słu­chowe wy­chwy­tu­jące trza­ski po­ten­cja­łów czyn­no­ścio­wych. Na dnie po­jem­ni­ków umie­ścili elek­trody (osiem wzdłuż, osiem w po­przek, tak że po­wsta­wała nie­wielka kratka), wy­peł­nili po­jem­niki po­żywką i wło­żyli do środka or­ga­no­idy.

Na ekra­nie kom­pu­tera Ne­graes od­czyt z elek­trod two­rzył siatkę z sześć­dzie­się­cioma czte­rema wę­złami sym­bo­li­zo­wa­nymi przez kółka. Gdy któ­raś elek­troda wy­czu­wała neu­ron ge­ne­ru­jący po­ten­cjał czyn­no­ściowy, kółko po­więk­szało się i zmie­niało ko­lor z żół­tego na czer­wony. Mi­jały ty­go­dnie, kółka co­raz czę­ściej pęcz­niały i się czer­wie­niły, Ne­graes nie umiała jed­nak do­pa­trzyć się w tym żad­nych pra­wi­dło­wo­ści. Ko­mórki or­ga­no­idów od czasu do czasu spon­ta­nicz­nie ge­ne­ro­wały po­ten­cjały czyn­no­ściowe, two­rząc neu­ro­lo­giczny szum.

Po­tem jed­nak or­ga­no­idy stały się bar­dziej doj­rzałe i wów­czas Ne­graes stwier­dziła, że wi­dzi pe­wien po­rzą­dek. Nie­kiedy kilka kó­łek na­gle czer­wie­niło się w tym sa­mym mo­men­cie. Z cza­sem wszyst­kie sześć­dzie­siąt cztery elek­trody re­je­stro­wały sy­gnały jed­no­cze­śnie. Aż wresz­cie za­częły się włą­czać i wy­łą­czać fa­lami.

Czy ozna­czało to, że Ne­graes wy­kryła pierw­sze fale mó­zgowe or­ga­no­idów? Ma­rzyło jej się po­rów­na­nie pra­wi­dło­wo­ści za­ob­ser­wo­wa­nych w la­bo­ra­to­rium z tym, co dzieje się w roz­wi­ja­ją­cym się mó­zgu ludz­kiego płodu, na­ukowcy nie wie­dzieli jed­nak, jak re­je­stro­wać jego ak­tyw­ność elek­tryczną – mo­gli je­dy­nie ba­dać przed­wcze­śnie uro­dzone dzieci, na­kła­da­jąc na ich główki, nie więk­sze niż po­ma­rań­cza, mi­nia­tu­rowe czepki z elek­tro­dami do EEG.

Ne­graes i jej współ­pra­cow­nicy zwer­bo­wali Bra­dleya Voy­teka, neu­ro­nau­kowca z Uni­wer­sy­tetu Ka­li­for­nij­skiego w San Diego, i jego asy­stenta Ri­charda Gao, by ci po­rów­nali or­ga­no­idy z mó­zgami wcze­śnia­ków. U naj­mniej­szych dzieci, ma­ją­cych naj­sła­biej roz­wi­nięte mó­zgi, ob­ser­wo­wano nie­czę­ste cy­kle fal mó­zgo­wych, mię­dzy któ­rymi na­stę­po­wały dłu­gie fazy lo­so­wego, przy­pad­ko­wego emi­to­wa­nia sy­gna­łów. Na­to­miast u dzieci uro­dzo­nych bli­żej dzie­wią­tego mie­siąca cy­kle fal mó­zgo­wych trwały dłu­żej i spra­wiały wra­że­nie bar­dziej upo­rząd­ko­wa­nych. Doj­rzal­sze or­ga­no­idy prze­ja­wiały po­dobne ce­chy. Kiedy młody or­ga­noid za­czyna wy­twa­rzać fale, po­ja­wiają się one cy­klicz­nie, ale rzadko. Z upły­wem mie­sięcy or­ga­noid się roz­wija, wy­dłuża, jego struk­tura jest bar­dziej upo­rząd­ko­wana, a wtedy prze­rwy mię­dzy cy­klami stają się krót­sze.

To in­try­gu­jące od­kry­cie nie ozna­cza, że Ne­graes i jej współ­pra­cow­nicy stwo­rzyli w la­bo­ra­to­rium dzie­cięce mó­zgi. Warto pa­mię­tać, że mózg nie­mow­lę­cia jest sto ty­sięcy razy więk­szy niż naj­bar­dziej roz­wi­nięty or­ga­noid. Poza tym na­ukowcy po­zy­skali mo­del tylko jed­nej struk­tury mó­zgu, a mia­no­wi­cie kory, a prze­cież do­brze funk­cjo­nu­jący ludzki mózg składa się z wielu in­nych czę­ści, na przy­kład móżdżku, wzgó­rza, istoty czar­nej i tak da­lej. Nie­które z nich od­po­wia­dają za re­je­stro­wa­nie za­pa­chów, inne zaj­mują się bodź­cami wzro­ko­wymi, jesz­cze inne prze­twa­rzają in­for­ma­cje o zu­peł­nie od­mien­nym cha­rak­te­rze. Są struk­tury od­po­wie­dzialne za ko­do­wa­nie wspo­mnień, są też struk­tury, w któ­rych ro­dzą się strach lub ra­dość.

Mimo to na­ukowcy byli tro­chę za­nie­po­ko­jeni. Mieli wszel­kie po­wody, by przy­pusz­czać, że wraz z roz­wo­jem ba­dań or­ga­no­idy za­czną się jesz­cze bar­dziej upo­dab­niać do mó­zgów. Gdyby za­pew­nić im do­stęp do krwi, naj­praw­do­po­dob­niej sta­łyby się więk­sze. Ba­da­cze mo­gli po­łą­czyć or­ga­noid kory mó­zgu z or­ga­no­idem siat­ków­ko­wym, wy­kry­wa­ją­cym świa­tło. Albo z neu­ro­nami ru­cho­wymi, zdol­nymi wy­sy­łać sy­gnały do ko­mó­rek mię­śni. Mu­otri roz­wa­żał na­wet po­łą­cze­nie or­ga­no­idu z ro­bo­tem.

Co by się mo­gło wów­czas stać? Kiedy Mu­otri za­czął ho­do­wać or­ga­no­idy, za­kła­dał, że ni­gdy nie zy­skają one świa­do­mo­ści. „Te­raz nie je­stem już tego taki pe­wien”, przy­znał.

Po­dobne py­ta­nia sta­wiali bio­etycy i fi­lo­zo­fo­wie. Od pew­nego czasu or­ga­ni­zują oni dys­ku­sje na te­mat or­ga­no­idów, za­sta­na­wiają się, jak na­leży o nich my­śleć. Za­dzwo­ni­łem do jed­nej z uczest­ni­czek ta­kich dys­ku­sji, Je­an­tine Lun­shof z Ha­rvardu, by po­znać jej opi­nię.

Lun­shof nie oba­wia się, że Mu­otri przy­pad­kiem stwo­rzy świa­dome istoty w pro­bówce – or­ga­no­idy mó­zgowe, ze względu na swój ma­leńki roz­miar i ni­ską zło­żo­ność, zde­cy­do­wa­nie nie da­dzą rady prze­kro­czyć progu świa­do­mo­ści. Bio­etyczkę drę­czy za to inna kwe­stia: czym, do dia­bła, są? „Aby usta­lić, jak z nimi po­stę­po­wać, naj­pierw na­leży wy­ja­śnić so­bie, z czym mamy do czy­nie­nia – tłu­ma­czyła mi. – Two­rzymy rze­czy, które dzie­sięć lat temu jesz­cze nie ist­niały. Fi­lo­zo­fo­wie nie mieli szansy ich prze­my­śleć”.

Kiedy Tru­jillo po­ka­zy­wał mi naj­now­szą grupkę or­ga­no­idów w La Jolla, py­ta­nie Lun­shof po­now­nie po­ja­wiło się w mo­jej gło­wie. „To tylko zbiór ko­mó­rek – po­wie­dział Tru­jillo, wska­zu­jąc na je­den z po­jem­ni­ków. – Wiele różni go od ludz­kiego mó­zgu. Mamy jed­nak na­rzę­dzia, by stwo­rzyć nieco bar­dziej skom­pli­ko­wany mi­ni­mózg”. „Czyli to dla cie­bie okej – po­wie­dzia­łem, szu­ka­jąc od­po­wied­nich słów – bo or­ga­noid oczy­wi­ście nie jest ludz­kim mó­zgiem...” „Składa się z ludz­kich ko­mó­rek”, wtrą­cił Tru­jillo. „A więc żyje”, pod­su­ną­łem tro­chę py­ta­jąco, tro­chę oznaj­mia­jąco. „Zga­dza się – po­wie­dział Tru­jillo. – I jest po­cho­dze­nia ludz­kiego”. „Ale nie jest istotą ludzką?”, do­py­ta­łem. „Nie jest”, od­parł. „No do­brze, a w któ­rym mo­men­cie bę­dzie można po­wie­dzieć, że zbliża się do gra­nicy czło­wie­czeń­stwa?”

Tru­jillo po­pro­sił, że­bym wy­obra­ził so­bie or­ga­noid, do któ­rego pod­łą­czona jest elek­troda. „Można dzięki niej prze­sy­łać mu okre­śloną se­kwen­cję im­pul­sów elek­trycz­nych”.

Sie­dział aku­rat przed mi­kro­sko­pem. Wy­pro­sto­wał dwa palce i po­stu­kał nimi w blat stołu, wy­bi­ja­jąc szybki rytm. Ba-bap, ba-bap, ba-bap. Uniósł dłoń. „A po­tem pauza”.

Mi­nęło parę se­kund, znowu za­bęb­nił pal­cami. Ba-bap, ba-bap, ba-bap.

„I wtedy skur­czy­byk sam od­pala im­pulsy”, po­wie­dział. W od­po­wie­dzi na otrzy­my­wane sy­gnały or­ga­noid wy­ko­rzy­stuje swoje neu­rony, by wy­słały taki sam sy­gnał. „To tro­chę nie­po­ko­jące. Wy­gląda na to, że or­ga­noid cze­goś się uczy”.

Nie mamy od­po­wied­nich na­rzę­dzi, by po­rząd­nie zro­zu­mieć te kulki, trzesz­czące od sy­gna­łów elek­trycz­nych. Pro­blem nie po­lega tylko na tym, że or­ga­no­idy mó­zgowe ist­nieją od nie­dawna. Je­śli na uro­dziny do­sta­nie­cie naj­now­szy mo­del smart­fona, od­blo­ko­wa­nie ekranu zaj­mie wam pew­nie dłuż­szą chwilę, ale ra­czej nie grozi wam kry­zys fi­lo­zo­ficzny. Or­ga­no­idy mó­zgowe bu­dzą nie­po­kój, bo gdzieś w ko­ściach czu­jemy, że zro­zu­mie­nie ży­cia po­winno być ła­twe – a tym­cza­sem grupka neu­ro­nów w la­bo­ra­to­rium po­ka­zuje nam, że wcale tak nie jest.

Żeby stwier­dzić, czy or­ga­no­idy mó­zgowe są żywe czy też nie, wy­bie­ramy punkt od­nie­sie­nia, który znamy naj­le­piej: sa­mych sie­bie. Gdyby ktoś za­py­tał was, czy ży­je­cie, nie mu­sie­li­by­ście spraw­dzać so­bie pulsu ani upew­niać się, czy aby na pewno w wa­szych ko­mór­kach roz­kła­dane są aku­rat wę­glo­wo­dany – po pro­stu udzie­li­cie twier­dzą­cej od­po­wie­dzi. Ży­cie jest nie­zwy­kle moc­nym, wy­ra­zi­stym do­świad­cze­niem.

Bio­log J. B. S. Hal­dane za­uwa­żył w 1947 roku: „Uczu­cie, że ży­jemy, można po­rów­nać do wie­dzy, czym jest czer­wień, ból albo wy­si­łek”. Wszyst­kie te rze­czy wy­dają się naj­zu­peł­niej oczy­wi­ste. A jed­nak „po­tra­fimy opi­sy­wać je tylko przez od­nie­sie­nie do nich sa­mych”[5].

Nie­kiedy lu­dzie tracą uczu­cie, że żyją, choć nie umie­rają. Mowa tu o bar­dzo rzad­kim za­bu­rze­niu, na tyle jed­nak czę­stym, że zy­skało osobną na­zwę: ze­spół Co­tarda[6].

W 1874 roku fran­cu­ski le­karz Ju­les Co­tard ba­dał ko­bietę przy­jętą do szpi­tala po na­pa­dzie ma­nii sa­mo­bój­czej. Za­pi­sał w no­tat­kach: „[Pa­cjentka] twier­dzi, że nie ma mó­zgu, ner­wów, klatki pier­sio­wej, brzu­cha ani je­lit, je­dy­nie roz­kła­da­jące się skórę i ko­ści”[7]. Mo­gła wpraw­dzie opi­sać swój stan po­praw­nymi, zło­żo­nymi zda­niami, ale i tak wie­rzyła, że jest mar­twa.

Nie był to by­naj­mniej je­dyny tego ro­dzaju przy­pa­dek. Miesz­kanka Bel­gii na­brała prze­ko­na­nia, że jej ciało to tylko prze­zro­czy­sta, wy­drą­żona łu­pina. Od­ma­wiała bra­nia ką­pieli ze stra­chu, że się roz­pu­ści i spły­nie do od­pływu[8]. Pe­wien pa­cjent w Niem­czech tłu­ma­czył le­ka­rzom, że rok wcze­śniej uto­nął w je­zio­rze. Jak to moż­liwe, że był w sta­nie z nimi roz­ma­wiać? Miał go­tową od­po­wiedź: pro­mie­nio­wa­nie emi­to­wane przez te­le­fony ko­mór­kowe zmie­niło go w zom­bie[9].

Ze­spół Co­tarda wy­stę­puje nie­zwy­kle rzadko, więc neu­ro­nau­kow­com tylko kilka razy nada­rzyła się oka­zja prze­ba­da­nia cho­rego. W 2015 roku in­dyj­scy le­ka­rze opi­sali przy­pa­dek ko­biety, która mó­wiła swo­jej ro­dzi­nie, że rak prze­żarł jej mózg i wresz­cie ją za­bił. Re­zo­nans ma­gne­tyczny wy­ka­zał, że jej mózg wy­gląda pra­wi­dłowo, za­uwa­żono jed­nak uszko­dze­nie w re­gio­nie znaj­du­ją­cym się kilka cen­ty­me­trów za oczami[10].

Re­gion ten, na­zy­wany wy­spą, od­biera sy­gnały z ca­łego ciała, a na­stęp­nie ge­ne­ruje świa­do­mość na­szych we­wnętrz­nych od­czuć. Uak­tyw­nia się na przy­kład, kiedy chce nam się pić, prze­ży­wamy or­gazm lub mamy nie­przy­jem­nie pełny pę­cherz.

Sy­gnały na­pły­wa­jące do wy­spy mogą być klu­czowe dla na­szego in­tu­icyj­nego uczu­cia, że ży­jemy. Je­śli wy­spa ulega uszko­dze­niu, uczu­cie to po­trafi na­gle za­nik­nąć i być może stąd wła­śnie bie­rze się ze­spół Co­tarda. Ludzki mózg nie­ustan­nie ak­tu­ali­zuje ob­raz rze­czy­wi­sto­ści, by pa­so­wał do otrzy­my­wa­nych sy­gna­łów. Je­żeli sy­gnały na te­mat we­wnętrz­nego stanu ciała ustają, mó­zgowi na­suwa się tylko jedno sen­sowne wy­ja­śnie­nie: ciało umarło.

Ale uczu­cie, że ży­jemy, to nie wszystko: po­tra­fimy też roz­po­zna­wać ży­cie do­okoła. Iden­ty­fi­ko­wa­nie in­nych ży­wych istot wy­maga od mó­zgu nieco do­dat­ko­wej pracy, bo prze­cież na­sze ko­mórki ner­wowe nie się­gają w głąb ob­cych or­ga­ni­zmów. Za­miast tego mu­simy po­le­gać na sy­gna­łach otrzy­my­wa­nych za po­śred­nic­twem neu­ro­nów od­po­wie­dzial­nych za przyj­mo­wa­nie sy­gna­łów zmy­sło­wych – wzro­ko­wych, za­pa­cho­wych, sma­ko­wych, do­ty­ko­wych.

Aby przy­spie­szyć ten pro­ces, wy­ko­rzy­stu­jemy też pewne nie­świa­dome skróty[11]. Wiemy na przy­kład, że żywe istoty po­ru­szają się w okre­ślo­nym, wy­bra­nym przez sie­bie kie­runku. Wilki, bie­gnąc w dół zbo­cza w po­ścigu za ło­siem, omi­jają drzewa i inne prze­szkody, nie­ustan­nie szu­kają spo­sobu, by od­ciąć drogę swej ofie­rze. Głaz to­czący się tym sa­mym zbo­czem jest bierny, pę­dzi prze­wi­dy­walną ścieżką i nie ma na nią żad­nego wpływu. Na­sze mó­zgi są wy­czu­lone na tego typu róż­nice, w ułamku se­kundy po­tra­fią stwier­dzić, czy dany obiekt prze­miesz­cza się ru­chem bio­lo­gicz­nym czy tylko fi­zycz­nym[12].

Na­ukowcy od­kryli, że czło­wiek po­trafi szybko iden­ty­fi­ko­wać żywe istoty, gdyż wy­star­czy mu bar­dzo nie­wiele in­for­ma­cji, by w mó­zgu ak­ty­wo­wały się okre­ślone sieci neu­ro­nów. W ra­mach pew­nego cy­klu eks­pe­ry­men­tów psy­cho­lo­go­wie sfil­mo­wali lu­dzi, któ­rzy cho­dzili, bie­gali, tań­czyli. Na­stęp­nie lu­dzi tych wy­ma­zano z na­gra­nia i po­zo­sta­wiono tylko dzie­sięć kro­pek umiesz­czo­nych w miej­sce naj­waż­niej­szych sta­wów, by od­da­wały pier­wotny ruch. Filmy z krop­kami po­ka­zy­wano ba­da­nym na zmianę z in­nymi fil­mami, przed­sta­wia­ją­cymi ani­mo­wane kropki po­ru­sza­jące się lo­sowo. Ba­dani bez trudu do­strze­gli róż­nicę[13].

Nie tylko na­sze zmy­sły są wy­czu­lone na ży­cie – to samo od­nosi się rów­nież do wspo­mnień. Kiedy gro­ma­dzimy in­for­ma­cje na te­mat da­nego obiektu, ina­czej szu­flad­ku­jemy je w mó­zgu, je­śli obiekt ten jest żywy, a ina­czej, je­śli jest nie­oży­wiony. Zda­rza się, że lu­dzie, u któ­rych do­szło do uszko­dze­nia pew­nych ob­sza­rów mó­zgu, nie pa­mię­tają nazw owa­dów lub owo­ców, ale bez trudu iden­ty­fi­kują za­bawki bądź na­rzę­dzia[14].

Psy­cho­lo­go­wie od dawna za­sta­na­wiali się, do ja­kiego stop­nia zdol­ność do­ko­ny­wa­nia tych roz­róż­nień jest wro­dzona, do ja­kiego zaś uczymy się jej w miarę do­ra­sta­nia. To, że od razu roz­po­zna­je­cie każde słowo w tym zda­niu, nie ozna­cza, że zna­li­ście je już w mo­men­cie przyj­ścia na świat. Ba­da­nia z udzia­łem dzieci su­ge­rują, że in­tu­icje do­ty­czące ży­cia są obecne od sa­mego po­czątku. Nie­mow­lęta wolą pa­trzeć na kropki prze­miesz­cza­jące się ru­chem bio­lo­gicz­nym niż ru­chem lo­so­wym. Dłu­żej przy­glą­dają się kształ­tom, które wy­dają się po­ru­szać in­ten­cjo­nal­nie, niż kształ­tom wpra­wia­nym w ruch wy­łącz­nie przez ze­wnętrzne siły[15]. Po­nadto w sa­mym pro­ce­sie ucze­nia się mamy ten­den­cję do sku­pia­nia się na ży­wych isto­tach: dziecko szyb­ciej przy­swaja wie­dzę na te­mat zwie­rząt niż na te­mat ma­te­rii nie­oży­wio­nej, po­nadto wie­dza ta zo­staje mu w gło­wie na dłu­żej. In­nymi słowy, roz­po­zna­jemy ży­cie, za­nim jesz­cze po­tra­fimy je na­zwać.

„Je­śli wska­zać naj­bar­dziej pod­sta­wowe zdol­no­ści ludz­kiego mó­zgu, jedną z nich bę­dzie zdol­ność od­róż­nia­nia obiek­tów ży­wych od nie­oży­wio­nych”, pi­sali psy­cho­log Ja­mes Na­irne i jego współ­pra­cow­nicy[16].

Jest ona o wiele star­sza niż nasz ga­tu­nek. Eks­pe­ry­menty na zwie­rzę­tach wy­ka­zały, że one także po­tra­fią do­ko­ny­wać po­dob­nych roz­róż­nień[17]. W 2006 roku para wło­skich psy­cho­lo­gów, Gior­gio Val­lor­ti­gara i Lu­cia Re­go­lin, przy­go­to­wała wła­sny film z krop­kami, tym ra­zem jed­nak bo­ha­te­rami były kury, a nie lu­dzie, wi­dow­nię zaś sta­no­wiły nowo wy­klute kur­częta. Je­śli kropki przed­sta­wia­jące kurę kie­ro­wały się w lewo, kur­częta czę­ściej od­wra­cały się w lewo, a je­śli kropki kie­ro­wały się w prawo, kur­częta czę­ściej pa­trzyły w prawo. Val­lor­ti­gara i Re­go­lin nie za­ob­ser­wo­wali po­dob­nych za­cho­wań, kiedy po­ka­zali kur­czę­tom film z lo­so­wymi krop­kami ani kiedy wy­świe­tlili film z ku­rami od­wró­cony do góry no­gami[18].

Tego ro­dzaju ba­da­nia su­ge­rują, że zwie­rzęta od mi­lio­nów lat wy­ko­rzy­stują roz­ma­ite wi­zu­alne sztuczki, by roz­po­zna­wać inne żywe stwo­rze­nia[19]. Dzięki temu dra­pież­nik szybko do­strzega ofiarę, ofiara zaś może w ła­twy spo­sób zdo­być nie­zbędne in­for­ma­cje, które umoż­li­wią jej czmych­nię­cie w bez­pieczne miej­sce. Ucieczka przed wil­kiem i ucieczka przed to­czą­cym się gła­zem wy­ma­gają bar­dzo od­mien­nych – choć bar­dzo szyb­kich – re­ak­cji.

Około sie­dem­dzie­się­ciu mi­lio­nów lat temu pra­dawny in­stynkt roz­po­zna­wa­nia ży­cia zo­stał odzie­dzi­czony przez na­szych przod­ków, pierw­szych przed­sta­wi­cieli rzędu na­czel­nych. Póź­niej ewo­lu­cja za­pew­niła im jesz­cze inne na­rzę­dzia, na przy­kład sprawne oczy i duże mó­zgi z roz­wi­nię­tymi sie­ciami neu­ro­nów, co po­zwa­lało po­łą­czyć wzrok z in­nymi zmy­słami. Nie­które ga­tunki na­czel­nych stały się zwie­rzę­tami spo­łecz­nymi, na­uczyły się żyć w du­żych gru­pach. Mu­siały zwra­cać baczną uwagę na twa­rze swo­ich bliź­nich, od­czy­ty­wać ich miny, śle­dzić spoj­rze­nia.

Nasi małpi przod­ko­wie po­ja­wili się na świe­cie mniej wię­cej trzy­dzie­ści mi­lio­nów lat temu. Na dro­dze ewo­lu­cji wy­two­rzyli jesz­cze więk­sze mó­zgi, po­zwa­la­jące le­piej zro­zu­mieć za­cho­wa­nia bliź­nich. Naj­bliżsi krewni czło­wieka – szym­pansy i bo­nobo – umieją wy­ła­py­wać nie­zwy­kle sub­telne sy­gnały mi­miczne lub wzro­kowe, dzięki czemu wie­dzą, co czują ich to­wa­rzy­sze i czego w da­nej chwili chcą. Nie mają ję­zyka, który po­zwo­liłby im ująć te in­tu­icje w słowa: je­śli po­pro­si­cie szym­pansa, żeby po­wie­dział, czym jest ży­cie, czeka was sro­gie roz­cza­ro­wa­nie. Mimo to każda małpa czuje, że inne małpy są ży­wymi isto­tami. My, lu­dzie, odzie­dzi­czy­li­śmy tę samą zdol­ność przed sied­mioma mi­lio­nami lat, gdy wy­ło­niła się li­nia na­szych bez­po­śred­nich przod­ków.

Mó­zgi przed­sta­wi­cieli tej li­nii sys­te­ma­tycz­nie ro­sły; ze wszyst­kich zwie­rząt homo sa­piens ma naj­więk­szy mózg w sto­sunku do reszty ciała. Po­nadto nasi przod­ko­wie na dro­dze ewo­lu­cji zy­skali ję­zyk i – za jego sprawą – zdol­ność wy­jąt­kowo sku­tecz­nego do­sta­wa­nia się do głów in­nych lu­dzi. Wszystko to jed­nak opcje do­dat­kowe, nad­bu­dowa na fun­da­men­cie odzie­dzi­czo­nym po pra­daw­nych na­czel­nych. Na­sza pew­ność, że wiemy, co to zna­czy być żywą istotą – na­wet je­śli tak na­prawdę nie wiemy – jest czę­ścią tego dzie­dzic­twa.

• • •

Ile­kroć ro­dził się nowy przed­sta­wi­ciel ga­tunku Homo sa­piens, ty­le­kroć mó­zgi na­szych przod­ków, wy­czu­lone na roz­po­zna­wa­nie obiek­tów bio­lo­gicz­nych, pod­po­wia­dały im, że oto mają do czy­nie­nia z żywą istotą ludzką. Ewo­lu­cja nie za­pew­niła im jed­nak żad­nych in­tu­icji na te­mat tego, skąd owa istota się wzięła. Za­miast tego lu­dzie two­rzyli roz­ma­ite teo­rie ma­jące wy­ja­śnić, jak po­wstaje ży­cie.

W Księ­dze Ko­he­leta czy­tamy na przy­kład, że „duch wstę­puje w ko­ści, co są w ło­nie brze­mien­nej”[1*]. Ży­dow­scy uczeni po­wia­dali, że przez pierw­szych czter­dzie­ści dni za­ro­dek to „za­le­d­wie woda”. Chrze­ści­jań­scy teo­lo­go­wie zna­leźli jesz­cze inną od­po­wiedź na py­ta­nie o po­czątki ży­cia, po­łą­czyw­szy Bi­blię z grecką fi­lo­zo­fią. Opi­su­jąc pro­ces wstą­pie­nia du­szy w ciało, To­masz z Akwinu twier­dził, że za­ro­dek z po­czątku ma je­dy­nie du­szę we­ge­ta­tywną, taką, jaką po­sia­dają ro­śliny. Póź­niej za­stę­puje ją du­sza zmy­słowa, jaką można spo­tkać u zwie­rząt. Na ko­niec na jej miej­sce po­ja­wia się ludzka du­sza ro­zumna[20].

Inne kul­tury ob­my­ślały zu­peł­nie od­mienne wy­ja­śnie­nia. Grupa et­niczna Beng, miesz­ka­jąca na pro­win­cji Wy­brzeża Ko­ści Sło­nio­wej, uważa, że po­czą­tek ży­cia to po­dróż z in­nego świata[21]. Dzieci są du­chami z wrugbe, osady za­miesz­ki­wa­nej przez zmar­łych. Do­piero kilka dni po na­ro­dzi­nach, gdy ki­kut pę­po­winy od­pada, dziecko staje się czło­wie­kiem. Je­śli umrze wcze­śniej, Beng nie urzą­dzają mu po­chówku. Ich zda­niem żadna śmierć nie na­stą­piła.

Po­glądy i kon­cep­cje do­ty­czące po­czątku ludz­kiego ży­cia prze­kła­dają się na oby­czaje i prze­pisy do­ty­czące ciąży. Zda­niem sta­ro­żyt­nych Rzy­mian ży­cie za­czy­nało się z pierw­szym od­de­chem, to­też dla ów­cze­snych le­ka­rzy i uzdro­wi­cieli abor­cja nie sta­no­wiła tabu – re­gu­lar­nie prze­pro­wa­dzali tego ro­dzaju za­biegi, wy­ko­rzy­stu­jąc spe­cjalne zioła, przy czym ko­bieta nie miała z re­guły prawa głosu, o wszyst­kim de­cy­do­wał bo­wiem pa­triar­cha jej rodu. Chrze­ści­jań­scy teo­lo­go­wie w śre­dnio­wiecz­nej Eu­ro­pie utrzy­my­wali, że płód po­siada du­szę, a za­tem abor­cja jest zbrod­nią, za­da­wali so­bie jed­nak py­ta­nie, co to ozna­cza w prak­tyce. Zwo­len­nicy To­ma­sza z Akwinu pro­po­no­wali roz­róż­nia­nie wcze­snego i póź­nego sta­dium ciąży. W 1315 roku teo­log Jan z Ne­apolu po­uczał le­ka­rzy, jak po­winni po­stę­po­wać, kiedy ży­cie brze­mien­nej ko­biety jest za­gro­żone. Je­żeli nie do­szło jesz­cze do wstą­pie­nia du­szy w ciało, na­leży prze­pro­wa­dzić abor­cję. „Le­karz unie­moż­liwi tym sa­mym przy­szłe wstą­pie­nie du­szy w ciało, atoli nie spo­wo­duje ni­czy­jej śmierci”[22], ogło­sił Jan. Na­to­miast je­żeli płód zy­skał już du­szę ro­zumną, le­karz nie po­wi­nien prze­ry­wać ciąży w celu ra­to­wa­nia ży­cia matki. Jan pi­sał: „Gdy nie­po­dobna po­móc jed­nemu bez za­da­wa­nia dru­giemu krzywdy, trzeba wstrzy­mać się od wszel­kiego dzia­ła­nia”.

Pro­blem z ta­kimi za­le­ce­niami po­lega jed­nak na tym, że nikt nie wie­dział, kiedy kon­kret­nie du­sza wstę­puje w ciało. Część teo­lo­gów uwa­żała, że skoro nie ma co do tego pew­no­ści, naj­le­piej, aby le­ka­rze ni­gdy nie prze­ry­wali ciąży. Inni wo­leli po­zo­sta­wić sprawę su­mie­niu me­dyka. Sę­dzio­wie w szes­na­sto­wiecz­nej Ita­lii przyj­mo­wali, że wstą­pie­nie du­szy w ciało do­ko­nuje się czter­dzie­ści dni od po­czę­cia. Po­tem, w roku 1765, bry­tyj­ski sę­dzia Wil­liam Black­stone wpro­wa­dził nowy stan­dard: tak zwane oży­wie­nie. „Ży­cie to bez­po­średni dar od Boga, prawo z na­tury przy­słu­gu­jące każ­dej jed­no­stce – pi­sał. – W świe­tle prze­pi­sów za­czyna się ono, kiedy tylko nie­mowlę pierw­szy raz po­ru­szy się w ło­nie matki”[23].

Bry­tyj­skie ko­lo­nie w Ame­ryce rów­nież przy­jęły to kry­te­rium i przez wiele dzie­się­cio­leci abor­cje były tam prze­mil­czaną, lecz po­wszechną czę­ścią ży­cia. Tak samo rzecz wy­glą­dała po uzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści przez Stany Zjed­no­czone. Je­śli ko­bieta prze­rwała ciążę, ra­czej nie gro­ziła jej za to kara. Za­mężne nie­wia­sty prze­pro­wa­dzały abor­cje za po­mocą ziół, które ho­do­wały na przy­do­mo­wych grząd­kach. Na­de­szła epoka re­wo­lu­cji prze­my­sło­wej. Ko­biety za­częły się prze­no­sić z farm do miast, po­ja­wiły się nowe środki prze­ry­wa­nia ciąży, tak zwane nie­wie­ście pi­gułki co­mie­sięczne, re­kla­mo­wane w pra­sie, były to jed­nak dość pry­mi­tywne i bar­dzo za­wodne far­ma­ceu­tyki, z cza­sem więc co­raz wię­cej ko­biet mu­siało szu­kać le­ka­rzy go­to­wych w ta­jem­nicy prze­pro­wa­dzić abor­cję chi­rur­giczną.

Gdy na­de­szło XIX stu­le­cie, prze­ciw­nicy abor­cji za­częli zwie­rać sze­regi. Pa­pież Pius IX za­li­czył ją do grze­chów śmier­tel­nych, na­wet je­żeli prze­rwa­nie ciąży na­stą­piło, jesz­cze za­nim płód za­czął się po­ru­szać. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych obrońcy mo­ral­no­ści ostrze­gali, że do­stęp do abor­cji skusi ko­biety do grze­chu. Przy­ta­ki­wało im Ame­ry­kań­skie To­wa­rzy­stwo Me­dyczne, wielu wpły­wo­wych le­ka­rzy wy­gła­szało prze­mó­wie­nia na te­mat za­gro­żeń dla cię­żar­nej i płodu zwią­za­nych z prze­ry­wa­niem ciąży. Char­les A. Pe­abody, le­karz z Mas­sa­chu­setts, wzy­wał w 1882 roku swo­ich ko­le­gów po fa­chu, by od­ma­wiali wy­ko­ny­wa­nia abor­cji. „Jest ona grze­chem prze­ciwko Bogu, naj­czar­niej­szą zbrod­nią”[24], ostrze­gał.

Me­dycy tacy jak on, wy­kształ­ceni pod ko­niec XIX stu­le­cia, pod­cho­dzili do sprawy zu­peł­nie ina­czej niż śre­dnio­wieczni uczeni, któ­rzy wszak nie mieli po­ję­cia, co dzieje się w ma­cicy, i mo­gli po­le­gać je­dy­nie na Bi­blii, dzie­łach Ary­sto­te­lesa oraz na tym, że dało się wy­czuć kop­nię­cie dziecka w brzu­chu matki. Pe­abody żył w epoce ba­dań nad plem­ni­kami i ko­mór­kami ja­jo­wymi. Ów­cze­śni na­ukowcy za­częli uważ­nie stu­dio­wać prze­bieg za­płod­nie­nia i roz­wój za­rodka. Za­ra­zem u schyłku XIX wieku wielu z nich na­dal uwa­żało, że istotą ży­cia jest ta­jem­ni­cza siła wi­talna (fun­da­men­talne od­kry­cia do­ty­czące ge­nów i chro­mo­so­mów, za­da­jące kłam tej te­zie, miały zo­stać do­ko­nane do­piero za kil­ka­dzie­siąt lat), która za­czyna dzia­łać w chwili po­czę­cia.

„W któ­rym mo­men­cie ży­cie bie­rze po­czą­tek? – py­tał Pe­abody. – Na­uka po­daje tylko jedną od­po­wiedź, al­bo­wiem żadna inna nie jest moż­liwa. Ży­cie po­wstaje na sa­mym po­czątku, w chwili gdy za­czyna dzia­łać za­sada wi­talna, wraz z pierw­szym ak­tem ko­or­dy­na­cji jej sił”.

We­dług tego po­dej­ścia prawo nie mo­gło trak­to­wać oży­wie­nia, czyli mo­mentu, gdy ru­chy płodu stają się wy­czu­walne, jako gra­nicy le­gal­nej abor­cji. „Nie! – grzmiał Pe­abody. – Ży­cie po­wstaje na sa­mym po­czątku, przeto istota ludzka ma do niego prawo, od­kąd tylko za­cznie swą na­tu­ralną wę­drówkę”.

Za­nim jesz­cze w 1882 roku Pe­abody prze­pro­wa­dził swą szarżę, wiele ame­ry­kań­skich sta­nów wpro­wa­dziło ści­sły za­kaz abor­cji, ist­niały jed­nak pewne luki w prze­pi­sach, dzięki czemu le­ka­rze mo­gli prze­ry­wać ciążę, je­śli tylko uwa­żali to za wska­zane. Nie­kiedy abor­cji do­ko­ny­wano ze względu na zdro­wie matki. Do in­nych wy­star­cza­ją­cych prze­sła­nek za­li­czały się de­pre­sja, ry­zyko sa­mo­bój­stwa ko­biety lub skrajne ubó­stwo. Wielu me­dy­ków chęt­nie prze­ry­wało ciążę, gdy zgła­szały się do nich ofiary gwałtu. Nie­czę­sto zda­rzało się, by o tego ro­dzaju abor­cjach kto­kol­wiek się do­wie­dział. Jesz­cze rzad­sze były przy­padki aresz­to­wa­nia le­ka­rzy.

Ten nie­wi­dzialny pół­le­galny sys­tem ist­niał w Sta­nach Zjed­no­czo­nych przez wiele de­kad, do­póki w la­tach czter­dzie­stych XX wieku po­now­nie nie do­krę­cono śruby, wsku­tek czego wiele miejsc ofe­ru­ją­cych względ­nie bez­pieczne prze­rwa­nie ciąży na­gle zwi­nęło dzia­łal­ność. Co­raz czę­ściej do­cho­dziło za to do nie­uda­nych abor­cji, zwłasz­cza w przy­padku ko­biet, które pró­bo­wały spę­dzić płód do­mo­wymi me­to­dami. Mnó­stwo z nich tra­fiało z tego po­wodu do szpi­tali, każ­dego roku od­no­to­wy­wano też setki zgo­nów.

Nie bra­ko­wało zwo­len­ni­ków re­formy, do­ma­ga­ją­cych się zmiany prawa. Na po­czątku lat sześć­dzie­sią­tych wy­bu­chła po­tężna epi­de­mia odry i na świat przy­szło wiele dzieci ze strasz­li­wymi de­fek­tami. W ob­li­czu tej tra­ge­dii ko­biety za­częły gło­śniej do­ma­gać się prawa do bez­piecz­nej abor­cji. Po­szcze­gólne stany le­ga­li­zo­wały prze­ry­wa­nie ciąży pod pew­nymi wa­run­kami. W 1973 roku Sąd Naj­wyż­szy Sta­nów Zjed­no­czo­nych wy­dał wy­rok w spra­wie Roe vs. Wade i orzekł, że kry­mi­na­li­zo­wa­nie abor­cji na­ru­sza prawo ko­biety do pry­wat­no­ści. Na mocy tej de­cy­zji stany mo­gły ogra­ni­czać do­stęp do prze­ry­wa­nia ciąży do­piero po pierw­szym try­me­strze, gdy płód był na tyle roz­wi­nięty, że był w sta­nie prze­trwać poza ło­nem matki.

W swoim orze­cze­niu sąd wspo­mniał o wąt­pli­wo­ściach do­ty­czą­cych po­czątku ży­cia, ale oznaj­mił, że nie musi od­po­wia­dać na to py­ta­nie. „Nie jest po­trzebne roz­strzy­ga­nie tej skom­pli­ko­wa­nej kwe­stii. Skoro spe­cja­li­ści z dys­cy­plin ta­kich jak me­dy­cyna, fi­lo­zo­fia czy psy­cho­lo­gia nie po­tra­fią osią­gnąć kon­sen­susu, wła­dza są­dow­ni­cza, na obec­nym eta­pie roz­woju ludz­kiej wie­dzy, nie po­winna od­da­wać się spe­ku­la­cjom i szu­kać od­po­wie­dzi”.

Śro­do­wi­ska prze­ciw­ni­ków abor­cji mu­siały od­tąd szu­kać in­nych spo­so­bów, by unie­moż­li­wić ko­bie­tom prze­ry­wa­nie ciąży. Za­częły się boj­koty firm opra­co­wu­ją­cych far­ma­ceu­tyki wy­ko­rzy­sty­wane do prze­pro­wa­dza­nia abor­cji, lob­bo­wano na rzecz prze­pi­sów, które utrud­ni­łyby dzia­ła­nie kli­ni­kom abor­cyj­nym i – żeby po­zy­skać po­par­cie spo­łeczne – przy­wo­ły­wano nowe ba­da­nia na­ukowe, acz­kol­wiek w spo­sób bar­dzo wy­biór­czy.

Prze­ciw­nicy abor­cji wska­zy­wali, że we­dług na­ukow­ców płód jest w sta­nie od­czu­wać ból wcze­śniej, niż do tej pory są­dzono. Za­częły się po­ja­wiać pro­jekty ustaw za­ka­zu­ją­cych prze­ry­wa­nia ciąży, gdy da się usły­szeć „bi­cie serca płodu”. Pra­wo­dawcy opo­wia­da­jący się za po­dob­nymi roz­wią­za­niami po­mi­jali mil­cze­niem fakt, że owo „bi­cie serca” to w isto­cie skur­cze mię­śni cewy ser­co­wej. Nie miało to zna­cze­nia – wspo­mniane ustawy słu­żyły wy­łącz­nie temu, by w prak­tyce unie­moż­li­wić więk­szość abor­cji już po szó­stym ty­go­dniu ciąży.

Nie­za­leż­nie od ta­kich pół­środ­ków wiele śro­do­wisk an­ty­abor­cyj­nych dą­żyło do uchy­le­nia wy­roku w spra­wie Roe vs. Wade[2*]. Aby do tego do­pro­wa­dzić, po­sta­no­wiły pod­jąć kwe­stię, kiedy za­czyna się ludz­kie ży­cie – lub mó­wiąc nieco pre­cy­zyj­niej­szym ję­zy­kiem praw­ni­czym, roz­strzy­gnąć, kiedy za­ro­dek staje się czło­wie­kiem i za­czy­nają mu przy­słu­gi­wać wszyst­kie prawa wy­ni­ka­jące z tego faktu[25]. Zro­dził się tak zwany per­son­hood mo­ve­ment, ruch, który utrzy­muje, że prawa te po­winny przy­słu­gi­wać każ­dej za­płod­nio­nej ko­mórce ja­jo­wej. Ozna­cza­łoby to cał­ko­wite zde­le­ga­li­zo­wa­nie abor­cji bez względu na oko­licz­no­ści.

Część li­de­rów per­son­hood mo­ve­ment przy­znaje, że trzeba by za­ka­zać rów­nież pew­nych środ­ków an­ty­kon­cep­cyj­nych, a kon­kret­nie tych, które unie­moż­li­wiają za­płod­nio­nej ko­mórce ja­jo­wej za­gnież­dże­nie się w ma­cicy. Na po­par­cie po­stu­lo­wa­nych zmian prawa ruch przy­wo­łuje ba­da­nia na­ukowe, w za­sa­dzie tak samo, jak czy­nił to Char­les Pe­abody prze­szło sto lat wcze­śniej. „Ży­cie za­czyna się od po­czę­cia – oznaj­mił w 2017 roku kon­ser­wa­tywny pu­bli­cy­sta Ben Sha­piro. – To nie kwe­stia prze­ko­nań re­li­gij­nych. Tak mówi na­uka”[26].

Trzeba tu pod­kre­ślić, że Sha­piro nie jest na­ukow­cem – ma dy­plom praw­ni­czy i wła­sny pod­kast. Nie po­parł swo­jej tezy żad­nymi wy­ni­kami ba­dań. Nic dziw­nego, bo w rze­czy­wi­sto­ści uczeni sprze­ci­wiają się ta­kim jed­no­znacz­nym, zero-je­dyn­ko­wym de­kla­ra­cjom na te­mat po­cząt­ków ży­cia już od bar­dzo dawna, a kon­kret­nie od­kąd za­czę­li­śmy le­piej po­zna­wać jego bio­che­miczne pod­stawy. W 1967 roku, jesz­cze przed orze­cze­niem w spra­wie Roe vs. Wade i przed wy­bu­chem obec­nych wo­jen abor­cyj­nych, bio­log Jo­shua Le­der­berg, lau­reat Na­grody No­bla, od­niósł się do tych kon­tro­wer­sji w ar­ty­kule opu­bli­ko­wa­nym w „The Wa­shing­ton Post” za­ty­tu­ło­wa­nym The Le­gal Start of Life [Po­czą­tek ży­cia w świe­tle prawa].

„Nie ist­nieje pro­sta od­po­wiedź na py­ta­nie: «W któ­rym mo­men­cie za­czyna się ży­cie?» – pi­sał. – We­dle na­szych obec­nych do­świad­czeń ży­cie tak na­prawdę nie ma po­czątku”[27].

Le­der­berg tłu­ma­czył, że ow­szem, za­płod­niona ko­mórka ja­jowa jest żywa, ale tylko w ta­kim sa­mym zna­cze­niu, w ja­kim żywe są inne ko­mórki, a nie czło­wiek. Ist­nieją jed­no­ko­mór­kowe or­ga­ni­zmy, na przy­kład bak­te­rie, które funk­cjo­nują sa­mo­dziel­nie w gle­bie czy w oce­anie. Na­to­miast ko­mórki, z któ­rych skła­dają się na­sze ciała, nie ra­dzą so­bie w po­je­dynkę. Je­śli ukłu­je­cie się w pa­lec i kro­pla wa­szej krwi spad­nie na pod­łogę, znaj­du­jące się w niej ko­mórki nie za­czną no­wego roz­działu ży­cia poza wa­szym or­ga­ni­zmem – za­miast tego po pro­stu wy­schną i umrą. Z punktu wi­dze­nia ko­mórki śmierć ozna­cza, że we­wnętrzna rów­no­waga che­miczna zo­stała za­kłó­cona, białka nie funk­cjo­nują jak na­leży, a błony i ściany ule­gły ro­ze­rwa­niu. We­wnątrz ciała ko­mórka świet­nie so­bie ra­dzi. Zdo­bywa po­karm, utrzy­muje swoje białka w do­brym sta­nie, po­zbywa się od­pad­ków. Je­żeli otrzy­muje od­po­wied­nie sy­gnały, może się roz­wi­jać i dzie­lić. Z jed­nej ko­mórki po­wstają wów­czas dwie: pier­wotna ko­mórka dzieli całą swoją czą­stecz­kową spu­ści­znę mię­dzy parę ko­mó­rek po­tom­nych. Na żad­nym z eta­pów tego pro­cesu pier­wotna ko­mórka nie umiera, nie można też po­wie­dzieć, że ko­mórka po­tomna się ro­dzi. Wszystko, co daje ko­mórce ży­cie, po pro­stu prze­pływa z jed­nej ko­mórki do dru­giej.

Nie­które ro­dzaje ko­mó­rek po­tra­fią od­wró­cić ko­lej­ność: łą­czą się, za­miast się dzie­lić. Przy­kła­dowo, pod­czas ćwi­czeń fi­zycz­nych sty­mu­lu­jemy ko­mórki mię­śni, by się dzie­liły, a na­stęp­nie łą­czyły i po­więk­szały na­sze włókna mię­śniowe. Ko­mórki układu od­por­no­ścio­wego w na­szych ko­ściach do­ko­nują fu­zji i two­rzą ogromne ame­bo­wate oste­okla­sty od­po­wie­dzialne za zja­da­nie sta­rych ka­wał­ków ko­ści, by na ich miej­sce mo­gły po­wstać nowe tkanki. Każda ko­mórka mię­śniowa i każdy oste­oklast ma wiele ją­der, w każ­dym ją­drze znaj­duje się osobny łań­cuch DNA. Po­szcze­gólne ko­mórki, które do­ko­nały fu­zji, nie umarły. Po pro­stu wy­mie­szały swoje czą­steczki z in­nymi i utwo­rzyły nowy ka­wa­łek ży­wego or­ga­ni­zmu[28].

Ko­mórka ja­jowa funk­cjo­nuje w ta­kim wła­śnie świe­cie. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że żyje, za­ra­zem jed­nak nie ist­nieje ża­den kon­kretny mo­ment, w któ­rym zo­staje oży­wiona za sprawą wy­mie­sza­nia się od­po­wied­nich czą­ste­czek. Za­miast tego po­wstaje wsku­tek fu­zji dwóch in­nych ży­wych ko­mó­rek: plem­nika i jaja. Te rów­nież nie stały się żywe ot tak. Ko­mórka ja­jowa wy­wo­dzi się z ko­mó­rek, które po­dzie­liły się, gdy ich po­sia­daczka była jesz­cze za­rod­kiem. Męż­czy­zna pro­du­kuje co­dzien­nie setki mi­lio­nów plem­ni­ków, za­sad­ni­czo jed­nak wszyst­kie one biorą swój po­czą­tek w za­płod­nio­nym jaju, z któ­rego roz­wi­nął się jego or­ga­nizm. Ży­cie prze­pływa za­tem nie­prze­rwa­nie od jed­nego po­ko­le­nia do dru­giego, przez całe de­kady, stu­le­cia, mi­le­nia. Aby zna­leźć „po­czą­tek”, trzeba by po­wio­sło­wać pod prąd tej wiel­kiej rzeki, do­trzeć do sa­mego źró­dła, które za­częło bić mi­liardy lat temu.

„Ży­cie za­czyna się od mo­mentu po­czę­cia” to pro­ste ha­sło, chwy­tliwe, ła­twe do za­pa­mię­ta­nia i skan­do­wa­nia. Je­śli jed­nak po­trak­to­wać je do­słow­nie, jest kom­plet­nie fał­szywe. Per­son­hood mo­ve­ment za­wsze od­że­gny­wał się od li­te­ral­nej in­ter­pre­ta­cji. Człon­ko­wie ru­chu po­wia­dają, że nie cho­dzi im o ży­cie jako ta­kie, ale o kon­kretne ży­cie. I to nie ży­cie pan­cer­nika czy pe­tu­nii, lecz czło­wieka, któ­remu przy­słu­gują roz­ma­ite prawa, w tym – i tu koło się za­myka – prawo do ży­cia.

„Od­rębna żywa istota ludzka po­wstaje w chwili za­płod­nie­nia oocytu dru­giego rzędu przez plem­nik”, pi­sali w 2001 roku dwaj prze­ciw­nicy abor­cji Pa­trick Lee i Ro­bert Geo­rge[29]. Za­płod­niona ko­mórka, prze­ko­ny­wali, jest wy­jąt­kowa, po­siada bo­wiem wy­jąt­kowy DNA, kom­bi­na­cję ge­nów po­cho­dzą­cych od obojga ro­dzi­ców, która bę­dzie ste­ro­wała jej dal­szym roz­wo­jem. Nie wi­dać tego go­łym okiem, ale we­dług Lee i Geo­rge’a za­płod­nione jajo ma po­ten­cjał ro­zu­mo­wa­nia i wszel­kich in­nych zdol­no­ści, które czy­nią nas ludźmi.

Tak na­prawdę w pro­ce­sie roz­woju czło­wieka nie da się wska­zać jed­nego, kon­kret­nego mo­mentu, w któ­rym po­wstaje nowa osoba[30]. Z pew­no­ścią nie jest to mo­ment po­łą­cze­nia się plem­nika i jaja. Ty­powa ko­mórka na­szego or­ga­ni­zmu ma czter­dzie­ści sześć chro­mo­so­mów – dwa­dzie­ścia trzy dzie­dzi­czone po matce, dwa­dzie­ścia trzy dzie­dzi­czone po ojcu. W mo­men­cie za­płod­nie­nia po­łą­cze­nie DNA ojca i matki daje jed­nak sześć­dzie­siąt dzie­więć chro­mo­so­mów. To dla­tego, że nie­za­płod­nione jajo, jak każda inna ko­mórka w or­ga­ni­zmie ko­biety, ma czter­dzie­ści sześć chro­mo­so­mów uło­żo­nych w dwa­dzie­ścia trzy pary.

Z ko­mórki z sześć­dzie­się­cioma dzie­wię­cioma chro­mo­so­mami nie po­wsta­nie zdrowy czło­wiek. Jego ge­nom byłby kom­plet­nie za­bu­rzony. Aby za­po­biec tej ka­ta­stro­fie, jajo re­aguje na zja­wie­nie się plem­nika utwo­rze­niem ma­leń­kiego bą­belka. W jego wnę­trzu umiesz­cza po­łowę swo­ich pier­wot­nych chro­mo­so­mów. Samo zo­staje z po­zo­sta­łymi dwu­dzie­stoma trzema, sta­no­wią­cymi do­sko­nałe uzu­peł­nie­nie dla DNA ojca.

Jed­nak na­wet te­raz za­płod­nione jajo nie wy­kształ­ciło no­wego ge­nomu, który mo­gli­by­śmy na­zwać jego wła­snym. Chro­mo­somy matki i ojca na­dal się nie wy­mie­szały, po­zo­stają za­mknięte w osob­nych osło­nach, w któ­rych za­cho­dzą różne, od­rębne pro­cesy prze­mian. Na tym eta­pie za­płod­nione jajo można po­rów­nać do prze­strzeni co­wor­kin­go­wej. Ge­nomy mę­ski i żeń­ski pra­cują, by tak rzec, pod jed­nym da­chem, ale osobno.

Po­tem za­płod­nione jajo dzieli się na dwie ko­mórki. Każda dzie­dzi­czy chro­mo­somy od ojca i matki. To prze­ło­mowa chwila – do­cho­dzi do niej do­piero dzień po za­płod­nie­niu. Chro­mo­somy opusz­czają wów­czas swoje osobne biura. Dwa ze­stawy DNA łą­czą się w dwu­ko­mór­ko­wym za­rodku.

Ale nowy za­ro­dek wciąż jesz­cze nie może się po­szczy­cić czą­stecz­kową nie­za­leż­no­ścią. Nie wy­pro­du­ko­wał na ra­zie wła­snych bia­łek: wszyst­kie jego białka po­cho­dzą od matki i zo­stały za­ko­do­wane przez jej geny. Pod tym wzglę­dem – co nie­zwy­kle ważne – za­ro­dek na­dal za­cho­wuje się, jak gdyby był grupą ko­mó­rek or­ga­ni­zmu matki. Na tym eta­pie nie mamy za­tem do czy­nie­nia z od­rębną istotą ludzką przej­mu­jącą kon­trolę nad wła­snym lo­sem. Za­nim obu­dzą się chro­mo­somy ojca i za­nim nowy ge­nom weź­mie się do ro­boty, musi wy­da­rzyć się jesz­cze wiele rze­czy. We­wnątrz jaja znaj­dują się spe­cjalne białka, ko­do­wane przez geny matki. Ich za­da­niem jest pa­tro­lo­wa­nie ko­mó­rek za­rodka w celu nisz­cze­nia in­nych mat­czy­nych bia­łek, które prze­stały już być po­trzebne. Ko­lejna biał­kowa dru­żyna może dzięki temu za­jąć się chro­mo­so­mami po­cho­dzą­cymi od obojga ro­dzi­ców i przy­go­to­wać je do na­stęp­nego za­da­nia, czyli stwo­rze­nia no­wej por­cji bia­łek. Za bu­du­lec po­służą szczątki czą­ste­czek otrzy­ma­nych od matki[31].

Rów­no­cze­śnie za­ro­dek prze­miesz­cza się z ja­jo­wodu do ma­cicy. Po dro­dze może się roz­paść na dwoje. Obie grupy ko­mó­rek na­dal będą się dzie­liły, z każ­dej po­wsta­nie zwy­czajny za­ro­dek i osta­tecz­nie roz­winą się z nich bliź­nięta jed­no­ja­jowe. Je­śli każe się nam wie­rzyć, że za­płod­nione jajo od razu staje się czło­wie­kiem, trzeba za­dać so­bie nie­wy­godne py­ta­nie: gdzie po­dział się ten czło­wiek, gdy za­płod­niona ko­mórka po­dzie­liła się na dwa za­rodki?[32]

Bliź­nięta dwu­ja­jowe po­wstają ina­czej: matka pro­du­kuje dwie ko­mórki ja­jowe rów­no­cze­śnie, a każdą z nich za­pład­nia inny plem­nik. Cza­sami, gdy owe bliź­nięta są jesz­cze ma­leń­kimi grup­kami ko­mó­rek, wpa­dają na sie­bie przy­pad­kiem i łą­czą się, two­rząc po­je­dyn­czy za­ro­dek, który bę­dzie się nor­mal­nie roz­wi­jał, choć część jego ko­mó­rek za­wiera ge­nom jed­nego bliź­niaka, a część ge­nom dru­giego.