Cień Jedwabnego szlaku - Colin Thubron - ebook

Cień Jedwabnego szlaku ebook

Colin Thubron

4,3
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Jedwabny Szlak. Już sama nazwa podsuwa wyobraźni romantyczno-awanturnicze obrazy. Droga, którą wędrowali dawni kupcy, wioząc drogie materie i przyprawy, a wraz z nimi wędrowały idee i wynalazki. Trasa wiodąca przez kilkanaście krajów – marzenie chyba każdego podróżnika. A na pewno Colina Thubrona, gdyż Jedwabny Szlak biegnie przez tereny szczególnie mu bliskie: Bliski i Daleki Wschód, Rosję, dawne republiki radzieckie. Podróż zaczyna się w Xi’an, sercu Chin, gdzie spoczywa Żółty Cesarz, protoplasta Chińczyków, wynalazca pisma, muzyki, matematyki i jedwabiu. Dalej prowadzi przez góry środkowej Azji, północny Afganistan, Iran, aż do tureckiego portu w Antiochii. Łącznie to ponad jedenaście tysięcy kilometrów przebytych w ciągu ośmiu miesięcy – autostopem, autobusami, ciężarówkami, a nawet na wielbłądzie.

Ale Cień Jedwabnego Szlaku to nie tylko opis podróży, fascynujące krajobrazy, interesujące rozmowy – to również niezwykle wnikliwe obserwacje zmian zachodzących w dzisiejszej Azji. To opowieść o rewolucji ekonomicznej w Chinach, o rozpadzie tożsamości, o zepchniętych na margines mniejszościach. To piękna i ważna relacja ze współczesnej podróży tym starożytnym szlakiem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 526

Oceny
4,3 (20 ocen)
11
6
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
CelSki

Nie oderwiesz się od lektury

Jest to książka bardzo ciekawa, ale i raczej trudno się ją czyta. Książka opowiada o przygodach człowieka , który wybrał się na Jedwabny Szlak. Korzysta z gościnności tubylców, jest przez nich przewożony z miejsca na miejsce, raczy się opowieściami ich przewodników. Największe wrażenie wywarły fragmenty mówiące o zmarłych zamurowywanych wraz ze służbą, kobietami i przedmiotami. Bardzo ciekawe są wierzenia tych ludzi. Trzeba się dokładnie skupić na książce, bo nie jest łatwa, ale naprawdę bardzo ciekawa. Polecam.
00
przyj0kr
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Ciekawa podróż. Ciekawa historia. Pokazuje, jak brak edukacji, ciemnota religijna i psychopatyczni przywódcy, poprzez ucisk i kolejne rzezie, powstrzymali rozwój cywilizacyjny dla wielu narodów i społeczności. Czytając, naprawdę się ucieszyłem, że mieszkam w śrokowej Europie i to jeszcze w EU.
00
Margot82

Nie polecam

Nie dałam rady przebrnąć przez tę książkę a to zdarza mi się bardzo rzadko.
00

Popularność




Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie wła­sne­go użyt­ku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­no­ści cy­wil­nej oraz kar­nej.

Ty­tuł ory­gi­na­łu an­giel­skie­go SHA­DOW OF THE SILK ROAD

Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA / PRA­COW­NIA PA­PIE­RÓW­KA

Fo­to­gra­fia na okład­ce © by MA­BEL AL­BER­TA SPI­CER / NA­TIO­NAL GEO­GRA­PHIC SO­CIE­TY / COR­BIS / FO­TO­CHAN­NELS.COM

Co­py­ri­ght © by CO­LIN THU­BRON, 2006

Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE, 2013

Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by PA­WEŁ LIP­SZYC, 2013

Re­dak­cja AGNIESZ­KA ŁO­DZIŃ­SKA

Ko­rek­ta JO­AN­NA BER­NA­TO­WICZ /D2D.PL, AGA­TA CZER­WIŃ­SKA /D2D.PLRe­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ /D2D.PL

Skład wer­sji elek­tro­nicz­nej: MAG­DA­LE­NA WOJ­TAS / VIR­TU­ALO SP. Z O.O.

ISBN 978-83-7536-637-2

Pau­lo­wi Ber­gne

Od autora

Po­dróż opi­sa­ną w tej książ­ce prze­rwa­ły wal­ki w pół­noc­nym Afga­ni­sta­nie. Rok póź­niej, o tej sa­mej po­rze, po­ko­na­łem bra­ku­ją­cy od­ci­nek po­dró­ży.

Z uwa­gi na nie­po­ko­je po­li­tycz­ne toż­sa­mość kil­ku osób opi­sa­nych w książ­ce zo­sta­ła zmie­nio­na.

rozdział_pierwszy_Świt

O świ­cie zie­mia jest pu­sta. Trakt bie­gnie przez je­zio­ro po mo­ście ze sre­brzy­ste­go gra­ni­tu, a w od­da­li, na bla­dym tle wła­sne­go od­bi­cia, lśni świą­ty­nia. Świa­tło jest czy­ste i nie­ru­cho­me. Świą­tyn­ne od­gło­sy uci­chły, ci­sza wzmac­nia pust­kę – sztucz­ne je­zio­ro, świą­ty­nię, most – jak kształ­ty daw­no za­po­mnia­nej ce­re­mo­nii.

Po po­trój­nym ta­ra­sie wspi­nam się do świą­ty­ni po­ło­żo­nej nie­opo­dal ciem­nej góry, po ho­ry­zont po­ro­śnię­tej wie­ko­wy­mi drze­wa­mi. Moje kro­ki na scho­dach brzmią ci­cho. Nowy ka­mień i sta­re drze­wa wpro­wa­dza­ją w umy­śle ła­god­ny za­męt. Gdzieś w le­sie nade mną, wśród ty­siąc­let­nich cy­pry­sów, znaj­du­je się grób ce­sa­rza Hu­ang­di (Żół­te­go Ce­sa­rza), mi­tycz­ne­go pro­to­pla­sty Chiń­czy­ków.

Po dzie­dziń­cu świą­tyn­nym spa­ce­ru­je grup­ka piel­grzy­mów, na stra­ga­nach pod żół­ty­mi mar­ki­za­mi sprze­daw­cy ofe­ru­ją żół­te róże. Ci­sza jest gę­sta od cie­ni. Cy­pry­sy, któ­re do­ko­na­ły in­wa­zji na te­ren świą­ty­ni, sto­ją sza­re i wie­ko­we, jak­by za­mie­nia­ły się w ka­mień. Uwa­ża się, że je­den z cy­pry­sów po­sa­dził sam Hu­ang­di; na in­nym wiel­ki ce­sarz Wudi, za­ło­ży­ciel świą­ty­ni, dwa ty­sią­ce lat temu wie­szał zbro­ję przed mo­dli­twą.

Piel­grzy­mi ro­bią so­bie zdję­cia. Po­zu­ją z mar­so­wy­mi mi­na­mi, czer­piąc pre­stiż z ma­gii tego miej­sca. Tu­taj ich prze­szłość sta­je się świę­ta. Sły­chać tyl­ko szmer bam­bu­sów i ci­che roz­mo­wy go­ści. W tej świą­ty­ni skła­da­ją hołd wła­sne­mu dzie­dzic­twu, wy­ra­ża­ją dumę z miej­sca zaj­mo­wa­ne­go w świe­cie. Prze­cież ce­sarz Hu­ang­di wy­na­lazł cy­wi­li­za­cję. To on po­wo­łał do ży­cia Chi­ny i mą­drość.

Ko­bie­ta wpa­tru­je się w głaz z od­ci­śnię­ty­mi dwo­ma wiel­ki­mi śla­da­mi stóp. Dziew­czę­ca, drob­na, pod­ska­ku­je na wi­dok cu­dzo­ziem­ca. Cu­dzo­ziem­cy tu nie przy­cho­dzą – ko­bie­ta śmie­je się przez pal­ce – prze­pra­sza. Po­tem wy­ja­śnia, że śla­dy w ka­mie­niu zo­sta­wił Hu­ang­di.

– Chy­ba nie na­praw­dę?

– O, tak. Jed­na z jego kon­ku­bin po­słu­gi­wa­ła się nimi przy wy­ro­bie bu­tów. On wy­na­lazł buty.

Po chwi­li zbli­ża­my się do wy­ry­tych w ka­mie­niu imion daw­nych ce­sa­rzy, a na koń­cu dzie­dziń­ca do­cie­ra­my do sali za­ło­ży­cie­la ludz­kiej cy­wi­li­za­cji. Na oł­ta­rzu pło­ną świe­ce, dy­mią ka­dzi­dła, leżą ster­ty pla­sti­ko­wych owo­ców. Kie­dy zwra­cam się do ko­bie­ty, pa­trzy mi szcze­rze w oczy. Hu­ang­di wy­na­lazł pi­smo, mu­zy­kę i ma­te­ma­ty­kę, wy­ja­śnia. Wy­na­lazł je­dwab. Wte­dy za­czę­ła się hi­sto­ria. Lu­dzie przy­cho­dzą tu od po­ko­leń.

– Te­raz przy­szedł tak­że pan. Pra­cu­je pan dla rzą­du? – Jej wzrok ze­śli­zgu­je się na moje zno­szo­ne spodnie i za­ku­rzo­ne spor­to­we buty. – Jest pan na­uczy­cie­lem?

– Tak – kła­mię. Oto roz­wi­ja się nowa toż­sa­mość: na­uczy­ciel lu­bią­cy hi­sto­rię, któ­re­go ro­dzi­na zo­sta­ła w oj­czyź­nie. Chcę po­dró­żo­wać nie­py­ta­ny.

– To dla­te­go mówi pan po man­da­ryń­sku – od­po­wia­da ko­bie­ta (cho­ciaż mó­wię sła­bo, pra­wie bez in­to­na­cji). – Do­kąd pan je­dzie?

W pierw­szej chwi­li chcę po­wie­dzieć, że do Tur­cji, nad Mo­rze Śród­ziem­ne, ale wy­da­je się to nie­do­rzecz­ne. Sły­szę wła­sny głos:

– Je­dwab­nym Szla­kiem na pół­noc­ny za­chód, do Ka­szga­ru. – Już to brzmi do­sta­tecz­nie oso­bli­wie. Ko­bie­ta uśmie­cha się ner­wo­wo. Czu­je, że po­su­nę­ła się za da­le­ko, więc milk­nie. Nie­wy­po­wie­dzia­ne py­ta­nie: „Po co pan je­dzie?”, zbie­ra się mię­dzy jej ocza­mi w kształ­cie le­d­wo do­strze­gal­nej zdu­mio­nej li­lii. W Chi­nach rzad­ko pada py­ta­nie: „po co?”. Jest zbyt wścib­skie, zbyt do­cie­kli­we. Idzie­my w mil­cze­niu.

Nie­kie­dy po­dróż ro­dzi się z na­dziei i in­stynk­tu, z pew­no­ści, któ­ra ude­rza do gło­wy, kie­dy wo­dzisz pal­cem po ma­pie: Tak, tu­taj i tu­taj… jesz­cze tu. Tędy bie­gną za­koń­cze­nia ner­wo­we świa­ta…

Sto po­wo­dów przy­na­gla cię do po­dró­ży. Je­dziesz, aby po­znać kon­kret­ne oso­by, za­lud­nić pu­stą mapę. Ży­wisz prze­ko­na­nie, że tam bije ser­ce świa­ta. Je­dziesz, by spo­tkać się z pro­te­uszo­wy­mi kształ­ta­mi wia­ry. Je­dziesz, bo wciąż je­steś mło­dy, żąd­ny wra­żeń, chrzę­stu pia­chu pod bu­ta­mi; je­dziesz, po­nie­waż je­steś sta­ry i mu­sisz coś po­jąć, za­nim bę­dzie za póź­no. Je­dziesz zo­ba­czyć, co się wy­da­rzy.

Po­dróż Je­dwab­nym Szla­kiem przy­po­mi­na jed­nak po­goń za du­chem. Szlak wie­dzie przez ser­ce Azji, ale ofi­cjal­nie znik­nął, po­zo­sta­wia­jąc siat­kę nie­po­ko­ju: fał­szy­we gra­ni­ce, ludy nie­uwzględ­nio­ne na żad­nych ma­pach. Wszę­dzie, gdzie się znaj­dziesz, dro­ga roz­wi­dla się i błą­dzi. To nie jest po­je­dyn­cza dro­ga, ale wie­le dróg, cała sieć wy­bo­rów. Moja tra­sa li­czy po­nad je­de­na­ście ty­się­cy ki­lo­me­trów i miej­sca­mi jest nie­bez­piecz­na.

Ale w świą­ty­ni ce­sa­rza Hu­ang­di wzrok ko­bie­ty po­wę­dro­wał na pół­noc.

– Po­cho­wa­no go tam, na gó­rze – mówi. – Na­pi­sa­no, że kie­dy ce­sarz szy­bo­wał do nie­ba, lu­dzie chwy­ci­li go za ubra­nie i pró­bo­wa­li za­trzy­mać. Nie­któ­rzy twier­dzą, że tam po­cho­wa­no tyl­ko jego strój, ale we­dług mnie to nie­praw­da. – Ko­bie­ta mówi ci­cho, z nut­ką nie­wy­ja­śnio­ne­go smut­ku. – Grób jest bar­dzo mały, inny niż gro­by póź­niej­szych ce­sa­rzy. W tam­tych cza­sach ży­cie było chy­ba prost­sze.

Jesz­cze przez mi­nu­tę idzie­my pod świą­tyn­ny­mi oka­pa­mi. Na­gle ci­szę prze­ry­wa ło­skot mło­tów pneu­ma­tycz­nych i jęk cię­ża­ró­wek.

– Bu­du­ją nową świą­ty­nię – mówi ko­bie­ta. – Na świę­ta i kon­fe­ren­cje. Ta jest za mała. Nowa po­mie­ści pięć ty­się­cy osób.

Póź­niej pa­trzę z góry na plac bu­do­wy. Wy­obra­żam so­bie ła­god­ne, nie­zmien­ne chiń­skie pa­wi­lo­ny świą­tyn­ne, wy­ra­sta­ją­ce z bla­de­go gra­ni­tu. To miej­sce, Hu­ang­di Ling, jest od­da­lo­ne za­le­d­wie o sto sześć­dzie­siąt ki­lo­me­trów na pół­noc od współ­cze­sne­go Xi’anu, ale leży za­to­pio­ne w in­nym cza­sie, w ero­zji i nę­dzy. Kto tu przy­je­dzie?

Cała oko­li­ca od­ra­dza się jako na­ro­do­we miej­sce kul­tu, a w star­szej świą­ty­ni peł­no jest już stel pa­miąt­ko­wych, ofia­ro­wa­nych „ojcu na­ro­du” przez chiń­skich przy­wód­ców. Oto ka­mień z ka­li­gra­fią Sun Jat-sena z 1912 roku oraz Czang Kaj-sze­ka, jak moż­na się było spo­dzie­wać, dość to­por­ną; jest ste­la od Mao Ze­don­ga, któ­ry póź­niej po­tę­pił Hu­ang­di jako feu­da­ła, a tak­że Deng Xia­opin­ga i znie­na­wi­dzo­ne­go Li Pen­ga.

Kie­dy wej­dziesz wy­żej, ścież­ką wi­ją­cą się wśród cy­pry­sów, ło­skot bu­do­wy za­mie­ra. Z od­da­li do­bie­ga stu­ka­nie dzię­cio­ła, ludz­kie gło­sy nio­są się echem i cich­ną. Gdzie­nieg­dzie dro­gę zna­czą żół­te fla­gi na bam­bu­so­wych tycz­kach. Stop­nio­wo co­fasz się w cza­sie. Nie­da­le­ko szczy­tu dro­ga prze­cho­dzi w ka­mien­ne scho­dy, a drze­wa przy­bie­ra­ją fan­ta­stycz­ne kształ­ty, po­skrę­ca­ne jak li­za­ki albo roz­dar­te wzdłuż błę­kit­nych żył. Tu­taj na­wet naj­więk­szy man­da­ryn, na­wet sam ce­sarz wy­sia­dał z lek­ty­ki i do mau­zo­leum do­cho­dził pie­szo.

Pra­wie wszyst­kie od­kry­cia – od mu­zy­ki po ka­len­darz – przy­pi­su­je się ce­sa­rzo­wi Hu­ang­di. Wład­ca ów rzą­dził przez sto lat do 2597 roku przed na­szą erą, po czym wzbił się do nie­ba na smo­ku. To on usta­no­wił świę­to zie­mi i je­dwa­biu. Rzą­dzą­cy po nim ce­sa­rze in­au­gu­ro­wa­li rok, orząc ry­tu­al­ną bruz­dę, a ich mał­żon­ki skła­da­ły w ofie­rze ko­ko­ny i li­ście mor­wy na oł­ta­rzu Lei-tsu, Pani Je­dwab­ni­ków.

Zgod­nie z le­gen­dą Lei-tsu od­kry­ła je­dwab. Spa­ce­ru­jąc po ogro­dzie, za­uwa­ży­ła dziw­ne­go ro­ba­ka zja­da­ją­ce­go li­ście mor­wy. Przez kil­ka dni ce­sa­rzo­wa pa­trzy­ła, jak ro­bak owi­ja się w zło­ci­stą sia­tecz­kę i przy­szło jej na myśl, że to du­sza jed­ne­go z przod­ków. Uj­rzaw­szy, jak ro­bak się cho­wa, po­my­śla­ła, że umarł, ale po pew­nym cza­sie z ko­ko­nu wy­le­cia­ła od­ro­dzo­na ćma. Za­cie­ka­wio­na ce­sa­rzo­wa za­czę­ła się ba­wić ma­leń­kim pęk­nię­tym ca­łu­nem, aż nie­chcą­cy wrzu­ci­ła go do her­ba­ty. Po­cią­gnąw­szy za zmięk­czo­ne włók­no, za­czę­ła je roz­wi­jać, aż ze zdu­mie­niem uj­rza­ła dłu­gą, lśnią­cą nić je­dwab­ną. Z cza­sem Lei-tsu zo­sta­ła na­uczy­ciel­ką tka­nia je­dwa­biu i ho­dow­li ta­jem­ni­czych ro­ba­ków. Po śmier­ci uzna­no ją za bo­gi­nię i umiesz­czo­no na nie­bo­skło­nie w domu Skor­pio­na w gwiaz­do­zbio­rze Je­dwab­ne­go Domu.

W koń­cu do­cie­rasz na szczyt, na­zy­wa­ny przez sta­ro­żyt­nych górą Qiao. Przez drze­wa są­czy się świa­tło i ka­dzi­dla­ny dym. Lu­dzie skła­da­ją tu ofia­ry od VIII wie­ku przed na­szą erą, a ce­sarz Wudi ka­zał wy­bu­do­wać plat­for­mę do mo­dlitw, któ­ra dzi­siaj po­ma­łu nisz­cze­je. Ko­tły wiel­ko­ści be­to­nia­rek są peł­ne ka­dzi­deł, a za­wie­szo­na na sznu­rze kło­da ude­rza w gi­gan­tycz­ny dzwon, któ­re­go dźwięk wstrzą­sa la­sa­mi.

Za su­ro­wym mu­rem, nie­mal cał­ko­wi­cie za­sło­nię­tym przez cy­pry­sy, wzno­si się ko­piec po­grze­bo­wy ce­sa­rza Hu­ang­di. Ko­piec ma za­le­d­wie czte­ry me­try wy­so­ko­ści i jest za­ro­śnię­ty krza­ka­mi. Ostroż­nie okrą­żasz go ubi­tą ścież­ką. Na ste­li po­grze­bo­wej za­tknię­tej przed kop­cem wid­nie­je na­pis: „Jeź­dziec na smo­ku na gó­rze Qiao”. Mimo to za­sta­na­wiasz się, jak na­praw­dę umarł i kim był. Część hi­sto­ry­ków uwa­ża, że smok to wspo­mnie­nie po me­te­ory­cie, któ­re­go upa­dek przy­pie­czę­to­wał ko­niec ce­sa­rza. Reszt­ki me­te­ory­tu od­kry­to nie­opo­dal.

W mia­rę jak wę­dru­jesz pod­nó­żem gór, ta­jem­ni­ca się po­głę­bia. Oko­licz­ne ja­ło­we wzgó­rza nie na­le­żą do kla­sycz­nych Chin, ale do su­row­sze­go świa­ta. W tym miej­scu pro­win­cja Sha­anxi wy­su­wa się w kie­run­ku Mon­go­lii. Tym ko­ry­ta­rzem bar­ba­rzyń­skie ple­mio­na Hu­nów, Tur­ków i Mon­go­łów za­pusz­cza­ły się na po­łu­dnie, w głąb Chin, ku roj­nym mia­stom nad Hu­ang He. Daw­niej­sze, do­kład­niej­sze hi­sto­rie mó­wią o ce­sa­rzu Hu­ang­di jako o ich po­przed­ni­ku, wo­dzu kla­nu, któ­ry na­je­chał z pół­noc­ne­go za­cho­du i zjed­no­czył na­po­tka­ne ludy. Jak­by pró­bu­jąc unie­ru­cho­mić w hi­sto­rii ten za­lew no­ma­dów, już w XI wie­ku mę­dr­cy za­czę­li na­zy­wać zdo­byw­cę swo­im przod­kiem. Ce­sarz prze­jął żół­tą bar­wę gle­by z głę­bi Chin, gdzie nie­sio­ny wia­trem less z pół­noc­nych pu­styń osa­dza się na ży­znych po­lach. Zie­mia bar­ba­rzyń­ców była czar­na lub czer­wo­na, biel zaś sta­no­wi­ła ko­lor śmier­ci i Za­cho­du. Ser­ce świa­ta mia­ło bar­wę żół­tą.

Z mę­tli­kiem w gło­wie za­wra­cam do gro­bu. Na­gle ten ko­piec prze­sta­je się ja­wić jako za­by­tek zło­te­go wie­ku, lecz sta­je się pry­mi­tyw­nym kur­ha­nem wo­dza no­ma­dów. Oj­ciec Chin wca­le nie był Chiń­czy­kiem.

Pani Je­dwab­ni­ków rów­nież zni­ka z kart zna­nej hi­sto­rii. Sztu­ka wy­twa­rza­nia je­dwa­biu roz­prze­strze­ni­ła się wzdłuż chiń­skich rzek wie­le lat przed nią. Po­nad sześć ty­się­cy lat temu miesz­ka­niec wio­ski neo­li­tycz­nej wy­rył je­dwab­ni­ka na kub­ku z ko­ści sło­nio­wej, ar­che­olo­dzy wy­ko­pa­li też ko­kon roz­łu­pa­ny ludz­ką ręką. Je­dwab z koń­ca trze­cie­go ty­siąc­le­cia przed na­szą erą zna­le­zio­no w ru­inach mia­sta w Turk­me­ni­sta­nie, a pod­czas prac wy­ko­pa­li­sko­wych na wcze­snych sta­no­wi­skach od­kry­to na­rzę­dzia przę­dzar­skie, a na­wet je­dwab­ne wstąż­ki far­bo­wa­ne na czer­wo­no.

Na le­śnej po­la­nie przy plat­for­mie mo­dli­tew­nej je­den z pra­cow­ni­ków wy­cią­ga do mnie rękę po pie­nią­dze, z na­dzie­ją, że sprze­da mi ka­dzi­dło. Pod wpły­wem ka­pry­su wy­bie­ram jed­nak inną for­mę ofia­ry. Po­ma­lo­wa­ną kło­dą – po­ru­sza się szyb­ciej i jest cięż­sza, niż się spo­dzie­wa­łem – ude­rzam w wi­szą­cy dzwon. Wi­bru­ją­cy dźwięk roz­cho­dzi się po ciem­nej po­la­nie. Jesz­cze dłu­go po tym, jak pu­ści­łem kło­dę, dźwięk dud­ni nad plat­for­mą, la­sem i gro­bem niby me­lan­cho­lij­na, w nie­ja­sny spo­sób nie­po­ko­ją­ca wieść. Piel­grzy­mi od­wra­ca­ją gło­wy i pa­trzą. Dźwięk jest bar­dziej prze­ni­kli­wy od wszel­kich ka­dzi­deł i świec.

rozdział_drugi_Stolica

Słoń­ce wze­szło nad no­wym mia­stem. Wzdłuż alei aż po ho­ry­zont w Xi’anie za­szły osza­ła­mia­ją­ce zmia­ny. Osiem­na­ście lat wcze­śniej brną­łem przez za­nie­dba­ną sto­li­cę pro­win­cji. Po­sęp­ne mury obron­ne, któ­re prze­trwa­ły re­wo­lu­cję kul­tu­ral­ną, ota­cza­ły tyl­ko be­to­no­we biu­row­ce i nie­mal opu­sto­sza­łe pań­stwo­we domy to­wa­ro­we. W pa­mię­ci utkwi­ły mi smród pyłu wę­glo­we­go i je­sien­ne bło­to. Po wid­mo­wej siat­ce sta­ro­daw­nych ulic po­ru­sza­ły się za­rdze­wia­łe cię­ża­rów­ki i rze­ka ro­we­rów. Na chod­ni­kach do­mi­no­wa­ły prze­pi­so­wy brąz, sza­rość i prąż­ko­wa­na nie­bie­ska weł­na. Wy­da­wa­ło się, że hi­sto­ria za­trzy­ma­ła się w tym śmier­tel­nie cier­pli­wym mie­ście.

Te­raz jed­nak Xi’an wy­buchł ży­ciem. Pra­wie ni­cze­go nie roz­po­zna­wa­łem. Mia­sto nie za­sty­gło w prze­py­chu jak Pe­kin, ale prze­obra­zi­ło się w sza­lo­ną pro­ce­sję za­tło­czo­nych cen­trów han­dlo­wych, re­stau­ra­cji oraz za­awan­so­wa­nych tech­no­lo­gicz­nie prze­my­sło­wych przed­mieść. Pięt­na­sto­ki­lo­me­tro­we mury, któ­re daw­niej zda­wa­ły się nie ota­czać ni­cze­go, te­raz try­ska­ły wi­go­rem, ma­syw­ne bra­my prze­pusz­cza­ły ruch ulicz­ny, kor­ku­ją­cy bul­wa­ry na prze­strze­ni wie­lu ki­lo­me­trów. Po ośmio­pa­smo­wych au­to­stra­dach – z ob­lę­żo­nym pa­sem dla ro­we­rów – łą­czą­cych ho­te­le z pre­sti­żo­wy­mi apar­ta­men­tow­ca­mi śmi­ga­ły no­wo­cze­sne pry­wat­ne sa­mo­cho­dy oraz dzie­sięć ty­się­cy tak­só­wek mar­ki Ci­tro­ën.

Dzwon­ni­ca z cza­sów dy­na­stii Ming w cen­trum mia­sta sta­ła się wy­sep­ką dro­go­wą. Kie­dy okrą­żasz jej gór­ną ga­le­rię, ude­rza­jąc gło­wą o po­przecz­ne bel­ki, gi­gan­tycz­ne cen­trum han­dlo­we za­le­wa cię z na­prze­ciw­ka kom­pu­te­ro­wy­mi re­kla­ma­mi, a tuż obok lśni prze­past­ny McDo­nald; ha­sła krzy­czą o no­wych mo­de­lach sku­te­rów, od­twa­rza­czy CD, te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych. Z tego miej­sca ruch pły­nie ku czte­rem głów­nym punk­tom kom­pa­su Ming. Na koń­cu każ­de­go bul­wa­ru żół­cą się, cho­wa­jąc w smo­gu, pro­fi­le bram, da­lej pię­trzą się pod­miej­skie wie­żow­ce, ni­czym duch przy­szło­ści cze­ka­ją­cy, by wła­mać się do środ­ka.

Przy­szłość się nie­cier­pli­wi. W ca­łym mie­ście pa­nu­je go­rącz­ka bu­do­wy. Na co dru­gim pla­cu wid­nie­je wiel­ki cy­fro­wy ob­raz tego, co ma tam po­wstać – in­sty­tu­ty ze szkła i da­chó­wek, sie­dzi­by firm zwień­czo­ne po­chy­ły­mi kro­kwia­mi i świą­tyn­ny­mi wie­życz­ka­mi jak czap­ka­mi z pa­pie­ru, na dole krę­cą się ja­sno­wło­si przy­by­sze, któ­rzy do­da­ją pre­sti­żu i słu­żą jako punkt od­nie­sie­nia – w re­zul­ta­cie dłu­gie od­cin­ki alei przy­po­mi­na­ją fu­tu­ry­stycz­ną sce­no­gra­fię te­atral­ną. Ten kra­jo­braz obie­cu­je, że je­śli wró­cisz za rok, znaj­dziesz się w in­nym mie­ście. Xi’an sta­je się tym, czym chcą być całe Chi­ny.

Skle­py i bil­l­bo­ar­dy prze­ko­nu­ją cię, że masz tu w za­się­gu ręki cały świat: Pa­ryż, Nowy Jork, Lon­dyn. W su­per­mar­ke­tach pię­trzą się pro­duk­ty nie­wi­dzia­ne jesz­cze pięć lat wcze­śniej: ze wschod­nich Chin na­pły­wa sprzęt elek­trycz­ny; oso­bom star­szym ster­ty je­dze­nia mu­szą przy­po­mi­nać dzi­wacz­ny sen. Nie­któ­re ga­le­rie han­dlo­we w ca­ło­ści prze­no­szą do raju. Te chłod­ne pa­ła­ce ofe­ru­ją bez­po­śred­ni do­stęp do Za­cho­du: Gi­ven­chy, Ar­den, Bal­ly, Gie­ves&Haw­kes, Dior, L’Oréal. Sprze­daw­cy o pu­stym wy­ra­zie twa­rzy są an­ty­sep­tycz­ni, jak­by in­stynk­tow­nie przy­sto­so­wy­wa­li się do roli, na­to­miast klien­ci o wy­glą­dzie nie­śmia­łych pro­win­cju­szy – chło­pię­cy męż­czyź­ni, dziew­czę­ce ko­bie­ty – w oszo­ło­mie­niu suną w górę i w dół po ru­cho­mych scho­dach.

Cza­sa­mi przy­my­ka­łem oczy i usi­ło­wa­łem na po­wrót wy­wo­łać z pa­mię­ci tam­ten ob­raz mia­sta. Za każ­dym ra­zem przy­po­mi­na­łem so­bie jed­nak miej­sce, co do któ­re­go nie by­łem już pe­wien, czy ist­nia­ło, gdzie pod mu­ra­mi rol­ni­cy roz­sta­wia­li stra­ga­ny, zaś ale­je świe­ci­ły pust­ka­mi. Ten star­szy Xi’an sta­wał się już w mo­jej gło­wie fo­to­gra­fią w se­pii, któ­ra mimo prób jej oca­le­nia bla­kła z każ­dą go­dzi­ną.

Wo­kół mnie tęt­ni­ło ży­cie no­we­go po­ko­le­nia. Lu­dzie cho­dzi­li bar­dziej ner­wo­wo, w kon­kret­nych kie­run­kach. Przy uszach mi­go­ta­ły im małe srebr­ne ko­mór­ki. Pa­mię­ta­łem, że twa­rze ro­dzi­ców tych lu­dzi wy­ra­ża­ły re­zer­wę lub pust­kę; po­włó­czy­li no­ga­mi. Te­raz jed­nak prze­bu­dzi­li się ku od­mia­nie – sta­li się bar­dziej nie­pew­ni, skrę­po­wa­ni, a przy tym wy­lew­ni. Nie­któ­rzy przy­po­mi­na­li mi przy­ja­ciół z Za­cho­du. Nie­mal ocze­ki­wa­łem, że mnie roz­po­zna­ją. Pary spa­ce­ro­wa­ły, trzy­ma­jąc się za ręce, na­wet się ca­ło­wa­ły, co obu­rza­ło ma­oistów. Ko­bie­ty o wło­sach far­bo­wa­nych na kasz­ta­no­wo wy­pro­wa­dza­ły małe pie­ski. Mod­ne sta­ły się dłu­gie, szpi­cza­ste pan­to­fle – jak buty bła­znów – oraz ja­skra­wo wy­bie­la­ne dżin­sy.

Oto wpro­wa­dzo­no li­cen­cję na coś, co na­zy­wa­li Za­cho­dem, a ja ga­pi­łem się na to jak obcy. Wy­buch in­dy­wi­du­ali­zmu wy­da­wał mi się nie­co chy­bio­ny, bo z po­sta­wą za­chod­nią wią­zał się pe­wien kon­for­mizm. Za­chód co praw­da do­tarł do tych lu­dzi, ale oni na­tych­miast prze­obra­ża­li go w coś chiń­skie­go. Wśród tłu­mów miej­skiej mło­dzie­ży uli­ce prze­mie­rza­li przy­by­sze ze wsi – jak fale ude­rze­nio­we z prze­szło­ści – ha­ła­śli­wi męż­czyź­ni i ko­bie­ty o opa­lo­nych twa­rzach i kę­dzie­rza­wych wło­sach, a ich gło­sy wy­peł­nia­ły knaj­py z ma­ka­ro­nem.

Star­si lu­dzie pa­trzy­li na to prze­ista­cza­ją­ce się mia­sto jak na bez­dusz­ne wi­do­wi­sko. Ubra­ni w czap­ki z cza­sów Mao i wy­strzę­pio­ne su­kien­ne pan­to­fle, sa­do­wi­li się na ron­dzie albo w par­ku i go­dzi­na­mi ob­ser­wo­wa­li od­mie­nio­ny świat. Trud­no było pa­trzeć na nich bez wzru­sze­nia. Męż­czyź­ni i ko­bie­ty uro­dze­ni pod­czas woj­ny do­mo­wej i ja­poń­skiej in­wa­zji, któ­rzy prze­trwa­li lata Wiel­kie­go Sko­ku i re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej, te­raz wy­ło­ni­li się i stwier­dzi­li, że są zbęd­ni. Spod si­wych wło­sów wy­zie­ra­ły twa­rze spię­te lub po­zba­wio­ne wy­ra­zu przez hi­sto­rię. Sta­rzy pa­li­li nie­ustan­nie, o ile mo­gli so­bie na to po­zwo­lić, a no­gaw­ki pod­cią­ga­li nad ko­la­na, żeby zła­pać tro­chę słoń­ca. Nie­kie­dy na ich twa­rzach po­ja­wiał się wy­raz spo­ko­ju, wręcz roz­ba­wie­nia, aż za­sta­na­wia­łem się zdzi­wio­ny, ja­kie wspo­mnie­nie może być aż tak słod­kie.

Wy­star­czy zbo­czyć z któ­rej­kol­wiek alei w ob­rę­bie mu­rów, by za­błą­dzić w plą­ta­ni­nie sta­rych przed­mieść. Tuż za be­to­no­wy­mi bul­wa­ra­mi jak pod­świa­do­mość mia­sta tęt­nią przed­mie­ścia – krę­cą i roz­wi­dla­ją się w klau­stro­fo­bicz­ne po­dwór­ka, gdzie z zi­mo­wym chło­dem wal­czą li­che, drew­nia­ne ścia­ny do­mostw z po­pę­ka­ny­mi okna­mi, pod da­cha­mi z sza­rej da­chów­ki lub bla­chy fa­li­stej. Kie­dy czło­wiek tu spa­ce­ru­je, po­wra­ca cię­żar prze­szło­ści Xi’anu. Sły­chać tyl­ko skrzy­pie­nie ro­we­rów i stu­kot riksz, wy­sa­dza­ją­cych wy­trzę­sio­nych pa­sa­że­rów.

Na jed­nej z ulic, gdzie w mrocz­nych pra­cow­niach mo­zo­li­li się ar­ty­ści i ka­li­gra­fo­wie, zna­la­złem wy­sta­wio­ne na sprze­daż kla­sycz­ne ka­mie­nie pi­sar­skie i rzę­dy nie­wiel­kich pę­dzel­ków z sier­ści ry­jo­no­sów (obok, jako gwa­ran­cja ja­ko­ści, wi­siał wy­pcha­ny ry­jo­nos piż­mo­wy). Sprze­daw­cy bam­bu­so­wych fle­tów i flet­ni z bu­te­lek gra­li na nich uwo­dzi­ciel­sko, gdy prze­cho­dzi­łem. Roz­kle­ko­ta­ne oka­py i bal­ko­ny w gó­rze nie­śmia­ło na­pra­wio­no, a cały za­ułek no­sił na­zwę uli­cy Daw­nej Kul­tu­ry. Nie­co da­lej ulicz­ki, gdzie sprze­da­wa­no ma­lo­wa­ne wa­chla­rze i ko­stiu­my z ope­ry kla­sycz­nej, prze­cho­dzi­ły w targ ma­so­wych wy­ro­bów z laki i por­ce­la­ny, ne­fry­tu i ko­ści. Te re­pro­duk­cje na­śla­du­ją­ce an­ty­ki za­peł­ni­ły kra­inę cie­ni, w któ­rej tę­sk­no­ta uczy­ni­ła z daw­ne­go rze­mio­sła po­żyw­kę dla tu­ry­stów. Po­śród tych ład­nych, nie­kie­dy na­wet pięk­nych wy­ro­bów zna­la­złem pa­miąt­ki po re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej, wy­twa­rza­ne i sprze­da­wa­ne jako oso­bli­wo­ści. Cy­ta­ty z dzieł Prze­wod­ni­czą­ce­go Mao, tzw. czer­wo­ne ksią­żecz­ki, pu­bli­ko­wa­ne jako po­śmiert­ne pa­miąt­ki; za­pal­nicz­ki gra­ją­ce Wschód jest czer­wo­ny, kie­dy się je za­pa­la­ło. Na cy­fer­bla­cie ze­gar­ka Mao Ze­dong ma­chał dło­nią ury­wa­ny­mi ru­cha­mi wraz z każ­dą se­kun­dą.

– On cię nie wita. On się że­gna – wy­ja­śnił z uśmie­chem sprze­daw­ca. – Od­no­si­ło się wra­że­nie, że wszyst­kie te lata, z całą ich gro­zą, za­sy­sał już stru­mień prze­szło­ści. Ból je opusz­czał. Za­mie­nia­ły się w kicz.

Ale tam­te­go po­po­łu­dnia sprze­daw­ca pod­su­nął mi inne Cy­ta­ty z dzieł Prze­wod­ni­czą­ce­go Mao, eg­zem­plarz li­czą­cy bli­sko czter­dzie­ści lat. Za­tłusz­czo­ny, pod­pi­sa­ny na­zwi­skiem wła­ści­cie­la, Yang Sha­omin. Na ten wi­dok ogar­nął mnie daw­ny nie­po­kój. Nig­dy w peł­ni nie opu­ści­ła mnie gro­za re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej, któ­ra po­chło­nę­ła nie­prze­li­czo­ne mi­lio­ny ist­nień, a jej zna­kiem roz­po­znaw­czym było okru­cień­stwo psy­chicz­ne. Osiem­na­ście lat temu na każ­dym rogu spo­ty­ka­łem jej ofia­ry. Ostroż­nie, nie­mal z czcią do­ty­ka­łem ksią­żecz­ki, któ­ra zda­wa­ła się ema­no­wać wy­na­tu­rzo­ną aurą. Przy­po­mnia­ły mi się zdję­cia Mao Ze­don­ga besz­ta­ją­ce­go czer­wo­no­gwar­dzi­stów – hun­wej­bi­nów na pla­cu Tian’an­men oraz oce­an czer­wo­nych ksią­że­czek unie­sio­nych w górę na jego cześć. Czy ta ksią­żecz­ka była jed­ną z nich? W do­ty­ku wy­da­wa­ła się mała i szorst­ka. Z tyłu do­łą­czo­no po­żół­kły ga­ze­to­wy wy­ci­nek z my­śla­mi Mao. Kie­dy tak wo­dzi­łem pal­ca­mi po kart­kach, kosz­mar zno­wu stał się re­al­ny i za­czą­łem się za­sta­na­wiać, co też się sta­ło z Yang Sha­omi­nem i co ta­kie­go zro­bił.

Po­tem wró­ci­łem na uli­cę ską­pa­ną w świe­tle dnia. Sa­mo­cho­dy war­cza­ły, dzie­ci wra­ca­ły ze szko­ły. Przed laty szły­by po­słusz­nie gę­sie­go za na­uczy­ciel­ką, naj­młod­si po­łą­cze­ni dłu­gim sznu­rem. Te­raz dzie­ci prze­py­cha­ły się, wrzesz­cza­ły i sza­la­ły. Na tor­ni­strach mia­ły na­pi­sy: Hap­py Jo­ur­ney i No.1 Cool Dog. Może to nie­mą­dre, ale ten wi­dok do­dał mi otu­chy. W lo­kal­nym ki­nie wy­świe­tla­no szan­ghaj­ski me­lo­dra­mat Dla­cze­go ja, ko­cha­nie? oraz film Har­ry Pot­ter i kom­na­ta ta­jem­nic.

Za­fa­scy­no­wa­ny i zdez­o­rien­to­wa­ny sze­dłem da­lej. Pa­trzy­łem na lek­ko nie­po­ko­ją­ce re­kla­my ze zeu­ro­pe­izo­wa­ny­mi mo­del­ka­mi. Oczy mia­ły nie­na­tu­ral­nie okrą­głe, zmarszcz­ki na­kąt­ne usu­nię­to chi­rur­gicz­nie, nosy wy­gię­to w sub­tel­ne łuki lub zwę­żo­no optycz­nie dzię­ki od­po­wied­nie­mu oświe­tle­niu, usta po­dob­ne do pącz­ków kwia­to­wych roz­cią­ga­ły się w za­chod­nim uśmie­chu.

– Je­ste­śmy inni niż nasi ro­dzi­ce. Nie mamy cza­su ani po­czu­cia bez­pie­czeń­stwa. Twier­dzisz, że cho­dzi­my in­a­czej niż star­si, cóż, wła­śnie dla­te­go. Jest w tym ja­kaś ner­wo­wość.

Zda­wa­ło się, że mło­dy, za­le­d­wie dwu­dzie­sto­trzy­let­ni czło­wiek o bla­dej twa­rzy w kształ­cie ser­ca, sie­dzą­cy po dru­giej stro­nie sto­li­ka w re­stau­ra­cji, się wy­krzy­wił.

– Świat na­szych ro­dzi­ców był bez­piecz­niej­szy: pań­stwo­we eme­ry­tu­ry, gwa­ran­to­wa­ne za­trud­nie­nie i miesz­ka­nie. Oni chcą nadal żyć tak jak daw­niej, ostroż­nie, za­cho­waw­czo. Ale w przy­pad­ku mo­je­go po­ko­le­nia świat na­le­ży do nas sa­mych.

Mój roz­mów­ca spra­wiał wra­że­nie za­nie­po­ko­jo­ne­go i pod­nie­co­ne­go za­ra­zem. Wła­śnie ta fala od­mie­nia­ła ob­li­cze Chin. Przy­szłość zro­bi­ła się na­gle sil­niej­sza od prze­szło­ści. Zmia­ny spra­wia­ły, że wie­le rze­czy sta­wa­ło się zbęd­nych. Wy­so­kie wie­żow­ce wdzie­ra­ły się na sta­re przed­mie­ścia, bul­do­że­ry zmia­ta­ły ko­mu­nal­ne po­dwór­ka, a na ich miej­scu wy­ra­sta­ły rzę­dy miesz­kań dla pod­sta­wo­wych ko­mó­rek spo­łecz­nych. Mło­dy czło­wiek mó­wił, że całe dziel­ni­ce zmie­nia­ły się nie do po­zna­nia. Wy­mia­na nie do­ty­czy­ła oczy­wi­ście tyl­ko bu­dyn­ków, ale tak­że re­pre­zen­to­wa­nych przez nie war­to­ści.

– Dzie­ciń­stwo spę­dzi­łem na sta­rych po­dwór­kach hu­ton­gów. Tam pa­no­wa­ły cie­plej­sze re­la­cje mię­dzy ludź­mi. – Ścią­gnął usta, jak­by po­szu­ki­wał utra­co­ne­go sma­ku. Za­sta­na­wia­łem się, czy przy­pad­kiem po pro­stu nie ża­łu­je, że jest do­ro­sły. – Te­raz miesz­ka­my na czter­na­stym pię­trze wie­żow­ca, a ile­kroć wy­cho­dzi­my, za­my­ka­my za sobą że­la­zne drzwi na klucz.

Męż­czy­zna sta­no­wił ko­śla­wy pro­dukt ubocz­ny tego od­mie­nio­ne­go świa­ta. Ko­chał zwie­rzę­ta i zie­leń – w dzie­ciń­stwie bez­na­dziej­nie tę­sk­nił za psem – stu­dio­wał eko­lo­gię z pew­ną dozą roz­pa­czy z po­wo­du bez­względ­no­ści wła­sne­go kra­ju. Był je­dy­na­kiem.

– Więk­szość mo­ich przy­ja­ciół to wy­nik po­li­ty­ki jed­ne­go dziec­ka, re­gu­lo­wa­nej przez pań­stwo kon­tro­li na­ro­dzin. Na­zy­wa­ją nas ma­ły­mi ce­sa­rza­mi. Ro­dzi­ce i krew­ni roz­piesz­cza­ją tych je­dy­na­ków, ale moim zda­niem to nie przy­go­to­wu­je nas do ży­cia. Nie­daw­no czy­ta­łem o dzie­się­cio­lat­ku, któ­ry uto­nął, pró­bu­jąc ura­to­wać przy­ja­cie­la. W ogó­le nie umiał pły­wać. Wszy­scy mó­wi­li: co za od­wa­ga! Ale ja po­my­śla­łem: ty­po­wy mały ce­sarz. Głu­pek. Wy­da­wa­ło mu się, że jest zdol­ny do wszyst­kie­go. – Pa­łecz­ki mo­je­go roz­mów­cy za­wi­sły nad kur­cza­kiem w chi­li. Pra­wie nie tknął je­dze­nia. – Pew­ne­go ro­dza­ju mą­dro­ści nikt nas nie uczy – po­wie­dział. – Każ­da ro­dzi­na jest peł­na mil­cze­nia.

Ze zdu­mie­niem uzmy­sło­wi­łem so­bie, że dla nie­go gro­za re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej to tyl­ko hi­sto­ria. Mao Ze­dong, któ­ry umarł wie­le lat przed jego uro­dze­niem, nie był czło­wie­kiem, ale sym­bo­lem.

– Moi ro­dzi­ce nig­dy nie roz­ma­wia­li o tych cza­sach – po­wie­dział. – Chy­ba nie chcą o nich pa­mię­tać, dla­te­go nig­dy nie do­wiem się, co ro­bi­li. Oczy­wi­ście na­le­że­li do czer­wo­nej gwar­dii (Hon­gwe­ibin­gu), sły­sza­łem, że mój oj­ciec nisz­czył wszyst­ko, co ko­ja­rzy­ło się z prze­szło­ścią. Może na­wet ko­goś za­bił. Nig­dy się nie do­wiem.

– Dla mo­ich przy­ja­ciół re­wo­lu­cja kul­tu­ral­na to żart – za­śmiał się na­gle. – Kie­dy ro­bi­my so­bie gru­po­we zdję­cia, śpie­wa­my głu­pie ma­oistycz­ne hym­ny. Tak się ro­bi­ło wte­dy. Przed zro­bie­niem zdję­cia śpie­wa­no hym­ny. Zda­rza­ło się, że eks­pe­dient nie sprze­dał ci apa­ra­tu fo­to­gra­ficz­ne­go, do­pó­ki nie za­śpie­wa­łeś dwóch czy trzech ma­oistycz­nych hym­nów…

– Czy mo­żesz so­bie wy­obra­zić sie­bie i swo­ich przy­ja­ciół w tam­tych cza­sach? – spy­ta­łem. – Co by­ście wte­dy ro­bi­li? – Nad sto­łem za­legł daw­ny nie­po­kój.

– Nie, na­praw­dę nie po­tra­fię so­bie tego wy­obra­zić… chy­ba że, cóż… nie, nie mogę. Praw­da jest taka, że całe moje po­ko­le­nie ma dość po­li­ty­ki. Rząd jest zgni­ły. Lu­dzie wstę­pu­ją do par­tii tyl­ko po to, żeby prze­trwać. Chce­my zmian, ale nikt nie chce za nie umie­rać.

Wte­dy po­my­śla­łem o ma­sa­krze na pla­cu Tian’an­men. Może nie­zbor­nie, ale jed­nak ofia­ry od­da­ły ży­cie za zmia­ny. Już w chwi­li, gdy go o to py­ta­łem, zda­łem so­bie spra­wę, że miał wte­dy dzie­więć lat.

– Mój oj­ciec pra­co­wał wte­dy w Pe­ki­nie, a ja cho­dzi­łem do pod­sta­wów­ki. Pa­mię­tam huk i żoł­nie­rzy, póź­niej wszę­dzie na uli­cach wi­dzie­li­śmy krew. Wkrót­ce po­tem sze­dłem z mat­ką przez ten plac i zro­zu­mia­łem, że wy­da­rzy­ło się coś strasz­ne­go. Mat­ka nic nie po­wie­dzia­ła. Dzi­siaj nie my­śli­my o tym wie­le ani nie roz­ma­wia­my.

W jego czuj­nych, nie­spo­koj­nych oczach do­strze­głem nie­po­kój, przy­najm­niej tak mi się wy­da­wa­ło.

– Mimo to uwa­żam, że oni byli dziel­ni.

Przez chwi­lę de­li­kat­nie sku­bał kur­cza­ka, nie­kie­dy ocie­ra­jąc rę­ka­wem ką­ci­ki ust. Po­tem stwier­dził z na­głą pa­ra­dok­sal­ną la­ko­nicz­no­ścią swo­je­go na­ro­du:

– Boję się śmier­ci. I osa­mot­nie­nia. Kie­dy za­my­kam oczy, ogar­nia mnie chłód. My­ślę so­bie: taka wła­śnie jest śmierć. Czerń, gdzie nie ma do­ty­ku ani sma­ku. My­ślę, że wie­lu mło­dych lu­dzi boi się śmier­ci. Sta­rzy mogą wspo­mi­nać bo­ga­te ży­cie i się nie boją…

Oni mie­li wszyst­ko za­pew­nio­ne, po­my­śla­łem.

– …Ale my, mło­dzi, czu­je­my się nie­speł­nie­ni, bo­imy się. Moi przy­ja­cie­le cho­dzą cza­sem do świą­ty­ni bud­dyj­skiej, ale tyl­ko dla­te­go, że cze­goś chcą. Ja w to nie wie­rzę. Dla nas po śmier­ci nie ma nic.

º º º

Do­li­ny rzek Wei He i Hu­ang He, w któ­rych leży mia­sto Xi’an, to sta­ro­daw­ne ser­ce Chin. Na pół­no­cy pła­sko­wyż na­no­szo­ne­go przez wiatr iłu wzno­si się ku Mon­go­lii We­wnętrz­nej; wil­got­ny kli­mat na po­łu­dniu spra­wia, że na wzgó­rzach upra­wia się ta­ra­so­wo ryż i her­ba­tę. W ła­god­nej niec­ce po­środ­ku, obec­nie po­ro­śnię­tej psze­ni­cą i ba­weł­ną, ce­sarz ty­ran Qin Shi Hu­ang­di za­ło­żył w 221 roku przed na­szą erą pierw­szą sto­li­cę zjed­no­czo­nych Chin, gdzie po­cho­wa­no go w gro­bow­cu strze­żo­nym przez ar­mię te­ra­ko­to­wych nie­wol­ni­ków, od­kry­tą po­nad dwa ty­sią­ce lat póź­niej. Za jego pa­no­wa­nia daw­ne pań­stwa feu­dal­ne zo­sta­ły bru­tal­nie sca­lo­ne: zu­ni­fi­ko­wa­no pi­smo, pra­wo, na­wet hi­sto­rię. Ce­sarz wy­bu­do­wał Wiel­ki Mur dzię­ki pra­cy mi­lio­nów po­bo­ro­wych i wie­śnia­ków, któ­rzy umie­ra­li z wy­czer­pa­nia i za­mu­ro­wy­wa­no ich w mu­rze jako wy­peł­niacz. Kro­ni­ki wszyst­kich dy­na­stii prócz ce­sar­skiej wy­da­no na pa­stwę pło­mie­ni, a nie­po­kor­nych uczo­nych grze­ba­no żyw­cem. Nie prze­trwa­ło nic, co nie na­le­ża­ło do ce­sa­rza. W ten spo­sób zro­dził się roz­po­zna­wal­ny kraj, w któ­rym róż­no­rod­ność sta­no­wi­ła mo­ral­ne wy­kro­cze­nie.

Te­ra­ko­to­wa ar­mia nadal ma­sze­ru­je tam, gdzie ją zna­le­zio­no, w pod­ziem­nym lo­chu po­ło­żo­nym dwa­dzie­ścia czte­ry ki­lo­me­try na wschód od Xi’anu. Lęk przed wi­ru­sem SARS, któ­ry w kwiet­niu tego roku roz­prze­strze­nił się na pół­noc, wstrzy­mał ruch tu­ry­stycz­ny, dla­te­go oprócz mnie w zim­nym tu­ne­lu nie było pra­wie ni­ko­go. Żad­ne zdję­cie nie jest w sta­nie przy­go­to­wać cię na wi­dok tych nie­ziem­skich le­gio­nów. Ma­sze­ru­ją pod zie­mią set­ka­mi, w ko­lum­nach po je­de­na­stu żoł­nie­rzy. Wy­ko­na­ni w ja­skra­wych bar­wach cy­no­bru i zie­le­ni, mie­li nie­gdyś ró­żo­wą skó­rę i lśnią­ce czar­ne zbro­je, ale wy­bla­kli na ko­lor wid­mo­we­go beżu. Ich gru­be, luź­ne sza­ty zwi­sa­ją na wklę­słych pier­siach, wło­sy mają zwią­za­ne w koki lub ozdob­nie ze­bra­ne za gło­wą. Ra­mio­na za­sła­nia­ją wy­sa­dza­ne ćwie­ka­mi zbro­je z pły­tek. Za­miast two­rzyć ma­chi­nę wo­jen­ną zło­żo­ną z lu­dzi o ka­mien­nych ser­cach, ja­kich do­ma­gał­by się de­spo­ta, za­sty­gli w ocze­ki­wa­niu, czu­wa­jąc w bez­ład­nym szy­ku. Trud­no zna­leźć dwóch jed­na­ko­wych wo­jow­ni­ków. Oto sto­ją we­te­ra­ni o su­mia­stych wą­sach i spa­dzi­stych ra­mio­nach, chu­dzi re­kru­ci i wo­ja­cy o wy­glą­dzie uczo­nych z rzad­ką bród­ką. W sła­bym świe­tle na ich twa­rzach ma­lu­je się wy­raz ocze­ki­wa­nia, na­wet nie­po­ko­ju, jak­by spo­dzie­wa­li się nie­przy­ja­ciel­skie­go na­tar­cia.

Wszyst­kie drew­nia­ne przed­mio­ty – cała broń – roz­pa­dły się w proch. Dło­nie lan­sje­rów de­li­kat­nie chwy­ta­ją pust­kę. Po strza­łach i lan­cach, ha­la­bar­dach i ku­szach zo­sta­ły tyl­ko odłam­ki brą­zu. Nie­za­przę­żo­ne ko­nie sto­ją przy ry­dwa­nach, któ­re znik­nę­ły, wy­cią­gnię­te dło­nie woź­ni­ców chwy­ta­ją po­wie­trze.

Spa­ce­ru­jąc chod­ni­kiem nad wo­jow­ni­ka­mi, wy­obra­żasz so­bie, że ten licz­ny, świet­nie uzbro­jo­ny od­dział, zło­żo­ny z eli­tar­nej zbroj­nej pie­cho­ty oraz idą­cych na pew­ną śmierć po­bo­ro­wych, jest prze­ja­wem sa­mo­wy­star­czal­no­ści ce­sar­stwa, kra­ju, za jaki Chi­ny chcia­ły ucho­dzić. Ja jed­nak już ma­rzy­łem o dro­dze na za­chód, a gło­wę wy­peł­nia­ły mi za­wi­łe przy­pły­wy i od­pły­wy. Za koń­mi z te­ra­ko­ty na zie­mi wid­nia­ły śla­dy kół, któ­re zni­kły, po­nie­waż w cen­trum ar­mii ce­sar­skiej to­czy­ły się ry­dwa­ny wo­jen­ne ze skó­rza­ną uprzę­żą, wio­zą­ce ary­sto­kra­tycz­nych łucz­ni­ków i zbroj­nych lan­sje­rów. Mimo to ry­dwan nie był chiń­skim wy­na­laz­kiem. Przez dwa ty­siąc­le­cia przed 221 ro­kiem przed na­szą erą te wy­na­le­zio­ne ty­siąc lat wcze­śniej chy­że po­jaz­dy prze­ci­na­ły ste­py Me­zo­po­ta­mii i po­łu­dnio­wej Ro­sji i Je­dwab­nym Szla­kiem do­tar­ły do Chin. Moż­li­we, że me­ta­lur­gia brą­zu, któ­ra ukształ­to­wa­ła tę nie­ist­nie­ją­cą już broń, rów­nież zro­dzi­ła się na ste­pach, a przod­ko­wie koni – cze­ka­ją­cych w po­go­to­wiu przy nie­obec­nych ry­dwa­nach w mu­ze­al­nym pyle – przy­by­li szla­kiem z za­cho­du.

Z sza­co­wa­nych sze­ściu ty­się­cy wo­jow­ni­ków od­ko­pa­no nie­speł­na sied­miu­set. Wie­lu nadal leży pod da­cha­mi, któ­re za­wa­li­ły się pod ko­niec dy­na­stii Qin w 206 roku przed na­szą erą: bez­gło­we tor­sy i odła­ma­ne koń­czy­ny po­krył na­gro­ma­dzo­ny pył. W in­nym dole, pod za­wa­lo­ny­mi bel­ka­mi spo­czy­wa oko­ło dzie­wię­ciu­set wo­jow­ni­ków i dzie­więć­dzie­się­ciu ry­dwa­nów, plu­to­ny łucz­ni­ków klę­ka­ją, by od­dać strzał. Za­krzy­wio­ne pal­ce uj­mu­ją broń, któ­ra znik­nę­ła, ale od­ci­śnię­ty w stward­nia­łym ile do­sko­na­ły kształt daw­no spróch­nia­łej ku­szy każe my­śleć o śre­dnio­wiecz­nej Eu­ro­pie. Ku­sza, wy­na­le­zio­na w Chi­nach w IV wie­ku przed na­szą erą, po­wę­dro­wa­ła Je­dwab­nym Szla­kiem na za­chód, uzbro­iła ar­mie kró­lów nor­mandz­kich i Ka­pe­tyn­gów, by wresz­cie spo­tkać swo­je prze­zna­cze­nie w star­ciu z an­giel­ski­mi łucz­ni­ka­mi pod Crécy.

Ten obieg przed­mio­tów wprost roi się od zna­ków za­py­ta­nia. Chiń­skie wy­na­laz­ki wę­dru­ją­ce sta­ro­żyt­nym szla­kiem – druk i proch strzel­ni­czy, ślu­zy, prze­kład­nie pa­so­we, ze­gar me­cha­nicz­ny, ko­ło­wro­tek oraz uprząż kon­na, któ­ra prze­obra­zi­ła upra­wę roli – kwi­tły za Wiel­kim Mu­rem przez stu­le­cia, za­nim jak fe­niks po­ja­wi­ły się na Za­cho­dzie. Po­nad ty­siąc lat wę­dro­wa­ła wie­dza o in­nych ge­nial­nych wy­na­laz­kach, ta­kich jak mo­sty zwo­dzo­ne na że­la­znych łań­cu­chach czy tech­ni­ka głę­bo­kie­go wier­ce­nia (w II wie­ku przed na­szą erą za po­mo­cą od­wier­tów Chiń­czy­cy wy­do­by­wa­li so­lan­kę i gaz z głę­bo­ko­ści sied­miu­set me­trów).

Ob­raz Chin jako za­mknię­te­go ce­sar­stwa roz­pa­dał się na mo­ich oczach. Wy­do­by­ty z gro­bow­ca te­ra­ko­to­wy po­sła­niec stał w go­to­wo­ści, a za nim koń w uprzę­ży i z sio­dłem, ale bez strze­mion. Cięż­kie strze­mię naj­wy­raź­niej wy­na­leź­li Chiń­czy­cy do­pie­ro w IV wie­ku na­szej ery. Póź­niej po­wę­dro­wa­ło ono na za­chód, sta­bi­li­zu­jąc jeźdź­ca pod­czas bi­twy i po­zwa­la­jąc do­siąść ko­nia ry­ce­rzo­wi w cięż­kiej, kosz­tow­nej zbroi. Z tym pro­stym wy­na­laz­kiem nie­któ­rzy wią­żą na­ro­dzi­ny ca­łej epo­ki feu­dal­nej w Eu­ro­pie; sie­dem wie­ków póź­niej ta sama epo­ka do­bie­gła kre­su, kie­dy zam­ki ule­gły in­ne­mu chiń­skie­mu wy­na­laz­ko­wi, pro­cho­wi strzel­ni­cze­mu. Moż­na so­bie wy­obra­zić, że na­ro­dzi­ny i śmierć eu­ro­pej­skie­go śre­dnio­wie­cza przy­by­ły Je­dwab­nym Szla­kiem ze wscho­du.

Po­dob­ne my­śli to­wa­rzy­szy­ły mi w mrocz­nych lo­chach ce­sa­rza Qin. On sam spo­czy­wa pół­to­ra ki­lo­me­tra da­lej pod stu­me­tro­wym kop­cem, gdzie przed laty spa­ce­ro­wa­łem sa­mot­nie. Te­raz ko­piec od­kry­ły chiń­skie biu­ra tu­ry­stycz­ne. Scho­dy na szczyt pro­wa­dzą po­śród jo­deł i na­giet­ków. Na szczy­cie opa­dła mnie chma­ra sprze­daw­ców pa­mią­tek, a or­kie­stra w stro­jach z cza­sów dy­na­stii Qin – bęb­ny, pisz­czał­ki i rogi – wkra­cza­ła co pe­wien czas, żeby zmą­cić ci­szę.

Pod mo­imi sto­pa­mi strasz­li­wy ce­sarz spo­czy­wa nadal – je­śli współ­cze­sne kro­ni­ki są do­kład­ne – w roz­le­głej i mi­ster­nej ko­pii swe­go im­pe­rium, oto­czo­ny rze­ka­mi rtę­ci wpra­wia­ny­mi w ruch przez nie­wi­dzial­ny me­cha­nizm, ze ska­za­ny­mi na śmierć żo­na­mi u boku. Po­dob­no w ostat­nich la­tach pa­no­wa­nia ce­sa­rza nad mau­zo­leum pra­co­wa­ło sie­dem­set ty­się­cy ro­bot­ni­ków, a po ukoń­cze­niu prac tych, któ­rzy za dużo wie­dzie­li, za­mu­ro­wa­no przy ka­mien­nych bra­mach. W ko­mo­rze gro­bo­wej, wśród gór wy­ry­tych w mie­dzi i miast z ka­mie­ni szla­chet­nych ce­sarz pły­wa w trum­nie w kształ­cie ło­dzi po rtę­cio­wej rze­ce, któ­ra wpa­da do rtę­cio­we­go mo­rza pod noc­nym nie­bem upstrzo­nym per­ło­wy­mi gwiaz­da­mi.

Tak więc po śmier­ci usta­no­wił ce­sarz sa­mo­wy­star­czal­ne lu­strza­ne kró­le­stwo, nad któ­rym spra­wo­wał ab­so­lut­ną kon­tro­lę. Mia­sta z klej­no­tów mia­ły ist­nieć na wie­ki, od­bi­ja­jąc echem trwa­łość nie­bios. We­wnętrz­ne bra­my i przej­ścia, w któ­rych ukry­to na­ła­do­wa­ne ku­sze, za­mknę­ły gra­ni­ce jego po­śmiert­ne­go pań­stwa. Ce­sarz od­gro­dził się mu­ra­mi od prze­szło­ści i przy­szło­ści. Po­dob­nie jak Hu­ang­di, praw­do­po­dob­nie był z po­cho­dze­nia bar­ba­rzyń­cą, ale Chi­ny no­szą jego imię. Lam­py za­si­la­ne fo­czym tłusz­czem oświe­tla­ją­ce jego gro­bo­wiec mia­ły pło­nąć wiecz­nie.

º º º

Hu­ang zna­lazł mnie przed ho­te­lem i od tam­tej pory nie­ustan­nie się tam po­ja­wiał. Za­sta­na­wia­łem się, cze­go chce. Jego bez­dź­więcz­ną an­gielsz­czy­znę prze­ry­wa­ły wy­bu­chy man­da­ryń­skie­go; wło­sy wy­ra­sta­ły mu tak ni­sko nad czo­łem, że nie­mal sty­ka­ły się z brwia­mi. Hu­ang za­pro­sił mnie do sie­bie, że­bym po­znał jego ro­dzi­nę, ale wca­le jej tam nie za­sta­łem. Ja­kaś in­ten­syw­na, ją­trzą­ca ener­gia nie da­wa­ła mu spo­ko­ju.

Sie­dząc na twar­dym jak ka­mień obi­ciu krze­sła w swo­im trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu, po­dzie­lił się ze mną ob­se­sją, w któ­rej prze­ja­wia­ła się daw­na am­bi­cja jego na­ro­du.

– Nie chcę, żeby moje ży­cie po­zo­sta­wa­ło wciąż na tym sa­mym po­zio­mie. Mam wiel­kie ma­rze­nie. Chcę, żeby moje ży­cie prze­bie­ga­ło tak! I tak! – Dło­nią po­ka­zy­wał wzno­szą­ce się scho­dy. – Na każ­dym stop­niu chcę za­tknąć fla­gę! W górę, w górę z ni­cze­go, aż do śmier­ci.

Stac­ca­to gło­su Hu­an­ga roz­brzmie­wa­ło w miesz­ka­niu, gdzie jego ko­bie­ty zo­sta­wi­ły po so­bie woń sma­żo­ne­go ole­ju i kil­ka roz­rzu­co­nych la­lek.

– Mój oj­ciec ma­wiał, że wszyst­ko ma swój po­rzą­dek: naj­pierw wy­kształ­ce­nie… po­tem pra­ca, po­tem ro­dzi­na, po­tem przy­ja­cie­le. Ale na pierw­szym miej­scu jest wy­kształ­ce­nie! Je­steś jak drze­wo, mó­wił. Pi­cie, pa­le­nie, ha­zard to ga­łę­zie, któ­re na­le­ży ob­ciąć. Obe­tnij je, a wy­ro­śniesz wy­so­ko. – Hu­ang wy­pro­sto­wał się dum­nie, choć miał za­le­d­wie metr sześć­dzie­siąt wzro­stu.

– Te­raz czy­ha na nas wie­le nie­bez­pie­czeństw. Na­sze spo­łe­czeń­stwo zmie­ni­ło się w bar­dzo krót­kim cza­sie. Lu­dzie uza­leż­nia­ją się od ha­zar­du. Sta­rzy prze­gry­wa­ją tyl­ko kil­ka ju­anów (po­tocz­nie kuai), ale mło­dzi tra­cą wszyst­ko. Wszę­dzie wy­ra­sta­ją sa­lo­ny ma­sa­żu, na­zy­wa­ne sa­lo­na­mi pięk­no­ści. To zwy­kłe bur­de­le. – Po jego wiej­skiej twa­rzy prze­biegł gry­mas i znik­nął. – To przez współ­cze­sny Za­chód, przez szyb­kie zmia­ny.

– Tak – wy­mam­ro­ta­łem, czu­jąc się od­po­wie­dzial­ny. W po­przed­nim po­ko­le­niu taka sy­tu­acja była nie do po­my­śle­nia. Te­raz co noc w moim po­ko­ju ho­te­lo­wym dzwo­nił te­le­fon i szcze­bio­tli­wy ko­bie­cy głos ofe­ro­wał amo, ma­saż.

– Oj­ciec prze­strze­gał mnie przed tym. Ob­ser­wo­wał mo­ich przy­ja­ciół. Je­śli sza­no­wa­li ro­dzi­ców, oj­ciec ich apro­bo­wał. Je­śli nie sza­no­wa­li, mó­wił, że są jak wil­ki, wy­rzą­dza­ją szko­dę du­cho­wi i po­wi­nie­nem ze­rwać z nimi sto­sun­ki. Przez nich two­je ser­ce za­cho­ru­je, mó­wił.

Hu­ang miał ob­se­sję na punk­cie ojca, prze­śla­do­wa­ne­go pod­czas re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej za po­sia­da­nie ksią­żek.

– Wy­ła­ma­li mu ręce ze sta­wów, za­ło­ży­li na gło­wę bła­zeń­ską czap­kę i ka­za­li w niej cho­dzić. – Z ust Hu­an­ga wy­rwał się drżą­cy chiń­ski śmiech. – Te­raz oj­ciec wró­cił do domu. Jest na eme­ry­tu­rze; osiadł w swo­jej ro­dzin­nej wsi.

– W tej wio­sce, gdzie go prze­śla­do­wa­li?

– Tak. Ale on wró­cił do drzew, do pły­ną­cej wody, do ga­ze­ty.

Owszem, oj­ciec wró­cił na wieś, ale zo­sta­wił syna, w któ­rym pło­nę­ło żar­li­we pra­gnie­nie sa­mo­do­sko­na­le­nia. Jak za cza­sów Mao Hu­ang zgło­sił się nie­daw­no na ochot­ni­ka i po­ma­gał rol­ni­kom, zbie­ra­jąc wa­rzy­wa do umo­co­wa­ne­go na ple­cach wor­ka.

– To na nic! – Hu­ang prze­rzu­cił przez ra­mię nie­wi­dzial­ne głów­ki ka­pu­sty. – Po dwóch dniach czu­łem się jak ka­le­ka – skrzy­wił się. – Wkrót­ce po­tem oj­ciec po­pro­sił mnie, że­bym wstą­pił do or­ga­ni­za­cji do­bro­czyn­nej. W gó­rach żyją lu­dzie, któ­rzy nie mają nic. Ra­zem z żoną i cór­ką ru­szy­li­śmy w góry; dzie­więć go­dzin w górę i w dół, do wio­ski, któ­rą wi­dzie­li­śmy w te­le­wi­zji. Spo­tka­li­śmy tam czło­wie­ka z czwór­ką dzie­ci, po­roz­ma­wia­łem z nim, po­wie­dzia­łem, żeby się nie bał. Nie miał pie­nię­dzy, jego sy­no­wie nie mo­gli cho­dzić do szko­ły. Da­łem mu pie­nią­dze na pierw­szy rok szko­ły jego naj­star­sze­go syna. To była wiel­ka lek­cja dla mnie, mo­jej żony i cór­ki. Po­pro­si­łem cór­kę, żeby po­roz­ma­wia­ła z dzieć­mi tego wie­śnia­ka, a ona wy­buch­nę­ła pła­czem na wi­dok ich nę­dzy…

Na twa­rzy Hu­an­ga ma­lo­wa­ły się prze­sa­dzo­ne, te­atral­ne emo­cje. Do­pie­ro póź­niej za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy ta opo­wieść była praw­dzi­wa, czy może oglą­dał ją w te­le­wi­zji i ma­rzył o urze­czy­wist­nie­niu ide­ału ojca.

– Nie wiem, co rząd mógł­by zro­bić dla wie­śnia­ków – mó­wił Hu­ang. – Po­li­ty­ka mnie nie in­te­re­su­je. Nie chcę się do niej zbli­żać. – Jed­nym ru­chem dło­ni zmiótł na bok wszyst­kie kło­po­ty świa­ta. – Pra­cu­ję w urzę­dzie miej­skim jako księ­go­wy. Po pro­stu sie­dzę przy kom­pu­te­rze. Ale mam już trzy­dzie­ści sześć lat i mu­szę zmie­nić swo­je ży­cie. Ma­rzy mi się wy­jazd za gra­ni­cę. – Jego twarz roz­ja­śnił spię­ty, eu­fo­rycz­ny uśmiech i już tam po­zo­stał. – W ze­szłym roku po­mo­głem pew­ne­mu bra­zy­lij­skie­mu tu­ry­ście. Jest praw­ni­kiem i moim je­dy­nym za­gra­nicz­nym przy­ja­cie­lem. Te­raz mam jesz­cze cie­bie. – Na­gle ogar­nę­ła mnie oba­wa, że oto roz­po­czy­na się sub­tel­na gra za­leż­no­ści, dłu­gów i próśb. Hu­ang rzekł jed­nak: – Chcę wy­je­chać do Bra­zy­lii. W cią­gu dnia po­dej­mę pra­cę gdzie­kol­wiek, ale wie­czo­ra­mi za­mie­rzam uczyć chiń­skie­go. Za dar­mo! Pie­nią­dze oczy­wi­ście są waż­ne, ale nie naj­waż­niej­sze. Naj­pierw przy­ja­cie­le. Przy­ja­cie­le będą dla mnie waż­niej­si. – To była wy­pa­czo­na wer­sja oj­cow­skiej rady. – Po roku będę miał może pię­ciu uczniów chiń­skie­go, no­wych przy­ja­ciół. Tu­taj!… Tu!… I tu! – Hu­ang sa­dził ich wo­kół sie­bie w po­wie­trzu jak na­sio­na. – Po pew­nym cza­sie je­den z przy­ja­ciół po­wie może: Pa­nie Hu­ang, mam dla pana do­brą wia­do­mość. Mój oj­ciec czy mój wu­jek pra­cu­je w fir­mie, któ­ra po­trze­bu­je…

Hu­ang pla­no­wał więc naj­bar­dziej po­żą­da­ne obec­nie po­su­nię­cie: prze­no­si­ny z ad­mi­ni­stra­cji do biz­ne­su. Wy­rósł w no­wych Chi­nach Deng Xia­opin­ga, kra­ju ob­fi­tych bo­gactw, któ­ry stał się are­ną wzra­sta­ją­cej mo­bil­no­ści spo­łecz­nej.

Na­gle ogar­nę­ły mnie nie­do­bre prze­czu­cia.

– Czy co­kol­wiek wiesz o Bra­zy­lii? – spy­ta­łem.

– Leży w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej. Mają tam pro­ble­my go­spo­dar­cze. Wie­lu lu­dzi nie ma pra­cy. Ale nie­któ­re fir­my ra­dzą so­bie le­piej niż tu, w Chi­nach. Na­wią­żę z nimi kon­tak­ty… – Zno­wu za­czął sa­dzić w po­wie­trzu na­sio­na. – Kon­takt… kon­takt… kon­takt! Znaj­dę fir­mę z dużą pro­duk­cją. Może pro­du­ku­ją coś ta­kie­go. – Wziął ze sto­łu bla­sza­ny dzwo­nek. – Wy­ślę go do przy­ja­ciół w Chi­nach, a oni znaj­dą fir­mę, któ­ra wy­pro­du­ku­je go ta­niej. Po­tem od­sprze­da­my go fir­mie w Bra­zy­lii. To, to wła­śnie! – Ude­rza w dzwo­nek, któ­ry nie dzia­ła. Na­stęp­nie prze­cho­dzi do in­nych przed­się­wzięć, in­nych pla­nów. W mia­rę jak żon­glu­je pro­cen­ta­mi i hi­po­te­tycz­ny­mi trans­ak­cja­mi, moje oba­wy o jego los się roz­wie­wa­ją, za­czy­nam za to nie­po­ko­ić się o Bra­zy­lij­czy­ków. Wy­obra­żam so­bie, jak Hu­ang pod­bi­ja świat. W jego pulch­nych dło­niach miej­sce dzwon­ka zaj­mu­je por­ce­la­no­wy spodek, do któ­re­go do­łą­cza dzba­nu­szek z octem. Przed­mio­ty po­ru­sza­ją się po sto­le, przy­no­szą zysk w pa­pie­rach war­to­ścio­wych, w port­fe­lu in­we­sty­cyj­nym (stra­ci­łem ra­chu­bę). Hu­ang mówi z szyb­ko­ścią ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go. Kal­ku­lu­je w chłod­ny, wy­ra­cho­wa­ny spo­sób. An­giel­ski prze­cho­dzi w man­da­ryń­ski. Jego oczy, utkwio­ne w mo­jej twa­rzy, mi­go­czą nie­win­ną chy­tro­ścią. – …Fir­ma uży­je oczy­wi­ście wła­snej na­zwy pro­duk­tu, ale ja­kość bę­dzie ta sama! Po­tem…

Nie ro­zu­mia­łem już nic z tego, co mó­wił, w żad­nym ję­zy­ku, ale zgu­bi­łem się w nar­ko­lep­tycz­nym gąsz­czu liczb, skąd wy­ło­ni­łem się jak­by po wie­lo­go­dzin­nym tran­sie, a wte­dy usły­sza­łem:

– Ale nie zo­sta­nę w Bra­zy­lii, bo ten kraj nie ma do­brej go­spo­dar­ki. Po­ja­dę do in­ne­go kra­ju…

º º º

Xi’an był kie­dyś naj­więk­szym mia­stem świa­ta. Po 618 roku na­szej ery przez trzy stu­le­cia, pod kró­lew­ską na­zwą Chang’an, Wiecz­ny Po­kój, ucie­le­śnia­ło roz­kwit i upa­dek nie­zrów­na­nej dy­na­stii Tang. W ob­rę­bie mu­rów obron­nych dłu­go­ści trzy­dzie­stu pię­ciu ki­lo­me­trów miesz­ka­ły bli­sko dwa mi­lio­ny lu­dzi, a ko­lej­ne mury za­my­ka­ły ich w we­wnętrz­nym la­bi­ryn­cie do­mów roz­miesz­czo­nych na roz­le­głej sza­chow­ni­cy ulic. Pięt­na­sto­ki­lo­me­tro­we mury dzi­siej­sze­go Xi’anu sto­ją w miej­scu mu­rów daw­ne­go Chang’anu. Z jed­nej stro­ny mia­sto za­sy­sa­ło da­ni­ny ka­na­ła­mi, się­ga­ją­cy­mi Mo­rza Po­łu­dnio­wo­chiń­skie­go; z dru­giej wzno­si­ło się jak gwiaz­da prze­wod­nia, na wschod­nim krań­cu Je­dwab­ne­go Szla­ku, gdzie im­pe­rium Tang roz­cią­ga­ło się aż do Pa­mi­ru.

Ary­sto­kra­cja Chang’anu prze­trwa­ła na wil­got­nych ma­lo­wi­dłach ścien­nych w gro­bow­cach, któ­ry­mi upstrzo­na jest do­li­na Wei He. Na pod­ziem­nych ścia­nach ko­bie­ty spa­ce­ru­ją w wy­de­kol­to­wa­nych gor­se­tach i je­dwab­nych suk­niach, ga­wę­dzą lub ba­wią się z oswo­jo­ny­mi cy­ka­da­mi. Ba­jecz­ne pta­ki wy­fru­wa­ją na mo­ment z tyn­ku. Po­ni­żej wło­sów upię­tych w kształt ko­ron lub ko­cich uszu wid­nie­ją drob­ne ustecz­ka i jasz­czur­cze oczy ko­biet po­dob­nych do wy­twor­nych dzie­ci. Męż­czyź­ni gra­ją w polo, grę przy­wie­zio­ną z Per­sji, szar­żu­jąc na nie­waż­kich ko­niach. W tych mrocz­nych lo­chach ży­cie ary­sto­kra­tów zo­sta­je od­two­rzo­ne w próż­ni – ko­lo­ry zbla­kły do rdza­we­go i sza­re­go – a jed­nak wciąż jest uro­czo do­kład­ne. Kie­dy ści­ga­ją zwie­rzy­nę, lam­par­ty uży­wa­ne do po­lo­wań sie­dzą za nimi na sio­dłach, po­dob­nie jak je­den so­kół czy dwa, pod­czas gdy dwa jucz­ne wiel­błą­dy wlo­ką się w tyle ze wzgar­dą.

Lu­dzie ci żyli w sły­ną­cym z wy­ra­fi­no­wa­nia i prze­py­chu mie­ście, zbu­do­wa­nym na pla­nie, któ­ry od­zwier­cie­dlał ko­smicz­ny po­rzą­dek. Wio­sną bul­wa­ry to­nę­ły w śnie­ży­cy płat­ków mo­re­li i brzo­skwiń, ko­bie­ty szy­bo­wa­ły w po­wie­trzu na huś­taw­kach. To oni, ko­ne­se­rzy pi­wo­nii i kur­ty­zan, wzno­si­li do ust wy­peł­nio­ne wi­nem bursz­ty­no­we kie­li­chy, któ­re dziś moż­na oglą­dać w miej­skim mu­zeum. Mu­ze­al­ne ga­blo­ty nadal lśnią ich próż­no­ścią: zło­ty­mi spin­ka­mi do wło­sów, lu­ster­ka­mi w kształ­cie płat­ków, srebr­ny­mi ka­dziel­ni­ca­mi do szaf.

Pod tym po­lo­rem oczy­wi­ście tęt­ni­ła wła­dza: po­tę­ga han­dlu. Na Za­chod­nim Ba­za­rze, gdzie koń­czył się Je­dwab­ny Szlak, dzia­ła­ło dwie­ście gil­dii ku­piec­kich o nie­sły­cha­nym za­się­gu. Gil­die za­trud­nia­ły przed­sta­wi­cie­li nie­mal wszyst­kich na­ro­dów za­miesz­ku­ją­cych zie­mie od Ara­bii po Ja­po­nię: Per­sów, Tur­ków, Sog­dyj­czy­ków z cen­tral­nej Azji, Hin­du­sów, miesz­kań­ców Bak­trii, Ży­dów, Sy­ryj­czy­ków. Nie­kie­dy całe za­stę­py dwo­rzan – w tym straż­ni­ków – dy­na­stii Tang skła­da­ły się z cu­dzo­ziem­ców. Li­chwia­rza­mi – cza­sa­mi tak bez­li­to­sny­mi, że lu­dzie za­sta­wia­li nie­wol­ni­ków i przed­mio­ty li­tur­gicz­ne – byli Uj­gu­rzy z za­cho­du. Je­dwab­nym Szla­kiem przy­wę­dro­wa­ły też mu­zy­ka i tań­ce z Tur­kie­sta­nu – przez wie­le lat pa­no­wa­ła moda na strasz­li­we, wi­ru­ją­ce fla­men­co – przy­by­li akro­ba­ci, żon­gle­rzy, ar­ty­ści na tra­pe­zie. W za­jaz­dach przy Bra­mie Wio­sen­nej Ja­sno­ści ja­sno­wło­se dziew­czę­ta z Azji Środ­ko­wej śpie­wa­ły do mu­zy­ki fle­tów i ma­mi­ły po­etów zie­lo­ny­mi ocza­mi.

Cho­ciaż ce­sar­ski nad­zór nad cu­dzo­ziem­ski­mi kup­ca­mi nadal był su­ro­wy i dro­bia­zgo­wy, w po­wie­trzu da­wa­ło się wy­czuć nowe po­dmu­chy to­le­ran­cji. Na je­dwa­biach i por­ce­la­nie z tego okre­su skrzy­dla­te ko­nie i pa­wie – per­skie mo­ty­wy de­ko­ra­cyj­ne – fru­wa­ją obok chiń­skich smo­ków. Ża­den po­chó­wek nie mógł się obyć bez fi­gu­rek ry­czą­cych wiel­błą­dów pro­wa­dzo­nych przez gno­micz­ne­go bar­ba­rzyń­cę w czap­ce fry­gij­skiej. W bar­dziej luk­su­so­wych do­mach pu­blicz­nych da­wa­no sa­ty­rycz­ne przed­sta­wie­nia lal­ko­we, w któ­rych wy­śmie­wa­no się z lu­dzi o du­żych no­sach w szpi­cza­stych cza­pach na gło­wach. Moda nie po­zo­sta­wa­ła w tyle. Opoń­cza, do­tych­cza­so­wy strój dam dwo­ru, znik­nę­ła; na po­cząt­ku VIII wie­ku ko­bie­ty jeź­dzi­ły kon­no ubra­ne jak lu­dzie ze ste­pów, w bu­tach, tu­rec­kich na­kry­ciach gło­wy albo wręcz z go­ły­mi gło­wa­mi.

Za­wią­zy­wa­ły się też głęb­sze re­la­cje. Od dwóch stu­le­ci w sto­li­cy roz­brzmie­wa­ły gon­gi świą­tyń i klasz­to­rów bud­dyj­skich. W 645 roku mnich piel­grzym Xu­an­zang wró­cił z In­dii z po­nad sze­ściu­set zwo­ja­mi, wszy­scy miesz­kań­cy sto­li­cy wy­le­gli, by go po­wi­tać, a on osiadł w pa­go­dzie, by za­jąć się ich tłu­ma­cze­niem. Pa­go­da stoi do dziś. Za­ra­tusz­tria­nizm, chrze­ści­jań­stwo, ma­ni­che­izm ak­cep­to­wa­no z do­bro­dusz­nym za­cie­ka­wie­niem, pod­czas gdy rdzen­ne re­li­gie chiń­skie, tao­izm i kon­fu­cja­nizm, cze­ka­ły do­pie­ro na swój czas.

W X wie­ku mia­sto peł­ne bla­sku i prze­py­chu le­ża­ło już w gru­zach. Wierz­by wzmac­nia­ją­ce brze­gi ka­na­łów ścię­to na ba­ry­ka­dy, z be­lek i ko­lumn po­sia­dło­ści skle­co­no tra­twy, na któ­rych miesz­kań­cy Chang’anu od­pły­nę­li w bez­piecz­niej­sze oko­li­ce na wscho­dzie.

Gdzieś na pół­noc­nych przed­mie­ściach roz­pa­da się w pył pa­łac ce­sar­ski Chang’an. Nie mogę go zna­leźć. Miesz­kań­cy tych przed­mieść to nie­daw­ni imi­gran­ci i bie­do­ta. Trud­no jest pu­kać do ich le­pia­nek i py­tać o pa­łac Wiel­kie­go Świa­tła. Tak czy in­a­czej, nie wie­dzą, gdzie jest.

Tyl­ko dzię­ki pro­fe­so­ro­wi Hu Ji, hi­sto­ry­ko­wi dy­na­stii Tang – przy­ja­cie­lo­wi przy­ja­cie­la – bra­ma za­ka­za­ne­go obiek­tu otwie­ra się z ło­sko­tem i wcho­dzi­my na te­ren pa­ła­cu. W od­da­li dy­mią przed­mie­ścia. Znaj­du­je­my się na po­bruż­dżo­nym zbo­czu, któ­re po jed­nej stro­nie scho­dzi ku roz­pa­da­ją­cym się cha­łu­pom i warsz­ta­tom. Gdy zwra­cam wzrok na dru­gą stro­nę, prze­bie­ga mnie dreszcz zdu­mie­nia na wi­dok ma­syw­nych ta­ra­sów gro­bow­ców, po­ły­sku­ją­cych w bia­ło-nie­bie­skim ka­mie­niu. Nie­daw­no od­re­stau­ro­wa­no fun­da­men­ty pa­ła­cu.

Hu Ji jest drob­nym, si­wym czło­wie­kiem. W dło­ni trzy­ma ma­te­ria­ło­wą tor­bę na za­ku­py i wy­glą­da bar­dziej kru­cho, niż su­ge­ro­wał­by jego wiek. Ostry wiatr sma­ga ta­ra­sy. Hu Ji przy­pro­wa­dził dwu­dzie­sto­ośmio­let­nią cór­kę Ming­zhao, któ­ra, po­dob­nie jak on, wy­glą­da jak z por­ce­la­ny. Je­ste­śmy sami. Hu Ji mówi, że kie­dy po­przed­nio od­wie­dził to miej­sce, fun­da­men­ty były ster­tą gru­zu. A te­raz coś ta­kie­go.

– To dziw­ne – mówi, a ja nie po­tra­fię do­ciec, co my­śli.

Dłu­go wspi­na­my się wśród tej ide­al­nej, ni­czym nie­za­kłó­co­nej geo­me­trii. Pod nami ję­czy skry­te w smo­gu mia­sto. Cór­ka Hu Ji uj­mu­je cza­sem ojca pod ra­mię, jak­by go po­cie­sza­ła. Pró­bu­ję wy­obra­zić so­bie, jak Syn Nie­bios kie­ro­wał pań­stwem z tego zry­te­go wzgó­rza, jak spo­glą­dał w dół na roz­płasz­czo­nych urzęd­ni­ków albo prze­marsz pa­ra­dy woj­sko­wej. Kro­ni­ka­rze pi­szą, że pa­łac oglą­da­ny z dołu wy­glą­dał tak, jak­by szy­bo­wał w chmu­rach. Dzi­siaj po­zba­wio­ne ozdób i ko­lo­rów plat­for­my ry­su­ją się sy­me­trycz­nie na tle wzgó­rza jak chłod­ne bu­dow­le az­tec­kie.

– Spójrz… tu wi­dać część sta­rych ka­mie­ni… tu też. – Pro­fe­sor od­sła­nia pla­sti­ko­wą plan­de­kę i po­ka­zu­je frag­ment zre­kon­stru­owa­ne­go muru. – Zo­bacz, jaki był wiel­ki. W Ja­po­nii stoi pa­łac z cza­sów dy­na­stii Tang, ale zmie­ścił­by się w jed­nym skrzy­dle tego tu­taj. – W dum­nej wy­po­wie­dzi pro­fe­so­ra jest coś po­sęp­ne­go. – Kie­dy przy­sze­dłem tu po raz pierw­szy, bli­sko czter­dzie­ści lat temu, pa­łac stał nie­mal w szcze­rym polu, a lu­dzie wy­wo­zi­li stąd ka­mie­nie na bu­do­wę… – Hu Ji drży na wie­trze.

– Dla­cze­go tu przy­je­cha­łeś?

My­ślę jed­nak, że wiem. Bli­sko czter­dzie­ści lat temu, na po­cząt­ku re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej, hun­wej­bi­ni za­la­li cały kraj.

– Tam­te­go lata wszę­dzie mo­gli­śmy jeź­dzić po­cią­ga­mi za dar­mo. Przez krót­ki czas by­li­śmy szczę­śli­wi – po­wie­dział z na­ci­skiem. Ów­cze­sne plą­dro­wa­nie pa­ła­cu ce­sar­skie­go dy­na­stii Tang mia­ło sens: masy pra­cu­ją­ce de­mon­to­wa­ły feu­dal­ną prze­szłość.

Hu przy­je­chał tu jed­nak dla­te­go, że ko­chał hi­sto­rię…

Hu Ji na­le­żał do stra­co­ne­go po­ko­le­nia, któ­re wy­gna­no na wieś, kie­dy cha­os za bar­dzo przy­brał na sile. Hun­wej­bi­ni – bez wia­ry, zmar­no­waw­szy lata na­uki szkol­nej – wró­ci­li po la­tach do świa­ta, któ­ry o nich za­po­mi­nał. Wie­lu z nich dźwi­ga­ło brze­mię nie­wy­po­wie­dzia­nych wspo­mnień. To cy­nicz­ne po­ko­le­nie, zbli­ża­ją­ce się dziś do sześć­dzie­siąt­ki, sta­no­wi czar­ną dziu­rę w ser­cu Chin. Mimo to czu­ję, że Hu Ji zdo­łał uciec.

Kie­dy wspi­na­my się do pa­ła­cu Lin­de, pa­wi­lo­nu roz­ko­szy dzie­więt­na­stu ko­lej­nych ce­sa­rzy Tang, cór­ka pro­fe­so­ra idzie obok mnie. Ład­na i de­li­kat­na, ma dzie­cię­ce dło­nie. Jej oj­ciec bada koła po­zo­sta­wio­ne przez ko­lum­ny sali ban­kie­to­wej w zie­mi dziś po­ro­śnię­tej kwia­ta­mi.

– Pod­czas re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej ze­sła­no go do ko­pal­ni – mówi Ming­zhao. – Oj­ciec spę­dził tam je­de­na­ście lat. Po­tem dłu­go cho­ro­wał na py­li­cę krze­mo­wą. Na­wet w ko­pal­ni kon­ty­nu­ował na­ukę. Wi­dzia­łam jego sta­re no­tat­ni­ki, po­ry­te ma­oistycz­ny­mi slo­ga­na­mi. – Jej oj­ciec po­chy­la się z za­cie­ka­wie­niem nad wgłę­bie­niem wy­ło­żo­nym ka­mie­nia­mi: sa­mot­ny de­tal w mo­rzu znisz­czeń. – Oj­ciec naj­bar­dziej za­pa­mię­tał swe­go sta­re­go na­uczy­cie­la – cią­gnie cór­ka – któ­ry po­peł­nił sa­mo­bój­stwo tuż przed re­wo­lu­cją, bo wie­dział, cze­go się spo­dzie­wać. Oj­ciec czu­je wo­bec nie­go wiel­ki dług; a tak­że wiel­ki smu­tek spo­wo­do­wa­ny jego śmier­cią.

Hu Ji sta­nął po­śród du­chów bie­siad­ni­ków z cza­sów Tang.

– Wy­obraź­cie so­bie mu­zy­kę ce­sa­rzy! – mówi, a my zer­ka­my po­nad kop­ca­mi na ko­śla­we ce­gla­ne mury. – Ce­sarz Xu­an­zong miał or­kie­strę i tru­pę ta­necz­ną zło­żo­ną z trzy­dzie­stu ty­się­cy osób!

Hu Ji wy­ja­śnia, że ten ce­sarz na za­wsze zmie­nił in­stru­men­ta­rium, aby mu­zy­cy gra­li za­chod­nią mu­zy­kę, uwiel­bia­ną przez Chiń­czy­ków. Fle­ty i har­fy wciąż roz­brzmie­wa­ją wśród ścian gro­bow­ców. Hu Ji, po­dob­nie jak ja, z ra­do­ścią my­śli o tych prze­mia­nach: o tym, jak har­fa wę­dro­wa­ła na wschód z Azji Środ­ko­wej, a flet na za­chód; albo o tym, jak skrzyp­ki w kształ­cie koń­skiej gło­wy – wy­na­le­zio­ne po­noć przez mon­gol­skie­go księ­cia, któ­ry pra­gnął wy­ra­zić swój żal umie­ra­ją­ce­mu ko­nio­wi – wę­dro­wa­ły Je­dwab­nym Szla­kiem, sta­jąc się przod­kiem wszyst­kich in­stru­men­tów stru­no­wych, na­wet eu­ro­pej­skich skrzy­piec.

Hu Ji opła­ku­je te­raz nie­szczę­sny los chiń­skie­go ce­sa­rza Xu­an­zon­ga. Rzą­dził przez czter­dzie­ści lat albo dłu­żej, ale jego ge­ne­ra­ło­wie zo­sta­li po­ko­na­ni przez Ara­bów. Pro­fe­sor przy­wo­łu­je epi­zod czę­sto opie­wa­ny przez po­etów: żoł­nie­rze do­ko­na­li eg­ze­ku­cji uko­cha­nej kon­ku­bi­ny ce­sa­rza, a woj­na do­mo­wa na za­wsze pod­ko­pa­ła dy­na­stię. Hu Ji mówi ze skru­pu­lat­no­ścią, zni­ża­jąc głos do szep­tu. Nie mogę go so­bie wy­obra­zić wśród hun­wej­bi­nów. Może jed­nak pe­wien pęk­nię­ty ide­ał zrósł się w ra­cjo­nal­nym bla­sku Tang.

Pro­fe­sor uśmie­cha się w sali ban­kie­to­wej, któ­ra znik­nę­ła.

– Ce­sarz miał czte­ry­sta pięk­nych koni! Na­uczył je tań­czyć…

Je­dwab­ny Szlak za­czy­nał się przy za­chod­niej bra­mie sta­re­go Chang’anu. Dla upa­mięt­nie­nia tego miej­sca wła­dze miej­skie Xi’anu ka­za­ły wy­rzeź­bić w czer­wo­nym pia­skow­cu wiel­błą­dy w ska­li dwa do jed­ne­go. Daw­ną bra­mę po­chło­nął su­per­mar­ket ob­le­pio­ny re­kla­ma­mi kart kre­dy­to­wych, wiel­błą­dy sto­ją więc na wy­sep­ce na po­bli­skiej jezd­ni.

W cza­sach dy­na­stii Tang nikt nie mó­wił o Je­dwab­nym Szla­ku. Ter­min ten, uku­ty w XIX wie­ku przez nie­miec­kie­go geo­gra­fa Frie­dri­cha von Rich­tho­fe­na, od­no­sił się nie do jed­nej dro­gi, ale do zmie­nia­ją­cej się sie­ci ar­te­rii i żył, wio­dą­cych nad Mo­rze Śród­ziem­ne. Hi­sto­ry­cy da­tu­ją jego po­wsta­nie na II wiek przed na­szą erą, ale ruch na szla­ku za­czął się dłu­go przed pierw­szy­mi pi­sem­ny­mi wzmian­ka­mi o nim. Chiń­ski je­dwab z 1500 roku przed na­szą erą zna­le­zio­no w gro­bow­cach na pół­no­cy Afga­ni­sta­nu, je­dwab­ne nici wple­cio­no we wło­sy egip­skiej mu­mii z X wie­ku przed na­szą erą. Czte­ry wie­ki póź­niej, w epo­ce że­la­za, je­dwab za­wę­dro­wał do ksią­żę­ce­go gro­bu w Niem­czech. Świe­tli­sty pas je­dwa­biu zo­stał też wpra­wio­ny w koń­ską der­kę scy­tyj­skie­go wo­dza. Dwa­dzie­ścia czte­ry wie­ki temu za­bra­no go jako da­ni­nę albo wy­mie­nio­no na fu­tra.

Je­dwab nie wę­dro­wał sa­mot­nie. Ka­ra­wa­ny wy­ru­sza­ją­ce z Chang’anu – li­czą­ce nie­kie­dy ty­siąc wiel­błą­dów – wio­zły że­la­zo i brąz, wy­ro­by z laki i ce­ra­mi­kę, na­to­miast te po­wra­ca­ją­ce z za­cho­du przy­wo­zi­ły ar­te­fak­ty ze szkła, zło­ta i sre­bra, in­dyj­skie przy­pra­wy i klej­no­ty, weł­nia­ne i lnia­ne tka­ni­ny, cza­sem nie­wol­ni­ków oraz za­dzi­wia­ją­cy wy­na­la­zek: krze­sła. Roz­po­czę­ła się tak­że skrom­na, ale brze­mien­na w skut­ki wy­mia­na owo­ców i kwia­tów. Z Chin wie­zio­no na za­chód po­ma­rań­cze i mo­re­le, mor­wy, brzo­skwi­nie i ra­bar­bar, a prócz nich pierw­sze róże, ka­me­lie, pi­wo­nie, aza­lie, chry­zan­te­my. Z Per­sji i Azji Środ­ko­wej przy­wę­dro­wa­ły i za­ko­rze­ni­ły się w Chi­nach: wi­no­rośl, fi­go­wiec, len, gra­na­to­wiec, ja­śmin, dak­ty­lo­wiec, oliw­ka oraz cała masa wa­rzyw i ziół.

W spo­koj­nych cza­sach, kie­dy wiel­kie im­pe­rium Han roz­la­ło się na te­re­nie Azji Środ­ko­wej w stro­nę sta­ro­żyt­ne­go Rzy­mu albo gdy w im­pe­rium Mon­go­łów za­pa­no­wał nie­ocze­ki­wa­ny po­kój, Je­dwab­ny Szlak kwitł. Na­wet wte­dy jed­nak ka­ra­wa­ny nie prze­jeż­dża­ły ca­łej tra­sy. Rzy­mia­nie nie spa­ce­ro­wa­li bul­wa­ra­mi Chang’anu, chiń­scy kup­cy nie wpra­wia­li w zdu­mie­nie miesz­kań­ców Pa­la­ty­nu. To­wa­ry wy­mie­nia­no w nie­koń­czą­cej się szta­fe­cie i sta­wa­ły się co­raz droż­sze, ob­le­ka­jąc się aurą eg­zo­ty­ki.

Obok rzeź­bio­nych wiel­błą­dów na wy­sep­ce dro­go­wej cór­ka Hu Ji za­py­ta­ła na­gle:

– Jak dłu­go trwa two­ja po­dróż?

W cie­niu rzeź­bio­nych po­ga­nia­czy wiel­błą­dów – Sog­diań­czy­ków z Azji Środ­ko­wej, któ­rzy na pięć­set lat zdo­mi­no­wa­li han­del na Je­dwab­nym Szla­ku – wszel­ka współ­cze­sna po­dróż bla­kła. Moja od­po­wiedź – osiem mie­się­cy – nic by nie zna­czy­ła dla tych lu­dzi. Oni cza­sem po­dró­żo­wa­li ca­ły­mi la­ta­mi. Cza­sem bez koń­ca. Ich ko­ści le­ża­ły w pia­chu. Na gla­zu­ro­wa­nych gli­nia­nych na­czy­niach po­sta­cie Sog­diań­czy­ków – naj­czę­ściej przed­sta­wio­nych w kra­sno­lud­ko­wych cza­pach – wy­glą­da­ją tro­chę ko­micz­nie. Wy­łu­pia­ste oczy i kar­to­flo­wa­te nosy upo­dab­nia­ją ich do chiń­skich ka­ry­ka­tur. Mimo to moc­no trzy­ma­ją krnąbr­ne zwie­rzę­ta, a czu­by ich bu­tów są pod­wi­nię­te w górę tyl­ko po to, by zmniej­szyć tar­cie pia­sku. Moż­li­wość śmier­ci – z rąk ban­dy­tów, w bu­rzy pia­sko­wej bądź po­wo­dzi – mie­li wkal­ku­lo­wa­ną jako ry­zy­ko, twar­do na­li­czo­ną jako pro­cen­ty. W po­rów­na­niu z tym czy­ha­ją­ce na mnie nie­bez­pie­czeń­stwa – na przy­kład afgań­skie miny – wy­da­wa­ły się śmie­chu war­te. Tej nocy, przed za­śnię­ciem, dla za­ba­wy wy­obra­zi­łem so­bie jed­ne­go z tych po­si­wia­łych przed­się­bior­ców.

On: Po co je­dziesz?

Ja [na­boż­nie]: Po zro­zu­mie­nie. Żeby ode­gnać lęk. A ty, po co je­cha­łeś?

On: Żeby wy­mie­niać in­dy­go i sól z He­tia­nu. Cze­mu zro­zu­mie­nie mia­ło­by ode­gnać twój lęk, idio­to?

Ja [za­nie­po­ko­jo­ny]: To praw­da, mo­gło­by go tyl­ko wzmoc­nić.

On: Czy w ta­kim ra­zie się bo­isz?

Ja: Boję się, że nic się nie wy­da­rzy, że nie prze­ży­ję ni­cze­go. Tego wła­śnie boi się współ­cze­sny po­dróż­nik (wy­bacz mi). Pust­ki. Wte­dy czło­wiek sły­szy tyl­ko sie­bie.

On: „Nic się nie wy­da­rzy”. Ofia­ro­wa­łem za to Bud­dzie dwa fun­ty ka­dzi­dła. Co do cie­bie, i tak to usły­szysz. Znam pew­ne­go cza­row­ni­ka z Bu­cha­ry, któ­ry sprze­da­je lu­stra z brą­zu. Mówi, że na świe­cie je­steś tyl­ko ty. Resz­ta jest złu­dze­niem. Je­steś tyl­ko ty. Ni­ko­go wię­cej. To dla­te­go wy­ru­szasz sa­mot­nie? Tyl­ko piel­grzy­mi i sza­leń­cy po­dró­żu­ją sa­mot­nie. Kim je­steś? [Mil­cze­nie]. Po­wi­nie­neś wziąć so­bie kon­ku­bi­nę. [Szar­pie się za bro­dę]. Z ja­kie­go kra­ju po­cho­dzisz?

Ja: Z An­glii…

On: An­glia nie ist­nie­je. [Mil­cze­nie]. Mó­wisz o ser­cu świa­ta, ale świat nie jest oso­bą, idio­to. Żad­na jego część nie jest waż­niej­sza niż inna. Na­wet na Sy­be­rii moż­na zna­leźć bursz­tyn. [Ła­god­niej]: Może za­cznij han­dlo­wać cyną. Na cy­nie moż­na za­ro­bić…

º º º

W sła­bo oświe­tlo­nej sali miej­skie­go mu­zeum, nie­mal nie­wi­docz­ny, wisi naj­star­szy ka­wa­łek pa­pie­ru na świe­cie. Jego po­wierzch­nia – ko­lo­ru kawy z mle­kiem – jest po­marsz­czo­na i po­kry­ta li­nia­mi jak rzeź­bio­na mapa, kra­wę­dzie są po­strzę­pio­ne. Pa­pier wy­ko­na­no w cza­sach pa­no­wa­nia ce­sa­rza Wudi, oko­ło set­ne­go roku przed na­szą erą, z włó­kien ko­no­pi i miej­sco­wych po­krzyw. Na pa­pie­rze nic nie na­pi­sa­no. Wy­glą­da tak, jak­by wiel­błąd otarł się o ścia­nę mu­zeum i zo­sta­wił ka­wa­łek skó­ry.

Kie­dy pa­trzysz na tego po­marsz­czo­ne­go pro­to­pla­stę, masz po­czu­cie za­chwia­nia cza­su. Do­pie­ro ty­siąc dwie­ście lat póź­niej umie­jęt­ność wy­ra­bia­nia pa­pie­ru do­tar­ła do Eu­ro­py. Tym­cza­sem w Chang’anie z pa­pie­ru wy­twa­rza­no odzież, zbro­je, chu­s­tecz­ki, la­taw­ce, pa­ski, pie­nią­dze. Za­czę­to wy­ra­biać prze­pięk­nie bar­wio­ny pa­pier we­li­no­wy (naj­więk­szym wzię­ciem cie­szył się pa­pier z Sali Czy­ste­go Ser­ca, pro­du­ko­wa­ny w zwo­jach dłu­gich na sie­dem­na­ście me­trów). Bi­blio­te­ka ce­sar­ska po­sia­da­ła dwie­ście ty­się­cy zwo­jów owi­nię­tych w pa­pier wy­sa­dza­ny krysz­ta­ła­mi gór­ski­mi i zdo­bio­ny miką; wszyst­kie zwo­je zo­sta­ły ska­ta­lo­go­wa­ne na ko­lo­ro­wych fisz­kach z ko­ści sło­nio­wej. Już w VI wie­ku pro­duk­cja świę­tych tek­stów tak się roz­po­wszech­ni­ła, że pe­wien wy­bit­ny man­da­ryn za­bro­nił ro­dzi­nie uży­wać ich jako pa­pie­ru to­a­le­to­we­go.

Do­pie­ro po 751 roku na­szej ery, kie­dy Ara­bo­wie po­ko­na­li Chiń­czy­ków pod Ta­łas, za­zdro­śnie strze­żo­na ta­jem­ni­ca wy­ro­bu pa­pie­ru po­wę­dro­wa­ła z wzię­ty­mi do nie­wo­li chiń­ski­mi rze­mieśl­ni­ka­mi na za­chód, do Sa­mar­kan­dy. Do Eu­ro­py mia­ła do­trzeć do­pie­ro trzy wie­ki póź­niej. W ci­chym mu­zeum ta pierw­sza kart­ka wy­glą­da zbyt szorst­ko, by dało się na niej pi­sać. W set­nym roku na­szej ery li­sty pi­sa­ne na ko­rze mor­wo­wej po­dró­żo­wa­ły już Je­dwab­nym Szla­kiem. Ar­che­olog Au­rel Ste­in, pro­wa­dząc ba­da­nia wie­ży straż­ni­czej na pu­sty­ni Lop, zna­lazł skrzy­nię nie­do­rę­czo­nej ko­re­spon­den­cji z li­sta­mi po sog­diań­sku z 313 roku na­szej ery. Li­sty te, naj­star­szy zna­ny za­pi­sa­ny pa­pier, na­pi­sa­no wę­glo­wym tu­szem. W jed­nym z nich skar­ży się za­nie­dby­wa­na żona: „Wo­la­ła­bym być żoną psa lub świ­ni niż two­ją!”. W in­nym czy­ta­my o bo­lącz­kach pań­stwa chiń­skie­go – o plą­dro­wa­niu miast, uciecz­ce ce­sa­rza – i wpły­wie tych wy­da­rzeń na han­del. Resz­ta li­stów, za­cho­wa­na we frag­men­tach, przy­po­mi­na schlud­ny bi­lans han­dlo­wy fir­my: „W Gu­zan­gu 2500 ryz pa­pie­ru cze­ka na za­ła­du­nek… Khar­stang był ci wi­nien 20 sta­te­rów sre­bra… Dał mi sre­bro, zwa­ży­łem je, ale było tyl­ko 4,5 sta­te­ra. Spy­ta­łem…”.

W re­stau­ra­cji z pie­roż­ka­mi, któ­rej czer­wo­ne lam­pio­ny wi­szą nie­da­le­ko miej­skiej basz­ty, Hu Ji i jego cór­ka nad czymś de­ba­tu­ją. Mają ta­kie same drob­ne usta i wą­skie nosy. Ona stu­diu­je dy­na­stię Song, jak jej oj­ciec stu­dio­wał Tang. Co pe­wien czas Ming­zhao wy­bu­cha śmie­chem, on zaś się uśmie­cha. Hu Ji pi­sze zbiór skom­pli­ko­wa­nych, pro­wo­ka­cyj­nych ese­jów, któ­re rzu­cą nowe świa­tło na daw­ne na­boż­ne te­ma­ty.

– Mamy opo­wie­ści po­cho­dzą­ce z za­mierz­chłych cza­sów. – Za­ma­wia pie­roż­ki, jak­by to były wspo­mnie­nia. – Za­mie­rzam je za­kwe­stio­no­wać, opi­sać w nowy spo­sób, któ­ry poda w wąt­pli­wość zna­ne in­ter­pre­ta­cje.

Jed­na z ta­kich opo­wie­ści po­cho­dzi z cza­sów dy­na­stii Tang. Pro­fe­sor opo­wia­da, jak do­wód­ca ob­lę­żo­ne­go gar­ni­zo­nu stwier­dził, że jego od­dział zło­żo­ny z sze­ściu­set żoł­nie­rzy jest bli­ski śmier­ci gło­do­wej. Za­miast się pod­dać, naj­pierw za­bił żonę i na­kar­mił nią żoł­nie­rzy, po­tem ko­lej­no za­bi­jał naj­słab­szych lu­dzi i kar­mił nimi sil­niej­szych. W koń­cu od­dział zmniej­szył się do set­ki. Gar­ni­zon padł trzy dni przed na­dej­ściem od­sie­czy.

– Tę opo­wieść za­wsze przy­ta­cza­no jako wspa­nia­ły przy­kład ide­al­nej służ­by pań­stwu! Ja opi­sa­łem ją w in­nym du­chu. Jak po­win­ni­śmy ją oce­niać? – Pro­fe­sor marsz­czy z ża­lem brwi. – Wi­dzisz, w Chi­nach nie ma tra­dy­cji sza­cun­ku dla ludz­kie­go ży­cia. To po pro­stu w na­szej hi­sto­rii nie ist­nie­je. – Uniósł dło­nie z ko­lan i za­ci­snął na pier­si. Są bar­dziej szorst­kie, niż po­win­ny być dło­nie uczo­ne­go; przy­po­mi­nam so­bie o la­tach spę­dzo­nych w ko­pal­ni. – Na tym po­le­ga nasz pro­blem: na nie­ludz­ko­ści.

Mu­skam dło­nią jego ra­mię. Jego współ­czu­cie nie­ocze­ki­wa­nie mnie po­ru­sza, aż poj­mu­ję, że złe prze­czu­cia co do tego su­ro­we­go kra­ju nig­dy mnie nie opu­ści­ły. Wiem, że jest to po­zo­sta­łość po re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej.

– Wła­śnie dla­te­go mo­gło dojść do ma­sa­kry na pla­cu Tian’an­men – mówi ci­cho Hu Ji.

– Czy mo­gła­by się po­wtó­rzyć? – py­tam nie­ocze­ki­wa­nie dla sa­me­go sie­bie.

– Chy­ba nie – od­po­wia­da po chwi­li. – Za bar­dzo otwo­rzy­li­śmy się na świat. Zna­leź­li­śmy się pod nad­zo­rem.

Czy to je­dy­ny po­wód? Mam wąt­pli­wo­ści. Czy w ta­kim ra­zie nic tak na­praw­dę się nie zmie­ni­ło? Roz­glą­dam się po re­stau­ra­cji. Dwa­dzie­ścia lat temu lo­kal wy­peł­nia­li­by na­dę­ci biu­ro­kra­ci w wy­pra­so­wa­nych gar­ni­tu­rach, z koł­nie­rzy­ka­mi za­pię­ty­mi pod szy­ją. Te­raz wi­dzę ro­dzi­ny, ko­le­gów z pra­cy, flir­tu­ją­cych na­sto­lat­ków. Przez chwi­lę, pod wpły­wem nie­po­ko­ju, wy­obra­żam so­bie, że wszyst­ko jest jak daw­niej, a ci lu­dzie w czar­nych lub sza­rych gar­ni­tu­rach prze­bra­li się tyl­ko w inne uni­for­my.

– Na­sza kul­tu­ra na­praw­dę za­czy­na się zmie­niać – mówi jed­nak ci­cho Hu Ji, pa­trząc na cór­kę.

Pro­fe­sor wi­dzi te zmia­ny we wła­snej cór­ce. Ming­zhao od­po­wia­da na moje nie­wy­po­wie­dzia­ne py­ta­nie:

– Nie wiem, co lu­dzie z mo­je­go po­ko­le­nia ro­bi­li­by pod­czas re­wo­lu­cji. My­ślę jed­nak, że są bar­dziej sa­mo­lub­ni. Mają su­mie­nie. Sami mu­szą de­cy­do­wać o so­bie.

Ming­zhao pa­trzy na mnie nie­win­nie. Mimo dwu­dzie­stu ośmiu lat wy­glą­da jak dziec­ko. W pierw­szej chwi­li jej nie ro­zu­miem; zrów­na­nie sa­mo­lub­no­ści z su­mie­niem brzmi oso­bli­wie. Dziew­czy­na su­ge­ru­je, że po re­wo­lu­cji kul­tu­ral­nej – kie­dy mo­ral­no­ścią roz­po­rzą­dza­li nie­mal mi­stycz­ni przy­wód­cy – lina ra­tun­ko­wa łą­czą­ca cno­tę z wła­dzą zo­sta­ła ze­rwa­na. Od­po­wie­dzial­no­ści nie moż­na już było prze­no­sić w górę, ale spo­czę­ła w za­ka­mar­kach świa­do­mo­ści, cze­mu to­wa­rzy­szy­ło po­czu­cie winy. Ze słów Ming­zhao moż­na wy­czy­tać zgon ca­łe­go kon­fu­cjań­skie­go ładu, któ­ry każ­dą oso­bę umiesz­czał w nie­zmien­nej hie­rar­chii pod nie­bio­sa­mi. Od­wza­jem­nia­jąc jej uśmiech, wy­obra­żam so­bie gi­gan­tycz­ne tąp­nię­cie pod po­wierzch­nią chiń­skie­go spo­łe­czeń­stwa. Oto po­nad­cza­so­wa re­zy­gna­cja z in­dy­wi­du­al­no­ści na rzecz gru­py roz­pa­da się na ży­cie jed­no­stek.

Te my­śli nadal wpra­wia­ją w oszo­ło­mie­nie, gdy ostat­nie pie­roż­ki zni­ka­ją w na­szych ustach. Roz­luź­nio­ny Hu Ji wzdy­cha nad kie­lisz­kiem wina ry­żo­we­go. Opo­wia­da, że w mło­do­ści pra­co­wał jako se­kre­tarz pi­sa­rza Shen Con­gwe­na, któ­ry za­milkł w cza­sach ko­mu­ni­zmu. Od­no­szę wra­że­nie, że ła­god­ność i li­be­ra­lizm tego sta­re­go czło­wie­ka prze­trwa­ły w oso­bie pro­fe­so­ra.

– To nie­praw­da, że hun­wej­bi­ni nie czu­li winy – mówi Ming­zhao. – Mój na­uczy­ciel zo­stał bru­tal­nie po­bi­ty, a je­den z jego daw­nych uczniów do dziś nie może spoj­rzeć mu w oczy. Po trzy­dzie­stu sied­miu la­tach wciąż nie jest w sta­nie.

– By­li­śmy bar­dzo mło­dzi – mówi Hu Ji, od­sta­wia­jąc kie­li­szek. – To było jak go­rącz­ka.

W jego sło­wach po­brzmie­wa mi­mo­wol­na na­ga­na pod ad­re­sem cu­dzo­ziem­ca. Jak on może to po­jąć? Nie zro­zu­mie tego in­te­lek­tu­al­nie, nie mó­wiąc już o ser­cu. Spo­łe­czeń­stwo, w któ­rym przy­sze­dłem na świat, jest nie­ludz­kie z in­nych po­wo­dów.

Za­nim ogar­nie nas po­nu­ry na­strój, Ming­zhao, któ­ra lubi ta­kie za­ba­wy, pyta mnie we­so­ło:

– W ja­kiej epo­ce chciał­byś żyć?

– To za­le­ży, czy był­bym bo­ga­ty, czy bied­ny – śmie­ję się. – A ty?

– Za­le­ży, czy by­ła­bym męż­czy­zną, czy ko­bie­tą.

To samo py­ta­nie za­da­je­my jej ojcu, pew­ni, że chciał­by żyć w cza­sach Tang. On jed­nak uśmie­cha się i mówi nie­śmia­ło:

– W przy­szło­ści.

Je­dwab prze­le­wa się chłod­no przez moje dło­nie. Na­sy­co­ne ko­lo­ry są nie­znacz­nie nie­na­tu­ral­ne. Ko­bie­ta żąda czter­dzie­stu pię­ciu ju­anów (rów­no­war­tość pię­ciu do­la­rów) za nie­ca­łe 0,1 m² (sto­pę kwa­dra­to­wą). Mówi, że ma­te­riał po­cho­dzi z daw­nych ośrod­ków wy­ro­bu je­dwa­biu w Hang­zhou i Su­zhou na wscho­dzie, a ja wy­obra­żam so­bie, że wzo­ry nie zmie­ni­ły się od cza­sów dy­na­stii Song. Ki­pią smo­ka­mi i fe­nik­sa­mi albo po­kry­wa­ją tka­ni­nę zło­tą sia­tecz­ką kwia­tów.

Trud­no so­bie wy­obra­zić, kto miał­by to no­sić. Je­dwab tchnie luk­su­sem daw­ne­go wy­szu­ka­ne­go rze­mio­sła. Jest nie­zwy­kle od­por­ny, wchła­nia barw­ni­ki, jest pra­wie nie­znisz­czal­ny. Kie­dy czło­wiek go nosi, nie jest mu ani za zim­no, ani za go­rą­co. Gdy cała za­war­tość gro­bow­ców z cza­sów dy­na­stii Han sprzed dwóch ty­się­cy lat roz­pa­dła się w proch, je­dwab­ne dary i ca­łu­ny prze­trwa­ły, czę­sto zre­du­ko­wa­ne do bez­barw­nych pa­se­mek, ale nie­kie­dy zdu­mie­wa­ją­co ko­lo­ro­we. W cza­sach Han wszyst­kie ko­bie­ty zaj­mo­wa­ły się pro­duk­cją je­dwa­biu, a cały dwór ce­sar­ski mi­go­tał hie­rar­chią skom­pli­ko­wa­nych stop­ni: je­dwab­nych jed­no­roż­ców, pawi, pi­wo­nii i koni. Ocie­ka­ją­cych je­dwa­biem ce­sa­rzy Tang por­tre­to­wa­no w na­tu­ral­nej wiel­ko­ści na je­dwa­biu albo ja­dą­cych w po­wo­zach z je­dwab­ny­mi za­sło­na­mi, nad któ­ry­mi po­wie­wa­ły je­dwab­ne pro­por­ce.

Chiń­czy­cy od­kry­li zdu­mie­wa­ją­cą wy­trzy­ma­łość je­dwa­biu na roz­cią­ga­nie. Z nici je­dwab­nej wy­twa­rza­no cię­ci­wy łu­ków, stru­ny lut­ni czy żył­ki węd­kar­skie. W wo­dosz­czel­nych je­dwab­nych tor­bach prze­wo­żo­no pły­ny, po­ja­wi­ły się la­kie­ro­wa­ne czar­ki z je­dwa­biu. Obok ko­ści i drew­na je­dwab stał się pierw­szym ma­te­ria­łem, na któ­rym pi­sa­no. Uświę­cał edyk­ty ce­sar­skie, a pod­czas ry­tu­al­nych ce­re­mo­nii na je­dwa­biu prze­ka­zy­wa­no wia­do­mo­ści dla zmar­łych. Jesz­cze dłu­go po wy­na­le­zie­niu pa­pie­ru księ­gi wró­żeb­ne i ma­gicz­ne spi­sy­wa­no na je­dwa­biu, po­dob­nie jak imio­na wszyst­kich du­chów przod­ków.

Je­dwab stał się też nie­zwy­kle cen­nym pod­ło­żem ma­lar­skim. Daw­ne wiel­kie ce­sar­skie zbio­ry je­dwab­nych zwo­jów nie prze­trwa­ły – zbun­to­wa­ni żoł­nie­rze zro­bi­li z nich na­mio­ty i ple­ca­ki – po­zo­sta­ły je­dy­nie ko­pie i frag­men­ty. Ma­lar­stwo kra­jo­bra­zo­we sta­ło się sztu­ką nie­mal mi­stycz­ną. Na su­ro­wy je­dwab prze­no­szo­no bez­kres nie­ba lub nie­wi­dzial­ne­go oce­anu, góry i lu­dzi, nie­kie­dy tyl­ko za­zna­czo­nych pę­dzel­kiem z so­bo­lo­wej sier­ści albo my­sich wą­sów. Świe­tli­sta pust­ka je­dwa­biu sta­ła się żywą obec­no­ścią. Tao­iści twier­dzi­li, że wszyst­kie przed­mio­ty trwa­łe cze­ka uni­ce­stwie­nie. Je­dwab­na pust­ka była bar­dziej rze­czy­wi­sta niż one: była czy­stym du­chem.

Przede wszyst­kim jed­nak przez po­nad ty­siąc lat je­dwa­biem opła­ca­no i prze­ku­py­wa­no no­ma­dów, sza­le­ją­cych za Wiel­kim Mu­rem. Czę­sto je­dwab sta­wał się wa­lu­tą. Rów­nie trwa­ły jak mo­ne­ty, był środ­kiem płat­ni­czym, po­dat­kiem, da­ni­ną. W I wie­ku przed na­szą erą Hu­no­wie wy­mie­nia­li swo­je ko­nie za pięk­ny je­dwab. W Rzy­mie, na dru­gim krań­cu Je­dwab­ne­go Szla­ku, za­czął fa­scy­no­wać bo­ga­czy i pod­ko­py­wać go­spo­dar­kę. Wie­le lat póź­niej Wi­zy­go­ci Ala­ry­ka I, któ­rzy ob­le­ga­li zmę­czo­ne mia­sto, dali się prze­bła­gać oku­pem zło­żo­nym z czte­rech ty­się­cy chiń­skich wy­ro­bów z je­dwa­biu.

º º º

Feng miał wy­dat­ny nos, na­la­ne po­licz­ki i łu­ko­wa­te krza­cza­ste brwi. Jak po­wie­dział, jego arab­scy przod­ko­wie przy­by­li Je­dwab­nym Szla­kiem sie­dem­set lat temu, a je­den z nich był ge­ne­ra­łem pierw­sze­go ce­sa­rza dy­na­stii Ming. Lud Hui, z któ­re­go po­cho­dził, stał się przy­stoj­niej­szy bar­dziej dzię­ki krwi arab­skiej i per­skiej niż chiń­skiej, śmiał się Feng. W jego więd­ną­cych dzią­słach czer­ni­ły się pień­ki zę­bów, poza tym cier­piał na nad­wa­gę.

Kup­cy przy­by­li Je­dwab­nym Szla­kiem już w VII wie­ku, kie­dy ich is­lam był jesz­cze mło­dy, albo prze­nik­nę­li tu przez por­ty nad Mo­rzem Po­łu­dnio­wo­chiń­skim. Z cza­sem, w wy­ni­ku mie­sza­nych mał­żeństw, upodob­ni­li się do ota­cza­ją­cych ich lu­dzi. Może tyl­ko po­wta­rza­ją­ca się cy­klicz­nie hi­sto­ria ko­lej­nych dła­wio­nych bun­tów, a tak­że chiń­ska ety­kiet­ka „Hui” prze­ko­na­ły ich, że są od­ręb­nym na­ro­dem. Obec­nie w Xi’anie żyje ich sześć­dzie­siąt ty­się­cy, nadal są za­pa­lo­ny­mi kup­ca­mi, a do roz­mo­wy wtrą­ca­ją arab­skie sło­wa.

O zmierz­chu spa­ce­ru­jesz uli­ca­mi po ich dziel­ni­cy, wy­czu­wa­jąc od­mien­ne ży­cie. Lu­dzie cho­dzą w wy­so­kich, bia­łych na­kry­ciach gło­wy po­dob­nych do czap ku­char­skich; nie­któ­rzy są bro­da­ci. W ulicz­kach pod zie­lo­ny­mi ko­pu­ła­mi me­cze­tu urzę­du­ją sprze­daw­cy ke­ba­bów, męż­czyź­ni wy­ra­bia­ją pię­cio­me­tro­wy ma­ka­ron, na stra­ga­nach rzeź­ni­ków wisi ja­gnię­ci­na i wo­ło­wi­na ha­lal.

W głów­nym me­cze­cie ma­riaż Chin z is­la­mem przy­po­mi­na wy­szu­ka­ny te­atr. Idąc przez po­łą­czo­ne dzie­dziń­ce, na przy­kład w pa­ła­cu Ming, mi­jasz ste­le, na któ­rych wy­ry­to na­pi­sy po arab­sku lub man­da­ryń­sku, i mi­na­ret wy­ra­sta­ją­cy z kry­tej por­ce­la­ną pa­go­dy. Gdzie­nieg­dzie zwi­ja­ją się i drze­mią ka­mien­ne smo­ki i żół­wie, nie­świa­do­me mu­zuł­mań­skie­go za­ka­zu two­rze­nia wi­ze­run­ków. Da­chy prze­krzy­wia­ją się i ko­ły­szą nad barw­ny­mi kro­kwia­mi, chiń­skie pta­ki i kwia­ty na nad­pro­żach ota­cza­ją in­skryp­cje ko­ra­nicz­ne. Ka­za­nie ima­ma dud­ni z gło­śni­ków oświe­tlo­nej ja­rze­niów­ka­mi sali mo­dli­tew­nej. Głos jest żar­li­wy, nad­mier­nie wzmoc­nio­ny, więc trud­no mi wy­chwy­cić choć­by jed­no sło­wo.

Obok mo­jej dez­orien­ta­cji wy­ra­sta pod­nie­ce­nie: oto rze­czy ule­ga­ją prze­mia­nie, ludy mie­sza­ją się z sobą i wza­jem­nie się prze­kształ­ca­ją. Oto rze­czy­wi­stość ku­piec­ka: wszyst­ko jest w ru­chu, zmie­nia się jak w ka­lej­do­sko­pie. Czy­stość kul­tu­ro­wa, na­wet czy­stość kul­tu­ry chiń­skiej, sta­je się złu­dze­niem. Ten me­czet-hy­bry­da jest obiet­ni­cą albo ostrze­że­niem. Daw­no temu zro­dził go Je­dwab­ny Szlak. Te­raz poj­mu­ję, że nic, co na­po­tkam na swej dro­dze, nie bę­dzie sta­łe, jed­no­rod­ne. Po­dą­żać dro­gą to po­dą­żać za róż­no­rod­no­ścią w stru­mie­niu splą­ta­nych gło­sów, prze­krzy­ku­ją­cych się w tu­ma­nach pyłu.

º º º

Hu­ang wciąż śnił swój wiel­ki sen, miał też chy­ba na­dzie­ję, że sta­nę się jego czę­ścią. Pew­nej nocy, gdy wra­ca­łem do ho­te­lu, chwy­cił mnie kon­spi­ra­cyj­nie za ra­mię. Oznaj­mił, że zna czło­wie­ka, któ­ry zbie­ra róż­ne rze­czy. Ro­zu­miesz,  r z e c z y.

– On zna lu­dzi ze wsi, rol­ni­ków. A oni znaj­du­ją gro­by. Opusz­cza­ją się na li­nach, z lam­pą i w nocy wy­do­by­wa­ją róż­ne rze­czy. Na dzień za­kry­wa­ją otwór.

– W jaki spo­sób ten czło­wiek je zdo­by­wa?

– Za­trzy­mu­je się w wio­sce na parę dni i do­py­tu­je się, kto ma sta­re przed­mio­ty. Po­tem idzie do ta­kiej oso­by. W nie­któ­rych wio­skach lu­dzie bar­dzo się wzbo­ga­ci­li.

Zna­jąc nę­dzę tych wie­śnia­ków, mó­wię bez­ce­lo­wo:

– Oni nisz­czą hi­sto­rię.

Hu­ang milk­nie.

– Poza tym to musi być nie­bez­piecz­ne.

– Po­wie­trze w gro­bach jest bar­dzo nie­do­bre. Nie­któ­rzy od tego umar­li.

Tej nocy w śle­pej ulicz­ce Hu­ang za­wo­łał w stro­nę za­sło­nię­te­go okna. Ko­bie­ca syl­wet­ka po­ja­wi­ła się i zni­kła. Za­pa­dła ci­sza. Hu­ang wy­ja­śnił, że prze­myt­nik jest ru­cho­mym ce­lem. Sklep wy­naj­mu­je tyl­ko na kil­ka mie­się­cy, po­dob­nie jak dom.

– Nie mu­sisz ku­po­wać. Tyl­ko po­patrz. Tyl­ko po­patrz.

WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE SP. Z O.O.www.czar­ne.com.pl

Se­kre­ta­riat: ul. Koł­łą­ta­ja 14, III p., 38-300 Gor­li­cetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75e-mail: ma­te­usz@czar­ne.com.pl,to­masz@czar­ne.com.pl, do­mi­nik@czar­ne.com.pl,ho­no­ra­ta@czar­ne.com.pl, ewa@czar­ne.com.pl

Re­dak­cja: Wo­ło­wiec 11, 38-307 Sę­ko­watel. +48 18 351 00 70e-mail: re­dak­cja@czar­ne.com.pl

Se­kre­tarz re­dak­cji: mal­go­rza­ta@czar­ne.com.pl

Dział pro­mo­cji: ul. An­der­sa 21/56, 00-159 War­sza­watel./fax +48 22 621 10 48