Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Coy, marynarz karnie zesłany na ląd, spotyka tajemniczą kobietę, która prowadzi go ku Wielkiej Przygodzie, w świat wielkich marzeń i najprostszych emocji. Rywalizacja z zawodowymi poszukiwaczami skarbów w odnalezieniu zatopionej ponad dwieście lat temu brygantyny, rozszyfrowanie tajemnicy skarbu jezuitów całkowicie odmienia i życie Coya, i jego samego.
Nigdy przedtem morze, historia, świat żaglowców, wiedza o nawigacji, przygoda i tajemnica nie splotły się w literaturze w sposób tak fascynujący i mistrzowski jak w "Cmentarzysku bezimiennych statków".
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Biblioteka Publiczna w Swarzędzu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 690
Rok wydania: 2001
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ARTURO PÉREZ-REVERTE
CMENTARZYSKO BEZIMIENNYCH STATKÓW
ARTUROPÉREZ-REVERTE
CMENTARZYSKO BEZIMIENNYCH STATKÓW
Przełożyła
JOANNA KARASEK
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Tytuł oryginału: La carta esférica
Projekt okładki: Maciej Sadowski
Redakcja: Marta Szafrańska-Brandt
Konsultacja marynistyczna: Andrzej Ostrowski
Redakcja techniczna: Zbigniew Katafiasz
Korekta: Anna Sidorek
© 2000, Arturo Pérez-Reverte. All Rights Reserved
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2001
© for the Polish translation by Joanna Karasek
ISBN 83-7200-972-4
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2001
Mapa morska to coś więcej niż narzędzie,
niezbędne, by przemieścić się z jednego miejsca
na inne; to jest rycina, karta historii, czasem
powieść przygodowa.
Jacques Dupuet, Marynarz
Wszelako przepłynąłem przez biblioteki i żeglowałem po oceanach.
Herman Melville, Moby Dick1
Mógłby mieć na imię Izmael, ale naprawdę nazywał się Coy. Spotkałem go w przedostatnim akcie tej opowieści, gdy miał zostać kolejnym rozbitkiem, który dryfuje na powierzchni wody, trzymając się trumny, kiedy wielorybniczy statek „Rachela” poszukuje swych zagubionych dzieci. Od jakiegoś czasu unosiły go zmienne prądy, także tego popołudnia, kiedy poszedł do domu aukcyjnego Claymore w Barcelonie, po prostu żeby tam spędzić trochę czasu. W kieszeni miał bardzo niewiele gotówki, a w pokoju taniego hotelu w pobliżu Ramblas kilka książek, sekstant i dyplom pierwszego oficera, którego ważność Naczelna Dyrekcja Żeglugi Handlowej cztery miesiące temu zawiesiła na dwa lata, po tym jak „Isla Negra”, czterdziestotonowy kontenerowiec, rozbił się o podwodną skałę na Oceanie Indyjskim, o godzinie 4.20 rano, podczas jego wachty.
Coy lubił aukcje przedmiotów związanych z morzem, mimo że w tych czasach nie mógł pozwolić sobie na udział w licytacji. Dom aukcyjny Claymore, mieszczący się na pierwszym piętrze jednego z budynków ulicy Consell de Cent, był klimatyzowany i na zakończenie serwowano kieliszek szampana, a recepcjonistka miała długie nogi i miły uśmiech. Lubił patrzeć na licytowane przedmioty i wyobrażać sobie kolejne katastrofy, które nimi miotały z miejsca na miejsce, aż wyrzuciły je na tę ostatnią plażę. Podczas licytacji, siedząc z rękami w kieszeniach marynarskiej kurtki z granatowego sukna, uważnie przyglądał się osobom kupującym jego kolejnych faworytów. Często zajęcie to kończyło się rozczarowaniem: pewien wspaniały skafander płetwonurka, którego miedziane okucia, powyginane i pełne chwalebnych blizn, kierowały myśli ku morskim katastrofom, ławicom gąbek i filmom Negulesco, z gigantycznymi kalmarami i Sofią Loren wynurzającą się z wody, jakby rzeźbioną pod mokrą bluzką, został kupiony przez antykwariusza, któremu nawet nie zadrżała ręka, kiedy podnosił tabliczkę z jego numerem. Z kolei kompas namiarowy firmy Browne & Son, bardzo stary, w świetnym stanie i z oryginalną skrzynką, za który Coy byłby gotów oddać duszę w czasach studiów morskich, został kupiony za cenę wywoławczą przez osobnika wyglądającego tak, jakby o morzu nie wiedział nic poza tym, że jeśli przedmiot ten sprzeda na wystawę do dowolnego luksusowego sklepu ze sprzętem żeglarskim, dostanie za niego kwotę dziesięciokrotnie przewyższającą zapłaconą sumę.
Tego popołudnia licytator sprzedał również za cenę wywoławczą przedmiot o numerze katalogowym 306 - chronometr Ulysse Nardin z włoskiej Regia Marina; sprawdził notatki, poprawiwszy uprzednio palcem wskazującym okulary na nosie. Był to człowiek o miłym sposobie bycia, ubrany w koszulę koloru łososiowego z nieco ekstrawaganckim krawatem. Między kolejnymi licytacjami popijał malutkimi łykami wodę ze stojącej obok szklanki.
- Kolejna pozycja: Atlas morski wybrzeży Hiszpanii, autorstwa Urrutii Salcedo. Numer trzysta siedem.
Zapowiedzi towarzyszył dyskretny uśmiech i obserwujący go od dawna Coy doskonale wiedział, że uśmiech ten jest zarezerwowany dla przedmiotów, których znaczenie licytator chce szczególnie wyróżnić. Klejnot osiemnastowiecznej kartografii, dodał po wyważonej przerwie, akcentując słowo klejnot, jakby konieczność rozstania z nim była dużą przykrością. Jego pomocnik, młodzieniec ubrany w niebieski kitel, uniósł nieco olbrzymi wolumin, tak aby wszyscy na sali mogli go zobaczyć, i Coy spojrzał na niego z odrobiną melancholii: według informacji w katalogu Claymore niezmiernie trudno spotkać go na rynku, ponieważ większość egzemplarzy przechowywana jest w bibliotekach i muzeach. Ten zachował się w świetnym stanie, najprawdopodobniej nigdy nie znalazł się na pokładzie żadnego statku, gdzie wilgoć, ślady ołówka i pracy na jego kartach pozostawiłyby nieusuwalne ślady.
Licytator otworzył przetarg sumą, która Coyowi pozwoliłaby przeżyć pół roku w rozsądnym dostatku. Mężczyzna o szerokich plecach, odsłoniętym czole i długich siwych włosach zebranych w kucyk, siedzący w pierwszym rzędzie, z komórkowym telefonem, który - ku rozdrażnieniu całej sali - dzwonił już trzykrotnie, podniósł tabliczkę z numerem 11; inne dłonie unosiły się kolejno i uwaga licytatora, trzymającego w górze mały drewniany młotek, przenosiła się z jednej osoby na drugą, a jego pełen kultury głos powtarzał każdą z ofert, jakby sugerując następne, z monotonią profesjonalisty. Cena wyjściowa zbliżała się do podwojenia i kolejni chętni do nabycia pozycji katalogowej nr 307 odpadali po drodze. Na placu boju pozostał zażywny osobnik z siwą kitką, chudy brodacz, kobieta - Coy widział jedynie jej średniej długości jasne włosy i rękę unoszącą kartonik - oraz łysy mężczyzna, bardzo dobrze ubrany. Kiedy kobieta podwoiła cenę wywoławczą, człowiek z siwym kucykiem odwrócił się w jej kierunku z miną pełną irytacji, a Coy dostrzegł zielonkawe oczy, agresywny profil z wielkim nosem i arogancki wyraz twarzy. Dłoń unoszącą tabliczkę zdobiły liczne złote pierścienie. Wyraźnie był nieprzyzwyczajony, by ktoś z nim rywalizował na licytacji, gwałtownie obrócił się w prawo, a młoda brunetka, mocno wymalowana, która szeptem odpowiadała na telefon, ilekroć dzwonił, musiała znieść jego napad szału, gdy ostro, choć cichym głosem, zaczął ją obwiniać o to, co się działo.
- Czy ktoś jest gotów dać więcej?
Człowiek z siwym kucykiem podniósł rękę, a blondynka odparła atak, unosząc tabliczkę z numerem 74. W sali zaczynało się wyczuwać podniecenie. Chudy brodacz postanowił wycofać się z licytacji, a po kolejnych dwóch podwyżkach ceny łysy, dobrze ubrany mężczyzna zaczął się wahać. Gość z kucykiem kolejny raz podniósł cenę, po czym wziął z rąk sekretarki znów dzwoniący - ku oburzeniu siedzącej wokół publiczności - telefon, który umieścił między uchem a ramieniem, drugą ręką unosząc tabliczkę na czas, by zablokować kolejną ofertę blondynki. Na tych wysokościach licytacji cała sala trzymała stronę blondynki, marząc, żeby facetowi z kitką skończyły się pieniądze albo wyładowały baterie w telefonie. Cena atlasu Urrutii została już potrojona i Coy wymienił rozbawione spojrzenie z siedzącym obok ciemnowłosym człowieczkiem z gęstymi czarnymi wąsami i wybrylantowanymi włosami zaczesanymi do tyłu. Sąsiad odpowiedział na spojrzenie uprzejmym uśmiechem, trzymając ręce założone na podołku i kręcąc młynka. Był drobny i zadbany, niemal kokieteryjny, z muszką w czerwone kropki, ubrany w dziwaczną marynarkę, która łączyła styl księcia Walii i szkocki tartan i nadawała jej właścicielowi przedziwnie brytyjski wygląd Turka ubranego w sklepie Burberrys. Miał oczy melancholijne, sympatyczne, nieco wyłupiaste, jak u żab występujących w bajkach.
Licytator trzymał młotek w górze, a jego badawcze spojrzenie skierowało się ku osobnikowi z kitką, który oddał telefon komórkowy sekretarce i patrzył na niego ze wzburzeniem. Ostatnia propozycja, dokładna trzykrotność ceny wywoławczej, została zgłoszona przez jasnowłosą kobietę, której twarzy Coy ciągle nie widział, mimo że z ciekawością wypatrywał między głowami ludzi siedzących przed nim. Nie wiadomo właściwie, co bardziej złościło człowieka z kitką - czy poziom licytacji, czy też zacięta rywalizacja kobiety.
Zwracał się do faceta z kitką, odpowiedzi jednak nie uzyskał. Cała sala patrzyła wyczekująco w tym samym kierunku. Coy też.
Siwowłosy człowiek podniósł swoją tabliczkę tak gwałtownie, jakby wyciągał broń. Przez salę przebiegł szmer, a Coy znów spojrzał na blondynkę. Jej tabliczka już była w górze, przebijała i tę ofertę. Znów pojawiło się na sali napięcie i jakby to była walka na śmierć i życie, wszyscy obecni obserwowali przez kilka następnych minut szybki pojedynek, za którego zawrotnym tempem - jeszcze nie opadła tabliczka z numerem 11, a już był w górze numer 74 - nie był w stanie podążać nawet licytator, który kilkakrotnie musiał zrobić przerwę, żeby podnieść do ust stojącą na pulpicie szklankę wody.
- Czy ktoś da więcej?
Cena atlasu Urrutii osiągnęła poziom pięciokrotnie wyższy niż wyjściowa, kiedy numer 11 popełnił błąd. Może zawiodły go nerwy, choć być może był to błąd sekretarki, która odebrała znów natarczywie dzwoniący telefon i podała go w krytycznym momencie, kiedy licytator z młotkiem w górze oczekiwał kolejnej propozycji, a mężczyzna z siwą kitką zamyślił się, jakby jeszcze raz rozważając całą sprawę. Błąd, jeśli w ogóle był tam błąd, mógł też popełnić licytator, który zinterpretował gwałtowny gest mężczyzny odwracającego się do sekretarki jako rezygnację z dalszej licytacji. A może wcale nie było błędu, bo licytatorzy, jak wszyscy ludzie na świecie, mają swoje sympatie i antypatie, więc i ten mógł sprzyjać jednej ze stron. Jaka by nie była prawda, wystarczyły trzy sekundy, by młotek wylądował na pulpicie, a atlas Urrutii został sprzedany kobiecie, której twarzy Coy nadal nie widział.
Pozycja numer 307 była jedną z ostatnich i dalszy ciąg licytacji przebiegł bez większych emocji i szczególnych wydarzeń; mężczyzna z kitką nie licytował już niczego więcej, przed końcem aukcji wstał i opuścił salę, wyprzedzając szybki stukot obcasów sekretarki; wychodząc, obrzucił wściekłym spojrzeniem blondynkę. Ona też nie podniosła więcej swojej tabliczki. Chudzielec z brodą nabył bardzo piękny morski teleskop, a mężczyzna o szorstkim wyglądzie i brudnych paznokciach, siedzący tuż przed Coyem, kupił minimalnie powyżej ceny wywoławczej niemal metrowej długości makietę żaglowca „San Juan Nepomuceno”, w całkiem dobrym stanie. Ostatnia pozycja, komplet starych map brytyjskiej admiralicji, w ogóle nie został sprzedany. Wreszcie licytator zakończył sesję, wszyscy wstali i przeszli do przyległego saloniku, gdzie dom aukcyjny Claymore zapraszał swoich klientów na kieliszek szampana.
Coy szukał wzrokiem jasnowłosej kobiety. W innych okolicznościach poświęciłby więcej uwagi uśmiechowi młodej recepcjonistki, która podeszła z tacą, proponując wysmukły kieliszek. Recepcjonistka znała go już z poprzednich aukcji i choć wiedziała, że nigdy nie licytuje, czuła pewną słabość do mężczyzny w spranych dżinsach i białych sportowych butach, ubranego w ciemnogranatową kurtkę ozdobioną dwoma równoległymi rzędami guzików, które w innych czasach miały złoty kolor i wytłoczoną kotwicę, symbol marynarki handlowej, a obecnie były dużo dyskretniejsze - czarne i plastikowe. Również na mankietach można było dostrzec ślady oficerskich naszywek, które niegdyś je zdobiły. Coy lubił tę kurtkę, może dlatego że nosząc ją, czuł się mimo wszystko związany z morzem. Zwłaszcza popołudniami, gdy włócząc się po okolicach portu, z rozrzewnieniem myślał o czasach, kiedy po prostu można było zamustrować się na statek i jeszcze istniały dalekie wyspy dające człowiekowi schronienie: sprawiedliwe republiki, w których nie liczyły się żadne zawieszenia uprawnień na dwa lata i do których nie docierały wezwania z sądów morskich ani nakazy aresztowania. Kurtka ta została uszyta na miarę, razem z czapką i odpowiednimi spodniami, u następców Rafaela Vallsa, przed piętnastoma laty, zaraz po tym, jak zdał egzamin na drugiego oficera nawigacyjnego. Kiedy jeszcze pływał, zawsze miał ją ze sobą i wkładał na te okazje - coraz rzadsze w życiu oficera marynarki handlowej - gdy należało ubrać się porządnie. Nazywał tę starą kurtkę mundurem Lorda Jima - bardzo odpowiednio do jego obecnej sytuacji - od początku tego etapu życia, który jako zacięty czytelnik literatury marynistycznej określał mianem epoki Conrada. Bo wcześniej Coy przeżył już epokę Stevensona oraz epokę Melville’a; i z tych wszystkich trzech epok, według których porządkował swoje życie, oglądając się na kilwater, który każdy człowiek zostawia za rufą, ta ostatnia wydawała mu się najmniej szczęśliwą. Właśnie skończył trzydzieści osiem lat, miał przed sobą dwadzieścia miesięcy zawieszenia w obowiązkach i egzamin kapitański odłożony na nieokreśloną przyszłość; osiadł na mieliźnie lądu z takimi papierami, że każdy armator, którego biura przekroczyłby próg, zmarszczyłby brew; a tani hotel leżący niedaleko Ramblas i całodzienne wyżywienie, przygotowywane na miejscu przez panią Teresę, bezlitośnie wykańczały jego oszczędności. Jeszcze ze dwa tygodnie i będzie musiał przyjąć jakąkolwiek pracę, choćby zwykłego marynarza na pokładzie jednego z tych zardzewiałych statków z ukraińską załogą, greckim kapitanem i jakąś antylską banderą, często wiozących fikcyjny ładunek, którym niekiedy armatorzy pozwalali zatonąć, żeby dostać ubezpieczenie, najczęściej nie dając nawet czasu na spakowanie worka. Miał do wyboru tę możliwość albo poszukanie sposobu na życie na stałym lądzie - już sama taka myśl przyprawiała go o mdłości, bo Coy - choć na pokładzie „Isla Negra” na niewiele mu się to przydało - miał w wysokim stopniu rozwiniętą podstawową zaletę każdego marynarza: poczucie niepewności, rozumianej jako nieufność; coś, co pojmie tylko ktoś, kto w Zatoce Biskajskiej widzi, że ciśnienie na barometrze w ciągu trzech godzin spadło o pięć milibarów albo że w cieśninie Ormuz wyprzedza go tankowiec o wyporności pól miliona ton i długości czterystu metrów, który powoli zamyka mu drogę. To było to samo niejasne odczucie, czy szósty zmysł, które sprawia, że człowiek zrywa się ze snu w środku nocy, bo jego ucho wyłowiło zmianę rytmu maszyn, lub niepokoi się na widok czarnej chmury, pojawiającej się w oddali na horyzoncie, i które powoduje, że nagle, bez wyraźnego powodu kapitan staje na mostku, po prostu żeby się rozejrzeć jakby nigdy nic. Jest to zresztą dość powszechne u ludzi, w których zawodzie podczas wachty jest normą stałe porównywanie wskazań żyroskopu z kompasem magnetycznym, czyli inaczej mówiąc - stała świadomość, że kierunek obranego kursu jest inny, niż wskazuje każdy z przyrządów, i że żaden ze wskazywanych kierunków nie jest prawdziwy. A w przypadku Coya, paradoksalnie, to poczucie niepewności wzrastało, kiedy przestawał chodzić po pokładzie statku. Jego pech - czy może szczęście - polegał na tym, że był jednym z tych ludzi, dla których jedyne nadające się do zamieszkania miejsce znajdowało się w odległości dziesięciu mil od najbliższego brzegu.
Wypił łyk z kieliszka, który właśnie z kokieterią podała mu hostessa. Nie był raczej atrakcyjnym mężczyzną, jego wzrost, mniej niż średni, sprawiał, że ramiona wydawały się jeszcze szersze, bardzo mocne; dłonie miał płaskie i twarde, odziedziczone po ojcu, niefortunnym handlarzu wyposażeniem okrętowym, który z braku majątku pozostawił mu w spadku kołyszący, raczej niezdarny sposób chodzenia, właściwy ludziom nieprzekonanym, że ziemi, po której stąpają, można zaufać. Ostre linie dużych ust i wydatnego, agresywnego nosa łagodził wyraz oczu, spokojnych, ciemnych i dobrotliwych, który przywodził na myśl pewne myśliwskie psy spoglądające na swojego pana. Jego uśmiech - nieśmiały, szczery, niemal dziecięcy, pojawiający się czasem na ustach jakby dla wzmocnienia efektu lojalnego i smutnego spojrzenia, został nagrodzony kieliszkiem i przyjaznym gestem recepcjonistki, która w tej chwili oddalała się pośród klientów, w minimalnej spódnicy, na zgrabnych nogach, przekonana, że Coy na nie patrzy.
Ale tylko tak sądziła. Ponieważ dokładnie w tej chwili Coy, podnosząc kieliszek do ust, rozglądał się wokół, w poszukiwaniu jasnowłosej kobiety. Przez chwilę zatrzymał wzrok na drobnym mężczyźnie o melancholijnym spojrzeniu, ubranym w kraciastą marynarkę, który uprzejmie skinął mu głową. I nadal rozglądał się po sali, aż wreszcie ją dostrzegł: stała w tłumie, znów odwrócona tyłem, i rozmawiała z licytatorem, trzymając w ręku kieliszek. Ubrana była w zamszową marynarkę, ciemną spódnicę i buty na płaskim obcasie. Powoli zbliżał się do niej, zaciekawiony, patrzył na złote, gładkie włosy, ścięte krótko na karku i opadające po bokach na wysokość szczęki, w dwóch liniach asymetrycznych i ukośnych, a równocześnie doskonałych. Kiedy rozmawiała, jej włosy łagodnie się kołysały, a ich końcówki dotykały policzków, które Coy widział jedynie z boku, w skróconej perspektywie. Kiedy pokonał dwie trzecie odległości dzielącej go od niej, stwierdził, że skóra na jej odsłoniętej szyi pokryta była piegami: setkami maleńkich plamek, odrobinę ciemniejszych niż pigment karnacji, nie całkiem bladej, mimo jasnych włosów, których ton świadczył o kontakcie ze słońcem, otwartym niebem, życiem na świeżym powietrzu. I wtedy, kiedy dzieliły go od niej ledwo dwa kroki i już zamierzał ją niepostrzeżenie okrążyć, żeby zobaczyć jej twarz, kobieta pożegnała się z licytatorem i odwróciła, pozostając kilka sekund dokładnie na wprost Coya - tyle czasu, ile potrzebowała, by odstawić na blat trzymany w dłoni kieliszek, po czym łagodnym ruchem ramion i bioder wyminęła go i odeszła. Ich spojrzenia skrzyżowały się na krótką chwilę i przez ten moment dostrzegł niezwykłe, ciemne oczy z niebieskimi refleksami. A może odwrotnie: niebieskie oczy z ciemnymi refleksami. Granatowe tęczówki omiotły twarz Coya, nie zwracając na nią uwagi, podczas gdy on stwierdził, że piegi pokrywały także jej twarz, szyję i ręce, co nadawało jej szczególny wygląd, atrakcyjny i niemal dziewczęcy, choć musiała mieć sporo ponad dwadzieścia lat. Na prawym nadgarstku zauważył męski stalowy zegarek z czarną tarczą. Była jakieś pół piędzi wyższa od niego i była bardzo ładna.
Pięć minut później Coy wyszedł na ulicę. Odblask świateł miasta barwił chmury pędzące na południowy wschód po ciemnym niebie: wiedział, że zaraz zerwie się wiatr i jeszcze może tej nocy padać. Stał przed wejściem z rękami w kieszeniach kurtki, zastanawiając się, czy pójść w lewo, czy w prawo - co oznaczało wybór między kanapką w pobliskim barze a spacerem do Plaża Real i dwiema szklaneczkami dżinu z niebieskiej butelki Bombay Saphire z dużą ilością toniku. A może jedną, szybko się poprawił, przypominając sobie żałosny stan własnego portfela. Na ulicy panował niewielki ruch i między liśćmi na drzewach, jak daleko sięgał wzrokiem, długa linia świateł po kolei zmieniała kolor z pomarańczowego na czerwony. Po dziesięciu sekundach namysłu, w chwili kiedy ostatnie światło zmieniło się na czerwone, a najbliższe - na zielone, ruszył w prawo. I to był jego pierwszy błąd tego wieczoru.
PSWNP: Prawo Spotkań Wcale Nieprzypadkowych. Opierając się na znanym prawie Murphy’ego - na które poważne dowody zebrał w ostatnich czasach - Coy starał się ustanowić na własny użytek całą serię malowniczych praw, którym nadawał z całą powagą nazwy techniczne. Na przykład PTZZNB: Prawo Tańczenia Zawsze Z Najbrzydszą, albo PKSZMND - Prawo Kromki Spadającej Zawsze Masłem Na Dół - obok innych praw stosujących się do jego smutnego losu w ostatnich czasach. Nie służyło to niczemu, oczywiście poza tym, że czasem wywoływało uśmiech. Uśmiech nad samym sobą. Pozostawiając uśmiechy na boku, Coy był przekonany, że w dziwnym porządku wszechświata, podobnie jak w jazzie - był zagorzałym wielbicielem jazzu - pojawiały się przypadki i improwizacje, jakby wyliczone z matematyczną precyzją, do tego stopnia, że człowiek zaczynał podejrzewać, iż musiały zostać gdzieś wcześniej zapisane. I tu właśnie mieściło się ostatnio ogłoszone PSWNP. Bo gdy zbliżał się do skrzyżowania, najpierw dostrzegł zaparkowany przy krawężniku ogromny samochód w kolorze szary metalic, którego jedne drzwiczki były otwarte. Potem w świetle latarni udało mu się rozpoznać sylwetkę mężczyzny rozmawiającego z kobietą. Najpierw zidentyfikował mężczyznę, zwróconego do niego twarzą, a po kilku następnych krokach dostrzegł jego wściekłą minę i zrozumiał, że kłóci się on z kobietą, którą przestała już zasłaniać latarnia i która okazała się blondynką z odsłoniętym karkiem, ubraną w zamszową marynarkę i ciemną spódnicę. Coy poczuł mrowienie w żołądku, śmiejąc się równocześnie w duchu. Czasami życie jest tak przewidywalne, że aż nieprzewidywalne. Pomyślał przez chwilę, wahając się, i dodał: albo na odwrót. Następnie określił kurs i możliwy dryf. Jeśli w ogóle był do czegoś przyzwyczajony, to właśnie do takich instynktownych obliczeń; choć ostatni kurs statku, który rzeczywiście wyznaczył, zaprowadził go prosto przed morski trybunał. Mimo wszystko zmienił kurs o dziesięć stopni, aby przejść jak najbliżej rozmawiającej pary. To był jego drugi błąd: stało to w sprzeczności ze zdrowym rozsądkiem każdego marynarza, który nakazuje zachować bezpieczną odległość od brzegu lub miejsca zagrożenia.
Mężczyzna z siwą kitką wyglądał na wściekłego. Coy początkowo nie słyszał słów - rozmawiali dość cicho - dostrzegł jednak, że gość unosił jedną rękę i palcem wskazywał na kobietę stojącą nieruchomo naprzeciwko niego. Następnie palec przesunął się do przodu, uderzając z furią w jej ramię, ona zaś cofnęła się o krok, jakby ten gest ją przestraszył.
Człowiek podniósł palec, gotów znów popchnąć jej ramię, ona z kolei cofnęła się; facet jakby zastanawiał się chwilę i wreszcie chwycił ją za rękę: może nie w sposób gwałtowny, ale po to, by ją przekonać albo przestraszyć. Wyglądał jednak na tak wściekłego, że kobieta, czując jego dłoń na ręce, znów się cofnęła i wyrwała z uchwytu. Mężczyzna chciał złapać ją jeszcze raz, ale nie udało mu się, bo między nimi stał już Coy, z bardzo bliska przyglądając się jego twarzy. Gość został z ręką w powietrzu, ozdobioną złotymi pierścieniami, błyszczącymi w świetle latarni, i z otwartymi ustami, bo właśnie chciał coś powiedzieć kobiecie, albo dlatego, że nie mógł pojąć, skąd się tu wziął facet w marynarskiej kurtce, białych tenisówkach, o szerokich barach i dłoniach płaskich i silnych, które zwisały z fałszywą beztroską po obu stronach, wzdłuż nogawek znoszonych dżinsów.
Mówił z trudnym do zidentyfikowania akcentem, między andaluzyjskim a cudzoziemskim. Patrzył na Coya zaskoczony, zdziwiony, jakby starał się bezskutecznie ustalić jego rolę w tej scenie. Na jego twarzy malował się wyraz nie wściekłości, ale zaskoczenia. Zwłaszcza kiedy pojął, że wcześniej nie znał intruza. Był wyższy do Coya - tego wieczoru niemal wszyscy byli od niego wyżsi - i Coy zauważył, że ponad jego ramieniem spojrzał na kobietę, jakby od niej spodziewał się wyjaśnienia tej nagłej zmiany programu. Coy nie mógł jej widzieć, bo stała dokładnie za jego plecami, bez ruchu i bez słowa.
- Co, do licha... - zaczął facet z kitką i nagle przerwał, z miną tak pogrzebową, jakby właśnie usłyszał jakąś naprawdę złą nowinę. Stojąc naprzeciwko, z rękami zwisającymi po bokach, Coy zaczął rozważać istniejące możliwości. Chociaż facet z kitką jest wściekły, to jego głos wskazuje na dobre wychowanie. Ma na sobie drogi garnitur, z krawatem i kamizelką, na nogach dobre buty, a na nadgarstku lewej ręki, tej z pierścieniami, widać bardzo drogi zegarek, ze szczerego złota i o bardzo nowoczesnej linii. Ten facet musi podnosić z dziesięć kilo złota za każdym razem, kiedy poprawia sobie węzeł krawata, pomyślał Coy. Wydaje się dość przystojny, ma mocne ramiona i wysportowany wygląd; nie należy z pewnością do tej klasy bliźnich, pomyślał, który wdaje się w mordobicia na środku ulicy, przed wejściem do domu aukcyjnego Claymore.
Nadal nie widział kobiety stojącej za nim, jednak poczuł jej spojrzenie. Przynajmniej mam nadzieję, pomyślał, że nie rzuci się do ucieczki i zdąży mi podziękować, o ile ktoś nie zdzieli mnie w łeb. Zresztą, nawet niech by mnie ktoś walnął. Facet z kitką odwrócił się w lewo, patrząc na wystawę sklepu z modną odzieżą, jakby oczekiwał, że ktoś wyjdzie stamtąd, niosąc wyjaśnienie w torbie od Armaniego. W świetle latarni i wystawy Coy zauważył, że jego oczy są szare; zdziwił się trochę, bo pamiętał, że zauważył wcześniej, podczas licytacji, ich zielony kolor. Mężczyzna z kolei odwrócił twarz w drugą stronę, patrząc na ulicę, i wtedy Coy stwierdził, że człowiek ten miał oczy różnych kolorów, prawe było szare, a lewe - zielone: lewa burta i prawa burta. Dostrzegł jednak również coś bardziej niepokojącego niż kolor jego oczu: przez otwarte drzwiczki samochodu, ogromnego audi, wpadało światło do wnętrza, skąd sekretarka przyglądała się całej scenie, paląc papierosa, a kierowca, olbrzym o mocno skręconych włosach, ubrany w garnitur i krawat, w tej chwili opuszczał swój fotel, stając przy krawężniku. Kierowca nie był elegancki i nie wyglądał na kogoś, kto wyraża się kulturalnie, jak człowiek z kitką: miał spłaszczony nos boksera, a jego twarz robiła wrażenie zszywanej przynajmniej tuzin razy, tak że niektóre fragmenty znalazły się nie na swoim miejscu. Cerę miał ciemnooliwkową, jakby berberyjską. Coy pamiętał wielu podobnych typów robiących za bramkarzy w bejruckich burdelach i panamskich tancbudach. Zazwyczaj nosili sprężynowe noże schowane w prawej skarpecie.
To nie może skończyć się dobrze, stwierdził z rezygnacją. POWBŻO: Prawo Ostrego Wycisku Bez Żadnej Obrony. Zaraz połamią mu parę kości, a dziewczyna rzuci się do ucieczki, jak Kopciuszek czy królewna Śnieżka - Coy zawsze mylił te dwie bajki, bo nie było w nich ani słowa o statkach - i nie zobaczy jej nigdy więcej. Ale na razie stała na swoim miejscu, a on czuł spojrzenie jej niebieskich oczu z ciemnymi refleksami, a może na odwrót, pomyślał - ciemnych oczu z niebieskimi refleksami. Czuł jej spojrzenie na plecach. To właściwie zabawne, że zaraz wytrząsną z niego duszę z powodu kobiety, której twarz widział nie dłużej jak dwie sekundy.
To było dobre pytanie. W tonie jego głosu nie było już wściekłości, raczej skupienie; był spokojniejszy i zaciekawiony. Przynajmniej tak się wydawało Coyowi, który cały czas kątem oka obserwował kierowcę.
Ona pewnie myśli to samo, wyobraził sobie Coy. Musi przyznawać rację temu facetowi i zastanawia się, co cię tu przywiało, człowieku, i myśli, że mógłbyś już sobie pójść, nie wtykając nosa w nie swoje sprawy. A ty bąkniesz, z czerwonymi uszami, jakieś przeprosiny i znikniesz za zakrętem, a potem poderżniesz sobie żyły, nie mogąc dłużej znieść swojego kretynizmu. A teraz ona powie...
Ale kobieta nic nie powiedziała. Milczała tak samo jak Coy. Jakby już jej tam nie było, jakby zniknęła dobrą chwilę wcześniej; on nadal stał bez słowa, między nimi, patrząc w dwukolorowe oczy, które miał przed sobą - w odległości jednego kroku i ze dwie piędzi powyżej. Zresztą nic mu nie przychodziło do głowy, a gdyby się odezwał, straciłby tę minimalną przewagę, którą nadal zachowywał. Wiedział z doświadczenia, że człowiek milczący wydaje się groźniejszy niż gaduła, bo nie można odgadnąć, co też mu chodzi po głowie. Być może człowiek z kitką był tego samego zdania, bo przyglądał mu się z namysłem. Po chwili Coy dostrzegł jakby cień niepewności w jego oczach psa husky.
Coy nadal przyglądał mu się bez słowa. Jakbym się postarał, pomyślał, mógłbym go kopnąć w krocze, zanim przyjdzie zmierzyć się z Berberem. Ale problem stanowi ona. Ciekaw jestem, co u diabła ona zamierza zrobić.
Naraz gość z kitką wypuścił powietrze z płuc z czymś w rodzaju westchnienia, które przypominało gorzki, wymuszony śmiech.
Wyglądał na naprawdę zdziwionego całą sytuacją, cokolwiek ona znaczyła. Coy powoli uniósł dłoń, żeby podrapać się w nos, który nagle zaczął go swędzieć - zawsze tak się działo, kiedy się zastanawiał. Może kolanem, pomyślał. Powiem cokolwiek, żeby go zająć, i na koniec kopnę go w jaja. Ale potem pojawi się problem z tym drugim, który zdąży się przygotować. I będzie miał bardzo złe zamiary.
Ulicą przejechała karetka, błyskając kolorowym kogutem. Myśląc, że już niedługo karetka będzie i jemu potrzebna, Coy rozejrzał się wokół i nie zobaczył niczego, co mogłoby mu pomóc. Przyłożył rękę do kieszeni dżinsów i dotknął palcami kluczy do hotelowego pokoju. Zawsze mógł spróbować kluczami rozwalić twarz szoferowi, jak to kiedyś udało mu się z pewnym pijanym Niemcem w drzwiach klubu Mamma Silvana de La Spezia, gdy spostrzegł, że tamten ma ochotę się na niego rzucić, spadaj i cześć. Teraz też był pewien, że i ten sukinsyn na niego się rzuci.
Wtedy mężczyzna, który stał przed nim, przesunął dłonią po czole w tył, jakby chciał przygładzić włosy zebrane w kitkę, zanim znów pokręci głową w obie strony. Na ustach błąkał mu się dziwny, zatroskany uśmiech i Coy stwierdził, że człowiek ten podoba mu się dużo bardziej, kiedy ma poważną twarz.
W tej samej chwili spojrzał na kierowcę, który już zamierzał do nich podejść, ale nagle zatrzymał się, jakby tamto spojrzenie było rozkazem. A Coy, który dostrzegł jego poprzedni ruch i już pompował mięśnie adrenaliną, odprężył się, starannie maskując rozluźnienie. Człowiek z kitką znów spojrzał na niego uważnie, jakby chciał go sobie zapamiętać: złowrogie spojrzenie z tłumaczeniem na dole ekranu. Podniósł upierścienioną dłoń i skierował palec wskazujący ku jego piersi, podobnie jak wcześniej robił to w stosunku do blondynki, jednak nie dotykając go. Ograniczył się do zawieszenia palca w powietrzu, w geście groźby, a potem obrócił się na pięcie i zniknął, jakby sobie nagle przypomniał o bardzo pilnym spotkaniu.
Wszystko zakończyło się krótką sekwencją obrazów, które Coy obserwował z uwagą: spojrzenie sekretarki z tylnego siedzenia samochodu, jej papieros zataczający łuk i spadający na chodnik, trzaśnięcie drzwiczkami przez faceta z kitką, kiedy siadał obok niej, i spojrzenie kierowcy, stojącego przy krawężniku: długie i wiele obiecujące, wyrazistsze niż wzrok szefa, a potem kolejne trzaśnięcie drzwiczek i delikatny odgłos szumu ruszającego silnika. Za cenę paliwa, które to auto zużywa na sam start, pomyślał Coy ze smutkiem, ja mógłbym jeść na ciepło przez kilka dni.
- Dziękuję - usłyszał za sobą głos kobiety.
Wbrew pozorom Coy nie był pesymistą; żeby nim zostać, trzeba stracić wiarę w człowieka, a on bez tej wiary już się urodził. Widział świat na stałym lądzie jako pożałowania godne, niepewne i nieuniknione przedstawienie; cały swój wysiłek koncentrował na trzymaniu się z dala od niego, żeby minimalizować ryzyko ewentualnych szkód. Mimo wszystko w owym czasie miał jeszcze pewną dozę naiwności: była to naiwność częściowa, dotycząca spraw i obszarów niezwiązanych z jego zawodem. Cztery miesiące w suchym doku nie zdążyły zniszczyć specyficznej prostoty, właściwej jego wodnemu światu: pełnego zamyślenia dystansu, jakby nawet nieobecności, jaki niektórzy marynarze zachowują w stosunku do ludzi zawsze czujących stały ląd pod stopami. Na pewne sprawy nadal patrzył niby z oddalenia albo z zewnątrz, zachowując naiwną zdolność do zachwytu; podobnie jak wtedy, gdy był dzieckiem i stał z nosem przylepionym do szyby wystawowej sklepu z zabawkami przed Bożym Narodzeniem. Teraz jednak miał pewność, bardziej podobną do spokoju niż rozczarowania, że żadna z tych cudowności nie była przeznaczona dla niego. Świadomość, że jego imienia nie ma na liście świętego Mikołaja, że prezenty są nie dla niego, uspokajała go. Dobrze jest nie oczekiwać niczego od ludzi i mieć worek podróżny na tyle lekki, by móc spakować go i odejść do najbliższego portu, nie żałując niczego, co się zostawia za sobą. Witamy na pokładzie. Od tysięcy lat, zanim jeszcze wklęsłe łodzie wyruszały w kierunku Troi, istnieli już ludzie ze zmarszczkami wokół ust i z listopadowymi sercami pełnymi deszczu - ci, którym własna natura każe wcześniej czy później zajrzeć z ciekawością w czarny otwór lufy pistoletu - dla których morze jest rozwiązaniem i którzy doskonale wiedzą, kiedy nadeszła pora, żeby zniknąć. Coy, zanim jeszcze zrozumiał, że należy do takich ludzi, już nim był z instynktu i powołania. Kiedyś, w Veracruz, w jakiejś kantynie, pewna kobieta - zawsze kobiety zadają tego typu pytania - chciała się dowiedzieć, dlaczego został marynarzem, a nie adwokatem albo dentystą; a on mógł jedynie wzruszyć ramionami i po dobrej chwili odrzec, kiedy ona już przestała spodziewać się odpowiedzi: „Morze jest czyste”. I taka jest prawda. Na pełnym morzu powietrze jest świeże, rany goją się szybciej, a cisza jest wystarczająco głęboka, by móc znieść pytania, na które nie ma odpowiedzi, i usprawiedliwić własne milczenie. Innym razem, w restauracji Sunderland w Rosario, Coy poznał pewnego rozbitka, jedynego spośród dziewiętnastu członków załogi, który przeżył katastrofę - przeciek o trzeciej nad ranem na statku płynącym pośrodku nurtu rzeki, wszyscy śpią, a statek idzie na dno w pięć minut, glu, glu i tyle. To, co porażało w tym człowieku, to było jego milczenie. Ktoś spytał, jak to możliwe, żeby osiemnastu ludzi poszło na dno, nawet tego nie zauważając. Człowiek popatrzył na niego w milczeniu, z niechęcią, jakby nie warto było tłumaczyć, i podniósł do ust kufel piwa.
Miasta - z chodnikami pełnymi ludzi, oświetlone jak sklepowe wystawy w czasach jego dzieciństwa - też budziły w Coyu niechęć; czuł się tam niezręcznie i nie na miejscu, jak kaczka z dala od wody, albo jak tamten człowiek w Rosario, cichy jak pozostałych osiemnastu, którzy byli jeszcze bardziej milczący. Świat to bardzo skomplikowana konstrukcja, którą można oglądać jedynie od strony morza; stały ląd przybiera spokojniejszą postać dopiero w nocy, podczas wachty, kiedy sternik staje się zaledwie niemym cieniem, a z trzewi statku dochodzi łagodne drżenie maszyn. Kiedy miasta redukują się do wątłych linii jasności w oddali, a ląd jest błyskającym światłem latarni morskiej pośród wysokich fal. Błyski te ostrzegają, powtarzają raz za razem: uwaga, trzymaj się z dala, niebezpieczeństwo. Niebezpieczeństwo.
Nie widział tych błysków w oczach kobiety, kiedy znów stanął przy niej z dwiema szklankami w dłoniach, między stłoczonymi ludźmi przy barze w Boadas - i to był trzeci błąd tego wieczoru. Dlatego że nie ma map z oznaczeniami latarni, niebezpieczeństw i znaków, pozwalającymi bezpiecznie żeglować po lądzie. Nie ma planów tras, zaktualizowanych map, z płyciznami mierzonymi w metrach czy sążniach, wytyczonymi przeprawami do tego czy innego przylądka, oznaczonymi bojami w kolorze czerwonym, zielonym lub żółtym, ani regulaminów abordażu, ani czystego horyzontu, który pozwalałby wyznaczyć prostą wysokości. Na ziemi zawsze sterujesz według namiarów, na wyczucie, i o rafach dowiadujesz się dopiero, kiedy słyszysz ich echo nie dalej niż o jedną dziesiątą mili od dziobu i widzisz, że ciemność morza nagle się rozjaśnia w białą plamę skał sterczących tuż pod powierzchnią wody. Albo kiedy słyszysz hałas niespodziewanej skały - każdy marynarz wie, że gdzieś leży głaz czyhający właśnie na niego - skały morderczej, trącej o kadłub tak, że zgrzytają chwiejące się grodzie, w tym straszliwym momencie, w którym każdy człowiek dowodzący jakąkolwiek krypą wolałby być martwy.
Kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem. Uśmiechała się lekko, być może rozbawiona sposobem, w jaki Coy podszedł do baru, pomiędzy skłębionym tłumem, ze zdecydowaniem małego i zwinnego holownika, zamiast czekać gdzieś z tyłu, aż zauważy go któryś z kelnerów. Zamówił niebieski dżin z tonikiem dla siebie i martini dry dla niej, i przeniósł je zwinnym wahadłowym ruchem rąk, nie roniąc po drodze ani kropli. Co w takim miejscu jak Boadas i o tej porze było niemałym wyczynem.
Patrzyła na niego poprzez kieliszek. Ciemny błękit za szkłem i czystą przejrzystością martini.
Przeszli na ty przed kilkoma minutami. Pól godziny wcześniej, w świetle latarni, kiedy człowiek z kitką wsiadł do audi, ona powiedziała „dziękuję” do jego pleców, a on się odwrócił i stojąc na chodniku pierwszy raz naprawdę jej się przyjrzał, zdając sobie sprawę, że wszystko, co się zdarzyło do tej pory, to była ta łatwiejsza część, i że nie od niego zależy, czy zatrzyma się na nim jeszcze chwilę to zamyślone i nieco zaskoczone spojrzenie, które mierzyło go od stóp do głów, jakby starało się znaleźć jego miejsce pośród znanych sobie gatunków mężczyzn. Ograniczył się do zarysowania na twarzy ostrożnego uśmiechu, nieco skrępowanego; podobnego do uśmiechu, z którym spogląda się na kapitana, wchodząc na nowy statek, w pierwszej chwili, gdy słowa nie mają znaczenia i obie strony wiedzą, że czas pokaże, jak się sprawy między nimi ułożą. Coy jednak rozumiał, że nie ma żadnej gwarancji na to, że będzie mieć dość czasu, i może zdarzyć się tak, że kobieta jeszcze raz mu podziękuje i najspokojniej w świecie odejdzie z jego życia na zawsze. Było to dziesięć długich badawczych sekund, które zniósł w ciszy i bez ruchu. PRR: Prawo Rozpiętego Rozporka. Mam nadzieję, że rozporek mam zapięty, pomyślał. Potem zobaczył, że kobieta odchyla głowę na bok, dokładnie tyle, ile trzeba było, by lewa strona jej włosów, jasnych i gładkich, obciętych asymetrycznie z precyzją chirurgicznego skalpela, dotknęła policzka pokrytego piegami. Kobieta nie uśmiechnęła się ani nie odezwała słowem, tylko ruszyła chodnikiem w górę ulicy, z rękoma w kieszeniach zamszowej marynarki. Na ramieniu miała zawieszoną dużą skórzaną torbę, którą przytrzymywała ramieniem przy ciele. Jej nos widziany z profilu był niezbyt ładny - trochę spłaszczony, jakby kiedyś był złamany. To jednak - zdaniem Coya - wcale nie zmniejszało jej atrakcyjności, natomiast nadawało jej twarzy wyraz niezwykłej surowości. Idąc, patrzyła na ziemię przed sobą i trochę w lewo, jakby dawała mu możliwość, żeby zajął to miejsce. Szli w milczeniu, w pewnej odległości od siebie, nie wymieniając spojrzeń, wyjaśnień czy komentarzy; na skrzyżowaniu zatrzymała się i Coy zrozumiał, że nadszedł czas na pożegnanie lub jakieś słowa. Kobieta wyciągnęła do niego rękę; ujął ją w swoją wielką, niezdarną dłoń, czując uścisk silny i kościsty, pozostający w wyraźnej sprzeczności z dziewczęcymi piegami, ale w całkowitej zgodzie ze spokojnym wyrazem oczu, co do których koloru zdecydował wreszcie, że są granatowe.
I wtedy Coy się odezwał. Zrobił to z naturalną nieśmiałością, charakterystyczną dla niego w pierwszych kontaktach z obcymi ludźmi, wzruszył ramionami z prostotą i dołączył do słów uśmiech, który - choć on sam o tym nie wiedział - rozpromieniał jego twarz i łagodził ostrość rysów. Odezwał się, dotykając czubka nosa, a potem znów coś powiedział, nie wiedząc, czy ktoś gdzieś na nią nie czeka, czy jest z tego miasta, czy z jakiegoś innego. Powiedział to, co uważał, że powinien był powiedzieć, a potem stał w miejscu, lekko się kołysząc i wstrzymując oddech, jak dziecko, które właśnie wypowiedziało na głos zadaną lekcję i oczekuje, bez specjalnych nadziei, na ocenę nauczycielki. Wtedy ona znów przyglądała mu się przez kolejnych dziesięć sekund, tak samo jak poprzednio pochyliła głowę i włosy ponownie dotknęły jej policzka. I odpowiedziała, że tak, czemu nie, ona też chętnie by się czegoś napiła. Poszli do placu Catalunya, potem przez Ramblas i ulicą Tallers. Kiedy zatrzymał się, żeby przepuścić ją przodem, przed drzwiami do Boadas, pierwszy raz poczuł jej zapach, nieokreślony i delikatny, który nie wydawał się pochodzić z perfum czy wody kolońskiej, ale ze skóry poznaczonej złotymi plamkami, którą wyobraził sobie delikatną i ciepłą, podobną w dotyku do skórki nektarynki. Kiedy wchodzili, zbliżając się do baru, stwierdził, że wszyscy - mężczyźni i kobiety - w całym lokalu najpierw patrzyli na nią, dopiero potem na niego; i pomyślał, że z jakiegoś dziwnego powodu tak mężczyźni, jak i kobiety najpierw przyglądają się pięknej kobiecie, a dopiero potem zwracają spojrzenie na jej towarzysza, jakby badali, kto to taki. Jakby chcieli sprawdzić, czy ze swoim wyglądem jest jej godny i czy stanie na wysokości zadania.
Siedziała na wysokim stołku, z torbą na kolanach, oparta plecami o drewnianą balustradę biegnącą wzdłuż ściany, poniżej fotografii w ramkach i pamiątek po gościach baru. W uszach nosiła kolczyki - dwie małe złote kuleczki, na dłoniach żadnego pierścionka. Prawie nie miała makijażu. Pod rozpiętym kołnierzykiem białej koszuli, na tle setek piegów, Coy dostrzegł błyszczący srebrny łańcuszek.
Potaknął z nikłym, smutnym uśmiechem. Otworzyła torbę i wyjęła z niej paczkę angielskich papierosów. Nie miała ładnych paznokci: były krótkie i szerokie, o nierównych krawędziach. Na pewno kiedyś je obgryzała. Może nadal to robi. W paczce został ostatni papieros, którego zapaliła zapałką wyrwaną z reklamowego kartonika pewnego znanego mu belgijskiego armatora o nazwie Zeeland Ship. Zauważył też, że chroniła płomień dłonią, niemal męskim gestem. Jej linia życia była bardzo długa, jakby już przeżyła na ziemi wiele żywotów.
Tak właśnie było. Marynarz nigdy nie powie: osiadłem na mieliźnie czy rozbiłem statek. Czasownikiem, którego się używa, jest: dotykać - dotknąłem dna, dotknąłem kei. Jeśli pośród mgły gdzieś na Bałtyku jeden statek wpada na drugi, przecina go na pół i zatapia, mówi się: dotknęliśmy drugiego statku. Swoją drogą, zauważył, że ona też użyła terminu kolizja, a nie wypadek czy zderzenie. Paczka po papierosach leżała otwarta na barze i Coy zaczął się jej przyglądać: głowa marynarza umieszczona w kole ratunkowym niby w ramce i dwa statki. Od dawna nie widział paczki playersów bez filtra, takiej jak ta, takiej jak zawsze. Niełatwo było je dostać i nie wiedział, czy te niemal kwadratowe paczki nadal są sprzedawane w opakowaniach z białej bibułki. To zabawne, że pali właśnie tę markę: licytacja morska, atlas Urrutii, no i on sam w tym wszystkim. PZZO: Prawo Zadziwiających Zbiegów Okoliczności.
Wskazał na paczkę. Popatrzyła na nią i podniosła wzrok, zaskoczona.
Powiedział jej. Opowiedział o nazwie na otoku czapki jasnobrodego marynarza, o jego młodości na żaglowcu, znajdującym się po jednej stronie obrazka, i o parowcu, tym z drugiej strony, który był jego ostatnim statkiem. O tym, jak pan Player i synowie kupili jego portret po to, żeby wydrukować go na paczkach papierosów. Potem zamilkł, a ona paliła - papieros dopalał się między jej palcami - i patrzyła na niego.
Coy wzruszył ramionami.
Pamiętał też, że ten statek, „Palestine”, stał przez półtora miesiąca zablokowany w Ras Tanura, z powodu jakiegoś kryzysu międzynarodowego - płyty pokładu rozgrzewały się do sześćdziesięciu stopni w straszliwym słońcu, a członkowie załogi leżeli w kajutach, dusząc się z gorąca i nudy. „Palestine” był statkiem przeklętym, pechowym, jednym z tych, na których ludzie stają się sobie wrodzy, nienawidzą siebie nawzajem i wpadają w obłęd: szef maszynowni w kącie mamrotał w delirium - schowali klucz do baru, więc pił po kryjomu alkohol metylowy z ambulatorium, zmieszany z oranżadą, a pierwszy oficer nie odzywał się nigdy do kapitana słowem, choćby statek był o włos od wejścia na mieliznę. Coy miał aż nadto czasu, żeby czytać te i wiele innych powieści w tym pływającym więzieniu, podczas niekończących się dni w rozpalonym powietrzu, które wpadało przez bulaje i powodowało, że łapał dech jak ryba wyciągnięta z wody, a wstając, pozostawiał odbity wilgotnym potem kształt swojego nagiego ciała na brudnym, wygniecionym prześcieradle na koi. Jakiś grecki tankowiec został trafiony przez bombę lotniczą w odległości około trzech mil od nich i Coy przez parę dni mógł widzieć ze swojej kabiny słup czarnego dymu wznoszący się prosto do nieba, w nocy zaś blask, barwiący na czerwono horyzont, wycinał bezbronne ciemne sylwetki innych zakotwiczonych statków. Budził się wówczas każdej nocy, przerażony koszmarem, że pływa w morzu płomieni.
Kobieta przyglądała mu się, a on znów wzruszył ramionami i zakołysał się lekko na stopach. Zdał sobie sprawę, że w ogóle nie rozmawiali o człowieku z siwym kucykiem ani o tym, co ona właściwie tu robi. Nawet nie wiedział, jak ma na imię.
Trzy dni później, leżąc na plecach w łóżku, w swoim pokoju hotelu La Marítima, Coy wpatrywał się w plamę wilgoci na suficie.Kind of Blue. W słuchawkach jego walkmana poSo What, po łagodnym prześlizgiwaniu się brzmienia kontrabasu, trąbka Milesa Davisa nagle wchodziła ze swoim historycznym solo złożonym z dwóch nut - druga o oktawę niższa od pierwszej - a Coy czekał, zawieszony w tej pustej przestrzeni, na wyzwalające wyładowanie, jedyne uderzenie perkusji, po wibracji talerzy i echu stukotu łagodzącego, w sposób nieunikniony, powolną, zachwycającą linię metalu trąbki.
Uważał się za niemal analfabetę muzycznego, ale kochał jazz, jego zuchwałość i pomysłowość. Został wielbicielem jazzu podczas długich godzin służby na mostku, kiedy pływał jako trzeci oficer na pokładzie „Fedallaha”, należącego do towarzystwa transportowego Zoeline, statku przewożącego owoce, na którym pierwszy oficer, Galisyjczyk o nazwisku Neira, miał pięć taśm ze Smithsonian Collection klasycznego jazzu, zawierających muzykę od Scotta Joplina i Biksa Beiderbecke po Theloniusa Monka i Ornette’a Colemana, poprzez Armstronga, Ellingtona, Arta Tatuma, Billie Holiday, Charlie Parkera i innych: przez długie godziny jazzu, z filiżanką kawy w ręku, wpatrywał się w morze, stojąc oparty łokciami o reling na skrzydle mostku, w nocy, pod gwiazdami. Szef maszynowni, Gorostiola, facet z Bilbao, bardziej znany jako Torpedowiec Tucumán, też był fanatykiem tej muzyki; całą trójkę przez sześć lat łączyły jazz i przyjaźń, najpierw podczas czworobocznej trasy, którą pływał „Fedallah”, a potem kiedy we trójkę przeszli na „Tasztego”, bliźniaczy statek, też należący do Zoeline, przewożący drobnicę - zboże i owoce - między Hiszpanią, Karaibami, północną Europą i południem Stanów Zjednoczonych. To była szczęśliwa epoka w życiu Coya.
Poprzez muzykę brzmiącą w słuchawkach z patio, na którym suszyło się pranie, dobiegał dźwięk radia córki właścicielki, uczącej się zazwyczaj do późna w nocy. Córka właścicielki była dziewczyną ponurą i skąpo obdarzoną wdziękiem, do której Coy zawsze uśmiechał się uprzejmie, nie otrzymując w zamian spojrzenia czy choćby grymasu twarzy. La Marítima była dawną łaźnią publiczną - od 1844 roku, jak zapewniał napis nad drzwiami wychodzącymi na ulicę Arc del Teatre - przerobioną na tani hotel dla marynarzy. Był on umiejscowiony między starym portem i dzielnicą chińską, a matka dziewczyny, surowa dama o włosach ufarbowanych na rudo, od najwcześniejszej młodości zapewne ostrzegała ją przed niebezpieczeństwami grożącymi ze strony stałej klienteli, ludzi nieokrzesanych i pozbawionych skrupułów, którzy wykorzystywali kobiety w każdym porcie, kiedy tylko schodzili na ląd, spragnieni alkoholu, narkotyków i dziewczyn, mniej lub bardziej niewinnych.
Przez okno doskonale słyszał, mimo jazzu w słuchawkach, jak Noel Soto śpiewa Noche de samba en Puerto España; podkręcił potencjometr. Był rozebrany, miał na sobie tylko krótkie spodenki, a na brzuchu leżał mu Kapitan morza i wojny Patricka O’Briana, otwarty, tekstem do dołu. Jednak jego myśli krążyły bardzo daleko od morskich przygód kapitana Aubreya i doktora Maturina. Plama na suficie przypominała zarys jakiegoś wybrzeża, z przylądkami i zatokami, i Coy przebiegał wzrokiem możliwą, wymyśloną trasę pomiędzy obydwoma krańcami żółtawego morza na płaskim niebie. Oczywiście, myślał o niej.
Kiedy wyszli z Boadas, padało. Drobny deszcz, niezbyt dokuczliwy, nadawał błyszczący połysk powierzchni asfaltu i chodnika i wyznaczał snopy świateł przejeżdżających samochodów. Kobieta zdawała się nie przejmować tym, że zmoknie jej zamszowa marynarka, poszli więc pasażem pośrodku ulicy, między kioskami z prasą i kwietnymi straganami, które powoli zamykano. Jakiś mim, stoicko trwający bez ruchu w drobnym kapuśniaczku, który żłobił rowki w białym pudrze na jego nieruchomej twarzy, tak smutny, że deprymujący wszystkich przechodniów w promieniu dwudziestu metrów, spojrzał na nich, kiedy kobieta pochyliła się, żeby wrzucić do kapelusza monetę. Szła tak samo jak przedtem, nieco przodem, patrząc na ziemię po swojej lewej stronie, jakby pozostawiała Coyowi decyzję, czy zająć to miejsce, czy też dyskretnie się wycofać. On zaś ukradkiem obserwował jej twardy profil pod gładkimi włosami, kołyszącymi się przy każdym ruchu; ultramaryna jej oczu zwracała się ku niemu, to zapowiadając uśmiech, to znów zamyślone spojrzenie.
W Schilling było niewiele ludzi. Znów zamówił tonik z dżinem z niebieskiej butelki, a ona zadowoliła się samym tonikiem. Eva, brazylijska kelnerka, podała szklanki, przyglądając się jej bezczelnie, a potem uniosła do góry brew w kierunku Coya, bębniąc po barze tymi samymi polakierowanymi na zielono paznokciami, które trzy poranki wcześniej z całą mocą wbijała w jego nagie plecy. Coy przeciągnął dłonią po mokrych włosach i zachował niezmienny uśmiech, miły i spokojny, wreszcie kelnerka mruknęła: sukinsyn, też się uśmiechnęła i nawet nie policzyła mu za drinka. Coy i kobieta usiedli przy stoliku, naprzeciwko wielkiego lustra odbijającego butelki stojące przy ścianie. Dalej prowadzili rwącą się rozmowę. Kobieta nie była zbyt wymowna: dowiedział się najpierw, że pracuje w muzeum, a w pięć minut później ustalił, że jest to Muzeum Morskie w Madrycie. Wywnioskował, że studiowała historię i że ktoś bliski, może jej ojciec, był zawodowym wojskowym. Nie wiedział, czy właśnie dlatego wygląda na dobrze wychowaną dziewczynkę. Dostrzegł w niej powściąganą stanowczość, wewnętrzną pewność siebie, dyskretną, jednak onieśmielającą go.
Faceta z siwą kitką Coy wspomniał dużo później, kiedy szli pod arkadami Plaża Real. Potwierdziła, że Urrutia istotnie jest atlasem bardzo wartościowym, choć nie unikatowym; nie powiedziała jednak wyraźnie, czy kupiła go dla muzeum, czy dla siebie. To bardzo ważny atlas morski - powiedziała wymijająco, kiedy wspomniał scenę na ulicy Consell de Cent - i zawsze znajdą się ludzie zainteresowani takimi przedmiotami. Kolekcjonerzy - dodała po dobrej chwili. - Tego typu ludzie. Potem przechyliła w bok głowę i zapytała, jak mu się żyje w Barcelonie, chcąc najwyraźniej zmienić temat. Coy opowiedział o hotelu La Marítima, o spacerach po nabrzeżu, o słonecznych porankach na tarasie Universalu, naprzeciwko Kapitanatu Portu, gdzie mógł za cenę jednego piwa spędzić trzy, cztery godziny z książką i walkmanem. Mówił też o czasie, który mu jeszcze pozostał, o tym, jak trudno mu żyć na lądzie, bez pracy i bez pieniędzy. Wtedy odniósł wrażenie, że na końcu podcieni placu widzi niskiego, wąsatego człowieczka w kraciastej marynarce, z wybrylantynowanymi włosami, który po południu był na licytacji. Obserwował go przez chwilę, żeby się upewnić, a potem spojrzał na nią, sprawdzając, czy też zauważyła jego obecność; jej oczy jednak były całkiem pozbawione wyrazu, jakby nie dostrzegała niczego niezwykłego. Kiedy Coy znów spojrzał w tamtym kierunku, osobnik w kraciastej marynarce był nadal na miejscu, spacerował z rękami założonymi na plecach, jakby nigdy nic.
Byli na wysokości wejścia do Klubu Fajki, szybko więc policzył w myślach, ile mu jeszcze zostało w portfelu, i stwierdził, że może pozwolić sobie na zaproszenie jej na kolejny kieliszek, a w najgorszym razie Roger, szef klubu, udzieli mu kredytu. Wydawała się zaskoczona miejscem, dzwonkiem przy drzwiach, starymi schodami i lokalem na drugim piętrze, z niezwykłym barem i kanapą, o ścianach pokrytych rycinami przedstawiającymi Sherlocka Holmesa. Tej nocy nie grano tam jazzu, stanęli więc przy pustym barze, w którego końcu Roger rozwiązywał krzyżówkę. Spróbowała niebieskiego dżinu i pochwaliła jego zapach, potem stwierdziła, że jest zachwycona lokalem, dodając, że nigdy nie podejrzewała, że w Barcelonie mogą istnieć takie miejsca. Coy powiedział jej, że właśnie chcą zamknąć ten klub, bo sąsiedzi skarżą się na hałas i muzykę - mogą się więc czuć jak na statku, który zaraz pójdzie na żyletki. W kąciku ust została jej kropla dżinu z tonikiem, i pomyślał, że na szczęście wypił dopiero trzy kieliszki, bo jeszcze ze dwa więcej, a byłby gotów wyciągnąć rękę i palcami otrzeć tę kroplę, a ona nie wyglądała na jedną z tych, co pozwalają ocierać cokolwiek marynarzom, których właśnie poznały i których obserwują z mieszaniną rezerwy, uprzejmości i grzeczności. W końcu spytał, jak ma na imię, a ona znów się uśmiechnęła - tym razem dopiero po chwili, jakby musiała przebyć daleką drogę, żeby to zrobić - a potem utkwiła spojrzenie w Coyu: naprawdę jej oczy wpatrywały się w niego długą i intensywną sekundę, i wreszcie powiedziała swoje imię. Stwierdził wtedy, że imię było równie niezwykłe jak jej wygląd, jednak pasowało do niej jak ulał. Powiedziała je tylko raz, głośno i powoli, zanim jeszcze z jej ust zniknął odległy uśmiech. Potem Coy poprosił Rogera o papierosa, żeby ją poczęstować, ale nie chciała więcej palić. Kiedy zobaczył, jak podnosi szklankę do ust, i dostrzegł poprzez szkło jej białe zęby, o które wilgotnie zadźwięczał lód, opuścił wzrok na srebrny łańcuszek, delikatnie błyszczący pod rozpiętym kołnierzykiem koszuli, na skórze, która w tym świetle wydawała się jeszcze cieplejsza niż dotychczas, i zadał sobie pytanie, czy też jakiś mężczyzna kiedyś przeliczył te wszystkie piegi, aż po najdalsze przylądki. Czy liczył je powoli, jeden po drugim w kierunku na południe, tak jak on miałby ochotę to zrobić. Kiedy podniósł wzrok, stwierdził, że ona właściwie oceniła jego spojrzenie, i poczuł jedno uderzenie serca mniej, kiedy usłyszał, że już pora wracać.
W radiu córki właścicielki hotelu ten sam głos zaintonował teraz przebój La reina del barrio chino. Coy wyłączył swojego walkmana - podczas monologu trąbki Milesa Davisa w Saecie, czwartym utworze na płycie Sketches of Spain - i przestał wpatrywać się w plamę na suficie. Książka i słuchawki spadły na prześcieradło, gdy wstał i przeszedł przez wąski pokój, dość podobny do pewnej celi, którą kiedyś zajmował przez dwa dni w La Guaira, po tym jak razem z Torpedowcem Tucumánem i Galisyjczykiem Neirą, mając dość jedzenia ciągle owoców, zeszli na ląd, żeby kupić świeże ryby na caldeiradę, i Neira powiedział: idźcie na kawę na jakiś kwadrans, ja skoczę na szybki numerek do burdelu obok i zaraz wracam; po chwili usłyszeli, jak przez okno wzywa ich pomocy, pospieszyli więc i dokładnie zdemolowali bar - strzaskali stoły, potłukli butelki i połamali żebra alfonsowi, który zatrzymał sobie portfel Galisyjczyka; kapitan don Matías Noreña musiał, naprawdę wściekły, wyciągać ich z pudła, przekupiwszy wenezuelską policję grubym plikiem dolarów, które odliczył - do ostatniego centa - z ich poborów.
Poczuł cień nostalgii na to wspomnienie. Lustro nad umywalką odbijało jego ciężkie ramiona i zmęczone czoło, nieogolone policzki. Odkręcił wodę i zaczekał, aż zrobi się naprawdę zimna, potem polał nią sobie twarz i kark, parskając i potrząsając głową, jak pies na deszczu. Szybko wytarł się ręcznikiem i przez chwilę bez ruchu wpatrywał się w swoje odbicie - duży nos, ciemne oczy, surowe rysy - jakby oceniał, co by tu można policzyć na plus. Mniej niż zero, stwierdził. Z taką mordą nie skusisz nawet małpiatki.
Otworzył szufladę komody i wyjął z niej wszystko, poszukując koperty, w której trzymał pieniądze. Nie było tego wiele, a w ostatnich dniach ilość zmizerniała niebezpiecznie. Przez chwilę pozostał bez ruchu, intensywnie rozważając pewien pomysł, aż wreszcie podszedł do szafy, gdzie trzymał swoje rzeczy: kilka bardzo wyczytanych książek, złote oficerskie naszywki, które zaczynały nabierać koloru zaśniedziałej zieleni, kasety z jazzem, album ze zdjęciami w formie portfela - jacht szkolny „Estrella del Sur”, z żaglami wypełnionymi wiatrem, Torpedowiec Tucumán i Galisyjczyk Neira przy ladzie jakiegoś baru w Rotterdamie, on sam z dystynkcjami pierwszego oficera, oparty o reling na „Isla Negra” pod Mostem Brooklińskim - i drewniana skrzynka, w której przechowywał sekstant. To był porządny sekstant - Weems & Plath z siedmioma szkłami przyciemniającymi, wykonany z czarnego metalu z mosiężnymi okuciami, który kupił na raty, począwszy od swojej pierwszej wypłaty, jak tylko otrzymał tytuł oficera. Systemy lokalizacji satelitarnej skazywały ten przedmiot na śmierć, ale każdy szanujący się marynarz doceniłby wiarygodność tego instrumentu, niewrażliwego na żadne awarie w elektronice, kiedy trzeba określić szerokość geograficzną w południe, gdy słońce osiąga najwyższą pozycję na niebie, lub w nocy, za pomocą gwiazdy stojącej nisko nad horyzontem: morskie roczniki astronomiczne, tablice - i wystarczą trzy minuty. Podobnie jak wojskowi stale czyszczą swoją broń, Coy starał się przez te wszystkie lata, by sekstantu nie tknęła słona wilgoć ani brud, czyścił jego lusterka i sprawdzał, czy nie występują błędy indeksu ani odchylenia lusterka od pionu. Nawet teraz, bez pokładu pod stopami, kiedy spacerował wzdłuż wybrzeża, miał zwyczaj nosić go ze sobą, żeby sobie wyznaczyć linie pozycyjne z azymutu, siedząc na skale naprzeciw horyzontu otwartego morza. Zwyczaju tego nabrał pływając jako kadet na „Monte Pequeño”, jego trzecim statku, licząc łącznie ze szkoleniowym „Estrella del Sur”. „Monte Pequeño” był dwustusiedemdziesięciopięciotysięcznikiem należącym do Enpetrolu, a jego kapitan, don Agustin de la Guerra, lubił nadawać uroczysty charakter chwili astronomicznego południa, zapraszając na kieliszek jerezu oficerów, kiedy stojąc wspólnie na skrzydle mostku - kapitan z zegarkiem w ręku - i wypatrując odbicia słońca nad horyzontem poprzez przydymione szkła przyrządów, porównywali obliczenia swoje i młodszych kolegów. Był to kapitan ze starej szkoły; trochę szalony, ale wspaniały marynarz, z czasów, kiedy wielkie tankowce płynęły puste do Zatoki Perskiej przez Suez, a wracały z ładunkiem, okrążając Afrykę wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Kiedyś wyrzucił ochmistrza na jakimś postoju, dlatego że ten go obraził; kiedy związek zawodowy złożył skargę, odrzekł, że ochmistrz i tak miał szczęście, bo półtora wieku wcześniej zostałby powieszony na grotmaszcie. Na moim statku - powiedział pewnego razu Coyowi - albo człowiek zgadza się z kapitanem, albo milczy. Było to podczas wieczerzy wigilijnej na Morzu Śródziemnym, w czasie okropnej pogody, kiedy ostry sztorm o sile dziesięciu stopni zmuszał do obniżenia obrotów silników w pobliżu przylądka Bon. Coy, student szkoły morskiej, stażysta na pokładzie, odważył się nie zgodzić z jakimś nieistotnym sądem kapitana; ten natychmiast rzucił swoją serwetkę na stół i powiedział, że na jego statku, i tak dalej. Potem posłał go pełnić wachtę na skrzydle mostku na prawej burcie, gdzie Coy spędził następne cztery godziny w ciemności, chłostany wiatrem, deszczem i falą rozbijającą się o tankowiec. Don Agustín de la Guerra był rzadkim okazem ludzi, którzy przetrwali z dawnych czasów, despotycznych i kategorycznych na pokładzie; kiedy jednak panamski drobnicowiec, na którym kompletnie pijany Rosjanin był dyżurnym oficerem, wpakował mu dziób w rufę, nocą, podczas której deszcz z gradem blokowały radary nad kanałem La Manche, potrafił doprowadzić swój tankowiec do Dover, nie rozlawszy ani kropli ropy i oszczędzając kosztów holownikom należącym do firmy. Każdy idiota - mawiał - może teraz opłynąć świat dookoła, nie robiąc nic poza naciskaniem guzików; ale jeśli elektronikę trafi szlag albo Amerykanom wpadnie do głowy wyłączyć te swoje przeklęte satelity, wymysł szatana, albo jakiś sukinsyn bolszewik trafi w ciebie na środku oceanu, dobry sekstant, kompas i chronometr zawsze cię gdzieś doprowadzą. Czyli ucz się, chłopcze, ucz.
Coy posłusznie uczył się całymi dniami, miesiącami i latami; i jeszcze dużo później z tym samym sekstantem - podczas najczarniejszych i niebezpiecznych nocy, w czasie sztormów szalejących od jednego końca Atlantyku po przeciwny, kiedy trzymał się relingu, przemoczony do nitki, gdy dziób wykonywał szalone skoki - poszukiwał, wbrew jakiejkolwiek nadziei, z okiem przylepionym do lunetki, wątłego srebrnego krążka, poprzez chmury pędzone północno-zachodnim wiatrem.
Poczuł cień melancholii, kiedy zważył w dłoni dobrze znany ciężar sekstantu, przekręcając ruchomą wskazówkę i słuchając dźwięku, z jakim przesuwa się alidada po zębatym limbusie oznaczonym od 0 do 120 stopni dla każdego z ziemskich południków. Potem zastanowił się, ile zaproponowałby mu za niego Sergi Solàns, który od lat zachwycony był tym przyrządem. Kiedy razem szli na kieliszek do Schillinga, Sergi mówił, że teraz już się nie robi takich sekstantów. Sergi był dobrym chłopakiem, który płacił za wszystkie drinki, od czasu kiedy Coy został na lądzie bez grosza, i nie miał mu za złe, że przespał się z Evą tamtej nocy, kiedy Brazylijka miała diabelsko opięty trykotem biust, rozmiaru stanika 80 D, którego zresztą nigdy nie nosiła, a Sergi był zbyt pijany, żeby o nią zawalczyć. Razem z Coyem studiowali w szkole morskiej, przez kilka miesięcy wspólnie pływali na „Migalocie”, statku Ro-Ro należącym do firmy Rodríguez & Saulnier, a teraz Sergi przygotowywał się do egzaminu kapitańskiego, pływając jako pierwszy oficer na promie linii Transmediterránea, który dwa razy w tygodniu robił trasę Barcelona-Palma. To tak, jakby prowadzić autobus, mówił. Ale z takim sekstantem w kabinie człowiek może nadal czuć się marynarzem.
Umieścił alidadę w połowie łuku i ostrożnie odłożył Weems & Platha do skrzynki. Podszedł do komody, otworzył portfel i wyjął z niego wizytówkę, którą kobieta dała mu przed trzema dniami, żegnając się na rogu Ramblas. Na kartoniku nie było adresu ani telefonu, tylko imię i nazwisko: Tánger Soto. Poniżej, okrągłym i starannym pismem, z kółeczkiem w miejscu kropki nad jedynym i, napisała: Muzeum Morskie, Madryt.
Zamykając wieczko pudełka z sekstantem, Coy gwizdał Noche de samba en Puerto España.
Na lądzie są tylko problemy.
D. Haeften, Jak stawić czoło sztormom
Potem zrozumiał, że to był jakby skok w pustkę - co musi dziwić w przypadku Coya, który nie pamiętał, by kiedykolwiek w życiu obrał jakiś nieprzemyślany kurs. Należał do tego gatunku ludzi, którzy w kabinie nawigacyjnej statku zawsze znajdują czas niezbędny, by świadomie wyznaczyć kurs na mapie morskiej. Zanim sytuacja zmusiła go do pozostania na lądzie bez statku, przyzwyczajenie to stanowiło źródło satysfakcji w zawodzie, w którym takie rzeczy liczą się naprawdę, gdy trzeba wyznaczyć bezpieczną trasę między dwoma punktami leżącymi na różnej długości i szerokości geograficznej. Niewiele było przyjemności porównywalnych z chwilami spędzanymi nad liczeniem kursu, dryfu i prędkości, kiedy mógł przewidzieć, że przylądek Taki czy latarnia Owaka pojawią się za dwa dni o szóstej rano mniej więcej trzydzieści stopni przed dziobem po lewej burcie, a potem oczekiwać o tej właśnie porze na mostku, w porannej mgle, z lornetką przy oczach, pojawienia się, dokładnie w przewidzianym miejscu, szarej sylwetki lub migającego światła, które po przeliczeniu częstotliwości błysków i zaciemnień potwierdzało precyzję obliczeń. Zawsze kiedy następował ten moment, Coy uśmiechał się do siebie uśmiechem pełnym spokoju i satysfakcji. Potem, ciesząc się pewnością wynikającą z matematyki, precyzji przyrządów pokładowych i własnego doświadczenia zawodowego, stawał w rogu mostku, obok milczącej postaci sternika, albo nalewał sobie letniej kawy z termosu, szczęśliwy, że jest tu, gdzie jest, na dobrym statku, i nie musi należeć do tego innego, nieprzyjemnego świata, stworzonego na stałym lądzie, szczęśliwie zredukowanego tutaj do słabego odblasku gdzieś ponad horyzontem.
Jednak ów rygor planowego wyznaczania kursów na papierze map morskich, które porządkowały jego życie, nie uchronił go przed pomyłką i klęską. Pojawienie się ziemi w zasięgu wzroku, a potem namacalne doświadczenie obecności lądu z jej konsekwencjami nie zawsze były czynnościami następującymi po sobie w tym właśnie porządku. Ląd znajdował się na mapach i poza nimi; i postanowił pojawić się nagle, jak to zazwyczaj się zdarza, wdzierając się w marną ostoję - odrobinę stali unoszącej się na bezmiarze oceanu - w miejscu, gdzie Coy czuł się całkiem bezpieczny. Sześć godzin, zanim „Isla Negra”, kontenerowiec należący do armatora Mingueza Escudero, rozbił się w połowie drogi między Przylądkiem Dobrej Nadziei a Kanałem Mozambickim w czasie jego wachty, Coy, pierwszy oficer na pokładzie, uprzedził kapitana, że na mapie brytyjskiej admiralicji, która ukazywała te okolice, umieszczono w specjalnej ramce ostrzeżenie o niemożności precyzyjnego określenia wzniesień dna. Kapitanowi jednak się spieszyło, a poza tym pływał po tych wodach od dwudziestu pięciu lat, według tych samych map, i nigdy nie miał problemów. Na dodatek mieli dwa dni spóźnienia z powodu złej pogody w Zatoce Gwinejskiej i nagłego wypadku, gdy musieli wzywać helikopter, żeby zabrał jednego z członków załogi, który złamał sobie coś w kręgosłupie, kiedy potknął się i spadł z trapu na wysokości Wybrzeża Szkieletów. Angielskie mapy są tak dokładne - powiedział kapitan podczas kolacji - że można z nich odczytać grubość bibułki do papierosów. Trasa jest czysta, dwieście czterdzieści sążni na najpłytszych mieliznach, mucha nie siada. Przepłyniemy między wysepkami Terson i Mowett Grave. Tak właśnie mówił: bibułka do papierosów, mucha nie siada i wysepki. Kapitan był Galisyjczykiem po sześćdziesiątce, drobnym, o czerwonej twarzy i siwych włosach. Ślepo wierzył w mapy admiralicji, nazywał się don Gabriel Moa, czterdzieści lat na morzu wyryło mu się zmarszczkami na twarzy i przez cały ten czas nikt nie widział, żeby stracił panowanie nad sobą - nawet wtedy, kiedy, jak mówiono, na początku lat dziewięćdziesiątych, przez półtora dnia płynął w dwudziestostopniowym przechyle, bo stracił z pokładu jedenaście kontenerów podczas sztormu na Atlantyku. Był jednym z tych kapitanów, za których armatorzy i podwładni są gotowi włożyć rękę w ogień: zwięzły na mostku, poważny w mesie oficerskiej, niewidoczny na lądzie. Kapitan z dawniej epoki, jeden z tych, którzy zawsze zwracają się per pan do oficerów i podoficerów i których trudno sobie wyobrazić, jak popełniają błąd. Dlatego Coy trzymał się kursu wytyczonego na angielskiej mapie, ostrzegającej przed niedokładnościami w oznaczeniu wzniesień dna; i dlatego po dwudziestu minutach wachty usłyszał zgrzyt trącego o skałę stalowego poszycia kadłuba „Isla Negra”, który zatrząsł się pod jego stopami. Otrząsnął się z osłupienia i błyskawicznie polecił zatrzymać maszyny; kapitan Moa pojawił się na mostku w piżamie, ze zmierzwionymi włosami, patrząc w otaczającą ich ciemność z lunatycznym i głupim wyrazem oczu, jakiego Coy nigdy przedtem u niego nie widział. Wybełkotał „to niemożliwe” ze trzy razy z rzędu, tak zaskoczony, jakby nie całkiem się jeszcze obudził, wymamrotał „maszyny stop”, kiedy już od pięciu minut nie pracowały, a sternik stał ciągle nieruchomo z rękami na kole, patrząc na przemian na niego i na Coya. Coy zaś przyglądał się - ze straszliwą pewnością kogoś, kogo naraz dosięga nieoczekiwane objawienie - czcigodnemu zwierzchnikowi, którego polecenia bez wahania wykonałby pół godziny wcześniej, choćby ten kazał mu płynąć z wyłączonym radarem przez Malakkę, a który został zaskoczony tak nagle, że nie miał nawet czasu, by nałożyć sobie na twarz maskę posiadacza niezasłużenie świetnej reputacji lub może - ludzie zmieniają się z latami i z doświadczeniami - maskę sprawnego marynarza, jakim był kiedyś, a który teraz okazał się tym, kim naprawdę był: oszołomionym staruszkiem w piżamie, którego przerosły wydarzenia, niezdolnym do wydania właściwego rozkazu. Przerażonym biedaczyną, który w jednej chwili widzi, jak po czterdziestu latach służby wizja zasłużonej wysokiej emerytury rozwiewa się jak mgła.
Ostrzeżenie umieszczone na brytyjskiej mapie nie było czczym wymysłem: istniała przynajmniej jedna skała, nie oznaczona dokładnie, w kanale między Terson i Mowett Grave, a kosmiczny żartowniś musiał w tamtej chwili pękać ze śmiechu gdzieś we wszechświecie, bo owa samotna kamienna iglica ustawiła się dokładnie na kursie „Isla Negra”, z precyzją słynnego lodowca na trasie „Titanica”, właśnie podczas wachty pierwszego oficera, Manuela Coya. Tak czy inaczej, obaj - kapitan i pierwszy - zapłacili za to drogo. Trybunał śledczy, złożony z inspektora reprezentującego armatora i dwóch przedstawicieli naczelnej dyrekcji marynarki handlowej, wziął pod uwagę życiorys kapitana Moa, dyskretnie załatwiając sprawę wcześniejszą emeryturą. Coya natomiast mapa brytyjskiej admiralicji zaprowadziła w okolice dalekie od morza.
W tej chwili był w Madrycie. Stał nieruchomo obok kamiennej fontanny, w której jakiś dzieciak z wyniosłym uśmiechem dusił delfina, przypominając rozbitka, którego wyniosło na pełną wrzawy plażę w pełni sezonu. Coy trzymał ręce w kieszeniach i pośród mrowia samochodów, w zgiełku ogłuszających klaksonów, patrzył z daleka na galeon z brązu, stojący przed wejściem numer 5 na Paseo del Prado. Nie miał pojęcia, jak przedstawia się profil hydrograficzny obranego kursu, ale miał świadomość, że punkt, w którym można było wykonać zwrot i zmienić kierunek, został daleko w tyle. Sekstant firmy Weems & Plath, odkupiony wreszcie przez jego przyjaciela Sergi Solansa za całkiem rozsądną cenę, umożliwił nabycie biletu na pociąg z Barcelony do Madrytu, wykorzystanego poprzedniej nocy. Pozostał jeszcze pewien fundusz, pozwalający na utrzymanie się na powierzchni przez jakieś dwa tygodnie: jedna jego część wypychała prawą kieszeń dżinsów Coya, druga znajdowała się w płóciennym worku pozostawionym w przechowalni bagażu na stacji Atocha.
Była godzina 12.45 słonecznego wiosennego dnia, a pstrokata i hałaśliwa ławica samochodów podążała w kierunku placu Cibeles, gmachu Poczty Głównej, sąsiadującego ze Sztabem Generalnym Marynarki Wojennej i zabudowaniami Muzeum Morskiego. Pół godziny wcześniej Coy odwiedził naczelną dyrekcję marynarki handlowej, mieszczącą się kilka przecznic dalej, żeby sprawdzić, czy wniesiona przez niego apelacja od decyzji trybunału przyniosła jakieś efekty. Naczelnik wydziału, dojrzała kobieta o uprzejmym uśmiechu, siedząca przy biurku ozdobionym doniczką pelargonii, przestała się uśmiechać, kiedy po przyciśnięciu jakiegoś klawisza na ekranie komputera pojawiły się dane dotyczące Coya. Apelacja została odrzucona - powiedziała urzędniczka głosem bez wyrazu. - Otrzyma pan zawiadomienie na piśmie. Następnie przestała się nim zajmować, wracając do swoich spraw. Być może w tym biurze, o trzysta mil morskich od najbliższego wybrzeża, kobieta hołubiła w sobie romantyczną wizję morza i nie lubiła marynarzy, którzy swoimi statkami dotykali dna. Albo wręcz przeciwnie: była bezstronnym urzędnikiem, dla którego ugrzęźnięcie na mieliźnie na Oceanie Indyjskim niewiele różni się od wypadku samochodowego, a marynarz zawieszony w swoim fachu i figurujący na czarnej liście armatorów nie różni się specjalnie od człowieka, któremu surowy sędzia na jakiś czas zabrał prawo jazdy.
Najgorsze, myślał Coy schodząc po stopniach na ulicę, że ta kobieta nie do końca jest w błędzie: w czasach, kiedy satelity wyznaczają trasy i waypoints, telefony komórkowe zmiatają z mostków kapitanów zdolnych szybko podjąć trudne decyzje i każdy urzędnik może ze swojego gabinetu dowodzić transatlantykami czy tankowcami o wyporności stu tysięcy ton, maleje różnica między marynarzem, który osadza statek na mieliźnie, a kierowcą ciężarówki, który wypada z drogi, bo mu nawaliły hamulce albo prowadził po pijanemu.
Skoncentrował się na swoich kolejnych krokach po to, by czarne myśli odpłynęły w siną dal. Wtedy wreszcie podjął decyzję. Rozglądając się na obie strony, poczekał, aż pobliskie światło zmniejszy masę przejeżdżających samochodów, i ruszył zdecydowanym krokiem, pod kasztanami pokrytymi nowymi liśćmi. Przeszedł przez ulicę i zbliżył się do wejścia do muzeum, gdzie dwóch elewów akademii morskiej, z czerwoną lamówką na spodniach, w białych lederwerkach i hełmach, przyjrzało się z zaciekawieniem jego dwurzędowej kurtce, zanim przepuściło go przez bramkę do wykrywania metali. W żołądku czuł przykre mrowienie, kiedy wchodził po szerokich stopniach, a następnie na półpiętrze skręcał w prawo, by po chwili znaleźć się przed ladą księgarni w westybulu, tuż przy ogromnym podwójnym kole sterowym korwety „Nautilus”. Na lewo znajdowały się drzwi prowadzące do części administracyjnej i ubikacje, a na prawo wejście do sal wystawowych. Na ścianach wisiały obrazy i makiety statków, przy blacie w sali siedział, ze znudzoną miną, marynarz w mundurze, a za ladą, gdzie sprzedawano książki, ryciny i pamiątki z muzeum, stał jakiś cywil. Coy zwilżył językiem wargi i nagle poczuł straszliwe pragnienie. Potem zwrócił się do cywila.
