Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 500
Data ważności licencji: 1/24/2030
W serii ukazały się ostatnio:
Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi
John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)
Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)
Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie
Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)
Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing w Polsce
Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu
Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej
(wyd. 2 zmienione)
Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium (wyd. 2 rozszerzone)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (wyd. 2)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)
Maciej Czarnecki Dla dobra dziecka. Szwedzki socjal i polscy rodzice
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą (wyd. 2)
Aleksandra Boćkowska Gdynia. Pierwsza w Polsce
Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce (wyd. 2)
Anna Bikont Nie koniec, nie początek. Powojenne wybory polskich Żydów
John McPhee Plac Zgody. Wieczyście neutralna Szwajcaria
Marta Grzywacz Radość Soboty. Archiwum życia i śmierci
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 5)
Paweł Smoleński Trędowate kobiety czyszczą ryż
Marta Wroniszewska Matka bez wyboru. O kobietach, które opuściły swoje dzieci
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe (wyd. 3)
François-Henri Désérable Kruszenie świata. Podróż do Iranu
Martyna M. Wojtkowska W Nowej Zelandii wschodzi słońce. Wojenna tułaczka polskich dzieci
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci (wyd. 2)
Patrick Radden Keefe Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej (wyd. 3)
Thomas Orchowski Pasterzy jest coraz mniej. Reportaż z Krety
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet (wyd. 3)
Linda Polman Karawana kryzysu. Za kulisami przemysłu pomocy humanitarnej (wyd. 4)
Agata Komosa-Styczeń Wyspa niechcianych kobiet
Ilona Wiśniewska Hjem. Na północnych wyspach
W serii ukaże się m. in.:
Tomáš Forro Śpiew syren. W głąb wojennej Ukrainy
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału włoskiego La città dei vivi
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Riccardo De Luca / Anadolu Agency / Getty Images
Copyright © 2020 and 2022 Giulio Einaudi editore s.p.a., Torino
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Tomasz Kwiecień, 2025
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Magdalena Jobko
Korekta Karolina Górniak-Prasnal / d2d.pl, Monika Paduch / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-203-0
Rzym jest jedynym bliskowschodnim miastem, które nie posiada dzielnicy europejskiej.
Francesco Saverio Nitti
Nie przypisujmy kłopotów Rzymu przeludnieniu. Kiedy Rzymian było tylko dwóch, jeden zabił drugiego.
Giulio Andreotti
Był pogodny wtorek 1 marca 2016 roku. Koloseum otwierało podwoje przed turystami spragnionymi widoku najsłynniejszych ruin na świecie. Tysiące ciał zmierzało do kas. Ktoś potykał się o kamienie. Ktoś stawał na palcach, by zmierzyć wzrokiem odległość do Świątyni Wenus. Wokół w ulicznych korkach i psujących się już o dziewiątej rano autobusach wrzało miasto. Wykrzykiwane obelgi wzmacniano wyciągniętymi przez opuszczone szyby ramionami. Na poboczach strażnicy miejscy wypisywali mandaty, których nikt nigdy nie zapłaci.
– Tiaaa… weź się poskarż burmistrzowi! – Bileterka z kasy numer cztery wybuchła szyderczym śmiechem, wywołując wesołość u swoich kolegów.
Starszy holenderski turysta patrzył na nią przez szybę ze zdumieniem. Wymachiwał ściskanymi w pięści dwoma fałszywymi biletami, które przed chwilą sprzedali mu dwaj równie fałszywi pracownicy stanowiska archeologicznego.
Sugestia, by poskarżyć się burmistrzowi, była najczęściej powtarzaną kpiną ostatnich tygodni. Wyszła z urzędów miejskich i rozprzestrzeniła się wśród taksówkarzy, hotelarzy, śmieciarzy i sprzedawców grattachecche[1], do których z braku lepszej alternatywy zwracali się o pomoc turyści po zderzeniu z bezbrzeżną niemocą służb miejskich.
Holender zmarszczył brwi. Czy to możliwe, że prawdziwe służby, takie w oficjalnym mundurze, także sobie z niego kpiły? Za jego plecami dało się słyszeć szmer niezadowolenia.
– Następny!
Holenderski turysta nie ruszył się z miejsca.
Bileterka popatrzyła na niego przeciągle, na jej twarzy pojawił się zimny uśmiech.
– Next one!
Wielu turystów takich jak on spędziło noc w tanich hotelach w dzielnicy Monti albo w obskurnych pensjonatach wokół Porta Maggiore. Zadzierali głowy, podziwiając anioła, by niespodziewanie upaść twarzą na ziemię. Potykali się o worek ze śmieciami, o złamany słup znaku drogowego. Ponad głowami śnieżnobiały marmur, pod nogami szczury. A na szczury polowały mewy. Źle poinformowani na próżno czekali na autobus, aż w końcu ruszali pieszo do Koloseum. Teraz stali w kolejce. Mogliby się złościć na to, jak powoli się przesuwa, ale dech w piersiach zaparło im martwe piękno: niebo nad trawertynowymi łukami, dwutysiącletnie kolumny, bazylika Maksencjusza. W tym przepychu rozbrzmiewała groźba, jakby niewidzialne moce miały zdolność wciągania do królestwa cieni tych, którzy się im sprzeciwili. Samych rzymian ta groźba ni grzała, ni ziębiła.
Kasjerka obsłużyła innego turystę. To samo zrobił jej kolega z sąsiedniego okienka. Tłum był imponujący, ale widzieli już gorsze rzeczy. Nadzwyczajny Jubileusz Miłosierdzia zaczął się źle. Kompletna klapa, pisały wrogie papieżowi gazety. Rok odpuszczenia grzechów, pojednania i sakramentalnej pokuty nie przyciągał do miasta większej liczby pielgrzymów niż turystów szukających libacji, bezkarnej anarchii i zrzucania z siebie wszelkiej odpowiedzialności.
Stary holenderski turysta odszedł od kasy. Ruszył w kierunku piazza dei Cinquecento. Towarzyszył mu młody chłopak. Po chwili zniknęli wśród oleandrów.
– A co to za smród? – zawołała pracownica.
Oczy utkwiła w ekranie, dłoń spoczywała na komputerowej myszy.
Chiński turysta czekał na swoje wejściówki.
Po kliknięciu polecenia „drukuj” bileterka spojrzała na swoją dłoń i wzdrygnęła się. Obok podkładki pod mysz pojawiły się dwie czerwonobrązowe plamy. Kasjerka nie zdążyła mrugnąć, a już były trzy. I cztery.
– O, Madonna!
Chiński turysta się cofnął. Bileterka podskoczyła z przerażenia. Poczuła bliskość tego, co mieszkańcy tego miasta uważają za najgorsze z możliwych doświadczeń: odwiedzin nieszczęścia, które oszczędza wszystkich innych poza nimi samymi. Spojrzała w górę. Z sufitu spadały krople. Wtedy kasjerka zrobiła to, co robi się w Rzymie, gdy krew kapie ze ścian urzędów publicznych. Wezwała przełożonego.
Kilka godzin później zamknięto dwie z czterech kas biletowych w Koloseum.
– To była krew zdechłego szczura – powiedział konserwator zabytków.
– Szczury wchodzą na mury? – zapytał ktoś z tylnych rzędów.
Tłum zachichotał.
Środa, 2 marca. Wprawdzie konferencję prasową zwołano z okazji zakończenia prac renowacyjnych wokół Koloseum, to jeden z reporterów nie omieszkał zapytać, dlaczego przez cały poprzedni dzień dwie kasy były nieczynne.
Konserwator musiał wejść w szczegóły. Wielki szary szczur utknął w suficie nad okienkiem biletowym. Nadział się na wystające zbrojenie, zaczął się szamotać, czym tylko pogorszył sytuację.
– Pracownica zobaczyła krew kapiącą na jej biurko, dlatego na czas deratyzacji musieliśmy zamknąć dwa okienka biletowe.
Szczurzy kryzys trafił na pierwsze strony gazet. Ostatnimi czasy gryzonie masowo wychodziły z kanałów. Szczury w rejonie dworca Termini. Szczury na via Cavour. Szczury rzut beretem od gmachu opery. Przechodziły przez ulicę, nie zważając na samochody. Wbiegały do sklepów z pamiątkami i straszyły turystów.
Gazety donosiły, że w Rzymie żyje ponad sześć milionów szczurów. W Nowym Jorku i Londynie również nie brakowało gryzoni, ale to w Rzymie zostały królami miasta.
– Tak właśnie dzieje się po latach złej administracji – oznajmił pewien urbanista.
– Problemem jest głównie gospodarka odpadami – stwierdził zapytany pracownik firmy dezynsekcyjnej. – Nie zapominajmy, że szczury biesiadują przy stole człowieka.
Gospodarka odpadami w Rzymie była w tragicznej kondycji. Wszędzie walały się śmieci. Śmieciarki jeździły za wolno i za rzadko. Na ulicach zalegały worki pełne odpadków. Sanitariusze ze szpitala Sant’Eugenio (bo szczury biegały również po szpitalach) powiedzieli dziennikarzom, że to absolutny skandal, że przecież tak dalej być nie może, że ten policzek może otrzeźwi miasto. Tak uważało wielu. Jednak niedługo potem nabrali podejrzeń, że sami się jeszcze nie obudzili. Tuż po szczurzym kryzysie cień na stolicę rzuciły skrzydła żarłocznych mew. Rzymianie znów zaczęli kpić.
– Tiaaa, no pewnie… weź się poskarż burmistrzowi!
Szyderstwo tym bardziej udane, że w Rzymie nie było burmistrza. Miasto w tym okresie miało zarząd komisaryczny. Dochodzenie sądowe, które dziennikarze nazwali Mafia capitale albo Mondo di mezzo – Stołeczna Mafia albo Świat Środka, wywróciło wszystko do góry nogami. Pod sąd trafili miejscy asesorzy, konsultanci, notable, szefowie wydziałów, urzędnicy państwowi, zawodowi załatwiacze i kombinatorzy, przedsiębiorcy i pospolici przestępcy. I wisienka na torcie: był to czas, kiedy w Rzymie rezydowało dwóch papieży.
W momentach podobnego zamieszania rzymianie, wierni starożytnej tradycji, zwykli patrzeć w niebo i czekać na znak. Ale był rok 2016 i szukanie w chmurach tajnego kodu zakrawało na jeszcze jedno oszustwo.
W piątek 4 marca popełniono morderstwo.
Następnego dnia nad Rzymem przeszła ulewa.
W niedzielę 6 marca, po solidnie przepracowanym tygodniu, Mario Angelucci usiadł na kanapie, by pooglądać telewizję.
Był pięćdziesięcioczteroletnim szczupłym i łysiejącym mężczyzną. Pracował w jednej z lokalnych rozgłośni radiowych. Doświadczenie nauczyło go wrażliwości na głosy innych ludzi. Kiedy siedział w studiu przed konsolą, nie musiał podążać za tokiem myślenia mówiącego: z wyprzedzeniem wyczuwał koniec wypowiedzi, zbliżał palec do czarnego przycisku i reklama ruszała pół sekundy po tym, jak gość przestawał mówić.
Zmienił kanał. Westchnął. Poprawił się na poduszkach. Niepokój wzbudziło w nim coś, co dotarło do niego chwilę wcześniej. Nie zwrócił szczególnej uwagi na słowa, ale wiedział, że to było coś ważnego. Wiadomość usłyszał na kanale Rai Uno. Prezenter mówił o dwudziestoletnim mężczyźnie barbarzyńsko zamordowanym w mieszkaniu na obrzeżach Rzymu.
Kamera pokazywała sylwetkę pomarańczowego budynku na tle późnozimowych drzew. Mario Angelucci szeroko otworzył oczy. Morderstwo popełniono w Rzymie, a on był z Rzymu. Wydarzyło się to między Collatino i Colli Aniene, czyli tam, gdzie właśnie się znajdował. Ale telewizor pokazywał z zewnątrz to samo okno, które on mógłby teraz otworzyć od środka, gdyby tylko wstał i do niego podszedł. Angelucciego ogarnęło jedno z najdziwniejszych uczuć w życiu. Jakby przyglądał mu się Bóg. A co zwykle się dzieje, gdy Bóg szeroko otwiera na ciebie swoje Oko?
– Via Igino Giordani 2.
Na dowód tego, że nie oszalał, prezenterka telewizyjna podała właśnie jego adres. Mario Angelucci zerwał się na równe nogi. Popędził w głąb korytarza. Serce waliło mu w piersi. Jego syn miał dwadzieścia jeden lat, ostatni raz widział go poprzedniego wieczoru, on i żona pożegnali go, gdy wychodził z domu, i nie słyszeli, jak wraca. Sobota wieczór. Ten dzień tygodnia, kiedy dzieci wpadają w kłopoty.
Mario Angelucci dobiegł na koniec korytarza. Otworzył szeroko drzwi. Uderzyło go w nozdrza nieświeże powietrze. Potem zobaczył wnętrze. Ręczniki, komiksy, zwinięte skarpetki, rolka papieru toaletowego. Zobaczył rozgrzebaną na łóżku pościel, w której wszystko mogło się wydarzyć, a w niej nieobyczajnie chrapiące metr dziewięćdziesiąt jego syna.
Tydzień później, gdy całe Włochy mówiły o morderstwie, Mario Angelucci opowiadał kolegom w pracy o tym, co przeżył.
– Chłopaki, to było gorsze niż atak paniki. Miałem przed oczami taki film, że to się w pale nie mieści.
Koledzy z radia zapytali, skąd się u niego wzięło przeczucie, że to jego syn był zamieszany w tę historię.
– Sam nie potrafię tego wyjaśnić.
Gazety podały, że morderstwo popełniono w mieszkaniu na dziesiątym piętrze.
– Znałeś właścicieli? – zapytał Angelucciego jeden z kolegów.
– „Dzień dobry” i „dobry wieczór”, nic więcej – odpowiedział.
– Ale kiedy spanikowałeś, to myślałeś, że twój syn jest ofiarą czy mordercą?
– Jeśli o mnie chodzi – odpowiedział mężczyzna – równie dobrze mogło być jedno albo drugie. W tym mieście wszystko może się zdarzyć.
I wtedy Angelucci, którego szczupła twarz i zaciśnięte usta zazwyczaj sprawiały, że wyglądał dość surowo, rozpromienił się w szerokim uśmiechu. Ulga. Ulga kogoś oszczędzonego, zignorowanego, ponieważ nikt z góry nie wie, na kogo spojrzy Oko, i choć tragedie spotykają tylko jednego na stu tysięcy, to przecież ten jeden nieszczęśnik musi istnieć: to na nim iluzja, że pewne rzeczy nigdy nas nie spotkają, rozbija się w drobny mak po to, by mogła trwać u pozostałych.
W niedzielę 6 marca o godzinie 13.30 Mario Angelucci wiedział, że jego rodzina jest bezpieczna.
Kilka godzin później, po drugiej stronie miasta, mecenas Andrea Florita odebrał telefon. Florita, czterdziestoczterolatek, był szczupły, miał żywe, inteligentne spojrzenie i podobnie jak wielu kolegów kancelarię w dzielnicy Prati, po prawej stronie rzeki. Bo w tym mieście władza i cuda równomiernie rozkładały się na dwóch brzegach Tybru. Po prawej Fori Imperiali, Kwirynał, siedziba rządu. Po przeciwnej – sądy, telewizja państwowa, Kaplica Sykstyńska.
Tę niedzielę Florita spędził z synem.
– Mój syn jest mały. Kiedy z nim jestem, staram się nie włączać telewizora. Kiedy odebrałem telefon, nie miałem pojęcia, co się stało.
W słuchawce usłyszał męski głos.
– Dzień dobry, dottor Florita, nazywam się Giuseppe Varani. Mój syn został zamordowany.
Dopiero późnym wieczorem Florita zdał sobie sprawę, że stał się pełnomocnikiem oskarżyciela posiłkowego w jednym z najgłośniejszych procesów ostatnich lat. Po rozmowie z Giuseppem Varanim, wracając do domu, spotkał na ulicy znajomego. Ten zapytał go, co sądzi o morderstwie, zanim adwokat zdążył mu powiedzieć, kim jest jego nowy klient.
Wszyscy chcieli znać opinie na temat morderstwa. A przede wszystkim chcieli wypowiedzieć swoje zdanie. W ciągu kilku godzin wydarzenie stało się głównym tematem rozmów w Rzymie. Dyskutowali o nim taksówkarze na Termini, barmani na piazza Bologna, grupy znajomych w dzielnicach Monti i Testaccio. Nie wspominając o tym, co działo się w ich domach. Ojcowie kłócili się z synami. Żony ostrzegały mężów przed konsekwencjami zbyt swobodnego lub przeciwnie, zbyt surowego wychowania.
– Czytałeś?
– Słyszałeś?
– Widziałeś, co się stało?
Horror na peryferiach Rzymu. Po wielogodzinnych torturach w mieszkaniu na Collatino został zamordowany dwudziestotrzyletni chłopak. Zbrodnia wydaje się pozbawiona motywu.
Dziennik „La Repubblica”, 6 marca 2016 roku
W sobotę 5 marca kilka minut po siódmej rano Manuel Foffo wyszedł z domu.
Był umówiony z matką, swoim bratem Robertem i dziadkami ze strony matki. To nie był miły dzień. Zmarł wujek Rodolfo. Najpierw mieli jechać do Polikliniki Gemelli, gdzie wystawiono zwłoki, a następnie do Bagnoli del Trigno, miasteczka w regionie Molise, skąd pochodził wujek i gdzie miał się odbyć pogrzeb.
Rodolfo był bratem pani Danieli, matki Manuela i Roberta. Zmarł na raka w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat. W nocy ze środy na czwartek pani Daniela czuwała przy nim w szpitalu. Jej syn Roberto odebrał ją o wpół do trzeciej nad ranem i odwiózł do domu. Weszła do środka, usiadła w kuchni i została tam przez dłuższą chwilę, milcząca i samotna. Potem poszła spać. Kilka godzin później zadzwonił telefon. To był Roberto. Stan wujka Rodolfa, jak powiedział, nagle się pogorszył.
Pani Daniela poszukała butów, włożyła płaszcz i poszła do swoich wiekowych rodziców, którzy mieszkali w bloku naprzeciwko. Trzeba było ich przygotować. Tego samego wieczoru będzie zmuszona przekonać się na własnej skórze, że dla matki nie ma znaczenia, czy jest przygotowana, czy nie – nic nie złagodzi bólu po stracie dziecka.
Manuel stał pod blokiem. Był postawnym młodym mężczyzną z zakolami. Jego zarost świadczył o niezdecydowaniu: zbyt gęsty na kozią bródkę, zbyt rzadki na brodę z prawdziwego zdarzenia. Sprawiał wrażenie starszego niż te dwadzieścia dziewięć lat, które miał skończyć pod koniec miesiąca. I chociaż tego ranka prezentował się okropnie – twarz miał opuchniętą, oczy podkrążone – pierwszą rzeczą, na którą zwróciła uwagę matka, były jego spodnie. Para jasnych, podartych dżinsów. Niezbyt odpowiedni strój na pogrzeb. Ale powody, dla których matki uważają wybory swoich dzieci za nieodpowiednie, potrafią być zadziwiające.
– Powiedziałam mu, żeby się przebrał, bo w Bagnoli jest zimno – powiedziała kobieta karabinierom.
Manuel skinął głową, wszedł do bloku i kilka minut później wrócił w innych spodniach. Nadal w dżinsach, ale przynajmniej bez dziur.
– Nie wiem, czy przebrał się w swoim mieszkaniu, czy u mnie. Jego czyste ubrania trzymam u siebie.
Mieszkanie pani Danieli znajdowało się na dziewiątym piętrze. Mieszkanie Manuela – na dziesiątym. Matka miała klucze do domu syna, co jakiś czas przychodziła, by posprzątać. Zdarzało się to zwłaszcza wtedy, gdy Manuel planował „spotkać się z koleżanką”. Naturalnie przychodzili do niego także koledzy. Matka zawsze była skora do wyręczania syna w codziennych obowiązkach. Sprzątała pokoje. Polerowała podłogi. Manuel nienawidził tych czynności. Nie miał nawet pralki. To matka zajmowała się jego brudnymi ubraniami.
Pani Daniela spojrzała na zegarek. Wkrótce przyjedzie Roberto, wsiądą do samochodu, zostawią za sobą drzewa, klomby, kościół i potężny pomarańczowy blok, w którym, o czym nie wiedział jeszcze nikt poza Manuelem, kryło się coś, co na zawsze zmieni ich życie.
Kiedyś na dziewiątym piętrze mieszkała cała rodzina Foffo – matka, ojciec i dwaj synowie. Kiedy Roberto skończył osiemnaście lat, uzyskał przywilej korzystania z mieszkania piętro wyżej. Kilka lat później małżeństwo rodziców się rozpadło. Ojciec, Valter, opuścił dom. Potem wyprowadził się Roberto. Ożenił się, miał dwójkę dzieci. Na górę przeniósł się Manuel.
Valter był właścicielem kilku restauracji na Collatino. Dodatkowo prowadził znaną w okolicy agencję obsługi kierowców[2], Roberto pracował razem z ojcem. Nie było łatwo. We Włoszech, jeśli człowiek nie urodził się bogaty, prowadzenie działalności gospodarczej oznacza życie w ciągłym stresie. Nie śpi się w nocy. Wystarczy jeden zły ruch, by splajtować. Ale Valter Foffo nie splajtował. Ojciec i syn ciężko pracowali, nie zniechęcały ich trudności, a ilekroć mieli możliwość, nie rezygnowali z przyjemności życia. Dobrze się ubierali. Wozili się wypasionymi samochodami.
O godzinie 7.30 Roberto Foffo przyjechał na via Igino Giordani. Zaparkował. Pani Daniela i dziadkowie zajęli miejsca z tyłu auta, Manuel usiadł z przodu obok brata i ruszyli. Pół godziny później przekroczyli Tyber w okolicach Tor di Quinto, rzeka w tym miejscu jest mroczna i płynie powoli.
Roberto prowadził w skupieniu. Manuel walczył z sennością. Bracia. Jest coś niezręcznego, gdy patrzy się na nich siedzących obok siebie. Różnica wieku to jedno, ale bywa też, że choć są tej samej krwi, można dostrzec przepaść między zwycięzcami i tymi, którzy przegrywają bitwę życia.
Roberto był starszy od Manuela o cztery lata, studia ukończył na LUISS[3], pracę magisterską pisał z ubezpieczeń. Pracował. Miał rodzinę. Manuel był zaś wolnym słuchaczem na wydziale prawa, miał nieuporządkowane życie miłosne, nie bardzo było wiadomo, czym się właściwie zajmuje. Roberto zabrał ich wszystkich, by mogli oddać ostatni hołd zmarłemu krewnemu, i nawet w tym prozaicznym zajęciu – prowadzeniu samochodu – brat nie mógł go zastąpić. Manuelowi odebrano prawo jazdy za jazdę pod wpływem. Oprócz alkoholu, w jego krwi znaleziono ślady xanaxu i rivotrilu. Ale kto dziś nie zażywa benzodiazepin?
Naprawdę śliskim tematem była praca.
– A ty czym się zajmujesz w życiu?
Rzym jest takim miastem, które w niektórych kwestiach toleruje wymijające odpowiedzi. Jednak po przekroczeniu pewnej granicy życzliwa wyrozumiałość zamienia się w kpinę. I tak Manuel zapytany o swoje życie zawodowe mógł poczuć, że trzeba udzielić odpowiedzi nieco na wyrost.
– Mam kilka punktów restauracyjnych, które prowadzę razem z rodziną. Ponadto pracuję nad pewnymi projektami cyfrowymi. Rozkręcam start-up.
Kiedy to samo pytanie o brata zadawano Robertowi, odpowiadał:
– Manuel przychodzi do restauracji, żeby coś zjeść. Jest entuzjastą marketingu, dużo czyta, od czasu do czasu próbuje podsunąć nam jakieś pomysły, ale tak naprawdę nie wykonuje żadnej pracy.
Valter z kolei mówił o młodszym synu, podkreślając jego cechy charakteru.
– Grzeczny, skromny i powściągliwy chłopak. W szkole nigdy nie wdawał się w bójki.
Zdaniem ojca Manuel był „bardzo inteligentny”, prowadził „uporządkowane” życie, był spragniony kultury („potrafi kupić dwie książki i przeczytać obie w jedną noc”), ale wykazywał niewielkie zainteresowanie agencją obsługi kierowców, która zagwarantowałaby mu utrzymanie na przyszłość („Próbowałem go zatrudnić tak samo jak Roberta. Nie udało się”). Chłopak z pasją uczęszczał na kursy marketingowe i komputerowe („pieniądze na kursy dostaje ode mnie”), a w ostatnich miesiącach rzeczywiście intensywnie pracował nad start-upem. Był to projekt dla Włoskiego Narodowego Komitetu Olimpijskiego; gdyby się udało – twierdził Valter – „mogło być to punktem zwrotnym w jego życiu”. Jednak, dodawał mężczyzna, „nie wyszło”.
Mogło być punktem zwrotnym. Nie wyszło.
Kiedy ojcowie mówią o synach w taki sposób, intencja nigdy nie jest jasna – czy chcą chwalić, ganić, czy też poddać ich tej bezlitosnej formie upokarzania, jaką jest chwalenie ponad miarę.
Jednak najdziwniejsze stwierdzenie na temat Manuela wypowiedziała jego matka:
– Manuel nie mówi mi, czy chodzi do restauracji do pracy, czy tylko żeby zjeść. Nie wiem nawet, jakie dokładnie są jego relacje z ojcem.
U końca via della Pineta Sacchetti pojawiła się gigantyczna sylwetka Polikliniki Gemelli.
Roberto zaparkował. Cała piątka wysiadła z samochodu i weszła do środka szpitalnego kompleksu.
Manuel powłóczył nogami, czuł na sobie spojrzenie brata. Dwa dni wcześniej o godzinie, która dla Roberto mogła być siódmą rano, a dla Manuela absolutnie dowolnym punktem na szalonej osi czasu, starszy brat otrzymał szalonego esemesa. W wiadomości Manuel zapraszał go do siebie. Jako zachętę proponował osobę transpłciową i kokainę.
„Ciao, Roberto, dołączysz do nas? Spotkałem transa i białą damę”.
Wiadomość była dziwna nie tylko w treści, ale też z uwagi na dobór słów. Roberto nie mógł wykluczyć, że Manuel od czasu do czasu wciągał kreskę, uważał za mało prawdopodobne, aby obracał się w towarzystwie osób transpłciowych, ale jednego był pewien: jego brat nigdy nie użyłby takiego slangu. Czy to naprawdę on napisał? Może spędzał noc z jakimś próżniakiem i postanowili się zabawić kosztem ludzi, którzy następnego dnia musieli wcześnie wstać i iść do pracy? Robili sobie z niego jaja? Zdenerwowany Roberto zadzwonił do Manuela, nawrzeszczał, a potem wysłał do wszystkich diabłów, nie dając mu szansy na wytłumaczenie.
Także pani Daniela opowiedziała o dziwacznym incydencie z dnia poprzedniego. Manuel zadzwonił do niej około 21.30.
– Słuchaj mamo, za kwadrans przyjdę z kolegą po kluczyki od samochodu.
Zdenerwowała się tym, że Manuel chciał uczynić ją wspólniczką w łamaniu prawa. I co to w ogóle był za kolega?
– Żadnych kluczy nie dostaniesz – odpowiedziała.
Zmarł wujek Rodolfo, miała dość zmartwień.
– W każdym razie – powiedziała pani Daniela karabinierom – prośba syna wydała mi się tak absurdalna, że uznałam to za niemądry, ale nieszkodliwy żart.
Pani Daniela pozostała nieugięta, Manuel nie nalegał.
Wchodzącemu do sali pogrzebowej Manuelowi towarzyszyły surowe spojrzenie Roberta i rozgrzeszający wzrok matki. „Rozgrzeszać” to jednak wciąż „osądzać”. Zgarbione plecy świadczą o walce, jaką w pewnych momentach życia toczymy, by nie pozwolić, by nasza tożsamość – lub to, co za nią uważamy – została przytłoczona fałszywą opinią, jaką mają o nas inni.
Manuel przecisnął się przez krewnych i zbliżył do trumny wuja. Stojąc nieruchomo przy zwłokach, postanowił, że do wieczora podejmie decyzję. Wiedzieć. Wiedzieć, gdy inni nie wiedzieli. To było nowe uczucie. Manuel wiedział wtedy, kiedy matka kazała mu zmienić spodnie, wiedział w samochodzie, siedząc obok brata, wiedział teraz w sali pogrzebowej. Wiedział to, czego inni nie potrafili sobie nawet wyobrazić. Przyzwyczajony do uginania się pod decyzjami innych, teraz to on mógł decydować. Kilka słów. Wystarczyło je wypowiedzieć, by wywrócić ich życie do góry nogami.
Jednak po wyjściu ze szpitala Manuel milczał. Zmęczony i zdezorientowany poszedł za Robertem do samochodu. Poczekali na matkę oraz dziadków i ruszyli dalej.
Pogrzeb zaplanowano na wczesne popołudnie. Auto wjechało na via Flaminia. Jakieś sto kilometrów dalej, przy zjeździe na San Vittore, byli umówieni z Valterem. Jego relacje z panią Danielą były napięte, batalia sądowa między nimi wciąż trwała. Mimo to Valter zdecydował się wziąć udział w pogrzebie byłego szwagra.
Na horyzoncie zbierały się ciężkie deszczowe chmury. Minęli stację metra Torre Spaccata i Cinecittà. Po obu stronach drogi ciągnęły się pola. Manuel zasnął.
– Ustąp miejsca dziadkowi, będzie wygodniej.
Brat obudził go po godzinie. Manuel usłyszał świergot ptaków. Zatrzymali się na stacji benzynowej. Kilka minut później przyjechał ojciec. Patrzyli, jak parkuje, jak wysiada, stawia stopy na asfalcie. Wystarczyło, że Valter Foffo się pojawił, by skupiła się na nim cała uwaga rodziny. Manuel zwolnił przedni fotel dla dziadka i przesiadł się do samochodu ojca.
Gdy tylko zajął miejsce, przeszedł go dreszcz. Między niektórymi ojcami i synami atmosfera potrafi zgęstnieć nawet wtedy, kiedy nic się nie stało, a co dopiero, gdy jeden czuje, że drugi traktuje go bez szacunku. W tym przypadku to ojciec miał żal do syna. Manuel myślał, że wie dlaczego. Valter bez słowa uruchomił silnik.
Chwilę później samochód wyjechał na drogę. Ojciec co jakiś czas spoglądał na Manuela, a potem zerkał na swoją fryzurę w lusterku wstecznym. Był przystojnym sześćdziesięciolatkiem. Śnieżnobiałe włosy, mięsiste usta, nos godny starożytnego konsula. Tego dnia miał na sobie czarną marynarkę, białą koszulę, krawat w paski i ciemne spodnie. Patrząc na niego, tak zadbanego i eleganckiego, trudno było uwierzyć, jak bardzo był zestresowany. Praca nie dawała mu spokoju, a rodzina nie ułatwiała życia.
W końcu otworzył usta.
– Powiesz mi, co się stało?
Valter opowiadał o swoim młodszym synu jako chłopaku powściągliwym i niezdolnym do kłamstwa. Ale to, co w oczach postronnych miało się malować jako cnota, nabierało innego znaczenia, kiedy ojciec spotykał się z Manuelem sam na sam. Szczerość mogła być oznaką słabości, powściągliwość – niechęci.
– Można wiedzieć, co się z tobą działo?
Próbował się skontaktować z synem przez cały poprzedni dzień. Telefon za telefonem, żadnej odpowiedzi. Typowe. Wydzwaniał do syna, żeby wyświadczyć mu przysługę – miał zapłacić ratę za jeden z licznych kursów, na które Manuel uczęszczał, i potrzebował danych do przelewu.
Manuel milczał. Miał podpuchnięte oczy. Nie umknęło to uwadze ojca; gdy zobaczył go na stacji benzynowej, od razu zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Chłopak był dziwny. Osoba, która zdaniem Manuela rozumiała go najgorzej ze wszystkich ludzi na świecie, była również jedyną, która się domyśliła, że tego dnia jego syn może mieć więcej kłopotów poza śmiercią wuja.
– Odpowiesz? Cały dzień do ciebie wydzwaniałem. Dlaczego nie odbierałeś?
Manuel obiecał sobie, że podejmie decyzję do wieczora, ale ojciec, kiedy atakował go pytaniami, potrafił wyrwać mu słowa z ust.
– No więc co takiego robiłeś? Upiłeś się? Manuel!
– Tato, byłem na kokainie.
Minęli mleczarnię, potem firmę produkującą markizy. Niewielki gaj topolowy stał samotnie wśród pól, pieszczony popołudniowym światłem. Valter otrząsnął się z otępienia, w jakie wprawiły go słowa syna.
– Jak to na kokainie! – Był wściekły. – Tak nisko upadłeś?
Banalne zwroty bywają w niektórych przypadkach pomocne.
– Tato, prawdę mówiąc, upadłem jeszcze niżej.
Valter był zdezorientowany. Z jego ust wyszło naprawdę naiwne pytanie:
– A co może być gorszego od kokainy?
– Zabiliśmy człowieka.
Samochód jedzie dalej. Minął stację benzynową, wiadukt, potem pojawił się billboard zachęcający okolicznych przedsiębiorców do wykupienia powierzchni reklamowej.
– Co znaczy zabiliśmy?
Valter był oszołomiony, osłupiały, nie dowierzał, czuł, że coś puchnie mu w żołądku, ale otrzymany cios nie powstrzymał go od instynktownego szukania dróg ucieczki. Liczba mnoga. Obecność innej osoby mogła pomniejszyć, jeśli nie wykluczyć, odpowiedzialność jego syna. Poczuł gwałtowne bicie serca. Szukając jakiegoś punktu oparcia w tym zamieszaniu, w tej plątaninie, w tym całym absurdzie, który wsysał go z coraz większą siłą, pomyślał o zabójstwie za kierownicą. Manuel pił. Znów to zrobił. Pomimo tego, że odebrano mu prawo jazdy, prowadził na podwójnym gazie. O, to właśnie się stało. Manuel zrobił coś durnego. Pod warunkiem, że to on prowadził.
– Tato, nie było żadnego wypadku.
– Więc jak ten ktoś został zabity?
– Myślę, że przez pchnięcia nożem. I uderzenia młotkiem.
Valter popatrzył uważnie na drogę, żeby się upewnić, że wciąż się tam znajduje, że jest przytomny, na tej samej planecie, na której obudził się rano. Usłyszał swój własny głos pytający Manuela o imię wspólnika.
– Ma na imię Marco. Widziałem go tylko kilka razy w życiu.
– Kiedy to się stało?
– Nie pamiętam. Dwa, cztery, pięć dni temu.
Dwa, cztery, pięć dni temu?
Jak mógł tego nie wiedzieć? Czy jest jeszcze jakakolwiek nadzieja, że to tylko idiotyczny żart? Niektórzy synowie uważają, że zostali zranieni, a nawet nieodwracalnie poszkodowani przez zachowania, które ojcowie stosują wyłącznie w celu uczynienia z nich mężczyzn. Czy była to absurdalna zemsta? Czy Manuel wyssał to wszystko z palca, by ukarać ojca za winy, o jakie nawet psycholog (do którego kiedyś wysłał go Valter) by go nie posądził? Zapytał syna o imię ofiary.
– Nie wiem – odpowiedział Manuel. Miał łzy w oczach.
Wtedy Valter zapytał, gdzie znajduje się osoba, którą syn, jak twierdzi, zabił.
To akurat Manuel wiedział.
– W domu – wyjaśnił. Ciało było w jego mieszkaniu przy via Igino Giordani.
Roberto Foffo usłyszał dzwonek swojego telefonu komórkowego. Spojrzał na wyświetlacz, dzwonił jadący przed nimi ojciec. Znajdowali się już tylko kilka kilometrów przed Bagnoli del Trigno.
– Roberto, proszę, zatrzymaj się.
Valter Foffo miał zmieniony głos. Roberto się rozłączył i zobaczył, że ojciec zwalnia, a następnie zatrzymuje się na poboczu.
– Co się dzieje? – zapytała pani Daniela.
Posłuszny kodowi, którym on i ojciec porozumiewali się bez słów, Roberto nic nie powiedział. Zatrzymał samochód i wysiadł. Dołączył do Valtera czekającego przy drodze.
Ojciec skinął na niego, by oddalili się od pojazdów. Kiedy upewnił się, że nikt ich nie słyszy, rzekł:
– Mamy trupa w domu.
– Co? – Roberto otworzył szeroko oczy.
Starając się zachować spokój, Valter spróbował streścić sytuację. Powiedział o niezidentyfikowanych zwłokach, które mogą znajdować się w mieszkaniu przy via Igino Giordani, i zasugerował, że powinni jak najszybciej wrócić do Rzymu, a następnie dodał, że być może to ofiara morderstwa. Na koniec ujawnił tożsamość domniemanego zabójcy.
Roberto po raz pierwszy poczuł ulgę.
– Tato – powiedział – przecież Manuel plecie bzdury.
Młodszy brat chodził na terapię. Cierpiał na wahania nastroju. To prowadziło Roberta do przekonania, że Manuel mógł oskarżać się o morderstwo, którego nie popełnił.
– Zobaczysz, że to nieprawda. Kto wie, co tam naprawdę się stało…
Valter był coraz bardziej zdenerwowany. Jeśli już naprawdę trzeba wspominać o dziwactwach Manuela, powiedział, to należy się skupić na najbardziej osobliwym ze wszystkich.
– Pamiętaj, że twój brat zawsze mówi prawdę.
Wskazał na zaparkowany samochód i Manuela, który stał bezczynnie kilka kroków od przydrożnej barierki.
– Idź z nim porozmawiać – powiedział do Roberta.
Kiedy ten wrócił do ojca, miał już inny wyraz twarzy. Był blady i spięty.
– Tato – powiedział – chyba naprawdę coś się stało.
W świecie, który uważamy za zbudowany na racjonalnych fundamentach, trudno uwierzyć, że słowo ma swoją magiczną moc. A jednak kilka prostych zdań wypowiedzianych przez Manuela sprawiło, że obaj mężczyźni znaleźli się w samym środku koszmaru. Byli dwieście kilometrów od domu. W każdej chwili mógł ich minąć karawan ze zwłokami wuja. Wiał zimny wiatr. Manuel właśnie przyznał się do popełnienia morderstwa. A kilka kroków dalej, niczego nieświadomi, czekali dziadek, babcia i matka rzekomego mordercy.
Od tego momentu wspomnienia pani Danieli stają się coraz bardziej mgliste. Czekając w zatoczce postojowej, zdała sobie sprawę, że dzieje się coś niepokojącego. Z drugiej strony prawda – która zostanie jej wyjawiona wieczorem – zacznie działać wstecz, zniekształcając szczegóły, korodując pamięć i następstwa wydarzeń.
– Pamiętam tylko, że jak już dojechaliśmy do miasteczka, to weszłam do kościoła – zeznała karabinierom. – Nie wiem, czy oni też weszli. To znaczy Valter i moi synowie. W pewnym momencie Roberto powiedział: Mamo, zostaniemy tu przez chwilę, ale potem musimy wracać do Rzymu. Bardzo mi przykro. Byłam oszołomiona. Nie rozumiałam, dlaczego mają wracać, myślałam, że przynajmniej na cmentarz pójdą. A tu nic.
Nie było mowy o tym, by wtajemniczać panią Danielę. Po mszy Valter podszedł do kuzynów byłej żony, wręczył im kluczyki do swojego samochodu i poprosił, by odwieźli ją do domu. Powiedział, że pojawił się nagły kłopot i muszą szybko się nim zająć. Niespodziewana sytuacja. Następnie ojciec, Manuel i Roberto wsiedli do samochodu starszego brata i odjechali. Półtorej godziny drogą krajową, potem autostradą. Roberto wciskał pedał gazu. Przed nimi, skąpany w strugach deszczu, znajdował się Rzym.
Gdy wszystko wydaje się stracone, wciąż jeszcze można zadzwonić do adwokata.
Michele Andreano prowadził trzy dobrze prosperujące kancelarie, jedną w Mediolanie, drugą w Rzymie, trzecią w Ankonie. Miał pięćdziesiąt lat, urodził się w Foggii i ukończył prawo upadłościowe w Bolonii. Jego klientami były głównie przedsiębiorstwa z branży stalowej i obuwniczej. Były też osoby prywatne wojujące z fiskusem. Byli wreszcie oskarżeni o bardzo poważne przestępstwa, budzący obrzydzenie pomieszane z ciekawością, które od zawsze czujemy wobec fantastycznych stworzeń. Potwory.
W tę sobotę Andreano przebywał w Ankonie, gdzie pracował nad sprawą Boettchera. Wczesnym popołudniem odebrał telefon od Valtera Foffo. Panowie się znali.
– Halo, Valter, jak się masz? – powiedział, nie odrywając wzroku od dokumentów procesowych. To była głośna sprawa.
Alexander Boettcher był trzydziestodwuletnim brokerem z Mediolanu. Wraz ze swoją kochanką został oskarżony o zaatakowanie kwasem jej kilku byłych chłopaków. Dziewczyna nazywała się Martina Levato, miała dwadzieścia cztery lata i robiła magisterium na prestiżowym Uniwersytecie Handlowym im. Luigiego Bocconiego w Mediolanie. Według prokuratury para organizowała zasadzki, kierując się „katartycznym lękiem”. Wymazanie żrącym kwasem twarzy mężczyzn, którzy w przeszłości uprawiali seks z Martiną, miało przywrócić jej pierwotną czystość.
– Alex chciał, aby Martina dała mu listę wszystkich mężczyzn, z którymi spała – zeznał jeden ze świadków.
To, że dwoje młodych ludzi zdolnych do poruszania się w skomplikowanym świecie funduszy inwestycyjnych i algorytmów finansowych zachowało się niczym średniowieczni inkwizytorzy, rozpaliło ciekawość opinii publicznej. Martina kazała sobie wyciąć na policzku literę A, jak Alex, a jego pełne imię wytatuować na piersi, by przypominała szkarłatną literę współczesnej Hester Prynne, łączącą dawne piętno cudzołóstwa z typową dla XXI wieku potrzebą znalezienia się w centrum uwagi. Jakimi ludźmi byli oskarżeni? Czy cierpieli na poważne choroby psychiczne? A może byli potworami?
– Potwory nie istnieją – mówił Andreano dziennikarzom. – Tworzymy je sami, żeby odciążyć nasze sumienie.
Kiedy mecenas pojawiał się w telewizji, pierwszą rzeczą, na którą zwracano uwagę, była jego sylwetka. Wyglądał jak rugbysta. Wysoki, postawny, ale nie ociężały. Zaczynał mówić i można go było sobie wyobrazić, jak biegnie do bramki, trzymając pod pachą teczkę pełną wniosków o zwolnienie z aresztu.
W tamtym czasie Andreano często pojawiał się na ekranie. Rytm pracy miał imponujący. Pracował w domu. Pracował w samochodzie. Pracował w restauracji. Pracował na wakacjach. Można było sobie wyobrazić, że dopinał szczegóły procesu nawet przez sen.
– Michele, posłuchaj, mam problem.
– Jakiego rodzaju problem?
– Stało się coś bardzo poważnego. Musisz przyjechać do Rzymu.
– Do Rzymu? Kiedy?
– Teraz. Musisz przyjechać teraz. Jesteśmy w moim biurze przy via Verdinois.
Michele Andreano westchnął. Oderwał wzrok od papierów procesowych.
– Valter, słuchaj, pracuję. Próbuję zrozumieć, czy przypadkiem…
– Chodzi o Manuela.
– Twojego Manuela? – Andreano był zaskoczony.
– Tak.
– W porządku, Valter, daj mi chwilę. Zobaczę, co mogę zrobić.
Rozłączył się. Nie wiedział, co myśleć. Miał rzucić wszystko i jechać do Rzymu? Przecież była sobota po południu, sądy otwierano dopiero w poniedziałek. Wielu klientów zasypywało go pilnymi sprawami, które okazywały się wcale nie aż tak naglące i były możliwe do załatwienia w zupełnie normalnym trybie. Andreano wstał, obliczył czas potrzebny na dotarcie do Rzymu, rozmowę z Valterem i powrót do Ankony. Westchnął. Stał jeszcze przez chwilę i rozmyślał. Potem coś go tknęło. Ponownie chwycił za telefon. Tym razem nie powodowała nim niechęć do podróży, ale złe przeczucie.
– Valter – zaczął, gdy tylko usłyszał głos mężczyzny – możesz mi wyjaśnić, co się do cholery stało?
– Michele, coś gorszego niż kwas…
– Wtedy zrozumiałem, że chodzi o morderstwo.
W miesiącach, które miały nadejść, podczas rozmów z przyjaciółmi i znajomymi Andreano będzie opowiadał, że dokładnie w tym momencie zdał sobie sprawę, że stało się coś strasznego. Oto bronisz Alexa Boettchera, kogoś, kto nie schodzi z pierwszych stron gazet, kogoś, kto przechwalając się w obecności koleżanki, sam siebie nazywa diabłem, a tu niespodziewanie, kilka dni przed rozprawą, dzwoni do ciebie inny klient, przedsiębiorca, tobie się wydaje, że co najwyżej ma jakieś problemy z urzędami, a on powierza ci sprawę swojego syna, która w ciągu kilku godzin okaże się znacznie bardziej spektakularna, sensacyjna i bez porównania potworniejsza i która zawładnie ludzką wyobraźnią z siłą nieporównywalną z niczym, co widziałeś wcześniej.
Andreano po raz drugi tego dnia pożegnał się z Valterem Foffo. Zaraz potem zadzwonił do kierowcy (tak, miał swojego kierowcę) i poprosił, aby ten zawiózł go do Rzymu.
Kierowca mocno wciskał pedał gazu. Im bliżej było do Morza Tyrreńskiego, tym robiło się chłodniej. Niebo pociemniało. Wzdłuż drogi pojawiły się pierwsze krzewy jałowca. Zmiana scenerii, dotąd powolna i równomierna, przyspieszyła, gdy dotarli do Rzymu. Ogromna miejska sieć zamknięta w pierścieniu obwodnicy była czarną dziurą zdolną zaburzyć wszelki ład. Roślinność umierała i odradzała się – jeszcze dziksza – w zależności od tego, czy oko napotykało miejskie delirium, czy pustą przestrzeń, dwie rzymskie specjalności. Wściekłe i wygłodniałe mewy kołowały w powietrzu i atakowały wysypiska śmieci. W nocy, przyciągane przez reflektory mające dodać splendoru pomnikom historii, wirowały wokół zabytków i było w tym tańcu coś makabrycznego. Rzym to w ogóle osobna opowieść. W deszczu był niczym tyrada szaleńca, która, jak nierzadko się zdarza, zawierała przebłyski prawdy.
Andreano zobaczył blokowiska Collatino. Jaskrawe światła stopu przed nimi zapowiadały gigantyczny korek. Samochód zwolnił, roztrąbiły się klaksony. Z rur wydechowych powoli unosiły się spaliny. Coraz gęstsza ulewa odbierała kształty pojazdom i domom.
Deszcz padający w Londynie czy Paryżu to demonstracja tego, jak nowoczesne miasto może przekształcić się w statek wycieczkowy: z jego eleganckiego, lśniącego mosiądzem wnętrza można spokojnie patrzeć na wzburzone morze i popijać herbatę. Deszcz w Rzymie przypomina wszystkim, że współczesność to zaledwie mgnienie oka w nieskończoności. Kiedy w Rzymie pada, woda wybija ze studzienek kanalizacyjnych, ruch uliczny dotyka paraliż, łamią się i spadają gałęzie drzew. Na via Cassia para starców zostaje przygnieciona przez wiatę przystankową. W tym momencie z ratusza dobiega pierwszy apel do mieszkańców: „Nie wychodźcie z domów!”. Ale Rzymianie dawno już z nich wyszli. Od mostu Mulwijskiego po Garbatellę ulice zamieniają się w czarniawe strumienie porywające ze sobą zaparkowane skutery. Autobusy zatrzymują się lub zostają przekierowane na inne trasy. Stacje metra, niczym żarówki z wybrakowanej serii, przestają działać jedna po drugiej. Samochody strażackie wyjeżdżają z pordzewiałych zajezdni tylko po to, by zaraz utknąć między samochodami.
Miasto zdaje się zapadać i odsłaniać kawałek siebie z przeszłości. A potem jeszcze wcześniejsze, jeszcze starsze miasto. Stary Portyk Argonautów przed Ołtarzem Ojczyzny. Amfiteatr Kaliguli, nieistniejący od wieków, w miejscu, gdzie dziś wznosi się Palazzo Borghese. Gdyby deszcz miał jeszcze padać, można by było pójść o zakład, że ponownie zawładną tym miejscem antyczni bogowie. Ale w Rzymie chodzi o coś jeszcze innego. Wszystkie inne miasta, prędzej czy później, zostaną zniszczone przez deszcz. Niech się nie łudzą Londyn czy Paryż. Nazwijcie to deszczem. Nazwijcie to wojną lub głodem. Nazwijcie to po prostu pogodą. Każdy wie, że koniec świata nadejdzie. Ale wiedza w człowieku to kruchy zasób. Mieszkańcy Rzymu świadomość rzeczy ostatecznych mają we krwi. Poczucie to jest w nich tak wrośnięte, że nie rodzi już żadnej refleksji. Dla tych, co tu mieszkają, koniec świata już się wydarzył, deszcz co najwyżej może zirytować, kiedy napada do kieliszka z winem, które w mieście pije się bez przerwy.
Michele Andreano pojawił się w biurze przy via Verdinois, gdy było już ciemno. W środku czekał na niego Valter z synami. Agencja obsługi kierowców zamieniła się w schronienie przed klęską żywiołową. Valter był zdenerwowany, Roberto miał minę kogoś, kto bezskutecznie próbuje pogodzić się z rzeczywistością, ale to na Manuelu skupiła się uwaga prawnika.
– Manuel wyglądał na kompletnie naćpanego.
Czy to możliwe, że rodzina chłopaka niczego wcześniej nie zauważyła? Trzeba było podejrzenia o morderstwo, aby ze swego iluzorycznego zamknięcia na cztery spusty wyszła na jaw naga rzeczywistość – dzieci bezwstydnie kłamią, a rodzice odwracają wzrok od tych źle ukrytych kłamstw.
Valter opowiedział Andreanowi, jak wyglądała sytuacja. Podróż do Molise. Wyznanie Manuela. Wspólnik, o którym nikt nic nie wiedział. I najważniejsze: ciało.
Mieszkanie Manuela znajdowało się blisko miejsca, w którym się zebrali, wystarczyło dziesięć minut, by sprawdzić, czy Manuel mówił prawdę. Ale nie mogli jeszcze tego zrobić, powiedział adwokat, musieli najpierw zadzwonić po karabinierów.
Andreano przypomniał sobie, że kilka razy jadł z Manuelem kolację. Przy tych okazjach Manuel był bardzo cichy, podtrzymywał rozmowę tylko do momentu, w którym milczenie byłoby niegrzeczne, ale poza tym się nie otwierał. Trudno powiedzieć, co to był za typ. Pomimo pasji do informatyki nie miał konta w mediach społecznościowych. Właśnie w związku z jego działaniem w sieci spotkał się na kolacji z Andreano: Manuel pracował nad aplikacją o nazwie My Player, która miała pozwolić profesjonalnym klubom piłkarskim na znalezienie w czasie rzeczywistym najbardziej obiecujących młodych talentów rozproszonych po całym świecie. Gdyby taki program się pojawił, kto nie chciałby z niego skorzystać? Manuel, pełen rezerwy, ale też determinacji, był przekonany, że ma niesamowitą intuicję, czuł, że jest blisko czegoś wielkiego. Jak to bywa z tego typu pomysłami, obawiał się też, że ktoś może mu go ukraść. Dlatego właśnie zwrócił się do Andreana z prośbą o konsultację prawną.
Kiedy Valter streścił, co się stało, prawnik spojrzał na Manuela.
– Słuchaj – zagadnął – może porozmawiamy w cztery oczy?
Chłopak skinął głową, co można było zinterpretować jako zgodę. Wyglądał przy tym tak, jakby mu ulżyło.
– Dobrze – powiedział Andreano – zostawcie nas samych.
Valter i Roberto opuścili pokój. Manuel poprosił o papierosa. Adwokat mu go podał, chłopak zaciągnął się głęboko, jakby przyjmował tlen po ciężkim bezdechu.
– Wyjaśnisz mi, co się stało? – zapytał prawnik.
Manuel rozłożył ręce, które od kilku godzin mogły być rękami mordercy, ale wyglądały jak ręce chłopca, który nie potrafi pościelić sobie łóżka.
– Narobiliśmy syfu.
– Kto narobił?
– Ja i mój przyjaciel.
– Przyjaciel. Jak się nazywa?
– Marco Prato. Nie do końca przyjaciel.
– Więc kto?
– Taki jeden. Poznałem go w sylwestra.
Minęło kilka sekund ciszy.
– Ta osoba, którą zabiliście. Kto to jest?
– Nie wiem.
– Nie wiesz?
– Nie wiem.
– A dlaczego go zabiliście?
– Nie wiem. Powody mogą być różne. Albo w ogóle ich nie było.
Manuel miał zatkany nos i zmieniony głos. Wydawał się zdezorientowany. Może próbował uporządkować myśli i odnaleźć się w tym, co zwykliśmy nazywać rzeczywistością, podczas gdy jakaś jego część wciąż pozostawała uwięziona w innym wymiarze, w wydarzeniach minionego dnia, które w tej chwili jawiły się jako koszmar. Może zaczął podejrzewać, że ten zły sen i wydarzenia poprzedniego dnia były jednym i tym samym. Może szamotał się na granicy rzeczywistości i złudzenia, jak rozbitek to zanurzający się, to wypływający na powierzchnię. Ale nie kłamał.
Manuel stanowczo twierdził, że zabił człowieka, ale jednocześnie opisywał siebie jako osobę bezwolną, która działała pod przemożnym wpływem jakiejś siły wyższej.
– Słuchaj, Manuel – powiedział Andreano – musisz podjąć decyzję. Masz mi powiedzieć, czy chcesz się oddać w ręce władz, czy nie. Bo jeśli chcesz się oddać, to zadzwonię po karabinierów. A jeśli nie, to muszę wstać i stąd odejść, bo inaczej zostanę oskarżony o współudział.
– Chcę.
Manuel powiedział to takim tonem, jakby nie czekał na nic innego.
Dnia 05/03/2016 o godzinie 18.30 na naszym posterunku odebrano telefon z Centrali w Rzymie, informujący, że przy via Verdinois 6 znajduje się osoba, przedstawiająca się jako adwokat Andreano Michele i prosi o interwencję, ponieważ jego klient, Foffo Manuel, przyznał się do prawdopodobnego popełnienia zabójstwa.
Karabinierzy Andrea Zaino i Alessio Gisolfi
Posterunek przy via Prenestina, Rzym
Andreano zakończył rozmowę z karabinierami. Spojrzał na Manuela. Pozostało tylko czekać. Z zewnątrz dobiegał szum deszczu. Stali nieruchomo i nasłuchiwali. Do tego dźwięku dołączył jeszcze jeden. Stopa Manuela stukająca o podłogę. Chłopak był zdenerwowany. Minęło piętnaście minut i nikt nie przyjeżdżał. W Rzymie, kiedy pada deszcz, ludzie nie ustępują miejsca, nawet gdy słyszą syreny karabinierów. Mijały kolejne minuty.
Manuel westchnął głębiej, po czym poderwał się z miejsca.
Andreano zmarszczył brwi. Chłopak patrzył na niego z wyrazem twarzy, którego prawnik nie potrafił rozszyfrować.
– Dasz mi jeszcze jednego papierosa?
Manuel odpalił, odwrócił się plecami do adwokata i bez słowa wyszedł z pokoju, po kilku krokach chwycił za klamkę drzwi wejściowych i wyszedł z agencji, by wypalić papierosa na deszczu i wietrze. Andreano odprowadził go zaniepokojonym wzrokiem, po czym stracił go z oczu.
A jeśli będzie próbował uciec? A jeśli zdecydował się uciec teraz, po tym, jak prawnik wezwał karabinierów i wpakował ich wszystkich w niewyobrażalne kłopoty?
– Zaraz pójdę im coś powiedzieć – burczał mężczyzna, wygrzebując się z pościeli.
– Co za wychowanie – wymamrotała jego żona leżąca z głową zakopaną w poduszkach.
Na piątym piętrze hotelu San Giusto mieszkańcy jednego z pokojów próbowali zasnąć. Odtwarzana w sąsiednim lokalu numer 65 piosenka, obsesyjnie i całymi godzinami, dudniła im w głowach. Kończyła się i zaczynała od nowa. Ściany tłumiły nieco dźwięk, ale głos wokalistki był wyraźny.
Mężczyzna wstał. Jego żona odwróciła się na bok. Włożył kapcie, zapalił światło w poszukiwaniu okularów, zgasił światło, przeszedł przez pokój i chwycił za klamkę. Wyszedł na korytarz w poszukiwaniu sprawiedliwości.
Dzień wcześniej przyjechali do Rzymu z Treviso. On był lekarzem. W poniedziałek miał wziąć udział w konferencji w dzielnicy EUR. Razem z żoną postanowili zafundować sobie weekend w stolicy. Nigdy wcześniej ich wybór nie okazał się tak nietrafiony. Nie byli w Rzymie od lat, nie wyobrażali sobie, że mogą zastać miasto w tak opłakanym stanie. Ludzie na ulicach byli po prostu nienormalni. Kierowcy zachowywali się jak potencjalni mordercy, ale i piesi nie byli lepsi. Na piazza della Madonna dei Monti byli świadkami obrzydliwej sceny. W pobliżu fontanny mewa pożerała zdechłą mysz. Otworzyła dziobem jej brzuch i grzebała we wnętrznościach. Mała dziewczynka zaczęła szarpać matkę: „Mamusiu, mamusiu, mysz!”. Dziecko wyglądało na bardzo przejęte. Kobieta zatrzymała się i spojrzała na córkę, jakby jej nie poznawała. Następnie, używając wolnej ręki, wymierzyła jej donośny policzek, który być może zawierał w sobie filozofię miasta: „Po co wrzeszczysz, idiotko, przecież to nie ty jesteś martwa!”.
Mężczyzna zapukał do drzwi numer sześćdziesiąt pięć. Pokój zajmował niejaki Marco Prato, ale mężczyzna nie mógł o tym wiedzieć. Odczekał jeszcze kilka sekund, ale po drugiej stronie drzwi, poza odtwarzaną w nieskończoność piosenką, nic się nie działo. Mężczyzna postanowił zaprotestować w recepcji.
Podczas jazdy windą przypomniał sobie tytuł utworu. Ciao amore, ciao Luigiego Tenco w interpretacji Dalidy.
– Hej, popatrz!
Karabinierzy dostrzegli w lusterku sylwetkę mężczyzny. Rozmyta przez deszcz postać biegła za radiowozem, wymachując rękami. Radiowóz zwolnił. Mężczyzna dobiegł do samochodu, jeden z karabinierów opuścił szybę.
– Dobry wieczór.
Mężczyzna powiedział, że nazywa się Valter Foffo.
– Nawet nie zwróciliście uwagi, że minęliście biuro.
Było mokro, w ciągu ostatnich minut rozszalała się burza. Trudno było dostrzec, co człowiek ma przed samym nosem, a co dopiero rozpoznać numer budynku.
– Chodźcie ze mną – poprosił mężczyzna.
Prowadzeni przez Valtera karabinierzy weszli do biura. Mecenas Andreano podszedł do nich, wyciągając rękę na powitanie. Potem pojawił się dobrze ubrany młody mężczyzna. Przedstawił się jako Roberto Foffo. W końcu karabinierzy zobaczyli Manuela. Chłopak nie uciekł. Nawet nie miał takiego zamiaru. Gdy tak stał obok Roberta, trudno było określić stopień ich pokrewieństwa. Roberto nie zaniedbywał najmniejszego szczegółu swojego wyglądu. Manuel był cały zmięty. Karabinierzy zapytali, czy to on popełnił morderstwo, do którego zostali wezwani. Manuel przytaknął. Zapytali go, czy działał sam. Manuel powtórzył, że działał wspólnie z przyjacielem, który nazywa się Marco Prato. Następnie karabinierzy zadali pytanie, na które Manuel nie potrafił odpowiedzieć ani ojcu, ani swojemu prawnikowi. Po raz trzeci powtórzył:
– Nie wiem, jak się nazywa osoba, którą zabiliśmy.
Karabinierzy poprosili Manuela o telefon komórkowy. Oddał go bez wahania. Poprosili go o kod odblokowujący. Przekazał im go. Następnie poprosili o klucze do mieszkania, które Manuel również im dał. Przyszedł czas na najtrudniejsze. Jeden z karabinierów wyjął kajdanki. Manuel spojrzał na metalowe bransoletki, po czym potulnie wyciągnął nadgarstki. Karabinierzy oficjalnie poinformowali adwokata, że chłopak jest zatrzymany.
MF: W przyszły czwartek, jeśli możesz, nie planuj niczego. Zadzwonię za kilka dni.
MP: OK:)
MF: Super.
MP: Jak mam się ubrać?
Wymiana wiadomości na WhatsAppie między Manuelem Foffo i Marco Prato nieco ponad miesiąc wcześniej
Żaden człowiek nie dorasta do tragedii, które go spotykają. Istoty ludzkie są niedokładne. Tragedie zaś niepowtarzalne i doskonałe, za każdym razem wydają się wyrzeźbione rękami jakiegoś boga. Poczucie komizmu wynika z tej dysproporcji.
Karabinierzy zaparkowali przed blokiem z numerem dwa przy via Igino Giordani. Potężny budynek stał w deszczowym mroku. Obok niego wznosiły się dwa identyczne bloki. Patrząc nieopodal z lotu ptaka, dałoby się zobaczyć gigantyczny czarny prostokąt. Rosły tam buki, cierniste krzewy, dzikie kwiaty, a pod nimi leżała największa nekropolia cesarstwa rzymskiego. Obszar ten miał się stać parkiem archeologicznym, ale projekt utknął w martwym punkcie z powodu niekończącej się serii problemów biurokratycznych. Niedaleko miejsca, gdzie od ponad dwóch tysiącleci ziemia przykrywała kolumbaria i szkielety, znajdowały się boiska, trafiki, małe sklepy i wielkie bloki.
Karabinierzy poprosili Valtera, aby zaprowadził ich do mieszkania Manuela. Dołączył do nich mecenas Andreano. Roberto został na parterze. Manuel siedział zamknięty w radiowozie.
Wjechali na dziesiąte piętro. Valter wskazał na drzwi.
– To tutaj? – zapytał karabinier. Mężczyzna skinął głową. Karabinier wsunął do zamka klucz, który dał mu Manuel. Drzwi się nie otworzyły.
– Zamknięte.
Niektórzy z obecnych poczuli dreszcz niepokoju połączony z nieśmiałą nadzieją.
Drzwi były zamknięte od wewnątrz, to nie zgadzało się z zeznaniami Manuela. Była to pierwsza rozbieżność, a więc mogły się pojawić kolejne. Karabinierzy zaczęli wyważać zamek.
– Czekajcie. – Jeden z nich usłyszał jakiś dźwięk z drugiej strony. Znieruchomieli w oczekiwaniu. Nic się nie wydarzyło. Wznowili majstrowanie przy zamku.
– Stójcie! Stójcie!
Tym razem wszyscy usłyszeli. Po chwili ktoś zacząłporuszać czymś po drugiej stronie drzwi. Karabinierzy drgnęli, Michele Andreano i Valter Foffo spojrzeli po sobie, a serca podeszły im do gardeł. To nie był sen. Ktoś był w mieszkaniu i ten ktoś żył!
– Niewiele brakowało, a zaczęlibyśmy się ściskać, skakać i krzyczeć z radości – wspominał Andreano.
Nie było jasne, na jakiej podstawie uwierzyli, że ofiara wciąż żyje. Rozumując na chłodno, za tymi drzwiami mógł się znajdować ktokolwiek. Na przykład wspólnik Manuela, ten cały Marco Prato, o którym nic jeszcze nie wiedziano. Tej hipotezy nawet nie wzięli pod uwagę. Ranny, może nawet poważnie, ale żywy. Musiał tam być ten chłopak, którego Manuel rzekomo zabił. Tak pomyśleli wszyscy. Biedak zdołał doczołgać się do drzwi i teraz desperacko próbował się wyzwolić.
– Szybko! Pospieszcie się!
Michele Andreano został wysłany po karetkę. Karabinierzy ponownie zaczęli wyważać drzwi. Valter pobiegł do Roberta, gotowy przekazać mu niewiarygodną wiadomość.
Wszystko trwało kilka minut i mimo najszczerszych wysiłków trudno sobie wyobrazić całą tę scenę bez poczucia diabolicznego komizmu.
Zaklęcie przełamał Roberto Foffo. Choć kilka godzin wcześniej nazwał brata mitomanem, wyglądało na to, że wraz z upływem czasu zmienił zdanie. Kiedy Valter opowiedział mu, co się dzieje na górze, Roberto zapytał:
– Tato, a ty jesteś pewien, że wskazałeś karabinierom właściwe mieszkanie?
Bardziej okrutne od tragedii, która nas dotknęła, jest chwilowe złudzenie, że udało się nam jej uniknąć. Kiedy drzwi w końcu się otworzyły, zdumienie wojskowych było równie wielkie, jak zaskoczenie osoby stojącej po drugiej stronie. Starsza pani, właścicielka mieszkania, przekonana, że odpiera atak złodziei, stanęła twarzą w twarz z dwoma młodymi karabinierami.
– Dzień dobry, czy to mieszkanie Manuela Foffo?
– Nie – odpowiedziała kobieta – pomyliliście się.
Roberto odświeżył pamięć ojca. Kilka minut później stanęli przed właściwymi drzwiami.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1]Grattachecca (czyt. grattakekka, l. mn. grattachecche), typowy dla rzymskiej ulicy orzeźwiający napój podobny do sorbetu czy granity, ale przyrządzany inaczej, ze świeżo kruszonego lodu polanego syropem lub sokiem owocowym (wszystkie przypisy pochodzą do tłumacza).
[2] Wł. agenzia pratiche automobilistiche – prywatne biuro załatwiające wszelkie formalności związane z posiadaniem samochodu, np. odnawianie prawa jazdy, dowodu rejestracyjnego, opłaty, zmiany właścicielskie itp. Korzystanie z takiego biura nie jest obowiązkowe, wszystko można załatwiać przy okienkach właściwych urzędów, ale wielu Włochów woli sobie oszczędzić kontaktu z państwową biurokracją i zleca pośrednictwo specjaliście. Takich biur jest w całych Włoszech około ośmiu tysięcy.
[3]LUISS – Libera Università Internazionale delle Scienze Sociali – Wolny Międzynarodowy Uniwersytet Nauk Społecznych, który od lat jest w trójce najlepszych prywatnych uczelni wyższych w Italii.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I