109,99 zł
Pierwsza, najpełniejsza i jedyna możliwa biografia W.G. Sebalda – jednego z najbardziej oryginalnych i tajemniczych pisarzy XX wieku. Przedwczesna śmierć w wypadku odebrała mu szansę na literackiego Nobla.
Podpisywał się tylko inicjałami, bo wstydził się imienia ojca nazisty. Gdy miał 22 lata na zawsze opuścił rodzinne Niemcy. To, co najbardziej wpłynęło na jego życie, zdarzyło się zanim się urodził. Wychował się w cieniu tragedii i przemilczanych traum XX wieku – Holocaustu i bombardowań niemieckich miast. Stworzył nowy gatunek literacki – fikcję splecioną z faktami, która najpełniej oddaje prawdę o losach zapomnianych ofiar historii. Przez całe życie krył się w zmyśleniach snutych w wywiadach, kreował dokumentalne fikcje i podkradał życiorysy poznanych osób, by stworzyć z nich bohaterów swoich książek.
Carole Angier to badaczka i doświadczona biografka, która osobiście znała bohatera swojej książki. W niezwykle wciągającym i znakomicie udokumentowanym śledztwie odwraca grę Sebalda. W fikcji szuka faktów i wykonuje pracę rasowej reporterki; dociera do bliskich pisarza: sióstr, przyjaciół z młodości, pierwowzorów postaci z jego prozy. Jako pierwsza rozmawia z tymi, do których inni badacze Sebalda nie dotarli, m.in. z Marie – ostatnią miłością pisarza.
To biografia, której wydania W.G. Sebaldmógłby zakazać. Angier uparcie próbuje jednak zrobić dla niego to, co on starał się zrobić dla swoich bohaterów – opisać i poznać prawdziwego człowieka i jego los. Jej książka pozwala także lepiej zrozumieć niepokojącą i pełną zagadek twórczość pisarza. Idąc tym krętym tropem, biografka szuka odpowiedzi na najtrudniejsze pytanie: kim pan był, panie Sebald?
Książka w brawurowym tłumaczeniu Macieja Stroińskiego.
Błyskotliwa i przenikliwa książka o pisarzu, którego kariera jest wciąż przedmiotem sporów.
“The New York Times”
Wielka rzecz. Carole Angier ukazuje potężny geniusz Sebalda i wystrzega się uproszczeń. Przedstawia pisarza żywo, wszechstronnie i w wielu odcieniach. Ci, którzy go znali, mogą poświadczyć, że to wierny portret.
Alberto Manguel
Angier skrupulatnie śledzi, skąd Sebald czerpał postaci i scenerię swoich książek oraz jak przetwarzał materiał źródłowy na własne potrzeby. Solidny, rzetelny i przekonujący opis życia i twórczości.
„The Wall Street Journal”
Zachęcająca i wnikliwa książka, która dowodzi, że Sebald, pomimo swojej tragicznej i przedwczesnej śmierci, był absolutnym mistrzem najwyższej literatury.
Javier Marías
Najlepsza biografia, jaką czytałem od lat.
Philippe Sands
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 901
Data ważności licencji: 2/8/2029
Pisanie biografii zawsze jest jak tkanie sieci, łączenie kolejnych dziur, które tworzą się z powodów omawianych też w dorobku samego W. G. Sebalda: z winy zawodnej pamięci, śmierci lub nieobecności świadków i niejasnej roli, którą odgrywa narrator. Z tego rodzaju trudnościami mierzy się każdy biograf, lecz zwłaszcza biograf Sebalda, bo historia życia pisarza jest bardzo dziurawą siecią.
Największa z białych plam to jego życie rodzinne, wdowa po pisarzu nie chce bowiem ujawniać osobistych spraw męża. Nie wolno bez jej zgody przytaczać prywatnych źródeł, na przykład niektórych listów, wolno tylko je omawiać. Nawet materiały ogólnie dostępne, to znaczy książki Sebalda i udzielone przezeń wywiady, mam prawo cytować wyłącznie we fragmentach, zgodnie z dozwolonym użytkiem publicznym.
To nie koniec luk w tej biografii. Skupię się na czterech głównych Sebaldowskich dziełach prozą, znacznie mniej miejsca poświęcę natomiast jego pismom naukowym i utworom poetyckim, doskonale omówionym przez badacza Uwego Schüttego1, którego dorobek na razie jest dostępny tylko po niemiecku, czekamy więc na przekłady.
Niewiele się dowiemy o jednej z istotniejszych przyjaźni Sebalda i o współpracy z jego ostatnim angielskim redaktorem, ponieważ obaj panowie, i przyjaciel, i redaktor, nie zdecydowali się na rozmowę ze mną2. Najbardziej żałuję jednak największego przemilczenia wynikającego ze wspomnianej na początku przeszkody w pisaniu o życiu mego bohatera. Chciałabym zrozumieć, dlaczego mimo długoletniego i trwałego związku małżeńskiego i mimo uczucia, jakim darzył córkę, Sebald czuł się tak samotny. Jego dzieła przepełnia poczucie osamotnienia wyśmiewane przez niektórych krytyków: dlaczego w jego opisach ulic i krajobrazów ciągle powraca nieprawdopodobna pustka? Ale tak naprawdę nie było tu nic do śmiechu. Oprócz pesymizmu – który nawet przychylniejsi odbiorcy traktują z dużym dystansem – przez większość życia nawiedzało pisarza głębokie wyobcowanie. Towarzyszyło jego urokowi osobistemu, poczuciu humoru, zdolności współodczuwania, lecz w każdej chwili mogło wyłonić się z głębi duszy i ściąć jego nastrój lodowatym chłodem. Dość rzadko się to zdarzało, gdy był jeszcze młody, nigdy przy bliskich albo przyjaciołach, lecz z wiekiem skłonność ta się nasilała i wracała coraz częściej. Wieloletni okres twórczy pisarz spędził w kleszczach samotności, a ci, których kochał, pewnie czuli się podobnie.
Czemu zatem się uparłam, żeby napisać biografię Sebalda pomimo licznych utrudnień? Wytrwałam w swoim zamiarze, ponieważ W. G. Sebald to najwybitniejszy ze znanych mi ludzi pióra; ponieważ uważam, że prawo wdowy do ochrony prywatności jej świętej pamięci męża nie powinno blokować badań nad korzeniami jego dorobku twórczego; ponieważ jestem po prostu okropnie uparta. Jednak główny powód mojego uporu ma naturę osobistą i wynika z mojego własnego uwarunkowania.
Czytelnicy Sebalda coraz częściej twierdzą, że jego dorobku nie należy sprowadzać do tematu żydowskiej i niemieckiej tragedii Zagłady: uważają, że mrok Sebaldowskiej wizji świata sięga znacznie dalej, obejmując sobą historię w ogóle, a nawet przyrodę. To prawda. W tym miejscu wychodzi jednak na jaw moja własna perspektywa: jestem córką Żydów, którzy musieli uciekać przed nazizmem. Do Sebalda przyciągnęło mnie w pierwszej kolejności to, że był pisarzem niemieckim, który szczególnie mocno mierzył się z brzemieniem niemieckiej odpowiedzialności za zbrodnię Zagłady. Ten wymiar jego twórczości do dzisiaj budzi mój podziw i głęboko mnie porusza. W. G. Sebald nie chciał, żeby widziano w nim „pisarza Zagłady”, więc go tak nie nazwę. Dla niego, Niemca i syna żołnierza armii hitlerowskiej, Holokaust stanowił tragedię wprawdzie nie jedyną, ale własną, osobistą. Dla mnie, potomkini wiedeńskich Żydów, którzy ledwo uszli z życiem, też jest to prywatny dramat. Sądzę, że wolno uważać Zagładę za środek ciężkości dorobku Sebalda. Jeżeli zbyt mocno podkreślam ten temat, wiedzą już Państwo dlaczego.
*
W. G. Sebald słynie nie tylko z literackiej wartości swej prozy i z głębokiego – bodaj najgłębszego wśród niemieckich ludzi pióra – utożsamienia z losem ofiar własnego narodu. Największą sławę przynosi mu to, że jego dzieł nie sposób sztywno zaklasyfikować. Czy przynależą do literatury pięknej, czy do literatury faktu? Czy powiemy o nich, że są książkami podróżniczymi, eseistycznymi, historycznymi (albo z dziedziny historii naturalnej), biograficznymi, autobiograficznymi, encyklopedycznymi albo sylwicznymi? Pierwszy brytyjski wydawca Sebalda, Christopher MacLehose, nie był pewien, jak określić Pierścienie Saturna i Czuję. Zawrót głowy, opatrzył je więc potrójną etykietą gatunkową „powieści podróżniczo-historycznych”. (Rozszerzyłby to określenie o jeszcze jeden przymiotnik, gdyby miał taką możliwość)3. Niepewność genologiczna dotycząca tej twórczości trwa zresztą do dzisiaj. Literaturoznawcy i krytycy – a nawet wydawcy i księgarze – w końcu słusznie uznali zaskakującą prawdę: Sebald stworzył osobny gatunek prozy mieszczący się w spektrum między prawdą a zmyśleniem. W jego ślady poszło wielu młodych twórców, od Brytyjczyka Roberta Macfarlane’a, przez Amerykanina o nigeryjskich korzeniach Teju Cole’a, po Niemca Stephana Wackwitza. Walter Benjamin stwierdził, że każdy wielki pisarz tworzy nową odmianę pisarstwa. W XX wieku tę szaloną próbę talentu najlepiej przeszedł właśnie W. G. Sebald4.
Drugim jego tytułem do sławy jest sposób równoważenia fikcji i faktów: przeplatanie prozy fotografiami i materiałami archiwalnymi. Książki Sebalda na pierwszy rzut oka przypominają biografie: obok zdjęć Edwarda FitzGeralda i Rogera Casementa, czyli postaci historycznych, znajdujemy wizerunki Paula Bereytera i Ambrosa Adelwartha, a tytułowy Jacques Austerlitz trafia nawet na okładkę. Czytelnik może pomyśleć, że ma przed sobą prozę autobiograficzną, gdy w Pierścieniach Saturna patrzy na zdjęcie autora wspartego o drzewo lub gdy w Czuję. Zawrót głowy ogląda jego przekreśloną fotografię z unieważnionego paszportu. Wrażenie autobiograficzności potęguje narracja podążająca krok w krok za losami samego Sebalda, od narodzin na wsi na południu Niemiec do mieszkania w Norfolku i wykładania na angielskim uniwersytecie.
FitzGerald i Casement – tak jak W. G. Sebald, przynajmniej na zdjęciach – nie budzą naszych podejrzeń. Odruchowo wierzymy również w Bereytera, Adelwartha i Austerlitza. Dołączone fotografie ukazują nam ich wierniej nawet niż mistrzowskie zdania pisarza. Ich widzialna, niemal cielesna obecność przydaje opowieści jakiegoś niewymiernego pierwiastka. Jakby pozwalała nam zajrzeć im prosto w oczy, o ile wytrzymamy ich spojrzenie.
Lecz w miarę lektury powoli tracimy tę pierwotną pewność. Obsesyjnie powracające obrazy cierpienia psychicznego i fizycznego są zbyt ponure i złowrogie, aby uznać je za zapis czystej obserwacji. Przynoszą raczej pewną wizję życia albo, ściślej mówiąc, pewną wizję śmierci. Czytelnik z wolna zauważa literackość tych obrazów, w których można dostrzec wpływ innych pisarzy. Na przykład książkę Czuję. Zawrót głowy spaja motyw z Kafki, a dzieło Wyjechali – zdjęcie Nabokova.
Oba te teksty, tak jak inne dzieła Sebalda, zasadzają się na fikcji. Wszyscy ich bohaterowie, od dra Henry’ego Selwyna do Jacques’a Austerlitza, mieli pierwowzory pozaliterackie, ale autor tak je przetworzył, by ulepić z nich postaci fikcyjne. W tym właśnie momencie natykamy się na pewną osobliwość. Powstaje mianowicie pytanie, co począć z fotografiami i archiwaliami, które tak żywo ukazują nam opisywane osoby. Jeżeli bohaterowie, o których czytamy, to wytwory wyobraźni, kogo w takim razie widzimy na zdjęciach? Nagle staje nam przed oczami coś całkiem innego. Fotografie, które jeszcze przed chwilą tworzyły aurę niesamowitej bliskości, oto wprowadzają dystans. Zamiast czuć żywą więź ze sportretowanymi na nich ludźmi, zaczynamy pytać w myślach: „Kim wy jesteście?”. To, co miało urealnić twory literackie, zaczyna je odrealniać bardziej niż zwykła narracja, która wygląd bohaterów pozostawia wyobraźni czytelnika. W ten zaklęty krąg wpada sam Sebald wraz z paroma swoimi bliskimi. Moja książka również porusza się w owym kręgu. Jeśli czyta się Sebalda bez podejrzliwości i całkowicie poddaje opowieści i wzruszeniu – pisarz osiąga swój cel. Moim zadaniem natomiast, jako biografki, jest ukazać prawdę. To dlatego literaci zazwyczaj nie życzą sobie, by pisano ich życiorysy, i mam pełną świadomość, że Sebald nie byłby w tej sprawie wyjątkiem. Gdybym mogła, powiedziałabym mu: „Niesłusznie pan sądzi”. Sebald zawsze pragnął, żeby wierzono jego opowieściom. Gdy czytelnik pozna prawdę, paradoksalnie uwierzy w nie jeszcze mocniej.
Grze pozorów podlega u Sebalda nie tylko związek postaci ze zdjęciem, lecz również relacja autora i narratora – a nawet stosunek Sebalda do osób zadających mu pytania podczas wywiadów.
Wkrótce po ukazaniu się w Wielkiej Brytanii książki Wyjechali przeprowadziłam wywiad z jej autorem. Był uprzejmy, posępny, ale zarazem zabawny. Odpowiadał powoli i poważnie swą wspaniałą angielszczyzną, a ja we wszystko wierzyłam. Pojęłam własną naiwność, przygotowując niniejszą biografię. Sebald mówił szczerze, gdy mówił o sobie, szokująco szczerze, gdy mówił o swych rodzicach, gdy zaś rozmowa schodziła na temat jego twórczości, zaczynał ochoczo zmyślać5. To, co mi powiedział, weszło do tekstu wywiadu i od tego czasu uchodzi za prawdę. Sama zatem odpowiadam za jedną z dziur w biografii W. G. Sebalda. Z pewnością ubawiłoby go to.
Wszystkie swoje książki W. G. Sebald pisał po niemiecku. Jego biografia powstaje w języku angielskim, a jej czytelnicy znają dorobek autora przeważnie z przekładów, dlatego na nich się skupiam. Liczę w tej kwestii na wyrozumiałość. Sebald mieszkał w Anglii i wykładał po angielsku przez prawie czterdzieści lat, czynnie współtworząc angielskie przekłady swoich dzieł, walnie się przyczyniając do ich finalnego kształtu.
Mimo że nie znosił nowoczesnej technologii, czerpał z jej owoców we własnej twórczości, zamieszczając zdjęcia, fotokopie dokumentów i reprodukcje dzieł sztuki. Jeszcze dwie formy ekspresji były dlań równie istotne jak sztuka i fotografia: muzyka i film. Odniesienia do nich oznaczam sztyletem (†). Znak ten kieruje czytelników na towarzyszącą książce stronę internetową w języku angielskim z materiałami dodatkowymi do odsłuchania albo obejrzenia (bloomsbury.com/speak-silence). Można tam również znaleźć odnośniki do paru kluczowych wywiadów z Sebaldem, jeżeli ktoś chciałby zapoznać się z nimi w całości.
Jak daleko w przeszłość trzeba się zagłębić, by cofnąć się do początku? – pytał Sebald w poemacie Nach der Natur (Po naturze lub Zgodnie z naturą). I sam odpowiedział: niewykluczone, że aż do poranka 9 stycznia 1905 roku, gdy jego dziadkowie zajechali landem do pobliskiego miasteczka, ażeby wstąpić w związek małżeński.
Oto fundament bytu społecznego zwanego W. G. Sebaldem – może nawet więcej, skoro dziadek w poemacie to przodek ze strony matki, Josef Egelhofer, ukochany towarzysz dzieciństwa Sebalda, a kto wie, czy nie najważniejszy człowiek w całym jego życiu. Tymczasem podwaliny pisarstwa Sebalda mogą tkwić gdzie indziej, nie w kolebce szczęścia i bezpieczeństwa (nawet jeśli utraconej), ale na ich antypodach. Jak powiada siostra pisarza Gertrud: „Pisze się wyłącznie wtedy, gdy nie ma się wyjścia”1. Sebald pisał dlatego, że nie miał innego wyjścia. To znaczy dlaczego? Jeśli odpowiemy na to istotne pytanie, odnajdziemy źródło jego twórczości: wyżej wspomniany początek.
Sebald dorastał i pisał w poczuciu, że „gdzieś tam czai się pustka”2. Już jako dziecko uważał, że „coś tutaj się nie zgadza”. Wątpliwości wzbudzało w nim nawet jego własne imię, Winfried, które od początku jakoś mu nie pasowało. (W tym miejscu przypomina się nam, rzecz jasna, Austerlitz). Często wyobrażał sobie „bezdźwięczną katastrofę”3. Nie pojmował swoich przeczuć, a nie było nikogo, kto by mu w tym pomógł.
W czasach, gdy przyszedł na świat, wydarzyły się aż dwie katastrofy: ludobójstwo na narodzie żydowskim i zbombardowanie niemieckich miast. Cisza po tych dwóch masakrach przyzywała Sebalda, który czuł wewnętrzny przymus, by zgłębić jej tajemnicę.
Cisza była tak zupełna, że przez pierwsze osiem lat życia, które Sebald spędził w wiosce Wertach, i przez parę następnych, które przeżył w miasteczku Sonthofen, w ogóle nie słyszał o tych dwóch tragediach. Nie mówiło się o Żydach ani w domu, ani w szkole. Nikt się nie zająknął o losie Żydów w Europie lub w Niemczech, lub nawet w Sonthofen, choć przed wojną nawet tutaj, w zapadłym kącie na południu Bawarii, żyło ich kilkoro. Na przykład Georg Goldberg, inżynier w hucie żelaza, którego córka wyjechała z Niemiec, gdzie nie pozwolono jej dokończyć studiów stomatologicznych. Albo doktor Kurt Weigert, dyrektor miejscowego szpitala, w 1935 roku wyrzucony z pracy za pochodzenie. Przetrwawszy wojnę, w 1945 wrócił do miasteczka i ponownie objął posadę w szpitalu. Trzydzieści lat później, po śmierci Weigerta, rada miejska postawiła mu na cmentarzu oficjalny pomnik. Sonthofen więc poniewczasie postanowiło zadośćuczynić za wyrządzone krzywdy4.
Oberstdorf, gdzie Sebald chodził do szkoły, był znacznie mniejszy od Sonthofen, ale wśród jego mieszkańców również znalazło się paru Żydów, przeważnie majętnych emerytów, zdolnych zapewnić sobie bezpieczne schronienie. Julius Löwin, żydowski dentysta, który nie mógł sobie pozwolić na życie na uboczu bez zatrudnienia, nie ustrzegł się prześladowań. W 1938 roku oberstdorfscy naziści ochoczo wygnali Löwina wraz z żoną i synem5.
„O jednego Żyda mniej!” „Allgäuer Anzeigeblatt” w sierpniu 1938 roku donosi o wyjeździe z Oberstdorfu rodziny Juliusa Löwina. Notatkę prasową kończą słowa: „Szczerze się cieszymy, że opuścił nas kolejny członek »narodu wybranego«. Tylko paru Żydów jeszcze pozostało w okolicy Sonthofen. Niechaj biorą dobry przykład z wyjazdu państwa Löwinów”6
*
Löwinowie wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych, więc, tak jak doktor Weigert, wymknęli się śmierci, którą niosła wojna. „Paru Żydów”, którzy „pozostali w okolicy” – na przykład matka dramatopisarza Carla Zuckmayera – nie wzięło jednak przykładu z rodziny pana Löwina. Mimo to oni również zdołali przeżyć, jak się bowiem okazało, burmistrz Oberstdorfu z czasów wojny, a zarazem Kreisleiter (naczelnik) okręgu sonthofeńskiego, o którym jeszcze pomówimy, był nazistą z ludzką twarzą. Bezlitosna propaganda antysemicka robiła tymczasem swoje, więc jak wszyscy starozakonni, którzy pozostali w Niemczech, oberstdorfscy Żydzi spędzili w kleszczach nieustającego lęku dwanaście lat istnienia Tysiącletniej Rzeszy.
W obu miasteczkach Sebalda wszystko to popadło w głuche zapomnienie, jakby wcale się nie wydarzyło. Nie wyjaśniono chłopcu, że jego ukochany nauczyciel stracił pracę w szkole za bycie ćwierćkrwi Żydem, co później stało się kanwą opowieści o Paulu Bereyterze w książce Wyjechali. Żydzi zniknęli i z pamięci, i z powierzchni ziemi. Ostali się tylko doktor Weigert i parę staruszek w Oberstdorfie – z wiadomych powodów. Mały Winfried zatem przez całe dzieciństwo nie widział na oczy ani jednej osoby o żydowskim pochodzeniu7, tak samo jak jego siostra, która przyznaje: „Nie miałam nawet pojęcia, kto to w ogóle są Żydzi”.
Coś zmieniło się w tej sprawie, gdy podczas projekcji w szkole siedemnastoletni Winfried obejrzał film o obozach koncentracyjnych (Gertrud również go widziała8). Zamierzano zapewne spokojnie omówić ukazane zagadnienie, jednak to nagłe wtargnięcie śmierci na szkolne zajęcia – bez zapowiedzi, po latach milczenia – przerosło Sebalda. Dzień był wiosenny i ładny, po południu chłopcy grali w piłkę nożną, Sebald tymczasem, jak przyznał w wywiadzie, „nie wiedział, co z sobą zrobić”9. Nie on jeden zresztą: jego szkolni koledzy, których o to zapytałam, zachowali mgliste – jeśli jakiekolwiek – wspomnienie o tamtym seansie. Przełamane tabu poraziło młode i chłonne umysły, nie były bowiem gotowe na takie przeżycie, co potwierdzi każdy (niekoniecznie Żyd czy Niemiec), kto widział wspomniany film dokumentalny. Młodzież doznała więc czegoś, z czego Sebald uczyni koronny temat swojego pisarstwa: urazu, którego nie sposób ani sobie przyswoić, ani przypomnieć.
Przyszły lata sześćdziesiąte i nastroje się zmieniły. Młodzi Niemcy z pewnym niepokojem zaczęli dociekać, co też ich rodzice robili za czasów niedawnej wojny. W mniej więcej siedemnastym roku życia w Winfriedzie również rozpoczęła się przemiana. Od zawsze wybitnie bystry, teraz jeszcze bardziej odsuwał się od swoich znajomych z klasy. Pogrążył się w zachłannej lekturze, a książki dobierał według własnego, oryginalnego klucza. Coraz odważniej podważał to, co mu wpojono: wiarę katolicką, podstawę władzy rodzicielskiej i nauczycielskiej.
Najpewniej za sprawą wszechstronnego oczytania, jak uważa Gertrud, Winfried pierwszy, przed starszą o trzy lata siostrą, zaczął się przeciwstawiać panującej w domu zmowie milczenia. Nic jednak nie wskórał. Atakował zbyt otwarcie i bezceremonialnie. Ojciec uporczywie powtarzał: „Nie pamiętam. Nie pamiętam”, a konfrontacja zwykle kończyła się dziką awanturą. Powracanie do tematu na nic się nie zdawało. Młody Sebald nie potrafił nakłonić rodziców, aby opowiedzieli mu o swojej przeszłości10. Jeśliby się to udało, kto wie, czy w ogóle zostałby pisarzem. Tak właśnie wygląda geneza jego twórczości: Sebald musiał pisać, bo mimo publicznych niemieckich „rozrachunków z przeszłością” u niego w domu milczano.
Mierzył się też z inną przemilczaną kwestią: ciężkim losem swych rodaków pod koniec drugiej wojny światowej. O tym również pisał – znowu przełamując tabu, Niemcom bowiem nie wypadało narzekać na własną niedolę, skoro innym przysporzyli nieporównywalnie straszniejszych cierpień. Jednak Sebald sprzeciwiał się wszelkim okrucieństwom, nie oglądając się na to, kto jest sprawcą, a kto ofiarą.
To przemilczenie sięgało jeszcze głębiej niż cisza o Żydach, przełamana w końcu seansem filmowym. O alianckich bombardowaniach, które pustoszyły Niemcy od 1942 do 1945 roku, nie wspominano nawet podczas lekcji. Rana była wciąż zbyt świeża, za bardzo bolesna i poniżająca. Niemcy, rasa panów, tępili robactwo toczące ojczyznę – a nagle ich samych potraktowano jak robactwo11, zepchnięto do piwnic, gdzie musieli się żywić wydartymi szczurom zgniłymi resztkami. Jak radzić sobie z czymś takim? Czegoś takiego nie chce się pamiętać. O czymś takim się nie mówi. Niemcy zatem skupiły się na mnożeniu dobrobytu i na tym, by zostać najczystszym krajem w Europie. Sebald do końca życia uważał wielkie bogactwo i wielki porządek za podejrzane właśnie z tego powodu, że w jego ojczyźnie służyły za wielką przykrywkę.
Wertach było małą wioską położoną w Alpach, a okoliczne miasta i miasteczka nie odgrywały aż tak istotnej roli, by stać się celem bombardowań (choć na początku 1945 roku urządzono krótki nalot na Sonthofen). Monachium natomiast srogo ucierpiało i przez parę lat po wojnie przypominało jedno wielkie gruzowisko. W roku 1947 Georg Sebald, który właśnie wrócił z francuskiego obozu jenieckiego, zabrał dzieci do dziadków w Plattling nad Dunajem. Przejeżdżali przez Monachium12. Mały Winfried pierwszy raz w życiu zobaczył to miasto. Patrzył w osłupieniu na wysokie zabudowania i na kupy gruzu, którym przyglądał się z jednaką uwagą. Ojciec nie komentował, a Winfried przeczuwał, że lepiej nie pytać. Potem przez wiele lat sądził, że „tak właśnie zazwyczaj wyglądają miasta, złożone z budynków na przemian z gruzami”13. Przedziwne miasto Monachium bez wątpienia utrwaliło mu się w pamięci jako następstwo bezdźwięcznej katastrofy, którą przy braku wskazówek należało sobie wyobrazić samodzielnie.
Pamięci, przemów Nabokova14, jedna z ukochanych książek Sebalda, zaczyna się następująco: „Kołyska buja się nad otchłanią, a zdrowy rozum podpowiada, że nasze istnienie jest tylko wąską szczeliną światła między dwiema wiecznościami ciemności. […] Słyszałem o pewnym młodym chronofobie, który wpadł niemal w popłoch, kiedy oglądał po raz pierwszy domowe filmy kręcone na kilka tygodni przed jego urodzeniem”15 – to znaczy wtedy, gdy nie było go na świecie, jak gdyby już umarł.
Gdy Sebald wysyłał przyjaciółce Marie wykonane pół roku przed jego narodzeniem zdjęcie, na którym widać jego siostrę Gertrud i przyjaciela Seppa Willersa, nawiązywał do Nabokova. Napisał: zobacz, im wcale mnie nie brakuje, to oburzające!16 W Nach der Natur zanotował istotniejszy przebłysk światła wśród wiecznych ciemności sprzed własnych narodzin: nagłe załamanie czasu.
Jak opisuje, 28 sierpnia 1943 roku jego matka wracała do domu z Bambergu, gdzie odwiedziła męża przebywającego na przepustce. Podczas nocnej podróży nad jej głową przeleciały setki samolotów kierujących się na Norymbergę, by ją zbombardować.
Matka […]
dotarła tylko do
Fürth. Stamtąd
oglądała płonącą Norymbergę,
lecz już nie pamięta,
jak wyglądało miasto w płomieniach,
ani co czuła,
patrząc na nie17.
Sebald nie wyjaśnia – bo nigdy tego nie robi – lecz nietrudno się domyślić, że podaje tutaj kolejny przykład urazu, którego się nie przyswaja ani nie pamięta. Opisuje traumę założycielską dla swojego życia. Owego dnia bowiem jego matka dowiedziała się, że jest w ciąży, a jej przyszłym dzieckiem był właśnie Winfried. Kiedy lata później Sebald ujrzał w Wiedniu płonącą Sodomę na obrazie Altdorfera, napisał:
Miałem przedziwne wrażenie,
jakbym już to widział
wcześniej, a trochę później,
przechodząc przez Most Pokoju
do dzielnicy Floridsdorf,
niemal postradałem rozum18.
Może to tylko, jak nierzadko u Sebalda, nawiązanie literackie, po prostu ukłon w stronę Nabokova? Jednak jego matka Rosa faktycznie jechała w stronę Norymbergi 27 (nie 28) sierpnia 1943 roku i zatrzymała się w Fürth. W nocy z 27 na 28 sierpnia rzeczywiście przeprowadzono zmasowany nalot na miasto, podczas którego zrzucono bomby o łącznej masie tysiąca pięciuset ton i zabito tysiące cywili. Noc była bezchmurna i szczególnie ciemna z powodu nowiu Księżyca, lecz pożoga biła w niebo jaskrawoszkarłatną łuną, oświetlając nawet przelatujące bombowce19. Rosa wielokrotnie opowiadała dzieciom tę niewątpliwie prawdziwą historię. Sebald zmienił tylko jeden szczegół: matka nie podróżowała sama, bo oprócz nienarodzonego Winfrieda towarzyszyła jej trzyletnia córeczka Gertrud. Gertrud pamiętała tylko opowieść matki o tym zdarzeniu – podobnie jak brat, rzecz jasna. Lecz owym bratem był sam W. G. Sebald, czyli przyszły pisarz, którego wyobraźnia będzie przesiąknięta krwią przelaną na wojnie. Pomimo że w sierpniu 1943 roku stanowił zlepek komórek, kiedyś w przyszłości tamte wspomnienia nieomal przypłaci szaleństwem.
Sebald pierwszy raz zetknął się z ogniem, gdy płonęła Norymberga, której patronem jest Święty Sebald. Sebaldowska proza zajęła się płomieniami, żywioł ognia szalał w wielu jego książkach – od Zawrotu głowy, który kończy się wielkim pożarem Londynu, do Pierścieni Saturna i kolejnego, nigdy nieogłoszonego utworu. W wielu wywiadach Sebald wracał do tego tematu, mówiąc, że najbardziej boi się pożaru20. Źródłem jego lęku było dzieciństwo na wsi, gdzie wciąż budowano z drewna, a niejeden dom spłonął aż do gołej ziemi. Sebald miał też głębsze powody, żeby obawiać się ognia, i odczuwał silną potrzebę, aby o nich pisać. Łączyła je cisza przychodząca po spaleniu. Chodziło o piece obozów zagłady i płonące miasta.
Tekst Nach der Natur uwiecznia moment jeszcze wcześniejszy niż ten w duchu Nabokova: dzień poprzedzający, 26 sierpnia. Rosa i Georg Sebaldowie wciąż przebywają w Bambergu i spacerują po ogrodzie botanicznym. Autor poematu ma w swych zbiorach zdjęcie, które zrobiono rodzicom, gdy stali przy stawie, w tle spokojnie płynął łabędź odbijający się w wodzie. Zaskakujące, powiada Sebald, że wyglądają na tak rozluźnionych; takich ich nigdy w życiu nie widział.
W 2001 roku przekazał dziennikarzowi inne zdjęcie z tamtego spaceru w mieście. Oglądamy na nim radosną, beztroską parę, mimo że Georga wkrótce wyślą do Francji, skąd może już nie powrócić. Nie widać natomiast stawu ani łabędzia na wodzie – tak jak wielu innych rzeczy. Nie widać na zdjęciu przeszłości Bambergu, gdzie zamieszkiwała spora społeczność żydowska. Nie widać teraźniejszości najeżonej obozami zagłady i miastami w ogniu. Nie widać również przyszłego poety. Lecz to wszystko zawiera się już w tej fotografii21.
Biografia tego człowieka ma również całkiem zwyczajny początek: W. G. Sebald urodził się 18 maja 1944 roku, w święto Wniebowstąpienia Pańskiego. Data ta przewija się w twórczości pisarza jak nić w labiryncie. Na przykład pod koniec dzieła Wyjechali stajemy na żydowskim cmentarzu w Bad Kissingen nad grobem Meiera Sterna, zmarłego 18 maja 1889 roku. W Sebaldowskiej wyobraźni człowiek ów płynnie przemienia się w Maksa Sterna, który na ostatniej stronie Austerlitza wydrapuje swoje imię i nazwisko na ścianie Fortu IX w pobliżu Kowna, gdzie umarło ponad trzydzieści tysięcy deportowanych: „Max Stern, Paryż, 18.5.44”. Pierwowzór Jacques’a Austerlitza przyszedł na świat w przededniu urodzin autora, 17 maja, tak jak matka człowieka, z którego Sebald ulepił Maksa Ferbera w Wyjechali, jego fikcyjnej rodzicielce Luisie przypisując właśnie tę datę urodzin. I tak dalej, i tak dalej.
Sebald zdawał sobie sprawę, że w szarym, prozaicznym świecie tego rodzaju zbiegi okoliczności o niczym nie świadczą lub nie sposób dowieść, że są jakkolwiek znaczące22. Jednakże w pomysłach literackich, twierdził, liczą się piękno ich formy i ich sugestywność, jak też aura tajemnicy, która – zdaniem E. M. Forstera – jest najważniejszym składnikiem powieści23. Innymi słowy, zbieg okoliczności wspaniale sprawdza się w sztuce, co dla Sebalda rozstrzygało sprawę. Lecz koincydencje były dlań ważne też w życiu i z czasem przeszły nieomal w obsesję. Sądził, że zbiegi okoliczności ukazują niepojęte dla nas powiązania w bycie, przeto nie należy ich lekceważyć. Można przynajmniej powiedzieć, że spełniają ludzką potrzebę „znajdowania w świecie sensu, którego, jak wiemy, bynajmniej tam nie ma”24.
Przypadkowe sploty zdarzeń zapładniały wyobraźnię Sebalda, zwłaszcza te związane z datą jego urodzenia, 18 maja 1944 roku, która zbiegła się w czasie z wypadkami w Trzeciej Rzeszy. Jeśli coś motywowało Sebalda, by pisać – bardziej nawet niż milczenie, bardziej niż nieprawdopodobna wizja płonącej Norymbergi oglądanej z łona matki – to właśnie ta jednoczesność. Ciągle to powtarzał na różne sposoby: podczas gdy się rodził w odległym, nietkniętym wojną zakątku Alp i gdy wożono go w dziecięcym wózeczku na spacery pośród kwietnych łąk, do Auschwitz wieziono siostrę Franza Kafki razem z setkami tysięcy więźniów z Węgier, Korfu i krajów śródziemnomorskich25. „Równoczesność błogiego dzieciństwa i tych potwornych wydarzeń zdaje mi się dzisiaj całkiem niepojęta – powiedział. – Wiem już, że te sprawy kładą się długim cieniem na całym mym życiu”26. „W fakcie, że było mi dane dorastać w cichej dolince, dostrzegam niesprawiedliwość, jeśli mogę tak powiedzieć. I zupełnie nie wiem, czym sobie na to zasłużyłem”27.
Gdy czytam te słowa, myślę, że właściwie wszyscy Niemcy powinni mieć podobne odczucia. Tak powinien czuć się każdy, komu się zdarzyło żyć w okropnych czasach i kto miał szansę coś zdziałać lub niczego zdziałać nie mógł – jak mały Winfriedek w wózku. Sebald to jedyny znany mi przypadek kogoś, kogo dręczą wyrzuty sumienia, choć jego jedyną „winą” jest przetrwanie wojny, której nawet nie pamięta.
Pierwsze lata życia Winfried spędził wśród ułożonej, osiadłej rodzinki. Mieszkał wraz z dziadkami, mamą oraz siostrą i niczego więcej nie chciał. Na początku 1947 roku przeżył wielki wstrząs: w domu pojawił się jakiś nieznajomy, który „twierdził, że jest moim ojcem”28.
Często wspominał ten szok. Sebald zwykł powiadać, że nie ojciec go wychował29. Wrócił na łono rodziny, gdy syn miał trzy latka, a przez kolejne trzy pojawiał się w domu wyłącznie w niedziele. W pierwszych sześciu latach życia Winfrieda Sebalda ojcem był mu dziadek i tak już zostało aż do śmierci dziadka, który umarł sześć lat później.
Ta ważna opowieść o wczesnym dzieciństwie jest po części wymyślona. Gdy Georg wrócił z obozu, pierwszy rok pracował w starej hucie w Wertach, zanim znalazł lepiej płatne zajęcie w miasteczku Sonthofen30. Jednak uczuciowy wydźwięk tej historii – jak to u Sebalda – w pełni odpowiada faktom. Nigdy nie zaakceptował ojca. Zaczął zarzucać mu nazizm oraz wojskowy zamordyzm dopiero jako nastolatek, lecz żywił do niego urazę już wcześniej. Od kiedy zawitał w domu, Georg był ojcem despotą. Winfried go nie cierpiał, co daje komiczny efekt na rodzinnej fotografii, którą wykonano parę miesięcy po powrocie ojca. Rodzice wystroili się w odświętne ubrania przysłane przez siostry Rosy z samej Ameryki, dzieci stoją zaś w ślicznych strojach, które zrobiła im mama. Gertrud wyraźnie się cieszy, że tata nareszcie jest w domu, ale spójrzmy na Winfriedka.
Tak jak wielu innych ojców nieobecnych podczas dorastania dzieci Georg Sebald nie mógł liczyć na ciepłe uczucia syna, co później przyczyniło się do buntu młodzieży w pokoleniu powojennym. Smutna to prawda, powiada Gertrud, że zwykle najlepiej wiodło się rodzinom, których ojcowie nie wrócili z wojny.
Spójrzmy ponadto na drugą stronę medalu: na związek Winfrieda z ukochanym dziadkiem, o którym Sebald wspominał prawie tak często, jak o zbiegach okoliczności. Dziecięce lata przeżył pod opieką dziadka. „On nauczył mnie wszystkiego. Co dzień go wspominam”31. To dziadek nauczył go czytać i kochać literaturę. Dwie największe pasje, piesze wędrówki i obcowanie z przyrodą, wpoił Sebaldowi również Josef. Sebald pielęgnował żywą pamięć o nim w sposobie chodzenia, w trosce o florę i faunę, w wąsach zapuszczonych w dziewiętnastym roku życia, w tym, jak spoglądał na niebo, kiedy wychodził na zewnątrz. Możliwe, że dziadek przetrwał także w poczuciu humoru wnuka, skoro Josef Egelhofer uwielbiał opowiadać z pełną powagą niestworzone historie, na przykład o ciężarówce rozwożącej dziury do sera. Prosił też wnuczęta, żeby mu kupiły nasionek na szpilki za dziesięć fenigów.
Dziadek Sebalda, jak przyznał wnuk, był „wyjątkowo dobrodusznym człowiekiem”. „Przy nim czułem się bezpieczny. Gdy miałem dwanaście lat, zmarł, czego nigdy tak naprawdę do końca nie przebolałem”32. Sebaldowskie skupienie na śmierci i zmarłych ma źródło w „chwili, kiedy stracił kogoś, kogo nie mógł odżałować”. Wiele się wtedy zmieniło, w tym stan zdrowia chłopca: „Nabawiłem się przypadłości skórnej trwającej potem latami”. Choroba wracała przez całe jego życie. Dziennikarce Marii Alvarez wyznał: „Po śmierci dziadka została mi dziura w sercu. To już czterdzieści pięć lat, od kiedy nie żyje, a ja nadal za nim tęsknię”33. Alvarez dodaje, że kiedy pisarz mówił te słowa, „głos lekko mu się załamał”. Tak pięćdziesięciosiedmioletni mężczyzna przeżywał nieszczęście sprzed czterdziestu pięciu lat.
Należy przyznać, że to dość niezwykłe. Dziadek był dla wnuków kimś najważniejszym na świecie, co potwierdza Gertrud. Jego łagodność stała w jaskrawym kontraście z surowością Georga. Jednak „zimny chów” nie jest czymś niespotykanym, a Gertrud wyjaśnia, że ojcowskie dyscyplinowanie bynajmniej nie wykraczało poza powszechnie wtedy przyjęte środki wychowawcze: podnoszenie głosu i kary cielesne. Choć Sebald miał skłonność do dramatyzowania, nie zwykł skarżyć się na ojca. Pomimo ponurego usposobienia nie dostrzegał w swym dzieciństwie „szczególnych okropieństw”: „Wychowano mnie zwyczajnie”34. Nie mamy powodów, żeby mu nie wierzyć. Usłyszałam kiedyś, że czasami do nieszczęścia niewiele potrzeba: wystarczy być wrażliwym dzieckiem, które przyszło na świat pośród prostych ludzi35. To ostatni z początków biografii Sebalda: wrodzona wrażliwość. Dziadek zdawał sobie sprawę, że wnuczek jest kruchym chłopcem. Nazywał go Mändle, „chłopaczkiem”, „chucherkiem”, i żartował sobie z faktu, że Winfried jest taki chudy: „Jak tak dalej pójdzie, będziesz mógł się schować za kijem od miotły”36.
Winfried z dziadkiem, około 1947 lub 1948 roku
Mówię w tym wypadku o „ostatnim początku”, bo w dwunastym roku życia Winfrieda Sebalda Josef Egelhofer umarł. Można jednak wspomnieć o jeszcze jednym otwarciu biografii artysty, wcześniejszym o siedem lat. Wymieniam je na końcu tej wątpliwej listy (przyznaję, że jest wątpliwa, kto bowiem potrafi wskazać punkt startowy czegokolwiek, a zwłaszcza czegoś tak nieprzeniknionego jak dusza pisarza, chociaż właśnie jej genezy, niczego innego, próbuję tu dociec) jako największą zagadkę. Sebald wspomniał o tym epizodzie Arthurowi Lubowowi w sierpniu 2001 roku, na cztery miesiące przed tym, gdy auto pisarza zjechało z pasa ruchu i zderzyło się z ciężarówką. Podczas wywiadu przeglądał wraz z dziennikarzem swój album rodzinny z 1933 roku. Wskazał w pewnej chwili na fotografię, którą zrobił ojciec. Przedstawiała martwego młodego mężczyznę leżącego na katafalku, patrzącego w górę niewidzącym wzrokiem. Był to kolega Georga, jego kompan z wojska, wspomina Gertrud. Wyglądał blado i pięknie. Winfried miał pięć lat, kiedy po raz pierwszy zobaczył to zdjęcie. „Przypuszczam, że wtedy wszystko się zaczęło – stwierdził. – Ujrzałem wielkie nieszczęście, o którym nic nie wiedziałem”37. Czy właśnie to była „milcząca tragedia”, którą przeczuwał nie tylko w dzieciństwie, a która miała jeszcze nadejść? Ojciec opowiadał, że chłopak na katafalku zginął w wypadku samochodowym.
Pierwszym utworem Sebalda, który ukazał się w języku angielskim, była książka Wyjechali.
Jego dwa wcześniejsze dzieła, Nach der Natur i Czuję. Zawrót głowy, miały swój niszowy rozgłos w wąskich kręgach w Niemczech1. Dopiero Die Ausgewanderten dotarło do szerszej publiczności czytelniczej i jako pierwsze doczekało się przekładów.
Szczęśliwie się złożyło i dla nas, i dla autora, ponieważ Wyjechali to utwór par excellence Sebaldowski. Po pierwsze, z racji tematu: trzy z czterech rozdziałów opowiadają o Żydach albo o osobach żydowskiego pochodzenia, które wygnano z ich krajów, w dwu wypadkach – z Niemiec. Po drugie, z racji formy: zdjęcia i archiwalia przeplatają się w tej książce z prozą fikcjonalną. Główni bohaterowie dwóch poprzednich książek i jednej następnej to w większości postaci historyczne. Za to w Wyjechali oraz Austerlitzu materiały dokumentalne wkraczają w dziedzinę fikcji. Jednakże Austerlitz zawiera ich niewiele: dostajemy zaledwie dwa zdjęcia Jacques’a Austerlitza, na jednym jest jeszcze dzieckiem, na drugim już nastolatkiem, a zdjęciom nie towarzyszą odbitki z dzienników lub inne świadectwa jego wędrówki przez życie. Książka Wyjechali przynosi natomiast obfity wybór źródeł wizualnych przynajmniej o dwóch swoich bohaterach: Paulu Bereyterze i Ambrosie Adelwarcie. Otrzymujemy też wgląd w dziennik Adelwartha i w jego list pożegnalny („Have gone to Ithaca”) oraz w notatnik Bereytera. Nie znajdujemy portretów dra Henry’ego Selwyna, w zamian często oglądamy jego przydomowy ogród, a zamiast zdjęć Maksa Ferbera widzimy liczne fotografie jego zamordowanych rodziców. W Wyjechali W. G. Sebald idzie, by tak rzec, na całość, czego w innych swoich książkach, nie mniej wyjątkowych, nie ośmielił się uczynić.
Jako że sława Sebalda była tak niszowa, nikt za bardzo się nie kwapił, by pisać o Wyjechali, zatem tygodnik „Spectator” przysłał tę książkę do recenzji mnie. Siadłam do lektury średnio jej ciekawa, nie mając pojęcia, kim był W. G. Sebald. I nawet się nie spostrzegłam, a już doczytywałam pierwszą opowieść do końca i przecierałam oczy, jakbym budziła się ze snu.
Nie wypuściłam książki z rąk, póki jej nie pochłonęłam, jak gdyby mogła mi uciec, jeślibym ją odłożyła. Każda z opowieści była równie piękna i niespotykana jak ta z pierwszego rozdziału. Kiedy dobrnęłam do ostatniej strony, był już środek nocy, a ja czułam się jak zakochana – popadłam w euforię, chciałam się pochwalić światu, że właśnie odkryłam wielkiego pisarza, o którym nikt nie mówi. Już wkrótce się okazało, że w swoim entuzjazmie nie jestem sama i Sebald zdobył tym przekładem wielu anglojęzycznych fanów.
Później w Austerlitzu odnalazłam dzieło podwójnie spełnione: z jednej strony było jak szybki szkic akwarelą w stylu Pogrzebu w Lozannie Turnera, z drugiej zawierało szczegółowy opis ostatniego dnia bitwy pod Austerlitz, o której godzinami opowiada nauczyciel Austerlitza André Hilary, ale i tego mu mało, „bo gdyby chcieć rzeczywiście, jak wielokrotnie powtarzał, zdać w jakiejś niewyobrażalnej formie systematyczną relację z wydarzeń takiego dnia, opisać, kto dokładnie gdzie i jak zginął lub ocalał, […] potrzeba by na to nieskończonego czasu”2. W Wyjechali rozdział Dr Henry Selwyn przypomina właśnie szkic Turnera. Każdy kolejny segment tej książki jest dłuższy od poprzedniego, Pierścienie Saturna przerastają i tę długość, aż w Austerlitzu dochodzimy do „niewyobrażalnej formy”, o której marzy Hilary. Każdy z tych tekstów jest sam w sobie arcydziełem, jednak Dr Henry Selwyn wciąż zdumiewa mnie najbardziej, bo na dwudziestu stroniczkach wyłuszcza esencję pisarstwa Sebalda.
Od samego początku znać w nim tajemnicę. Szyby okien w domu dra Selwyna wykonano z przyciemnionego lustrzanego szkła, przez które nie widać ani tego, co na zewnątrz, ani też tego, co wewnątrz. Narratorowi nasuwa się skojarzenie z wiejskim domem we Francji, gdzie „dwóch zwariowanych braci” zbudowało atrapę elewacji Wersalu. Nie mówimy zatem o zwyczajnej posiadłości. Być może taki budynek wcale nie istnieje. I tak toczy się opowieść. Ogród jest dziki i zaniedbany, łazienka w mieszkaniu, w którym narrator osiądzie wraz z żoną, to dziwne pomieszczenie „w przybudówce wspartej na stalowych słupach”, gdzie „trzeba wchodzić przez galeryjkę”3. W drodze do mieszkania przechodzi się „do ciemnej klatki schodowej, skąd na każdym piętrze rozgałęziają się ukryte między podwójnymi ścianami korytarzyki, pomyślane w tym celu, by nieustannie biegający tam i z powrotem słudzy […] nie kręcili się wciąż państwu pod nogami”. Jesteśmy zatem w świecie onirycznym, którego spokój i piękno, nęcąc narratora, kryją w sobie coś, co spod nich prześwieca.
Poznajemy dra Selwyna, gdy leży na ziemi i liczy źdźbła trawy. Również on – zwłaszcza on – emanuje tajemniczością. Jest bez wątpienia panem na Prior’s Gate, ale twierdzi, że majątek należy obecnie do jego żony Hedi. Jest „słusznego wzrostu i barczysty”, lecz wydaje się „niewysoki, ba, całkiem maleńki”. Oddaje się myślom, jak zdradza narratorowi, „co dzień bardziej mgławicowym”, ale z drugiej strony „coraz uporczywszym i bardziej wyrazistym”. Dr Selwyn ma zatem nie mniej sekretów niż jego domostwo.
To Hedi czyni honory domu, podejmując narratora z żoną. Ma zmysł praktyczny i twardo stąpa po ziemi – jako „obrotna” córka szwajcarskiego fabrykanta, która odziedziczyła pokaźną fortunę. Jednak i ona wygłasza „zagadkowe komentarze”, zauważając, że pomalowana przez nowych lokatorów na biało łazienka, która uprzednio przypominała jej „starą cieplarnię”, teraz kojarzy się jej z „gołębnikiem”, co narrator komentuje jeszcze osobliwiej: „Uwaga ta do dziś pozostała mi w pamięci jako miażdżąca krytyka naszego stylu życia, choć bynajmniej nie spowodowała, bym w tym stylu cokolwiek zmienił”. Nagłe przebłyski otchłani – w myślach dra Selwyna, w toku myśli narratora – to bodaj najbardziej niesamowite momenty całej opowieści. Podobnie dzieje się we wszystkich książkach Sebalda. Między innymi dlatego czytelnicy jego prozy z miejsca się w niej zakochują lub z miejsca ją odrzucają. Jeśli jej skrajny niepokój od razu przemawia do nich, są skłonni otworzyć się na zawrotne wglądy w otchłań i docenić piękno sposobu ich wyrażenia. Jeśli nie przemawia, zapewne się nie otworzą.
W Prior’s Gate mieszka wyjątkowo dziwna postać: urzędująca w kuchni „osoba płci żeńskiej w nieokreślonym wieku” o imieniu Aileen, z „głową ostrzyżoną do gołej skóry”, rżącym śmiechem, szarą, sięgającą do kostek suknią typu fartuch, niepokojącą kolekcją niezliczonych lalek i nieodgadnionym zajęciem, nigdy bowiem nie widziano, by coś gotowała. Czasem wszelako to czyni, skoro kiedy dr Selwyn przyjmuje u siebie gości i zaprasza narratora, by dołączył z żoną, Aileen wwozi na wózku kolację przyrządzoną z tego, co rośnie w zdziczałym ogrodzie. Przy tej okazji dr Selwyn po raz pierwszy wyjawia część swej biografii: młodzieńczą przyjaźń z przewodnikiem alpejskim Johannesem Naegelim, w którego towarzystwie czuł się jak przy nikim innym, nawet przy swej żonie Hedi nie czuł się tak dobrze. Kontakt z przyjacielem jednakże się urwał; Naegeli zaginął w 1914 roku, najpewniej wpadając do rozpadliny lodowca Aare. Wiadomość o tym, opowiada dr Selwyn, wtrąciła go w głęboką depresję, jak gdyby jego samego pogrzebano żywcem pod śniegiem i lodem.
Powyższe obrazy – śnieg jako śmierć, lód, depresja, serdeczna przyjaźń ze starszym mężczyzną, nawet gołębnik Hedi i szary fartuszek Aileen – będą powracały w twórczości Sebalda. Pierwszy raz pojawiają się w Drze Henrym Selwynie niczym spotkanie umówione w przeszłości, które wyobraża sobie Austerlitz.
Po kolacji spożytej przy „dębowym stole, który łatwo pomieściłby trzydziestu biesiadników”, czworo zebranych – dr Selwyn, zaprzyjaźniony z nim botanik i entomolog Edward Ellis, narrator i jego żona – udaje się do bawialni za ścianą. Tym razem Aileen na innym wózeczku przywozi projektor. (Wyobrażenie tych wózków i czterech osób przy trzydziestoosobowym stole wprawia czytelnika w głośne rozbawienie przy trzeciej lub czwartej lekturze tekstu). Dr Selwyn urządza swoim lokatorom pokaz slajdów dokumentujących podróż na Kretę, gdzie dziesięć lat wcześniej udał się z Edwardem. Narrator zauważa, że zdjęcie dra Selwyna „w szortach do kolan, z torbą przewieszoną przez ramię i siatką na motyle […] przypominało aż po najdrobniejsze szczegóły zrobioną w górach nad Gstaad fotografię Nabokova”, którą przed paroma dniami narrator wyciął z „jakiegoś szwajcarskiego pisma”. Tym samym otrzymujemy subtelny sygnał, który wiąże tę opowieść z całością książki, a książkę z całością dorobku autora; inny to choćby widok wyżyny Lasithi usiany „setkami białych żagli wiatraków pompujących wodę”, które jeszcze się pojawią w Pierścieniach Saturna.
Po kreteńskim slajdowisku opowieść szybko zmierza do konkluzji. Żona narratora Clara „od ręki kupuje dom” i para wyprowadza się z Prior’s Gate. Dr Selwyn regularnie ich odwiedza w „prawie jeszcze pustym domu”, przynosząc warzywa i zioła ze swego ogrodu. Któregoś razu pan doktor pyta narratora, czy „odczuwa tęsknotę do rodzinnych stron”. Narrator sam nie wie, co ma odpowiedzieć, ale to nie szkodzi. Pomimo że dr Selwyn nosi tweedową marynarkę i ma nienaganne angielskie maniery, też nie jest u siebie, jak się okazuje. Pragnie zwierzyć się narratorowi z historii swojego życia.
W skrócie: urodził się na Litwie, w Grodnie, i jako siedmiolatek wyemigrował z rodziną do Anglii. Nie wyjaśnia czemu ani nie wymienia słowa „Żydzi”, lecz po jego prawdziwym imieniu i imionach jego sióstr łatwo się domyślić, dlaczego opuścili targaną pogromami Litwę roku 1899 i trafili do londyńskiej dzielnicy Whitechapel. Doktor opowiada o swoim dzieciństwie, o przyjaźni z Naegelim i o podupadającym małżeństwie z Hedi. Lata drugiej wojny światowej i następne były dla niego, jak powiada, „złym i ślepym czasem”, a w 1960 roku musiał zrezygnować z praktyki lekarskiej i zerwał „ostatnie kontakty z tak zwanym rzeczywistym światem”. Wychodząc, nieoczekiwanie podaje narratorowi rękę na pożegnanie.
Choć doktor mówi oględnie, wszystko świetnie rozumiemy. Odebrano mu przeszłość i ojczyznę jak Bereyterowi, Ferberowi i Austerlitzowi – z tych samych zresztą powodów. Ale przypadek Selwyna różni się od tamtych. Oni żyją na uboczu, w samotności i poza nawiasem. Dr Selwyn wżenił się i wsiąkł w angielskie społeczeństwo; nawet przed żoną długo taił tajemnicę swojego pochodzenia. Cierpi zatem nie tylko przez stratę, lecz także z powodu zdrady: zdradził swoją żonę, swoją żydowską rodzinę („Nigdy nie mogłem się zdobyć na to, żeby coś sprzedać, except perhaps, at one point, my soul”). Dom pana doktora nie jest tak naprawdę jego domem; słusznie przypomina narratorowi potężną fasadę. Spod spokoju i piękna Prior’s Gate oraz spod smutku dra Selwyna prześwituje podwójna utrata: emigracja i asymilacja.
Parę tygodni potem, późnym latem, gdy narrator wraca z żoną z wakacji we Francji, dowiaduje się, że doktor targnął się na własne życie: zastrzelił się z broni myśliwskiej, której nigdy wcześniej ani razu nie używał „w zamiarze zabójstwa”. Gdy do narratora dotarła wiadomość o śmierci doktora, „łatwo przyszło mu pokonać początkowe uczucie zgrozy”, lecz jak później się przekonał i „coraz dobitniej się przekonuje”, „pewne rzeczy mają zwyczaj powracać”. Oto najczęstszy Sebaldowski motyw w Wyjechali i Austerlitzu: wyparta z pamięci trauma, która jeszcze wyjdzie na wierzch. I na koniec oglądamy, jak trauma zjawia się znowu w niesamowitym, dwuznacznym obrazie zwłok Johannesa Naegeliego, których szczątki wydobyto z lodowca siedemdziesiąt dwa lata po jego śmierci. „Tak więc zmarli powracają” – pisze W. G. Sebald w tonie pocieszenia, ale ponadto nieutulonego żalu. Powrót umarłych jest zarazem upomnieniem.
Pod koniec 2014 roku, czterdzieści cztery lata po narratorze Dra Henry’ego Selwyna, szłam półkolistym podjazdem ku drzwiom wejściowym posiadłości Prior’s Gate, która tak naprawdę nazywała się inaczej niż w prozie Sebalda i nie mieściła się w Hingham. Majątek nosi nazwę Abbotsford i znajduje się w uroczym miasteczku Wymondham położonym piętnaście kilometrów od Norwich. Obie nazwy domu, rzeczywista i fikcyjna, wywodzą się z faktu, że opodal stoi potężne, na wpół zrujnowane opactwo wymondhamskie, gdzie w 1970 roku pierwowzór dra Henry’ego Selwyna pełnił funkcję administratora i ostoi parafii, a co roku urządzał na rzecz opactwa festyn w wielkim ogrodzie swojej posiadłości.
Drzwi otworzyła mi Christine, synowa „dra Henry’ego Selwyna”. Jestem jej ogromnie wdzięczna, że w końcu zgodziła się ze mną porozmawiać, chociaż z początku niechętnie podeszła do propozycji spotkania. Przez wiele lat skrupulatnie unikała tematu Sebalda – tak jak wszyscy inni członkowie rodziny, co wyszło na jaw, kiedy mi ich przedstawiła. Ale to później, a tymczasem nie zapuszczałyśmy się aż tak głęboko. Chciałam tylko obejrzeć dom i ogród.
Christine zaprowadziła mnie do przestronnej i widnej sali. Na środku stał wielki stół z dębiny (tak, ten, z czasów dra Selwyna – potwierdziła gospodyni). Po prawej szerokie schody pięły się łukiem na piętro, a przez otwarte drzwi na wprost dojrzałam zieleń ogrodu. Teraz już wiedziałam, dlaczego Sebald pokochał Abbotsford: jest to jedno z tych zaciszy, o których zwykł pisać i w których czas zdaje się stać w miejscu.
Przeszłyśmy do bawialni z wysokim lustrem nad pokaźnym kominkiem. Przed laty urządzono tu pokaz slajdów z Krety. Później skierowałyśmy się na zewnątrz. Spacerowałyśmy po ogrodzie przy kuchni, przez kort do tenisa, koło wysokiego cedru rosnącego od południowo-zachodniej strony domu.
– Wszystko tak jak u Sebalda! – rzuciłam.
– Tak – odrzekła Christine – z wyjątkiem dwóch spraw. Po pierwsze ogród wcale nie był zapuszczoną, „pozostawioną bez dozoru naturą uginającą się pod brzemieniem, którym ją obarczamy”. Moi teściowie zawsze mieli ogrodników i dbali o swą posiadłość.
Te ostatnie słowa powiedziała nieco ostrzej.
Nie zgadzały się również zdjęcia, bo żadne nie przedstawiało rzeczywistego ogrodu w Abbotsford.
– Naprawdę? – spytałam.
– Niech pani sama obejrzy. Niewiele się tu zmieniło.
Wróciłyśmy do ogrodu rozciągającego się od strony kuchni, koło kortu do tenisa, a ja zerknęłam na fotografie w książce Wyjechali. Christine miała rację. Najprawdopodobniej Sebald nie fotografował domu podczas swojego pobytu albo nie zachował zdjęć, musiał więc odszukać inne, możliwie podobne. Wszystkie zdjęcia Prior’s Gate były zatem sfingowane i, wbrew temu, co twierdził Sebald na temat większości wykorzystanych w swych książkach fotografii, nie stanowiły „materiałów dokumentalnych”4. Tajemnica opowieści pozostała tajemnicą.
Gdy wróciłyśmy do środka, Christine otworzyła drzwi kluczem i wprowadziła mnie do jasnego korytarza o białych ścianach.
– Dawniej było tutaj niewyobrażalnie ciemno, po jednej żarówce u wejścia i wyjścia, na ścianach żółta tapeta z PCV, a na podłodze granatowe linoleum. Zostawiłam dzwonki na służbę, szkoda mi było wyrzucić.
Spojrzałam w kierunku, który mi wskazała, i – tak jak w prozie Sebalda – wisiały tam „dzwonki do przywoływania służby”.
– Czyli to jest… – odezwałam się.
– Korytarz Eileen – usłyszałam w odpowiedzi.
– Eileen? – zapytałam.
– Zgadza się. Służąca teściów, którą Sebald w angielskim przekładzie nazwał Elaine. Tędy pchała wózek z kuchni w skrzydle wschodnim aż do jadalni w zachodnim. Przejazd przez korytarz zabierał jej dużo czasu, dlatego jedzenie zawsze trafiało na stół zimne.
Pokoje Sebaldów były akurat zajęte, więc nie mogłam ich obejrzeć. Usiadłyśmy więc z Christine na pogawędkę przy kawie.
– Sebald całkiem wiernie opisał Eileen. Nawet imienia prawie jej nie zmienił5. Była dziwna i milcząca, pewnie trochę prosta. Lecz wiernie służyła teściom, a teściowie ją cenili.
– Sebalda od zawsze pociągali dziwni, osobliwi ludzie – zauważyłam. – Jego zdaniem za ich sprawą życie ma w sobie choć trochę fantazyjności.
– I wspaniale się nadają na pożywkę dla satyry – odparła Christine dość stanowczym tonem. – Napisał, że włosy miała ścięte jak wariatka i że mówiła do siebie…
– A mówiła? – zapytałam.
– Czasem. Ale czy od razu trzeba o tym pisać? – Christine odsunęła krzesło i wstała od stołu. – Pokażę pani, którędy wchodzili. – Ruszyłyśmy z powrotem w stronę drzwi wejściowych i wyszłyśmy na podjazd wysypany żwirem. – Tędy przechodzili na małe podwórko. To były ich okna. – Spojrzałam do góry, nieomal zlękniona, że zobaczę tam Sebaldów. Lecz w popołudniowym słońcu okna „połyskiwały ślepo”, nic nie było przez nie widać tak jak w opowieści. – Tutaj szły schody zewnętrzne.
– O, nie wiedziałam.
– Rozebraliśmy je niedawno razem z łazienką.
Popatrzyłam na Christine.
– Tą dziwną łazienką wspartą na stalowych słupach? Sądziłam, że ją wymyślił.
– Nie, nie – powiedziała rozmówczyni. – Trochę, jak zawsze, nazmyślał: nie wchodziło się do niej przez galeryjkę, tylko po małym podeście. Lecz reszta się zgadza. Łazienkę dobudowano, kiedy stawiano mieszkanie, żeby lokatorzy nie mieli daleko. Przybudówka rzeczywiście była dziwną prowizorką, ale przetrwała prawie siedemdziesiąt lat. Nie załapała się pani.
Łazienka mnie zaskoczyła, Sebald twierdził bowiem, że jeżeli zmyślał, to właśnie małe szczegóły. Łazienka była detalem, ale niefikcyjnym. Co wobec tego z bardziej fundamentalnymi składnikami opowieści, ponoć prawdziwymi, jak powiadał autor?6 Czy Dr Henry Selwyn w swoich głównych rysach odbiega od faktów?
Owszem. Zaprzyjaźniony z Sebaldem gospodarz Abbotsford w rzeczy samej był lekarzem, przyrodnikiem i skrytym, uprzejmym, staroświeckim panem. Miał żonę Szwajcarkę, bardziej zaradną od siebie i o większych niż on ambicjach towarzyskich. Był wysoki i barczysty, lecz trochę zgarbiony. Lubił leżeć na trawniku, by przyglądać się owadom i roślinom, a może nawet źdźbłom trawy. I faktycznie parę lat po wyprowadzce Sebaldów z Abbotsford zastrzelił się z broni myśliwskiej. Inaczej mówiąc, pod wieloma względami bardzo przypominał dra Henry’ego Selwyna, jeżeli nie liczyć jednej – najważniejszej – kwestii. Pierwowzór doktora nie tylko sprawiał wrażenie Anglika, ale również był Anglikiem. Urodził się w Cheshire, nie na Litwie, a w jego żyłach nie płynęła ani kropla żydowskiej krwi.
Wkrótce po wizycie w Abbotsford nawiązałam kontakt z dwiema innymi bliskimi krewnymi pana doktora: z jego córką Esther oraz wnuczką Tessą. Mimo że i one raczej niechętnie przyjęły moje zaproszenie do rozmowy, pomogły mi uzupełnić sylwetkę rzeczywistego dra Selwyna7.
Nazywał się Philip Rhoades Buckton, mówiono mu „Rhoades”. Był synem pastora. Jego matka, Janey Edwards, pochodziła z rodziny rolników, którzy się dorobili i stali właścicielami największego wówczas w Anglii przedsiębiorstwa mleczarskiego – Unigate. Familia ze strony mamy była więc majętna. Rhoades urodził się w 1901 roku, dziewięć lat po Sebaldowskim drze Selwynie, i miał sześćdziesiąt parę, a nie siedemdziesiąt parę lat, kiedy zawierał znajomość z pisarzem. Był za młody na służbę podczas pierwszej wojny światowej (w której czynnie służył dr Henry Selwyn) i zaczął pracować zaraz po studiach lekarskich. Tymczasem jedna z sióstr Janey wyszła za Niemca, który miał krewną nazywaną Mädi (skrót od Mädchen, „dziewczynka”). Więzy powinowactwa, a następnie małżeństwa połączyły Rhoadesa z Mädi, dając drowi Selwynowi szwajcarską żonę.
W roku 1946 Rhoades Buckton wraz z ciotkami ze strony matki nabył posiadłość Abbotsford i przez ponad dwadzieścia lat spełniał się zawodowo jako serdeczny i kochany miejscowy pan doktor. Nie prowadzili z żoną „życia w wielkim stylu”, które Sebald przypisuje doktorstwu Selwynom, tylko żyli na odpowiedniej stopie. Urządzali w domu wieczorki muzyczne, podczas których Mädi akompaniowała na fortepianie śpiewającemu głębokim basem mężowi. Pan doktor wystawiał sztuki Szekspira w przydomowym ogrodzie i misteria w pobliskim opactwie; zainscenizował nawet Molierowskiego Chorego z urojenia we własnym przekładzie. Wyraźnie odstawał od flegmatycznej szlachty z Norfolku. Za sprawą pięknego domu, nienagannych manier i marynarek z norfolskiego tweedu mógłby spokojnie uchodzić za miejscowego dziedzica, co odpowiadałoby jego aspirującej żonie, która polowała na miejsce w dobrym towarzystwie, jednakże Rhoadesowi bynajmniej nie zależało na tego typu splendorach.
Nikt z krewnych nie widział w Rhoadesie pokładów melancholii, w które Sebald wyposażył dra Selwyna. Doktor podobno kochał swoją pracę, dzieci, kościół, ptaki, owady i kwiaty polne. Gdy w 1970 roku poznawał Sebalda, był już na emeryturze, a dzieci miał odchowane. Lecz nadal pozostała mu reszta zamiłowań (zwłaszcza ptaki, owady i kwiaty), którą dzielił ze swym przyjacielem Tedem Ellisem, lokalnym ekscentrykiem, wiernie przedstawionym u Sebalda pod niezmienionym nazwiskiem. Ted rzeczywiście był niskim, drobnym mężczyzną z pomarszczoną szyją, z oczami błyszczącymi niekłamaną żywotnością i z rozległą wiedzą na temat świata przyrody. Odbył razem z Rhoadesem dwie botaniczno-entomologiczne wyprawy na Kretę. Podczas jednej z nich panowie nieomal spóźnili się na samolot w Atenach, Ted bowiem gdzieś się zapodział. Na szczęście odnaleziono go jeszcze przed odlotem na pobliskim wzgórzu, gdzie poszedł, by narwać kwiatów.
Bliscy doktora Bucktona potwierdzają za to, że – jak dr Selwyn – z wolna oddalał się od żony, a żona od niego, bardzo się bowiem od siebie różnili, zresztą tak jak małżeństwo w utworze Sebalda: Rhoades bujał w obłokach, a Mädi stąpała twardo po ziemi. Esther opowiada, że jej mama ceniła ludzi z towarzystwa, a ojciec – ciekawych ludzi. Mädi była kobietą wielu talentów: biegłą pianistką, łyżwiarką, jeźdźczynią, żeglarką i tenisistką. Christine nazywa ją „żywym srebrem”; Esther mówi o niej „pełna życia i męcząca”. Zdaniem Tessy babcia była władcza, stanowcza i miała rękę do interesów – tak jak Hedi Selwyn. Esther mówi o mamie: przytłaczała swoje dzieci. Milkliwego męża najwyraźniej również.
Nie wiadomo, dlaczego Rhoades Buckton się zastrzelił. Nie napisał listu pożegnalnego ani na nic się nie skarżył. „Może troszkę sposępniał pod koniec życia” – dodaje Tessa. Cierpiał na reumatyzm stawów kolanowych, nie mógł samodzielnie chodzić po ogrodzie, musiał po nim jeździć na wielkim czarnym rowerze. Mädi nalegała, żeby przepisał Abbotsford na syna Stephena, ale Rhoadesowi nie uśmiechało się mieszkanie w nie swoim domu. Christine, która z zawodu również jest lekarzem, podaje jeszcze jedno możliwe wyjaśnienie. „Lekarze inaczej postrzegają śmierć – uważa. – Tyle jej oglądamy, że staje się dla nas czymś zwyczajnym i powszednim”.
Esther, obecnie już osiemdziesięciolatka, była bardzo zżyta z ojcem. „Po jego śmierci zupełnie się załamałam – mówi. – Nadal ciężko to przeżywam”. Pamiętam, co mówił Sebald: kiedy na potrzeby książki rozmawia się z ludźmi na temat ich przeszłości, nigdy nie wiadomo, czy kogoś się tym nie skrzywdzi8. Żywię szczerą nadzieję, że nie skrzywdziłam swojej rozmówczyni, lecz nie mogę mieć pewności. Esther, jak jej ojciec, nie zwykła narzekać.
Bucktonowie w ogólności niezbyt chętnie podchodzili do moich próśb o rozmowę, nie tyle się obawiając, że a nuż ich zranię, ile pamiętając, jak zranił ich Sebald. Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z czymś, co potem stale wracało w reakcjach osób przetworzonych przez Sebalda na postaci literackie: z ich wściekłością. Ludzie, których bez ich wiedzy wykorzystano jako tworzywo dla sztuki, zwykle się nie cieszą. Lecz w wypadku dzieł Sebalda, gdzie z wielką mocą i sugestywnością mieszają się fikcja i fakty, a efekt jeszcze się potęguje przez użycie rzekomo autentycznych fotografii, siła rażenia literatury jest szczególnie wielka.
Rhoades Buckton na Krecie w 1970 roku. „Jedno ze zdjęć przypominało aż po najdrobniejsze szczegóły zrobioną w górach nad Gstaad fotografię Nabokova” (Wyjechali)
Tessa wciąż pamięta tę chwilę, jak gdyby to było wczoraj. Odebrała telefon od koleżanki: „Widziałaś? To o twoim dziadku!”. Tessa pobiegła do księgarni, kupiła egzemplarz Wyjechali i kiedy zaczęła czytać – jak mi powiedziała – stanęła „jak wryta”, to znaczy: zbulwersowana. Nie dało się nie rozpoznać jej dziadka, Mädi, Eileen – potwornie obsmarowanych. Małżeństwo Rhoadesa z Mädi powoli się rozpadało, a w młodości dziadek utrzymywał dziwną więź ze starszym mężczyzną… „Wyszedł na smutnego dziada, a babcia na zimną sukę” – powiedziała Tessa. Piękny ogród dziadków nagle zamienił się w tekście w zapuszczone chaszcze, dom – w symbol wyzysku. Dziadek był kochanym, życzliwym człowiekiem, serdecznie przyjął Sebalda – i jak on mu się odpłacił? Węsząc po domu i wszystko sobie notując. Ani pisnął o tym, jakie ma zamiary.
Ostrożnie poruszyłam temat Eileen.
– No tak, na pierwszy rzut oka robiła dziwne wrażenie – powiedziała Tessa. – Można było się przestraszyć, gdy wybuchała śmiechem i cała się przy tym trzęsła. Ale prostaczką nie była, tylko po prostu kobietą bez wykształcenia.
– Dobrze gotowała? – zapytałam.
– Strasznie. Nawet parę razy zatruliśmy się jedzeniem.
Tessa uznała, że przyszedł już czas, by wyjaśnić pewne sprawy. Otóż Rhoades, w odróżnieniu od ponurego dra Selwyna, był człowiekiem błyskotliwym i szczerze zabawnym. Dowcipnie nazywał przedmioty, na przykład o zdezelowanym abbotsfordzkim bojlerze mówił „Moloch”. Tessa darła koty z babcią, ale teraz jej broniła przed wymysłami Sebalda. Mädi nie była córką fabrykanta, tylko uczonego – fabrykę prowadził jej szwajcarski wujek. Babcia nie odziedziczyła żadnego dużego spadku, a to właśnie Rhoades był znacznie bogatszy z domu. Opowieść o pustelniku, który wziął sobie za żonę przyziemną materialistkę, Sebald wyssał z palca. Mädi wyznawała inne niż jej mąż wartości, lecz była inteligentna i wszechstronnie wykształcona, nie ustępowała poziomem Rhoadesowi, czego byśmy nie odgadli po jej wizerunku w prozie, gdzie wystąpiła jako Hedi Selwyn.
Główne zmyślenie Sebalda, żydowskie pochodzenie dra Selwyna, miało mniej wspólnego – co ciekawe – z Rhoadesem, więcej za to z jego żoną, gdyż jedna z jej babek była w połowie Żydówką, czyli w żyłach Mädi płynęła jedna ósma żydowskiej krwi. Babcia milczała w tej sprawie, a kiedy Tessa raz ją o to zapytała, udała, że nie słyszy. Setnie ubawiłby ją pomysł, by myśleć o jej mężu jako Żydzie z Grodna. Mädi dożyła publikacji angielskiego tłumaczenia dzieła Wyjechali (1996), które Tessa pokazała jej któregoś dnia, gdy siedziały sobie na tarasie w Abbotsford. Mädi przekartkowała książkę i machnąwszy ręką, oddała ją wnuczce. „To nie o mnie” – rzekła.
Bucktonowie nie mieli nic przeciwko żydowskiemu wątkowi w utworze Sebalda. Nadal słyszę w uszach smutny głos Esther, kiedy mówiła te słowa: „Przyjaźnimy się z Żydami i wcale mi nie przeszkadza, że Sebald pokazał dziadka jako Żyda. Przeszkadza mi natomiast, że wykorzystał jego samobójstwo”.
Nie tylko w swej prozie Sebald sugerował, że doktor Rhoades Buckton miał żydowskie korzenie. To samo twierdził, gdy udzielał mi wywiadu:
Dr Selwyn wspomniał mi o Grodnie na początku znajomości, wcześniej niż w opowiadaniu, lecz raczej zdawkowo. Po raz pierwszy przyszło mi do głowy: „To nie jest typowy Anglik”, kiedy doktor zaprosił mnie na obiad w Boże Narodzenie. Siedzieliśmy w ogromnym salonie przy rozpalonym kominku, a wśród zaproszonych wyróżniała się pewna pani. Dr Selwyn przedstawił mi ją jako siostrę z Tel Awiwu. I wtedy się domyśliłem9.
Wierzyłam słowom Sebalda tak jak wszyscy inni, między innymi pisarz Will Self, który w 2010 roku wygłosił doroczny wykład sebaldowski na University of East Anglia. Tessa była na widowni i ku swojemu zdziwieniu usłyszała, że postać dra Selwyna wzorowano na „prawdziwym żydowskim emigrancie”. Zapytała Selfa, skąd zaczerpnął tę wiadomość, która jest nieprawdziwa, co Tessa akurat mogła udowodnić. Wykładowca odpowiedział, że przeczytał o tym w przeprowadzonym przeze mnie wywiadzie.
Wtedy po raz pierwszy zadałam sobie pytanie, które później wracało do mnie jak widmo w czasie przygotowań do niniejszej książki: jak traktować informacje z wywiadów z Sebaldem? Pisarz twierdził bowiem, że postać dra Henry’ego Selwyna oparł na rzeczywistej biografii Żyda emigranta, który faktycznie wyjawił mu swoje grodzieńskie korzenie („na początku znajomości, wcześniej niż w opowiadaniu” – sprytna zmyłka!). Czy to możliwe, że pisarz już nie pamiętał prawdziwych mieszkańców majątku Abbotsford, których opisał w swym dziele nader szczegółowo? I kto mu przedstawił siostrę z Tel Awiwu? Ktoś kiedyś gdzieś indziej? A może kogoś takiego w ogóle nie było? Zresztą wszystko jedno. Prawda i zmyślenie łączyły się w mieszaninę zwaną prozą. Możliwe, że Sebaldowi czasem też się to „mieszało”. Ale nigdy nie uwierzę, że pisarz pomylił się akurat w historii doktora Rhoadesa Bucktona. Do czego więc zmierzał?
Widzę jedno wyjaśnienie: Sebald chciał uwiarygodnić swoje dzieła literackie i do tego celu używał wywiadów. Pragnął, byśmy uwierzyli, że poznał onegdaj tajemniczo zbolałego starszego Anglika, który okazał się Żydem. Gdyby miał inne korzenie, opowieść na jego temat wyszłaby całkiem inaczej.
Po mojej rozmowie z Tessą dołączył do nas jej mąż Jonathan i razem wybraliśmy się na obiad. Towarzysze stołu drażnili się ze mną, że dałam się nabrać panu Sebaldowi i wmówiłam światu, jakoby cierpiący żydowski bohater Dra Henry’ego Selwyna był postacią rzeczywistą. W pewnej chwili Tessa spojrzała na mnie z powagą.
– Ale teraz to odkręcisz? – spytała.
– Oczywiście – potwierdziłam. – Zepsuję całą zabawę.
– Główny problem to te zdjęcia – włączył się Jonathan. – Wszystkie to fałszywki, prawda? Bo przecież nie pokazują ludzi, o których jest mowa w tekście. To wywołuje groźne skojarzenia: jakby historia Zagłady też była fałszerstwem.
– Sebald chciał osiągnąć coś dokładnie przeciwnego – odpowiedziałam na uwagę Jonathana – urealnić ludzi opisanych w książce, przybliżyć ich czytelnikom.
– Ale chyba mu nie wyszło – powiedziała Tessa.
– Chyba nie – odparłam.
Nareszcie musiałam przyznać się przed samą sobą do tej wątpliwości, skoro inni ludzie też ją podzielali. Sebald jak nikt inny starał się w pełni ukazać to, co się zdarzyło, i zderzyć z tym swych odbiorców. Tymczasem jego starania nieomal dały argument osobom zaprzeczającym prawdzie o Zagładzie. Jak do tego doszło? Co ja mam z tym zrobić i jak się do tego odnieść? W głowie mi się zakręciło. Kiedy przez następne lata pisałam tę książkę, często czułam zawrót głowy. Miałam do wyboru: wytłumaczyć twórcę albo pogodzić się z faktem, że wytłumaczenia nie ma. I już przypuszczałam, którą z tych dwóch możliwości pozostanie mi wybrać.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
