Ciemna jaskinia - Maciej Słomczyński, Joe Alex - ebook + książka

Ciemna jaskinia ebook

Maciej Słomczyński, Joe Alex

0,0
32,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Czy utonięcie było nieszczęśliwym wypadkiem?

Podczas kąpieli w morzu, w Porębie Morskiej, tonie sędzia Stanisław Mroczek. Mężczyzna żył samotnie i cieszył się powszechną sympatią. Jego bratanek, młody lekarz, przybywa z Warszawy wraz z żoną na pogrzeb. Małżonkowie zatrzymują się w domu zmarłego, gdzie przypadkowo odkrywają skrytkę w ścianie, a w niej… czaszkę. Do czego doprowadzi ich własne śledztwo?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział 1. Drzwi zamknęły się. Zostali sami

Roz­dział 1

Drzwi zamknęły się. Zostali sami

Ktoś napi­sał kie­dyś, że nad­cho­dząca tra­ge­dia rzuca zwy­kle cień przed sobą i gdyby ludz­kość w ciągu tysiąc­leci cywi­li­zo­wa­nego ist­nie­nia nie utra­ciła owego zmy­słu ostrze­ga­ją­cego przed zbli­ża­niem się nie­bez­pie­czeń­stwa, umie­li­by­śmy prze­wi­dy­wać chwile grozy tak, jak prze­wi­dują je szczury ucie­ka­jące w por­cie z okrętu, który ma zato­nąć w cza­sie naj­bliż­szego rejsu, albo ptaki odla­tu­jące spod strzech domów mają­cych wkrótce znik­nąć w pło­mie­niach pożaru.

Ale utra­ci­li­śmy ów zmysł i nikt nam już go ni­gdy nie odda. Dla­tego zapewne nikt w Porę­bie Mor­skiej nie prze­wi­dy­wał zdu­mie­wa­ją­cych i nie­sa­mo­wi­tych wypad­ków, które nio­sła ze sobą naj­bliż­sza przy­szłość. Zresztą chyba tylko jasno­widz mógłby prze­wi­dzieć zbli­ża­nie się tra­ge­dii. Nic nie zwia­sto­wało jej nadej­ścia tego cichego, sło­necz­nego dnia.

Było lato. Świa­tło póź­nego lip­co­wego popo­łu­dnia wydłu­żyło cie­nie baro­ko­wych kamie­ni­czek na maleń­kim, opu­sto­sza­łym o tej porze rynku mia­steczka. Pośrodku rynku stał minia­tu­rowy ratusz, oko­lony dobrze utrzy­ma­nymi klom­bami kwia­tów, które z kolei ota­czał czwo­ro­bok asfal­to­wej jezdni. Jezd­nię tę, jak przy­stało na lata sześć­dzie­siąte dwu­dzie­stego wieku, poprze­ci­nano bia­łymi pasami farby i kla­wi­szami zebry. Ale naj­wy­raź­niej wszyst­kie te wysiłki, mające na celu upodob­nie­nie mia­steczka do wiel­kich metro­po­lii, nie miały więk­szego celu prak­tycz­nego, gdyż – w tej chwili przy­naj­mniej – nie można było dostrzec w oko­licy ani jed­nego poru­sza­ją­cego się pojazdu, a pie­szych także nie było widać. Naj­wy­raź­niej żadna ważna sprawa nie zmu­siła nikogo z miesz­kań­ców do opusz­cze­nia domu w to ciche, upalne popo­łu­dnie.

Jedyny znaj­du­jący się w tej chwili na rynku samo­chód stał przy kra­węż­niku naprze­ciw kamie­niczki, w któ­rej musiał mie­ścić się jakiś urząd pań­stwowy, gdyż na owal­nej ema­lio­wa­nej tablicy nad jej wej­ściem błysz­czał z daleka biały orzeł. Samo­chód był nie­wielki i naj­wy­raź­niej nie nale­żał do żad­nego z miesz­kań­ców mia­steczka, bo na bagaż­niku pię­trzyły się walizy i wory tury­styczne, przy­tro­czone nowiu­teń­kimi rze­mie­niami. W pobliżu ani wewnątrz wozu nie było nikogo.

W pew­nej chwili ciszę ryneczku prze­rwał odgłos powol­nych, czła­pią­cych kro­ków. W wylo­cie jed­nej z wycho­dzą­cych na ratusz uli­czek uka­zał się stary czło­wiek ubrany w wytartą cykli­stówkę, nie­okre­ślo­nej barwy koszulę o pod­wi­nię­tych ręka­wach i sze­ro­kie płó­cienne spodnie, trzy­ma­jące się na skrzy­żo­wa­nych szel­kach. W ręce niósł nie­wiel­kie wia­derko, z któ­rego wysta­wał koniec spo­rego pędzla, a pod pachą dru­giej ręki przy­ci­skał zwi­tek papie­rów.

Czło­wiek zatrzy­mał się przed kamie­niczką z orłem, zer­k­nął na podłużną tablicę obwiesz­cza­jącą:

Sąd Powia­towy w Porę­bie Mor­skiej

a potem na drugą, nie­wielką, znaj­du­jącą się nie ponad wej­ściem, lecz z boku, nisko, obok kamien­nego baro­ko­wego por­talu, oka­la­ją­cego żela­zne, kute drzwi:

Powia­towe Biuro Nota­rialne Jerzy Gold­stein – Nota­riusz

Posta­wił kube­łek na ziemi i raz jesz­cze prze­su­nął oczyma po ścia­nie kamie­niczki, poszu­ku­jąc odpo­wied­niego miej­sca. Naj­wy­raź­niej zna­lazł je, gdyż przy­tak­nął sobie ruchem głowy i wyjąw­szy spod pachy zwi­tek papie­rów, odłą­czył od niego ostroż­nie jedną kartę, a pozo­stałe poło­żył obok kubełka. Póź­niej zwil­żył kil­koma powol­nymi ruchami pędzla ścianę kamie­niczki tuż obok tablicy nota­riu­sza, uważ­nie przy­ło­żył papier i prze­je­chał po nim kil­ka­krot­nie dło­nią tam i na powrót, wygła­dza­jąc zagię­cia. Potem odsu­nął się o krok, spoj­rzał kry­tycz­nie i osą­dziw­szy, że karta została przy­le­piona jak należy, uniósł kube­łek i ruszył w dal­szą drogę, na­dal nie oka­zu­jąc naj­mniej­szego pośpie­chu. Widząc samo­chód, zatrzy­mał się przed nim na chwilę. Znowu poki­wał głową i mruk­nął coś nie­zro­zu­mia­łego, obej­rzaw­szy się na przy­le­pioną przed chwilą kartę papieru.

Na jasnej, odno­wio­nej nie­dawno ścia­nie kamie­niczki odci­nał się ostro biały pro­sto­kąt w gru­bych czar­nych obwód­kach:

ŚP. STA­NI­SŁAW MRO­CZEK

Prze­wod­ni­czący Sądu Powia­to­wego w Porę­bie Mor­skiej, kapi­tan rezerwy, wie­lo­letni radny miej­ski, uczest­nik walk wyzwo­leń­czych Woj­ska Pol­skiego, odzna­czony licz­nymi orde­rami pań­stwo­wymi, zmarł tra­gicz­nie dnia 5 lipca 1967.

Uro­czy­sto­ści pogrze­bowe odbędą się w połu­dnie dnia 8 lipca na miej­sco­wym cmen­ta­rzu, o czym zawia­da­miają pogrą­żeni w głę­bo­kim smutku Bra­ta­nek i Rodzina

Koły­sząc swoim wia­der­kiem, stary czło­wiek odszedł powoli i na ryneczku znów zapa­no­wała cisza, ale po chwili okute, sty­li­zo­wane drzwi wej­ściowe kamie­niczki sądo­wej otwo­rzyły się z cichym zgrzy­tem i z mrocz­nej sieni wynu­rzyła się na świa­tło dzienne wysmu­kła, ładna, jasno­włosa dziew­czyna, ubrana w lekki kostium podróżny, któ­rego rękaw oto­czony był jedwabną opa­ską żałobną. Dziew­czyna zatrzy­mała się po prze­stą­pie­niu progu i mru­żąc ośle­pione bla­skiem oczy, odwró­ciła się, jak gdyby w ocze­ki­wa­niu kogoś, kto powi­nien był poja­wić się tuż za nią. Żałobne obwiesz­cze­nie zna­la­zło się dokład­nie na wyso­ko­ści jej oczu. Zaczęła czy­tać, ale natych­miast prze­nio­sła spoj­rze­nie na rów­nie mło­dego jak ona wyso­kiego męż­czy­znę, który wła­śnie wyszedł z sieni. On także miał czarną opa­skę na ramie­niu jasno­sza­rej, dobrze skro­jo­nej mary­narki.

Młoda kobieta uśmiech­nęła się, ale natych­miast spo­waż­niała. Męż­czy­zna oddał jej uśmiech. Wska­zała mu oczyma żałobne obwiesz­cze­nie. Sto­jąc ramię przy ramie­niu, odczy­tali je, bez smutku, rze­czowo, spo­koj­nie.

Dziew­czyna pierw­sza odwró­ciła się i poszła w kie­runku auta. Ruszył za nią, ale zatrzy­mał się, sły­sząc kroki w sieni domu.

– Zna­la­złem w końcu! – zawo­łał ktoś, jesz­cze nie­wi­dzialny.

Okute drzwi otwo­rzyły się na całą sze­ro­kość i z kamie­niczki wyszedł siwy, nie­wy­soki, dobro­dusz­nie wyglą­da­jący, nieco otyły czło­wiek w lnia­nej let­niej kurtce, któ­rej rękawy po łok­cie skryte były w czar­nych, ścią­gnię­tych gumką ochra­nia­czach, jakich tak chęt­nie uży­wają ludzie ślę­czący całymi dniami przy biurku. Lekko zdy­szany pod­szedł ku sto­ją­cym i podał mło­demu czło­wiekowi kilka klu­czy podzwa­nia­ją­cych na meta­lo­wym kółku.

– Ten jest od furtki, a tamte dwa od zatrza­sku, góra i dół… a ten mały pew­nie od biurka, ale oczy­wi­ście nie jestem pewien.

– Bar­dzo panu dzię­kuję, panie nota­riu­szu…

Młody czło­wiek spoj­rzał nie­pew­nie na trzy­mane w ręce klu­cze i po krót­kim waha­niu wsu­nął je do bocz­nej kie­szeni mary­narki.

Nota­riusz zer­k­nął na pękaty kie­szon­kowy zega­rek, który wysu­płał z przed­niej kie­szonki spodni.

– Piąta! Weronka czeka na pań­stwa. Pamięta pan oczy­wi­ście Weronkę? Wyszła z domu, zanim wsta­łem. Dał­bym sobie rękę uciąć, że od rana sie­dzi tam i czeka na wasz przy­jazd. Bar­dzo była do niego przy­wią­zana, bie­daczka, bar­dzo… – Urwał na chwilę. – Taki straszny wypa­dek! Jak grom z jasnego nieba. Kto by się tego spo­dzie­wał? Był jesz­cze taki zdrów… Nie do wiary!

Umilkł i cze­kał, prze­su­wa­jąc szybko po ich twa­rzach spoj­rze­niem małych, nieco zaczer­wie­nio­nych oczu.

– Tak, to rze­czy­wi­ście straszny wypa­dek. – Młoda kobieta zro­biła krok w kie­runku drzwi­czek auta. Ale stary nota­riusz zda­wał się tego nie dostrze­gać.

– Taki był jesz­cze zdrów! To wła­śnie naj­gor­sze, że był taki zdrów. Ni­gdy nie cho­ro­wał. Wyda­wało się, że będzie żył jesz­cze sto lat. Ale los chciał ina­czej… – Roz­ło­żył ręce i opu­ścił je bez­na­dziej­nym, peł­nym rezy­gna­cji ruchem, lecz potem uniósł je nie­spo­dzie­wa­nie szybko i popra­wił gumki ochra­nia­czy. – W każ­dym razie bar­dzo się cie­szę, że otrzy­ma­li­ście pań­stwo na czas moją depe­szę. Byłoby to bar­dzo smutne, gdy­by­ście nie zdą­żyli zna­leźć się jutro na cmen­ta­rzu.

– Jecha­li­śmy pra­wie bez posto­jów – powie­działa młoda kobieta. – Nie wie­dzie­li­śmy, o któ­rej będzie pogrzeb, a kiedy przy­szła pana depe­sza, męża nie było w domu. Wró­cił dopiero na drugi dzień rano.

– Trzeba wie­rzyć w opatrz­ność! – Krótki palec wska­zu­jący sta­rego nota­riu­sza uniósł się i znie­ru­cho­miał, wyce­lo­wany w bez­chmurne niebo nad rynecz­kiem. – Jestem prze­ko­nany, że biedny stryj pana patrzy teraz na nas stam­tąd i jest szczę­śliwy, wie­dząc, że stawi się pan jutro, żeby odpro­wa­dzić go tam, gdzie w końcu wszy­scy musimy się spo­tkać… – Znowu wes­tchnął i melan­cho­lij­nie poki­wał głową. – Tak bar­dzo cie­szył się na myśl o waszym przy­jeź­dzie. Wie­rzył, że zosta­nie­cie tu pań­stwo na stałe. Nie miał prze­cież żad­nej innej rodziny, a do tej pory dzie­liły was setki kilo­me­trów. War­szawa leży tak daleko od morza…

Umilkł.

– Tak… – Młody czło­wiek wyda­wał się rów­nie zmę­czony jak jego żona. Naj­wy­raź­niej chciał już odje­chać i pod­trzy­my­wał roz­mowę tylko dla­tego, że nie wie­dział, jak można ją prze­rwać bez ura­że­nia sta­rego męż­czy­zny. – Chcie­li­by­śmy zamiesz­kać tutaj, to zna­czy chcie­li­śmy. Stryj bar­dzo nama­wiał mnie listow­nie. Wspo­mniał zresztą o tym, kiedy był w War­sza­wie przed rokiem, na naszym ślu­bie. Wła­śnie dziś albo jutro mie­li­śmy tu przy­je­chać, żeby się na miej­scu rozej­rzeć w sytu­acji. Ale…

On także urwał i roz­ło­żył ręce.

– Nic strasz­nego prze­cież! – Mały czło­wie­czek nie zamie­rzał naj­wy­raź­niej koń­czyć roz­mowy. – Wiem o tym pra­wie wszystko. Prze­cież przy­jaź­ni­łem się z pana stry­jem. Czy­tał mi wasze listy. Dla mło­dego leka­rza i mło­dej den­tystki pracy będzie tu aż za wiele. Przyjmą was w Porę­bie Mor­skiej z otwar­tymi rękami. Przy­ję­liby was zresztą z otwar­tymi rękami, nawet gdy­by­ście byli zupeł­nie obcy. Bar­dzo brak nam mło­dych, zdol­nych fachow­ców. Ale prze­cież, dzięki nie­bosz­czy­kowi Sta­ni­sła­wowi, nikt was tu jak obcych nie potrak­tuje, nawet ludzie, z któ­rymi żył nie naj­le­piej.

– Byli i tacy? – Młody czło­wiek uniósł brwi.

– Sędzia, jeżeli chce być spra­wie­dliwy, musi się nara­żać ludziom, prawda? Sprawy są pomię­dzy ludźmi, jeżeli przy­zna się słusz­ność jed­nemu, odbiera się ją dru­giemu, prawda? A pań­ski stryj był czło­wie­kiem sta­rej daty, nie­prze­kup­nym i nie­chwiej­nym… – Urwał. – Co to ja chcia­łem powie­dzieć? A tak! Że przyjmą was tu z otwar­tymi rękami! Sta­ni­sław Mro­czek był zwią­zany z Porębą od pierw­szych dni po wyzwo­le­niu. Razem odbu­do­wa­li­śmy tu wszystko. Mia­steczko było spa­lone, leżało w gru­zach. On, ja i tylu innych przy­je­cha­li­śmy z róż­nych stron, myśląc, że będziemy tu mie­siąc, no, może naj­wy­żej rok przy nie­sprzy­ja­ją­cym zbiegu oko­licz­no­ści, i zosta­li­śmy na długo. A on został na zawsze. Biedny Staś. Nie mogę po pro­stu uwie­rzyć, że ni­gdy już nie wej­dzie o ósmej do tego budynku. Tyle lat był tu sędzią, odrzu­cał wszyst­kie awanse, nie chciał odejść do sądu woje­wódz­kiego, cho­ciaż go cią­gnęli pra­wie siłą… – Znowu zamilkł, ale natych­miast się oży­wił. – Pogrzeb jutro, punk­tu­al­nie o dwu­na­stej! Poznam pań­stwa po uro­czy­sto­ści z paroma ludźmi, przede wszyst­kim z dyrek­torką naszego szpi­tala, panią dok­tor Jasiń­ską. Na pewno bar­dzo się ucie­szy. Brak nam tu leka­rzy. Mło­dzi nie chcą żyć w małych mia­stecz­kach. Nikt już pra­wie nie lubi spo­koj­nej, nie­rzu­ca­ją­cej się w oczy pracy bez roz­głosu.

– A my wła­śnie marzymy o takiej pracy… – powie­działa młoda kobieta cicho i uśmiech­nęła się. Jej mąż, jak gdyby korzy­sta­jąc z tego, że słowa jej prze­cięły potok wymowy sta­rego nota­riu­sza, szybko otwo­rzył drzwiczki wozu.

– Dzię­ku­jemy panu bar­dzo, panie Gold­stein. Do widze­nia, na razie.

– A drogę pan pamięta?

Mały czło­wie­czek zbli­żył się znów do wozu.

– Damy sobie jakoś radę.

– Wje­dzie­cie pań­stwo w tę uliczkę, o tam, w prawo, potem zaraz za barem mlecz­nym będzie skręt w lewo, zoba­czy­cie nowy blok w budo­wie, a potem już ogrody i domy nad samym morzem. To będzie wła­śnie ulica Pia­stow­ska. Dom nie­bosz­czyka Sta­ni­sława, stryja pań­skiego, pod nume­rem ósmym. Ale pan tam już był prze­cież, panie dok­to­rze, więc pan trafi, prawda?

– To było osiem lat temu… – Młody czło­wiek uśmiech­nął się mimo­wol­nie. – Nie bar­dzo mi te strony utkwiły w pamięci. Byłem tu tylko trzy czy cztery dni. Ale prze­cież tra­fimy na pewno. Dzię­kuję panu raz jesz­cze.

– Czwarty dom po pra­wej! – zawo­łał nota­riusz, kiedy oboje zatrza­snęli drzwiczki auta. – Ja miesz­kam pod nume­rem pią­tym. Jak­by­ście pań­stwo cze­goś potrze­bo­wali, pro­szę tele­fo­no­wać o każ­dej porze. Od ósmej wie­czór będę dziś w domu.

– Dzię­ku­jemy…

Auto ruszyło. Stary czło­wiek uniósł rękę i ski­nął odjeż­dża­ją­cym. Wóz odda­lał się powoli, potem skrę­cił pod ostrym kątem i młoda kobieta, spo­glą­da­jąca w lusterko, stra­ciła z oczu postać na kra­węż­niku.

Nowy blok miesz­kalny, obok drugi, jesz­cze w rusz­to­wa­niach, póź­niej droga weszła w rzadki, wyso­ko­pienny lasek sosnowy i nagle przed jadą­cymi otwo­rzyła się opa­da­jąca miękko łagodna rów­nina, na któ­rej krańcu leżało, aż po gra­nice wid­no­kręgu – morze.

Droga skrę­ciła w prawo, ku wiel­kiej kępie krze­wów i drzew, pośród któ­rych bły­skały czer­woną dachówką nie­wiel­kie domki, poło­żone na pła­skim wzgó­rzu opa­da­ją­cym ku wodzie.

– Ślicz­nie tu jest… – powie­działa cicho młoda kobieta.

Młody czło­wiek ski­nął pota­ku­jąco głową, jak gdyby odpo­wia­da­jąc wła­snym myślom.

– Byłem tu już raz. Stryj miesz­kał zupeł­nie sam, tuż nad morzem. – Uniósł dłoń znad kie­row­nicy i wska­zał zbli­ża­jącą się kępę drzew. – Z ogrodu scho­dzi się pro­sto na plażę. Zoba­czysz zresztą. Gorąco…

Grzbie­tem dłoni otarł czoło i ponow­nie opu­ścił dłoń na kie­row­nicę.

– Duszno. – Dziew­czyna ode­tchnęła głę­boko. – Chyba będzie burza. – Wska­zała oczyma odle­głą czarną chmurę, która stała nad morzem, oświe­tlona pro­mie­niami zni­ża­ją­cego się już wyraź­nie słońca. Męż­czy­zna potwier­dził ski­nie­niem głowy i raz jesz­cze otarł czoło.

– Boże, co za upał…

Samo­chód wje­chał mię­dzy ogro­dze­nia. Domów nie było pra­wie widać. Pośród gęstej, roz­ro­słej zie­leni póź­nego lata bły­skały tylko gdzie­nie­gdzie białe ściany.

Zwol­nili.

– Dwa… cztery… – Męż­czy­zna odwró­cił głowę. – Jed­nak nie pamię­tam. Zupeł­nie podobne do sie­bie są te ogrody. Czy­śmy prze­je­chali jesz­cze jedną furtkę? Może to tu?

Zatrzy­mał wóz. Znaj­do­wali się przed siatką odgra­dza­jącą od ulicy gęsty rosnący za nią żywo­płot. Pośrodku ścieżki, bie­gną­cej od żela­znej, poma­lo­wa­nej na zie­lono furtki w głąb ogrodu, stała nie­młoda już, wysoka kobieta w płó­cien­nym kom­bi­ne­zo­nie, wiel­kim wybla­kłym słom­ko­wym kape­lu­szu i sta­rych skó­rza­nych san­da­łach na opa­lo­nych nagich sto­pach. W ręce trzy­mała potężny seka­tor. Obok sto­ją­cej pię­trzyły się na ścieżce splą­tane zie­lone pędy przy­cię­tego żywo­płotu.

Młody czło­wiek wychy­lił się z okna wozu.

– Prze­pra­szam bar­dzo, czy tu będzie dom sędziego Mroczka?

Kobieta pode­szła bez słowa do furtki i otwo­rzyła ją jed­nym zama­szy­stym ruchem na całą sze­ro­kość.

– A pan pew­nie bra­ta­nek? – powie­działa gło­śno i pochy­liła smut­nie głowę, ale natych­miast unio­sła wzrok, nie mogąc stłu­mić zacie­ka­wie­nia. – Mówiła mi rano Weronka, że pań­stwo przy­je­dzie­cie na pogrzeb. Kto by to pomy­ślał, prawda? Taki porządny czło­wiek i umarł, a różne łobuzy do setki doży­wają! Tak to już jest. Od początku pra­wie tu sąsia­do­wa­li­śmy i ni­gdy złego słowa ani sprzeczki. Nie ma już takich ludzi. Kiedy mojego sta­rego nie było przez parę lat, on jeden mi poma­gał. Ale nie­szczę­ście nie pyta. Mówi­łam mu cza­sem: „Panie sędzio, już nie te latka, żeby co rano kąpać się w morzu!”. Śmiał się tylko. Zdrowy był jak koń, jak to mówią. Zawsze o świ­cie wypił szklankę mleka i szedł na plażę. Od wcze­snej wio­sny do póź­nej jesieni. Popły­wał kwa­drans i wra­cał. A potem, zimą czy latem, w deszcz i śnieg szedł pie­szo do sądu, trzy kilo­me­try pra­wie! I z powro­tem też pie­szo. Ale nawet maszyna popsuje się w końcu, a co dopiero czło­wiek. Wyszedł popły­wać rano i już nie wró­cił. Wyło­wili go, bie­daka, dopiero wie­czo­rem, przed samym zacho­dem. Serce nie wytrzy­mało. Mój stary też poma­gał go szu­kać, bo mamy tu łódeczkę swoją i nie­raz wypływa na ryby, kiedy morze jest spo­kojne. Ina­czej bym mu nie pozwo­liła. Boję się, kiedy jest fala, cho­ciaż powia­dają, że ryba wtedy łatwiej bie­rze. A pan sędzia, żeby żonę miał, toby też pew­nie żył do tej pory. Kobieta by nie pozwo­liła na to. Sta­rość to sta­rość. Nie ma co uda­wać mło­dego, kiedy sił bra­kuje.

– Tak, pro­szę pani… – powie­dział szybko młody czło­wiek. – Który to będzie dom? Byłem tu osiem lat temu i już nie pamię­tam.

– A ten, tu! – Uzbro­joną w seka­tor dło­nią wska­zała gęstą ścianę zie­leni w lewo. – Mówi­łam prze­cież panu dok­to­rowi, że sąsia­du­jemy. Dalej, po dru­giej stro­nie, sąsia­duje z nim pani dok­tor Jasiń­ska, a potem to już koniec drogi. Nie zaje­dzie dalej, bo wydma!

– Dzię­kuję bar­dzo!

Szybko ruszyli i po prze­je­cha­niu kil­ku­na­stu metrów Mro­czek gwał­tow­nie zatrzy­mał wóz.

Przez chwilę sie­dzieli oboje nie­ru­chomo, patrząc na cel swej podróży.

– Małe mia­steczko… – szep­nęła młoda kobieta. – Wszy­scy już o nas wie­dzą.

Bez słowa przy­tak­nął ruchem głowy. Otwo­rzyli drzwiczki pra­wie rów­no­cze­śnie, wyszli i zatrza­snęli je, jak gdyby kie­ro­wani jedną wolą. Potem ruszyli ku furtce.

Za sta­lową siatką, gęsto obro­śniętą dzi­kim winem, które kaska­dami opa­dało w dół i kła­dło się na chod­nik, widać było nik­nącą w krze­wach ścieżkę, a na jej krańcu ganek, także nie­mal ukryty pod ciężką koroną dziko roz­ro­słych pędów win­nych. Dopiero teraz usły­szeli wyraźny mono­tonny szum dobie­ga­jący z nie­spo­dzia­nie nie­wiel­kiej odle­gło­ści.

– Sły­szysz? – powie­działa dziew­czyna. – Morze!

– Tak. Ogród sąsia­duje z plażą. Pro­sto z łóżka możesz wejść rano do morza. – Uśmiech­nął się lekko. Przy­sta­nęli. Młoda kobieta nie odpo­wie­działa uśmie­chem.

– To straszne…

– Co? – Jej mąż naci­snął klamkę furtki, potem pochy­lił się, zaj­rzał do dziurki zamka i dopa­so­wał jeden z klu­czy. Zamek nie zgrzyt­nął, był naj­wy­raź­niej dobrze naoli­wiony.

– To straszne – powtó­rzyła cicho – umie­rać w ten spo­sób, na morzu, tak bli­sko brzegu i wła­snego bez­piecz­nego domu. Był wtedy sam. Naj­gor­sze jest to, że tonąc, czło­wiek tak dobrze wie, że umiera…

Zaczęła powoli iść w stronę domu. Zamknął furtkę i zrów­nał się z nią.

– Nie zawsze. Jeżeli to był nagły atak, anew­ryzm mię­śnia ser­co­wego na przy­kład, mógł stra­cić przy­tom­ność i uto­nął, nie mając świa­do­mo­ści, że ginie.

Zatrzy­mali się znowu.

– Biedny czło­wiek. – Dziew­czyna rozej­rzała się.

– Tak, to bar­dzo smutne. Nie­stety mało go zna­łem. W cza­sie oku­pa­cji był w Rosji, a po woj­nie sie­dział tu pra­wie przez cały czas, nie wychy­la­jąc nosa z tej Poręby. Zresztą pokłó­cili się kie­dyś z ojcem o coś, sam nie wiem o co. Myślę, że oni póź­niej też już nie wie­dzieli, ale pra­wie nie utrzy­my­wali sto­sun­ków, nawet kore­spon­den­cyj­nie. Nie mie­li­śmy z nim żad­nego kon­taktu. Byłem tu u niego, jak ci już mówi­łem, raz w cza­sie waka­cji, przez trzy dni, bo roz­bi­li­śmy nie­da­leko stąd obóz i wpa­dłem. Bar­dzo się ucie­szył wtedy. Póź­niej, kiedy ojciec umarł, przy­je­chał na pogrzeb, a potem na nasz ślub. Stryj bar­dzo wiele wagi przy­wią­zy­wał do uro­czy­sto­ści rodzin­nych, takich jak śluby i pogrzeby. Ale mam wra­że­nie, że dopiero ostat­nio, kiedy zapro­si­łem go na nasz ślub, doszedł do wnio­sku, że warto utrzy­my­wać bliż­sze sto­sunki z ostat­nim żyją­cym człon­kiem rodziny, to zna­czy ze mną. Pew­nie po pro­stu posta­rzał się i zaczął odczu­wać samot­ność. Ale ja? Nie zdą­ży­łem go poznać. Był dla mnie pra­wie zupeł­nie obcy. Może gdyby nie umarł, wszystko by się jakoś uło­żyło?

– A mnie go bar­dzo żal. Był taki miły i sta­ro­świecki na naszym ślu­bie. Taki sta­ro­modny w dobrym tego słowa zna­cze­niu…

– Nie rozu­miesz mnie. Ja też go żałuję. Ale nie aż tak, żebym chciał uda­wać, że cier­pię, kiedy w rze­czy­wi­sto­ści był dla mnie nie­mal obcym czło­wie­kiem.

Ruszyli znowu pociem­niałą nagle ścieżką. Daleka chmura zakryła słońce. Domek wynu­rzył się teraz przed nimi spoza krze­wów.

Młoda kobieta wzięła męża za rękę i zmu­siła do zatrzy­ma­nia się.

– Pomyśl, ile lat musie­li­by­śmy pra­co­wać, żeby mieć coś takiego!

– Wiem. Porządny był z niego facet, że mi to zapi­sał. Nie myśl, że nie pamię­tam o tym. To w ogóle, jak mi się wydaje, był abso­lut­nie porządny czło­wiek. Podoba ci się ten domek?

– Z daleka wygląda ślicz­nie.

Zwró­cił ku niej głowę i uśmiech­nął się.

– Ale czy ty naprawdę wytrzy­masz długo w takim małym mia­steczku na końcu świata?

– Całe życie marzy­łam, żeby mieć mały domek z ogród­kiem w małym mia­steczku.

– Jeżeli mam być szczery, to ja też.

Objął ją ramie­niem. Docho­dzili już do ganku.

– Co to? – Znowu się zatrzy­mała.

Głę­boki, odle­gły głos gromu prze­to­czył się ponad nie­wi­dzial­nym morzem.

– Burza idzie… Cze­kaj! Zdejmę worki i walizki z dachu wozu, bo może zacząć lać za parę minut!

Bie­giem zawró­cił do furtki. Została sama pośrodku ścieżki. Rąbek ciem­nej chmury, która prze­sło­niła słońce, wynu­rzył się ponad drze­wami i wolno pły­nął w kie­runku domku. Zro­biło się jesz­cze mrocz­niej. Wiatr prze­le­ciał ponad ogro­dem i ucichł. Szum morza stał się wyraź­niej­szy. Dziew­czyna zro­biła kilka kro­ków w kie­runku domu. Obej­rzała się. Jej mąż nad­cho­dził już, dźwi­ga­jąc w rękach dwie walizki.

– Worki wrzu­ci­łem do wozu! – powie­dział lekko zdy­sza­nym gło­sem, zrów­nu­jąc się z nią. – Póź­niej roz­pa­ku­jemy. Chwała Bogu, że idzie burza po tym kosz­mar­nym upale.

Wszedł na ganek i posta­wił walizki przed drzwiami. Się­gnął do kie­szeni po klu­cze. Ale drzwi wej­ściowe otwo­rzyły się w tej samej chwili.

Na progu stała niska chuda kobieta w bia­łej chu­stce na gło­wie. Mogła mieć, jak osą­dziła dziew­czyna, rów­nie dobrze czter­dzie­ści jak sześć­dzie­siąt lat. Była żadna – ani wysoka, ani niska, ani ładna, ani brzydka, o twa­rzy nie­mal bez wyrazu. Jedna z tych osób, któ­rych rysów nie spo­sób przy­po­mnieć sobie już w parę chwil po roz­sta­niu.

– Dzień dobry, pani Weronko! – Wycią­gnął ku niej rękę na powi­ta­nie. – Pamięta mnie pani jesz­cze?

– A pew­nie, że pamię­tam… – Głos jej także był mar­twy, suchy, pozba­wiony brzmie­nia, ani cichy, ani gło­śny, spo­kojny. – Nie zmie­nił się pan dok­tor wcale.

– A to moja żona. Halinko, poznaj panią Weronkę, gospo­się stryja.

Ręka, którą uści­snęła młoda kobieta, była chłodna. Halina pró­bo­wała się uśmiech­nąć, ale Weronka poważ­nie ski­nęła jej głową i wziąw­szy jedną z wali­zek, usu­nęła się, robiąc przej­ście. Weszli.

Przed­po­kój był ciemny i nie­wielki. Halina rozej­rzała się. Jakieś stare rogi jele­nie, półka z książ­kami, któ­rych tytu­łów nie mogła odczy­tać w pół­mroku, wypla­tane krze­sełko…

– Tak… – Młody męż­czy­zna spoj­rzał na Weronkę i chrząk­nął. Mimo­wol­nie powtó­rzył usły­szane nie­dawno słowa: – Kto by się spo­dzie­wał? Taki był jesz­cze zdrów…

– Pan Bóg tak chciał… – Głos jej był na­dal suchy i pozba­wiony barwy, ale odwró­ciła na chwilę głowę i unio­sła far­tuch ku oczom. Opa­no­wała się natych­miast. – Pań­stwo pew­nie głodni po takiej podróży? Wszystko przy­go­to­wa­łam, tylko mięso odgrzeję, bo myśla­łam, że będzie na obiad. Pan Gold­stein tak kazał. Powie­dział, że pań­stwo pew­nie przy­je­dzie­cie w połu­dnie.

Z dala dobiegł odgłos nowego grzmotu.

– Dzię­ku­jemy bar­dzo… Pani tu mieszka, prawda?

– Nie. U pana Gold­ste­ina, naprze­ciw. Obu im pro­wa­dzi­łam gospo­dar­stwo. A obiady jedli w sądzie, w sto­łówce. Tylko w nie­dzielę goto­wa­łam obiad, raz u jed­nego, raz u dru­giego, na zmianę, a potem grali sobie w sza­chy i słu­chali radia. A teraz to już nie wiem, jak będzie… – Na­dal w gło­sie jej nie było żad­nej into­na­cji. – Pań­stwo pew­nie jakoś sami posta­no­wią. Kuch­nia jest tu. – Zro­biła krok w kie­runku bocz­nych drzwi i uchy­liła je. – Mam zaraz podać, bo już nakryte?

Jesz­cze jeden grzmot, tym razem bliż­szy. Wiatr nad­le­ciał znad morza, zasze­le­ścił ostro w koro­nach drzew i znowu ucichł.

– Może naj­pierw umy­jemy się i roz­pa­ku­jemy tro­chę. Burza idzie. Niech pani lepiej nie czeka, bo pew­nie lunie zaraz. – Uśmiech­nął się do niej. – Damy sobie radę. A jutro rano, jeżeli pani taka grzeczna, pro­simy bar­dzo. Nie wiemy jesz­cze, czy zosta­niemy tu długo, ale jeżeli się zde­cy­du­jemy, to bar­dzo będziemy zado­wo­leni, jeżeli pani zaj­mie się gospo­dar­stwem jak za cza­sów stryja. Prawda, Halinko?

– Oczy­wi­ście! – powie­działa jego żona z nieco wymu­szo­nym entu­zja­zmem. – Jeżeli tylko pani Weronka zechce.

– Dzię­kuję pań­stwu… – Skło­niła głowę i wypro­sto­wała się natych­miast. – Posprzą­tane jest, ale porząd­ków nie robi­łam, bo pan Gold­stein zaka­zał ruszać na biurku i w sypialni do przy­jazdu pań­stwa. Powie­dział, żebym niczego nie ruszała, to nie rusza­łam…

Wzru­szyła nie­mal nie­do­strze­gal­nie ramio­nami, jak gdyby chcąc wyra­zić dez­apro­batę wobec pole­ce­nia, które sank­cjo­no­wało nie­po­rzą­dek w domu.

– Rozu­miem. Dzię­kuję bar­dzo, pani Weronko.

– To ja już pójdę. A rano o któ­rej mam przyjść? Mle­czarka dzwoni o szó­stej. Pan sędzia sam jej zawsze otwie­rał i odbie­rał mleko, bo wcze­śnie wsta­wał. A ja przy­cho­dzi­łam z pie­czy­wem o siód­mej, kiedy już poda­łam śnia­da­nie panu Gold­ste­inowi. Potem sprzą­ta­łam i robi­łam prze­pierkę i co tam trzeba było, jak już poszedł do sądu. Ale pań­stwo pew­nie o siód­mej nie wstaną?

– Na pewno nie… – powie­działa szybko Halina. – Jeste­śmy bar­dzo zmę­czeni. O dwu­na­stej będzie pogrzeb, to może pani łaska­wie przyj­dzie o pół do dzie­wią­tej…

– Dobrze, pro­szę pani. A pie­czywo położę na ganku w torebce. Tu nikt nie ruszy – dodała. – Można by nawet pie­nią­dze poło­żyć i rok by leżały.

– No to świet­nie!

– Do widze­nia pań­stwu.

Ski­nęła im głową, zdjęła far­tuch, znik­nęła na chwilę w kuchni, poja­wiła się znowu, bez far­tucha, wzięła z wie­szaka wielki męski czarny para­sol i ruszyła ku drzwiom. Zatrzy­mała się z ręką na klamce.

– W piecu kuchen­nym jest pod­pałka uło­żona, a węgiel stoi w wia­derku, jakby pani chciała teraz zupę i mięso odgrzać. Star­czy tylko pod­pa­lić zapałkę, bo drzewo suche.

– Dzię­kuję bar­dzo…

Drzwi zamknęły się za nią. Zostali sami.

Rozdział 2. Ktoś mu położył kwiaty na piersi…

Roz­dział 2

Ktoś mu poło­żył kwiaty na piersi…

Przez chwilę stali pośrodku przed­po­koju, mil­cząc.

– Jak tu dziw­nie – powie­działa dziew­czyna cicho. – Jeste­śmy sami w obcym domu, w gości­nie u czło­wieka, który umarł… I ta kobieta. Jakaś nie­sa­mo­wita.

– Nie­sa­mo­wita? – Roze­śmiał się. – To porządny, pro­sty czło­wiek. Chyba była bar­dzo przy­wią­zana do stryja. Ten nota­riusz ma słusz­ność. Teraz bie­daczka na pewno myśli tylko o tym, czy ją zatrzy­mamy. Ludzie w jej wieku trak­tują każdą poważną zmianę jak kata­klizm.

– Naprawdę chciał­byś ją zatrzy­mać?

Wzru­szył ramio­nami.

– Sam nie wiem jesz­cze, czego bym chciał. Na pewno chciał­bym umyć się tro­chę i zmie­nić koszulę. A potem rozej­rzymy się tro­chę. W końcu wszystko, co wiemy, wiemy z listów stryja.

Zaj­rzał do kuchni i wszedł, zdej­mu­jąc mary­narkę. Dziew­czyna weszła za nim. Kiedy mył się, pry­cha­jąc, pod zle­wem, a potem wycie­rał lnia­nym ręcz­ni­kiem, który ozdo­biony był wyha­fto­wa­nym napi­sem: „Dobra gospo­dyni dom przy­jem­nym czyni” i naj­wy­raź­niej słu­żył do wycie­ra­nia garn­ków, zer­k­nęła kolejno do wszyst­kich sza­fek i schow­ków kuchen­nych, stwier­dza­jąc z satys­fak­cją, że pano­wała tu ide­alna czy­stość.

– No, ulżyło mi! – powie­dział, wcią­ga­jąc na powrót koszulę. – Póź­niej się prze­biorę. Na razie rozej­rzyjmy się i roz­pa­kujmy tro­chę rze­czy.

Wszedł do przed­po­koju, z któ­rego bie­gły w górę drew­niane wąskie schodki na pię­tro. Prócz drzwi wej­ścio­wych i dru­gich, pro­wa­dzą­cych do kuchni, były jesz­cze trze­cie, zamknięte w tej chwili. Naci­snął klamkę, ustą­piły z cichym skrzy­pie­niem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki