Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czym jest moreška?
Który region nazywany jest „ogrodem Chorwacji”?
Dlaczego w Zagrzebiu najłatwiej zakochać się w sierpniu?
Chorwacja to od wielu lat jeden z ulubionych wakacyjnych kierunków Polaków. Malownicze krajobrazy, bliskość gór i morza, a do tego obietnica ciągłego słońca stały się symbolem idealnych wakacji. Wydaje nam się, że to kraj, o którym wiemy już wszystko. Okazuje się jednak, że najciekawsze jest w nim to, co ukryte.
Patrycja Chajęcka opowiada o miastach, które w sezonie są zaludnione po brzegi, a w innych miesiącach świecą pustkami. O wyspach, z których każda ma do opowiedzenia unikatową historię. O tym, że to kraj niecierpliwych kierowców, spontanicznych spotkań i niespiesznych spacerów deptakami tętniącymi życiem. Autorka podąża nieoczywistymi ścieżkami, opisując perełki modernistycznej architektury, piękno chorwackich cmentarzy czy wielobarwny świat street artu. Dzięki tej książce dowiesz się, jaka naprawdę jest Chorwacja. Przygotuj się na niezapomnianą podróż!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wiemy, że wiele podróży zaczyna się w domu, w zaciszu wygodnego fotela z książką w dłoni. Dlatego stworzyliśmy serię podróżniczą, w której dzielimy się osobistymi opowieściami o miejscach bliskich i dalekich. Wydajemy książki pełne lokalnych smaków i niezapomnianych zapachów. Przybliżamy kulturę, język i historię danego kraju. Poruszamy tematy zaangażowane społecznie i politycznie, a jednocześnie pokazujemy codzienne życie mieszkańców oraz niezwykłe miejsca, których nie znajdziecie w przewodnikach.
Dzięki naszym książkom każdy dzień jest podróżą.
W SERII PODRÓŻNICZEJ WYDAWNICTWA POZNAŃSKIEGO DOTYCHCZAS UKAZAŁY SIĘ:
Natalia Kołaczek I cóż, że o Szwecji
Anna Kurek Szczęśliwy jak łosoś. O Norwegii i Norwegach
Maciej Brencz Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc
Magdalena Genow Bułgaria. Złoto i rakija
Aleksandra Michta-Juntunen Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki
Mikołaj Buczak Sobremesa. Spotkajmy się w Hiszpanii
Agnieszka Kamińska Szwajcaria. Podróż przez raj wymyślony
Agnieszka Krawczyk Rumunia. Albastru, ciorba i wino
Damian Hadaś Alaska. Przystanek na krańcu świata
Katarzyna Łoza, Ukraina. Soroczka i kiszone arbuzy
Izabela Nowek, Albania. W szponach czarnego orła
Sylwia Izabela Schab, Dania. Tu mieszka spokój
Zuzanna Cichocka, Słowenia. Mały kraj wielkich odległości
Łukasz Grzesiczak, Słowacja. Apacze, kosmos i haluszki
Cathy Yandell, Francja. Radość życia, przełożyła Dorota Malina
Justyna Mleczak, Macedonia Północna. W rytmie oro
Kinga Piotrowiak-Junkiert, Węgry. W objęciach Dunaju
Marta Dziok-Kaczyńska, Anglia. Czas na herbatę
WSTĘP. POCHWAŁA PRZYPADKU
Chorwacja przydarzyła mi się przypadkiem. Kiedy już dawno nie powinnam była studiować, bo rozsądek podpowiadał, że nie mam na to czasu, postanowiłam na przekór wszystkiemu skończyć trzeci kierunek. I jakby to samo w sobie nie dość komplikowało moje życie, zdecydowałam się na ostatnim roku wyjechać na Erasmusa. Miała być Lublana. Zielona, niewielka i czarująca. W przydziale przypadł mi jednak Zagrzeb. Szary, ponury i kompletnie nieciekawy. Nawet przez chwilę się zastanawiałam, czy w ogóle jechać.
Po raz pierwszy trafiłam tam późną zimą 2016 roku na mniej więcej pięć miesięcy. Było słonecznie i w porównaniu z Polską przyjemnie ciepło. Powoli zaczynałam się przekonywać, że wyjazd nie był złym pomysłem. Ostatecznie potrzebowałam dwóch, może trzech tygodni, żeby polubić Zagrzeb. Niedługo po pierwszej wizycie przyjechałam na trzy dni, ale niechcący zostałam dwa tygodnie, bezwstydnie ignorując pytania moich bliskich o datę powrotu. Potem było jeszcze jedno półroczne stypendium i jedno roczne na studiach doktoranckich, aż w końcu postanowiłam pisać doktorat o Zagrzebiu, zapominając, że powinnam skończyć ten, który już dużo wcześniej zaczęłam. Od tamtej pory częściej jestem w stolicy Chorwacji niż w Polsce, w czym pomogła mi pandemia, przenosząc życie zawodowe do świata wirtualnego i udowadniając, jak wiele można zrobić online.
Relacja łącząca mnie z Zagrzebiem i Chorwacją niewiele ma wspólnego z miłością od pierwszego wejrzenia. Chorwacja nie jest krajem, który łatwo kochać. Bez trudu można się nim zauroczyć, bo Adriatyk potrafi uwieść niemal każdego, ale piękne widoki to trochę za mało, żeby chcieć zostać na dłużej. Zwłaszcza gdy od morza dzielą cię co najmniej dwie godziny drogi. Uczucie, jakim darzę dziś Chorwację, nie jest bezgraniczne i ślepe. Ten drugi dom boli i czasem uwiera tak samo jak pierwszy. Choć tak naprawdę trochę już nie wiem, który jest pierwszym, a który drugim.
Moja cierpliwość do Zagrzebia i Chorwacji kończy się w tramwajach, które ślimaczą się niemożliwie, więc bardziej opłaca się iść, niż czekać, aż któryś łaskawie dopełznie do celu. Kończy się na światłach na ulicy Vukovarskiej, gdzie stojąc, pewnie zdążyłabym odmówić dziesięć zdrowasiek, gdyby tylko wchodziło to w zakres moich zainteresowań. Kończy się w sklepowych kolejkach lub w urzędach. Moja sympatia kończy się też po spotkaniu z kierowcami, którzy sprawiają wrażenie, jakby chcieli zabić każdego rowerzystę (pieszego, który ma czelność przechodzić na ich zielonym warunkowym, zresztą też). Kończy się na widok cen książek, których już nawet nie przeliczam na złotówki, bo odezwałby się wtedy rozsądek, nakazujący lepiej się zastanowić, czy dany tytuł jest mi niezbędny do życia. Dwadzieścia euro za powieść brzmi lepiej niż osiemdziesiąt parę złotych, ale i tak oznacza, że obiadku nie będzie. Kończy się w zetknięciu z moim ulubionym tematem, czyli zagrzebskimi kłopotami z odpadami komunalnymi. Nabieram głębokiego przekonania, że Zagrzeb kiedyś zasypią śmieci. Zresztą już prawie zasypały, gdy na początku 2023 roku zastrajkowały służby komunalne. Wychodzi więc na to, że Edo Popović – chorwacki pisarz, jeden z założycieli popularnego pod koniec lat osiemdziesiątych pisma literackiego „Quorum” – miał rację w swoich prozatorskich wizjach przyszłości stolicy. Nic dziwnego, że literat posłał miasto do diabła i zamieszkał na wsi. Moja cierpliwość kończy się wreszcie, gdy słucham Andreja Plenkovicia, premiera Chorwacji, lub gdy uświadamiam sobie, że kraj ten w kwestiach związanych z aborcją zmierza w kierunku Polski. Tę zresztą stawiają sobie za wzór klęczący raz w miesiącu na zagrzebskim placu Bana Josipa Jelačicia mężczyźni, którzy – jak dumnie twierdzą – modlą się o godność kobiet. Właśnie w imię tej godności popierają zakaz aborcji i ograniczają rolę kobiety do bycia matką oraz żoną.
Trudno pozostać obojętnym wobec piękna chorwackich wysp
Słoneczny dzień w Zagrzebiu
Mimo wszystko jednak nie bardzo umiem sobie wyobrazić życie bez Chorwacji, bez niedzielnych wizyt na pchlim targu na Britancu albo na Hreliciu, spacerów na Dolac lub Trešnjevkę po świeże owoce i warzywa, smaku czekolady Doriny i wmawiania sobie, że Cedevita, uwielbiany przez Chorwatów napój w proszku, zawiera nie tylko ogromne ilości cukru, lecz także witaminy, więc na pewno jest zdrowy. Bez tego poczucia, że nie muszę planować kawy ze znajomymi z miesięcznym wyprzedzeniem, bo tu jakoś się udaje pielęgnować spontaniczność. Bez perspektywy, że morze, choć trochę daleko, wciąż jest blisko, a góry widzę w zasadzie z okna mieszkania. Pogoda też robi swoje. Nawet w Zagrzebiu, w listopadzie i grudniu, z reguły ponurych oraz mglistych, słońce świeci częściej niż w Polsce.
Książka jest moim spojrzeniem na niektóre tematy związane z Chorwacją. Oczywiście nie wszystkie ważne kwestie udało mi się w niej poruszyć, ale może jeszcze kiedyś będzie ku temu okazja.
WYSPY
Różnorodność
Każda wyspa ma do opowiedzenia inną historię. Pag, którego krajobraz w dużej części przypomina powierzchnię Księżyca, opowiada o doskonałych serach owczych i soli morskiej, a także, choć niechętnie, o piekle, jakie zgotowali Serbom, Żydom i chorwackim antyfaszystom ustasze w znajdujących się na jego obszarze obozach Slana i Metajna. O okrutnej przeszłości przypomina również pozbawiony roślinności Goli otok (dosł. Naga Wyspa), na który Josip Broz Tito zsyłał więźniów politycznych, a potem kryminalistów. Snutą przez wyspę opowieść wypełnia ciężka praca w kamieniołomach. Chciałabym, żeby mówiła także o tym, jak to jest, gdy piekło zamienia się w atrakcję turystyczną. Wyspa Galešnjak wnosi nieco miłości i nadziei w tę ponurą rzeczywistość – w końcu kształt serca, jaki przybrała, do czegoś zobowiązuje. Brač opowiada o swojej najpiękniejszej plaży Zlatni rat, której ułożenie zmienia się w zależności od kierunku wiatru i prądów morskich, oraz chwali się, że bez niego znajdujący się w Splicie pałac Dioklecjana nigdy by nie powstał, ponieważ to on zapewnił budowniczym biały kamień wapienny. Cres mówi o jeziorze Vransko, zaopatrującym w wodę pitną również mieszkańców pobliskiej wyspy Lošinj. Daje też schronienie wielu rybom i ptakom, między innymi sępowi płowemu. Wyspy Briońskie przywołują temat Tity, który miał tam swoją letnią rezydencję i chętnie zapraszał do niej królów, prezydentów oraz hollywoodzkie gwiazdy. Mljet i Lastovo szumią drzewami, jak przystało na najbardziej zalesione chorwackie wyspy.
Historii jest więcej, bo Chorwacja ma 78 wysp, 524 wysepki i 642 wystające z morza skały. Nie wszystkie wyspy są zamieszkane. Najbardziej zaludniony jest Krk, który z lądem łączy żelbetowy most, kiedyś noszący imię Josipa Broza Tity. Jednocześnie Krk zajmuje pierwsze miejsce pod względem wielkości, ale dzielić je musi z Cresem. Najmniejszą zamieszkaną wyspą jest Krapanj[1*], słynący z tradycji połowu gąbek. Nie tylko zresztą najmniejszą, bo także najniższą i znajdującą się najbliżej lądu. Wyspę dzieli od kopna, jak Chorwaci nazywają ląd, jedynie trzysta metrów. Można wskoczyć do wody i samemu przepłynąć tę odległość, ale jeśli nie ma się na to ochoty, co godzinę pływa stateczek. Cała podróż zajmuje dziesięć minut i w sezonie 2025 kosztować powinna półtora euro. Najmniejszą wyspą w ogóle jest Smokvica Vela, leżąca w Parku Narodowym Kornati. Mimo że jest mała i bezludna, ma sporo do zaoferowania. W jej północnej części znajduje się latarnia morska, a w południowej zatoka Lojena z kilkoma domami oraz obiektami gastronomicznymi. Nawiasem mówiąc, Kornati – archipelag położony na południe od Zadaru – oprócz ładnych widoków oferuje także językowe przyjemności, bo jak nie uśmiechnąć się pod nosem na wieść, że jedna z jego wysepek nosi nazwę Babina Guzica (dosł. Babcina Pupa), a nieco dalej leżą Prduša Vela i Prduša Mala[2*], a także Svršata Vela i Svršata Mala[3*]? Językowych radości Chorwacja dostarcza zresztą o wiele więcej.
Krk, Cres, Brač, Hvar, Pag, Korčula, Dugi otok, Mljet, Rab, Vis, Lošinj, Pašman, Šolta, Ugljan, Lastovo to tylko kilka światów do odkrycia. Kusi mnie czasem, żeby skakać z wyspy na wyspę, nie oglądając się na ląd, lecz uważnie obserwując niebo.
Pola pachnące lawendą
Do położonego na wyspie Hvar miasteczka Stari Grad przypłynęłam w połowie kwietnia. Plan był prosty: trochę popracować, ale i pokręcić się po okolicy. Zdecydowałam się zostać dwa tygodnie, uznając, że to wystarczająco długo, by czegoś się o wyspie dowiedzieć, a przy tym na tyle krótko, by nie przesadzić, zostawić sobie parę miejsc do odkrycia i pytań do zadania na kolejną podróż. W ciągu pierwszego popołudnia w Starim Gradzie zobaczyłam niemal wszystko, co przeciętna turystka zobaczyć zapewne powinna. Niektóre miejsca, takie jak zbudowany w XVI wieku pałac letni Petara Hektorovicia, były jeszcze zamknięte, należało się odrobinę postarać, aby do nich wejść. Właścicielka pokoju, w którym się zatrzymałam, poradziła, żeby w ogóle się tym nie martwić.
– Zadzwoń na podany na tabliczce numer albo powiedz, gdzie chcesz wejść, a coś poradzimy – stwierdziła.
Dzwoniłam. Na ogół pomagało.
Droga od portu do centrum Stariego Gradu to pół godziny spokojnego spaceru. Prowadzi wśród drzew i krzaków, zza których wyłania się morze. Nie wiem, jak bardzo trzeba być opornym na piękno przyrody, żeby się nie zakochać. Zwłaszcza gdy szumią drzewa, z boku wtóruje im morze, a w powietrzu unosi się szalona mieszanka zapachów. O słońcu ogrzewającym twarz nawet nie wspomnę. Mnie wystarczył jeden krótki spacer, by pomyśleć, że nie ma wspanialszego miejsca na Ziemi. Zaczęłam się nawet zastanawiać, jak komuś może w ogóle przyjść do głowy, by stąd uciekać. Moja chwilowa naiwność, podszyta oczarowaniem widokami, przypomniała mi fragment Przewodnika po wyspie Senka Karuzy: „Wyobraźmy sobie, że jesteśmy turystami i przyjechaliśmy na urlop, prosimy naszego gospodarza, by wsiadł z nami do samochodu i pokazał nam wnętrze wyspy [...] Zostawiamy samochód na początku opustoszałej wsi z kamiennymi domami, włazimy na czworakach to tu, to tam i nie rozumiemy, że nieoczekiwany zachwyt i lekkość, jakie odczuwamy, sprawiły zapachy rozmarynu i lawendy, dziwimy się, że ziemia pachnie inaczej niż morze, rozgarniamy rękoma makię i przedzieramy się do pierwszych domów. Na rynku we wsi odkrywamy, że tak naprawdę to było tu miasto, przez głowę zaczynają nam przelatywać niewiarygodne obrazy i, o ile nie jesteśmy poetami, na pewno nie opuszcza nas myśl, że to właśnie tu powinniśmy sobie kupić dom, a może nawet całą wieś. Wszyscy, którzy stąd odeszli, z pewnością zrobili to przez pomyłkę, bez wątpienia błędem jest opuszczenie tego jasnego i czystego kawałka raju [...] Jeśli rzeczywiście nalegamy i uparcie powtarzamy pytanie, znów otrzeźwi nas odpowiedź: jak mi Bóg miły, a toć ludzie kochane poszły tam, gdzie im lepiej będzie”[1].
Karuza pisał o Visie, ale temat wyludnienia dotyczy tak naprawdę każdej z wysp, a także chociażby wiosek położonych w Slawonii, czyli we wschodniej części Chorwacji. Ludzie od stuleci wyjeżdżali z tych terenów w poszukiwaniu lepszych warunków do życia. Na Hvarze symbolem masowej emigracji stały się dwie miejscowości – Malo Grablje oraz Velo Grablje. Pierwsza z nich, zwana wioską duchów, ukryta jest u podnóża skalistego wzgórza i otoczona bujną roślinnością, która pochłania to miejsce od kilkudziesięciu lat. Ostatni mieszkańcy opuścili wieś w latach sześćdziesiątych. Według danych Państwowego Urzędu Statystycznego w 1961 roku mieszkało tam już tylko sześć osób. Dziesięć lat później nie było nikogo. Niektórzy z mieszkańców przenieśli się niżej, do położonej w zatoce miejscowości Milna. Zabrali ze sobą nawet zmarłych i pochowali ich na nowym cmentarzu, o czym informuje tabliczka znajdująca się na starym miejscu pochówków. W tamtym czasie rozwijała się turystyka, a nadmorska Milna pozwalała wykorzystać koniunkturę. Byli też tacy, którzy zdecydowali się całkiem porzucić rodzinne strony i wyjechać za granicę. Przez kilkadziesiąt lat w wiosce nie mieszkał nikt. Dopiero spis ludności z 2021 roku mówi o trzech osobach[2]. Miejscowość wbrew pozorom nie wymarła jednak zupełnie. Latem działa tu tawerna Stori Komin, którą prowadzi Berti Tudor. A jeśli ktoś dysponuje sporym budżetem, może zatrzymać się w niedawno otwartej luksusowej Villi Fulmin. Nie wiem, czy warto, bo to zdecydowanie za wysokie progi na moje możliwości, a potrzeby mam raczej adekwatne do zarobków, ale nie ukrywam, że nieszczególnie pozytywnie nastraja mnie myśl, iż miejsce, z którego kiedyś ludzie uciekali za chlebem, stało się atrakcją dla bogatych.
Gdy zostawimy Malo Grablje z naszej lewej strony i pójdziemy (albo też pojedziemy) dalej w kierunku Stariego Gradu, dotrzemy do wioski – Velo Grablje, skąd na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych również wyjechało wiele osób, ale miejscowość ta nigdy nie opustoszała całkowicie. Według spisu z 2021 roku mieszka tu dwadzieścia osób[3]. O trzynaście więcej niż dziesięć lat wcześniej oraz niemal tyle samo co dwadzieścia lat temu. Masowe migracje, zarówno w pierwszej, jak i drugiej wiosce, swój początek miały jednak o wiele wcześniej, już w latach dwudziestych poprzedniego wieku. Około 1928 roku do ich nasilenia przyczyniła się mszyca zwana filokserą, która zniszczyła winnice będące wówczas podstawą egzystencji mieszkańców obu miejscowości. To wtedy nastąpiła pierwsza masowa emigracja. Do kolejnej, tej z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, doprowadziły władze komunistyczne oraz spadek cen lawendy, na której uprawę przerzucili się mieszkańcy, gdy filoksera zniszczyła im winorośle. Reszty dokonały pożary.
Miejscowi, gdy zapytać ich, dlaczego domy stoją puste, najczęściej opowiadają w zamyśleniu o ciężkich warunkach panujących na wyspach. O trudach życia mieszkańców Dalmacji nie pozwala zapomnieć także pomnik osła[4*] znajdujący się w niewielkiej miejscowości Jelsa. Na tego wiernego, cierpliwego i wszystko znoszącego druha woła się tu tovor lub tovar, a w standardowym języku chorwackim nazywa sie go magarac. Zwierzę stało się symbolem dawnego sposobu życia. Wszak według opowieści ostatni mieszkaniec wioski Malo Grablje opuścił rodzinne strony właśnie na ośle.
Dziś ludzie wyjeżdżają z wysp ze względu na edukację oraz pracę. Wyspy, zwłaszcza te mniejsze, nie zawsze oferują coś więcej poza szkołą podstawową, a czasem i ta jest zamknięta, bo od lat nie ma dzieci. Nic więc dziwnego, że gdy jakaś się otwiera, wszyscy o tym piszą. We wrześniu 2024 roku media obiegła informacja o wznowieniu działalności szkoły na wyspie Kaprije, położonej niedaleko Szybenika i słynącej z braku samochodów – po pięćdziesięciu latach przerwy! Placówkę reaktywowano z powodu jednego pierwszoklasisty, którego rodzicom bardzo zależało, by pobierał nauki w miejscu zamieszkania. Nauczycielka zaś codziennie przypływa z Szybenika.
Stari Grad to najstarsze miasto na wyspie Hvar
Kolejnym powodem emigracji jest chęć znalezienia lepszej pracy. Wyspy oferują głównie tę w turystyce, a przecież nie wszyscy chcą lub mogą wynajmować pokoje, być kelnerami, przewodnikami, kucharzami lub sprzedawcami lawendy i pamiątek. Poza tym to w większości zajęcia sezonowe. Warto być może dodać, że turystyka na Hvarze, a dokładniej w noszącym tę samą nazwę co wyspa miasteczku Hvar, ma bardzo długą tradycję. Jej początków należy szukać w 1868 roku, kiedy to założone zostało Towarzystwo Higieniczne Hvar. Badania wykazały, że panujący na wyspie klimat sprzyja leczeniu chorób układu oddechowego, więc postanowiono to wykorzystać. Pierwszy hotel przeznaczony dla kuracjuszy mieścił się w wynajętym domu i liczył zaledwie trzynaście pokoi. Towarzystwo długo starało się o otwarcie większego ośrodka, ale z powodów finansowych udało się to dopiero w 1899 roku. Nowy hotel w pełni funkcjonalny był cztery lata później. Po wykończeniu obiekt liczył dwadzieścia sześć pokoi, działała w nim nawet kawiarnia, w której goście mogli poczytać gazety (także zagraniczne tytuły), pograć w karty i modny wówczas bilard lub – jeśli zdrowie pozwalało – wpaść na tańce czy koncert. W tamtych czasach przyjeżdżali głównie Austriacy, Węgrzy i Czesi. Po pierwszej wojnie światowej Towarzystwo popadło w długi, sprzedało więc hotel, a po kilku latach ogłosiło koniec działalności. Turystyka zdrowotna przekształciła się w typowo rekreacyjną. W latach dwudziestych poprzedniego wieku stworzono parki, zaprojektowano wybrzeża i kąpieliska, a dwa nowe hotele otworzyły swoje podwoje przed gośćmi[4]. Potem powstała Magistrala Adriatycka i wszystko ruszyło z kopyta. Dziś turyści przybywają na wyspę Hvar zachęcani zapachem lawendy, liczbą słonecznych dni, architekturą i być może także informacjami o tym, jakie gwiazdy już się skusiły, by odwiedzić „lawendowy raj”; są wśród nich między innymi: Brad Pitt, George Clooney, David Beckham, Beyonce, Paris Hilton oraz Bill Gates.
Mnie do odwiedzenia wyspy Hvar przyciągnęła przyroda, trochę też zmusiła książka. W niedzielę wybrałam się do wsi Vrboska. Pieszo, bo wędrówka przez równinę między nią a Starim Gradem brzmiała zachęcająco, poza tym to tylko sześć kilometrów w jedną stronę. Między położonymi na Hvarze miejscowościami kursuje, co prawda, autobus, ale nie jeździ często, przynajmniej poza sezonem. Najtrudniej dostać się z jednego końca wyspy na drugi, czyli z Hvaru do Sućuraju i z powrotem. Równina, o której wspomniałam, w języku chorwackim nazywana Starogradsko polje. To rolniczy krajobraz kulturowy z zachowanymi podziałami gruntów z czasu kolonizacji wyspy przez Greków i zarazem najlepiej zachowany starożytny grecki kataster na Morzu Śródziemnym, dlatego w 2008 roku wpisany został na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Grecy z Paros opanowali część wyspy Hvar w IV wieku p.n.e. Założyli tutaj swoją kolonię, którą nazwali Faros. Dziś na jej miejscu znajduje się Stari Grad, najstarsze miasto na wyspie. Położone wokół niego tereny rolne kolonizatorzy podzielili na siedemdziesiąt pięć równych parceli o powierzchni liczącej niewiele ponad szesnaście hektarów. Te z kolei podzielili na mniejsze kwadratowe działki. Granice pomiędzy nimi wyznaczały kamienne mury ułożone bez zaprawy murarskiej, znane jako suchy mur (suhozid). Bardzo popularny jest on także na Visie, a najpiękniejszy jego przykład znaleźć można w Komižy. Grecy wybudowali na równinie także liczne kamienne chaty, trimi, które także zostały wzniesione z suchego kamienia bez użycia materiału wiążącego. Pełniły one funkcję schronienia w czasie niepogody; przede wszystkim dla ludzi, rzadziej dla zwierząt gospodarskich. Przechowywano w nich też narzędzia.
Podczas pobytu w Starim Gradzie warto przespacerować się wzdłuż malowniczej Rivy
Do Vrboskiej dotarłam po niecałych dwóch godzinach, wzbogacając przy okazji swoją kolekcję zdjęć przedstawiających porzucone w dziwnych miejscach przedmioty. Podczas tej wyprawy sfotografowałam między innymi białego misia Ledo[5*], reklamującego w szczerym polu lody, oraz wielką szachownicę. Tę nawet chciałam zabrać do Zagrzebia, by niczym trofeum zdobyte podczas wyprawy wręczyć grającemu namiętnie w szachy kumplowi, ale pojęcia nie miałam, jak bym się zabrała z tym gratem. Poza tym, kto wie, może szachy czekały na kogoś pośród oliwnego gaju. Vrboska nazywana bywa „małą Wenecją” ze względu na wąskie kanały i kamienne mosty. Przesadne jest to porównanie, ale miejscowości nie sposób odmówić uroku, zwłaszcza jeśli lubi się niewielkie wioski. W ciepły niedzielny poranek Vrboska przywitała mnie pustką, remontami i biciem dzwonów. Niespiesznie włóczyłam się pomiędzy kamiennymi domami, uwieczniając na zdjęciach te, które czymś zwracały moją uwagę. W końcu na dłuższą chwilę schowałam się w cieniu kościoła poświęconego Maryi, nazywanego też twierdzą, bo miał bronić mieszkańców. Z jego murów obronnych podobno roztacza się panorama na okolicę, ale nie było mi dane tego doświadczyć, przynajmniej nie tym razem. Słońce świeciło zbyt mocno, by próbować. Wieś ożywiła się w okolicach jedenastej, a ja – jak się potem okazało – trafiłam na strategiczną kawiarnię (choć wybór tak naprawdę był niemal żaden), ponieważ zasiedli w niej miejscowi po wyjściu z kościoła. Obserwowałam rozpadającą się dawną fabrykę sardynek po drugiej stronie ulicy i słuchałam dyskusji o zbliżających się wyborach parlamentarnych. Gdy mieszkańcy zaczęli się rozchodzić, ja także postanowiłam się zebrać, ale zamiast wrócić do Stariego Gradu, pomaszerowałam w kierunku Jelsy. Podziwiałam morze, stąd widok jest naprawdę obłędny, i jednocześnie z przerażeniem spoglądałam na apartamentowce, wille i hoteliska. Potem znalazłam piaszczystą plażę, którą miałam tylko dla siebie, choć turystów już tu trochę było. Wciąż jednak dominował chorwacki przeplatany francuskim, niemieckim i włoskim, a przyjezdni sprawiali wrażenie, jakby odwiedzali te strony od lat.
PRZYPISY
Wyspy