12,99 zł
W październiku 1940 roku Włochy zaatakowały Grecję. Po początkowych sukcesach atakujących z terytorium Albanii wojsk Mussoliniego, Grecy przeprowadzili skuteczną kontrofensywę, odrzucając przeciwnika poza granicę kraju. W kwietnia 1941 roku do walk po stronie Włoch włączyła się armia III Rzeszy, co doprowadziło do odwrotu wojsk greckich i ich kapitulacji w kwietniu 1941 roku. Nad Akropolem zawisła złowroga flaga ze swastyką.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 104
Nad Atenami stała chmurna noc. Mieszkańcy uśpionego miasta nie przeczuwali wydarzeń, które rankiem – powtarzane przez wszystkie rozgłośnie radiowe i wybite na czołowych kolumnach prasy całego świata – miały zburzyć ustalony dotychczas porządek ich życia.
Był 28 października 1940 roku. Miejskie zegary wybijały godzinę trzecią nad ranem, gdy pod siedzibę szefa rządu greckiego, generała Metaksasa, podjechała czarna limuzyna ze znakami CD. Opuściło ją, udając się śpiesznie ku wejściu, dwóch ludzi: ambasador włoski w Atenach, Emanuele Grazzi, w towarzystwie włoskiego attaché wojskowego, pułkownika Mondini.
Drzwi otworzyły się natychmiast. Żołnierze z przybocznej straży dyktatora greckiego – termin ten przylgnął już na dobre do Metaksasa – stali wyprężeni na baczność.
Błędem byłoby, rzecz jasna, utrzymywać, że dla premiera Grecji wypadki tej nocy stanowiły całkowite zaskoczenie. Doświadczony sztabowiec, zahartowany w bitwach i w politycznych rozgrywkach, powinien być na nie przygotowany. Okoliczności jednak, w jakich one nastąpiły, wprawiły go w niemałe zdziwienie i zakłopotanie. Wyrwany przed paroma minutami ze snu telefonem z ambasady włoskiej, zapowiadającym wizytę o tak niezwykłej porze, przyjmował gości – rzecz w. kronikach dyplomatycznych raczej nie notowana – w nocnej koszuli i szlafroku. Wyglądało to dość osobliwie, zwłaszcza w zestawieniu z wytwornym smokingiem Grazziego i galą pułkownika Mondini.
Usiłując ukryć zmieszanie, premier wypowiedział parę zwykłych w podobnych okolicznościach kurtuazyjnych zdań. Zmieszanie jednak nie ustępowało. Z trudem usiłował Metaksas maskować swoje uczucia, czytając paro stronicowy elaborat, wręczony mu w imieniu rządu włoskiego:
Rząd włoski wielokrotnie miał możność stwierdzić, że Grecja zajmuje w obecnym konflikcie stanowisko, które nie tylko pozostaje w sprzeczności z pokojowymi i dobrosąsiedzkimi stosunkami pomiędzy obydwoma narodami, ale jest również niezgodne z obowiązkami przyjętymi przez Grecję jako państwo neutralne… Rząd grecki pozwala korzystać flocie angielskiej z greckich wód terytorialnych, co może mieć ujemne skutki dla Włoch… Tego stanu rzeczy Włochy nie mogą dłużej tolerować… Rząd włoski podjął więc decyzję, aby jako gwarancję neutralności Grecji i bezpieczeństwa Włoch, na czas trwania wojennego konfliktu, obsadzić włoskimi siłami zbrojnymi kilka punktów strategicznych na terytorium greckim…
Premier poprawił nerwowo okulary, na jego twarzy pojawił się rumieniec.
Rząd włoski wzywa rząd grecki – czytał dalej – do niestawiania oporu oraz nieczynienia przeszkód wolnemu przemarszowi wojsk wyznaczonych do okupacji… Rząd włoski zwraca się do rządu greckiego z żądaniem natychmiastowego wydania odpowiednich rozkazów, aby okupacji można było dokonać w spokoju… W przypadku gdyby wojska włoskie napotkały opór, zostanie on złamany siłą, a rząd Grecji będzie zmuszony ponieść wszystkie wynikłe stąd konsekwencje…
Skończywszy tę niezwykłą lekturę, Metaksas przeniósł pytające spojrzenie na Grazziego.
– Panie ambasadorze, to oznacza wypowiedzenie wojny.
– Nie rozumiem, ekscelencjo – Grazzi siedział nieporuszony, z obojętną twarzą – dlaczego tak to pan nazywa…
– Nie rozumie pan? To może zechce pan przynajmniej, ambasadorze, wskazać punkty strategiczne na terenie mojego państwa, które zamierzacie okupować? Zapewne został pan upoważniony do udzielenia tych wyjaśnień, skoro pismo sformułowano tak ogólnikowo? Domyśla się pan chyba, że muszę przedstawić rzecz na radzie…
– Przykro mi, ekscelencjo… – Tym razem na twarzy Włocha odmalowało się lekkie zakłopotanie. – Zostałem jednak upoważniony tylko do doręczenia ultimatum…
– Panie ambasadorze, to nie jest ultimatum, to jest wypowiedzenie wojny! – opanowany dotychczas Metaksas po raz pierwszy podniósł głos.
– Zechce pan, ekscelencjo, przyjąć do wiadomości – oświadczył chłodno Grazzi, nie reagując na poprzednią uwagę – że w przypadku odrzucenia ultimatum mojego rządu Włochy poczują się zmuszone do użycia siły. Działania wojenne rozpoczną się dzisiaj, punktualnie o godzinie szóstej rano.
– Nie sądzi pan, że jak na sprawy tej wagi trzy godziny to trochę mało?
– Mój rząd, ekscelencjo, występując z ultimatum, uwzględnił wszystkie okoliczności…
Ostry dzwonek telefonu zabrzmiał jak ostrzegawczy sygnał. Kapitan Filoksenos, dowódca kompanii strzeleckiej, podniósł słuchawkę i odruchowo spojrzał na zegarek. Dochodziła godzina piąta.
Zgłosił się podoficer z wysuniętej czaty nadgranicznej.
– Melduję – powiedział podnieconym głosem – że na dozorze piątym po stronie albańskiej widać światła kilkunastu samochodów. W głębi za nimi od paru minut rozlega się warkot silników. Chyba czołgi. Co robić?
Kapitan drgnął, zaskoczony meldunkiem.
– Zaraz tam będę – odpowiedział krótko.
Wybiegł z niewielkiej, zbudowanej z kamienia chaty, gdzie mieścił się jego punkt dowodzenia i, zapinając w pośpiechu pas, wskoczył do stojącego obok samochodu terenowego.
Kierowca nacisnął starter. Wóz szybko ruszył, podskakując na wybojach wąskiej drogi, która ostrymi skrętami wiła się wśród stromych urwisk.
Biegnące wzdłuż granicy z Albanią pasmo gór pocięte było głębokimi jarami i wąwozami. Od czasu do czasu jedyna w całym rejonie droga przecinała jakąś większą kotlinę, na której zboczach przycupnęły oliwkowe gaje.
Panował jeszcze półmrok wczesnego poranka, w ustępujących ciemnościach można już było jednak rozróżniać wyraźnie zarysy pobliskich palm i stojących samotnie potężnych świętojańskich drzew z kulistą koroną liści.
Rześkie powietrze chłodnym strumieniem uderzało w twarze.
W połowie drogi poprzez warkot pracującego na niskich obrotach silnika kapitan usłyszał dolatujący gdzieś od czoła przeciągły szum, który stopniowo narastał.
Do rowów strzeleckich, gdzie od kilku dni rozlokowane były plutony, pozostał jeszcze kilometr. Kapitan gołym okiem widział już żółte smugi piasku na niewielkiej równinie. W kilku miejscach na usypiskach z kamienia dostrzegał stanowiska ogniowe ciężkich karabinów maszynowych. Dalej, przed pozycjami piechoty, już nad samą granicą, znajdowała się wysunięta czata w sile wzmocnionej drużyny. Tam właśnie zmierzali.
Samochód minął łukiem lewy skraj rowu strzeleckiego, zręcznie wymanewrował pomiędzy kilkoma rzędami zasieków z kolczastego drutu i, nie zmniejszając prędkości, dotarł do wzniesienia, na którym pełnili straż strzelcy z czaty.
Telefoniczny meldunek, który tak bardzo zaniepokoił kapitana, okazał się prawdziwy. Istotnie, po drugiej stronie granicy coś się działo. Chwilami można było odróżnić nawet pojedyncze głosy w obcym języku.
Dowódca czaty, młody kapral, z wypiekami na twarzy wskazywał ręką kierunek dozoru piątego.
W szkłach lornetki kapitan dostrzegł żołnierzy w oliwkowych mundurach, wolno skradających się ku kamiennemu słupowi z greckimi znakami państwowymi. Wszyscy byli w hełmach, w pełnym ekwipunku polowym. Na ich krótkich karabinkach połyskiwały bagnety. Z tyłu, za tyralierą włoskich żołnierzy, pomiędzy karłowatymi krzewami, tkwiły nieruchomo rozstawione w kilku rzędach tankietki.
Kapitan błyskawicznie ocenił sytuację.
Przewaga wroga była przytłaczająca. Z pobieżnych obliczeń wynikało, że mają przeciwko sobie co najmniej batalion piechoty, gęsto naszpikowany bronią pancerną.
Na kartce wyrwanej z bloku meldunkowego kapitan kilkoma ruchami ołówka sporządził szkic bojowy i wezwał do siebie jednego ze strzelców.
– Wskakuj w samochód i pruj do dowódcy pułku. Oddaj meldunek i powiedz, co tutaj widziałeś.
Żołnierz schował złożoną kartkę i biegiem ruszył w kierunku stojącego nieopodal samochodu. Był już od niego jakieś pięćdziesiąt metrów, gdy nagle z gwizdem runęły na stanowisko czaty pociski z ciężkich moździerzy. Huk eksplozji targnął powietrzem i odbił się zwielokrotnionym echem. Ostra woń trotylu zmieszała się z zapachem głęboko wyoranej ziemi.
Zaskoczeni Grecy zalegli we wnękach strzeleckich. Gdzieś z boku rozległ się spazmatyczny krzyk rannego. Któryś z kolegów próbował do niego doskoczyć, ale ścięła go krótka seria kaem-u.
Włosi otworzyli już ogień z broni ręcznej. Salwy karabinów rozdzierały bębenki.
Gdy opadł dym po granatach, kapitan zobaczył, jak zrywają się z ziemi grupy włoskich żołnierzy i z gromkim okrzykiem biegną wprost na garstkę zdezorientowanych tym atakiem Greków.
Spojrzał na zegarek. Była godzina 5.30.
– Ognia w środek i na skrzydła! – krzyknął.
Sam wyszarpnął pistolet z kabury i wystrzelał cały magazynek. Nacierających było tylu, że nie musiał nawet celować.
Żołnierze natychmiast ochłonęli. Dwa erkaemy płaskim ogniem przemieszały szyk wroga. Padli pierwsi zabici i ranni.
Grecy bronili się z determinacją. Na rychłą pomoc nie mieli co liczyć. Musieli walczyć w miejscu, bez względu na straty. Cóż jednak może zrobić drużyna, na którą naciera co najmniej kompania?
Po kilku minutach połowa z nich zginęła. Sam kapitan został ranny w rękę. Karabinowy pocisk rykoszetem trafił go w ramię. Ból chwycił jak kleszczami.
Oficer, tamując upływ krwi, dał rozkaz odwrotu.
Zmęczeni żołnierze, przyduszeni do ziemi ogniem przeciwnika, pojedynczo zaczęli wycofywać się do tyłu. Czołgali się metr po metrze, wykorzystując każde wgłębienie, ciągle ścigani gwiżdżącym rojem pocisków. Zanim dotarli do rowów strzeleckich, padło ich jeszcze czterech.
Włosi, dopadłszy stanowiska czaty, na chwilę zalegli. Do głosu ponownie doszły moździerze. Dwie pierwsze salwy rąbnęły niecelnie na płytkim przedpolu, trzecia i czwarta załomotała na stanowiskach piechoty.
Żołnierze greccy kryli się na dnie rowu, zasypywani ziemią, kaleczeni odłamkami skał.
Chociaż ogień był gęsty, nikt – o dziwo – nie odniósł poważniejszych obrażeń.
Po wybuchu ostatniego granatu oszołomieni zerwali się na równe nogi i natychmiast, bez rozkazu, zaczęli strzelać do Włochów, którzy wysypywali się drużynami zza pobliskiego wzgórza.
Włosi działali teraz ostrożniej. Grecki ogień wyszczerbił już ich szeregi.
Oficerowie ruchami rąk popędzali swych żołnierzy, ale ci, w obawie o własne życie, szli do przodu niechętnie i co kilkanaście metrów padali na kamienisty grunt. Atak zaczął utykać. Moment zaskoczenia już minął – rozpoczęła się twarda walka. Dobrze wstrzelani Grecy skutecznie stopowali natarcie wroga.
Kompania biła się mężnie, bez kompleksu niższości wobec przeważających sił nieprzyjaciela. Amunicji mieli pod dostatkiem. Jeszcze kilka dni temu, gdy sytuacja w strefie granicznej zaczęła się komplikować, dowieziono ją z zapasów pułkowych. Dowódca kompanii, osłabiony szarpiącym bólem, wiedział, że Włochom nie pójdzie tu łatwo. Czekał też na pomoc, która niebawem winna nadejść. Przy tym wszystkim nurtowało go bez przerwy pytanie: czy to już wojna, czy kolejny prowokacyjny wyczyn Włochów, tyle że zakrojony na większą skalę?
Około godziny siódmej, gdy osamotniona kompania nadal trwała na swym stanowisku, nadjechał samochód ze sztabu pułku. Łącznik wręczył kapitanowi kartkę z rozkazem: Przerwać walkę. Wycofać się na linię drugiej pozycji. Zabrać rannych.
Niczego więcej łącznik nie mógł wyjaśnić.
Rozkaz trzeba było wykonać natychmiast.
Strzelcy opuszczali swoją linię nie bez żalu. Zmęczeni, zlani potem, odskakiwali chyłkiem rowami łączącymi do tyłu.
Zdumieni Włosi nie od razu ruszyli w pościg, podejrzewając zapewne, że kryje się w tym jakiś podstęp.
Kiedy na sygnał czerwoną rakietą ruszyły do przodu włoskie czołgi, w opuszczonym rowie strzeleckim pozostali już tylko zabici.
Trzeszcząc gąsienicami po skalistych wertepach, sunęły jeden obok drugiego w rozwiniętym szyku lekkie wozy 131 Dywizji Pancernej „Centauro”. Ruchliwa masa sześćdziesięciu maszyn rozeszła się wachlarzem i, tłukąc podczas krótkich przystanków seriami kaemów, parła do przodu.
W Atenach podejmowano w tym czasie niezbędne kroki w celu odparcia agresji wroga. Po nocnej wizycie Włochów rozdzwoniły się telefony. W niespełna dwie godziny później na salę obrad wchodzili spiesznie członkowie Najwyższej Rady Obrony Narodowej. Punktualnie o piątej zjawił się wśród nich także król Jerzy II, pełniący podczas pokoju funkcję naczelnego dowódcy greckich sił zbrojnych, oraz prezes Rady Ministrów, generał Metaksas.
Po odczytaniu tekstu ultimatum wśród obecnych zapanowało gorączkowe podniecenie. Takiego biegu wypadków nikt nie przewidywał. Wojna – mimo wielu prowokacyjnych wystąpień, jakich coraz częściej dopuszczali się ostatnio Włosi – stanowiła dla wszystkich zaskoczenie.
Obrady nie trwały długo. Zebrani byli zgodni co do jednego – o przyjęciu włoskiego ultimatum nie może być mowy.
– Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Nie ma sensu ukrywać, że obecna sytuacja jest skomplikowana i niełatwa. – Metaksas mówił głosem, w którym trudno byłoby odnaleźć nutkę zwykłej u niego pewności siebie. – Musimy przede wszystkim zdać sobie sprawę z dwóch podstawowych rzeczy. Po pierwsze, mimo wysiłków, jakie podejmowaliśmy w tym względzie, kraj nie jest do wojny przygotowany w stopniu wystarczającym. Fakt ten staje się oczywisty, zwłaszcza gdy uwzględnimy potencjał i militarne możliwości przeciwnika. Sprawa druga dotyczy pomocy z zewnątrz. Można by liczyć na wsparcie jedynie ze strony Wielkiej Brytanii. Niestety, sytuacja tego mocarstwa jest w tej chwili nadzwyczaj krytyczna. Lotnictwo – brytyjskie z trudem odpiera zmasowane ataki Luftwaffe, nie wyklucza się również możliwości niemieckiej inwazji. Dochodzi do tego jeszcze zagrożenie linii żeglugowych na Atlantyku oraz wojna z Włochami w Afryce. Wszystkie te okoliczności z góry przekreślają możliwość udzielenia nam pomocy wojskowej w rozmiarach, które zadecydowałyby o porażce wroga. W tych warunkach, panowie, musimy polegać wyłącznie na własnych siłach…
Mówca przerwał na chwilę i powiódł wzrokiem po twarzach zebranych. Napotkawszy spojrzenie Jerzego II, niespodziewanie dla samego siebie zmieszał się. Król patrzył w niego jakoś inaczej niż zwykle. Czyżby dziwiła go jego ocena sytuacji? A może za tą ledwie wyczuwalną nutką ironii kryje się coś innego? Nie, o tym Metaksas wolał nie myśleć. Niewykluczone, że w czymś tam może pobłądził, w czymś się przeliczył – któż wreszcie w życiu nie błądzi, zwłaszcza mając tyle najrozmaitszych spraw na głowie – czyż jednak nie zrobił dla swego kraju wszystkiego, co we własnym głębokim przekonaniu uznawał za najsłuszniejsze? Zbudował nawet na granicy z Bułgarią umocnienie obronne, które nazwał linią Metaksasa. A że nie Bułgarzy, lecz Włosi rozpoczęli inwazję, to już nie jego wina. Wydano na ten cel i tak grubo ponad miliard drachm, co poważnie zaciążyło na skromnym budżecie kraju. Może tylko w ostatnim czasie, nie bacząc na napiętą sytuację w Europie i prowadzone działania wojenne, bagatelizował niebezpieczeństwo ewentualnej agresji. Tak jednak wierzył stanowczym zapewnieniom Hitlera…1
Dyktator otrząsnął się z nieprzyjemnych myśli, obrady sprawnie potoczyły się dalej. W ich wyniku podjęte zostały najważniejsze decyzje.
Naczelne dowództwo greckich sił zbrojnych przejął od króla Jerzego II generał Aleksandros Papagos. Na terytorium całego kraju wprowadzono stan wojenny. Wydano zarządzenie o natychmiastowej powszechnej mobilizacji, występując równocześnie do rządu Wielkiej Brytanii z oficjalną prośbą o pomoc2.
Żeby poznać kulisy wydarzeń bałkańskich, które – zapoczątkowane 28 października 1940 roku – trwały bez przerwy do maja roku 1945, musimy cofnąć się nieco wstecz.
Półwysep Bałkański od dawna stanowił obiekt pożądań dla imperializmu włoskiego. Apetyt wojowniczego Duce bardziej jeszcze wzrósł od kwietnia 1939 roku, to jest od momentu, gdy jego wojska, okupując Albanię, uzyskały dogodną bazę wypadową do działań zarówno przeciwko Grecji, jak i Jugosławii. Podbicie tych dwóch państw od dawna stanowiło jeden z głównych celów polityki Mussoliniego. Łakomym kąskiem była zwłaszcza Grecja. Opanowanie południowej części półwyspu nie tylko wzmocniłoby pozycję Włoch w basenie Morza Śródziemnego, zbliżając je do Dardaneli i Lewantu; dawało ono przede wszystkim poważny atut w rozgrywkach z Wielką Brytanią. Nic dziwnego więc, że po nieudanym występie w wojnie z Francją3Duce tym gorliwiej zajął się planami podboju krajów bałkańskich.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Kiedy po kolejnej prowokacji ze strony Włochów (zatopienie greckiego okrętu podwodnego) sztab generalny uznał za niezbędne ogłoszenie mobilizacji, Metaksas zapobiegł temu. Uczynił to pod wpływem odpowiedzi, jaką otrzymał od greckiego ambasadora w Berlinie, któremu polecił zbadać stanowisko rządu Rzeszy w tej sprawie. Hitler nigdy nie dopuści do agresji Włoch przeciw Grecji – meldował ambasador. – Radzi on, aby Grecja nie przedsiębrała żadnych kroków, które mogłyby być uznane przez Włochów za prowokację. [wróć]
2. Wcześniej Metaksas, z uwagi na swoje germanofilskie upodobania, odrzucił propozycje współpracy, jakie wyszły od rządów W. Brytanii i Francji. Kiedy po zajęciu przez Włochy Albanii rząd Chamberlaina zagwarantował Grecji pomoc na wypadek agresji, premier uznał za niezbędne zapewnić rząd Rzeszy, za pośrednictwem swojego ambasadora w Berlinie, że ani nie prosił o podobne gwarancje, ani też nie zamierza z nich korzystać. [wróć]
3. Mimo przytłaczającej przewagi nad armią alpejską Francuzów wojska Mussoliniego w ciągu kilkunastu dni walki nie zdołały odnieść najmniejszego sukcesu. [wróć]
