Uzyskaj dostęp do tej i ponad 200000 książek od 9,99 zł miesięcznie
1455 osób interesuje się tą książką
Autorka Służących do wszystkiego wraca do tematu wiejskich kobiet, ale tym razem to opowieść zza drugiej strony drzwi chłopskiej chałupy. Podczas, gdy Maryśki i Kaśki wyruszają do miast, by usługiwać w pańskich domach, na wsiach zostają ich siostry i matki: harujące od świtu do nocy gospodynie, folwarczne wyrobnice, mamki, dziewki pracujące w bogatszych gospodarstwach. Marzące o własnym łóżku, butach, szkole i o zostaniu panią. Modlące się o posag, byle „nie wyjść za dziada” i nie zostać wydane za morgi. Dzielące na czworo zapałki, by wyżywić rodzinę. Często analfabetki, bo „babom szkoły nie potrzeba”.
Nasze babki i prababki.
Joanna Kuciel-Frydryszak daje wiejskim kobietom głos, by opowiedziały o swoim życiu: codziennym znoju, lękach i marzeniach. Ta mocna, głęboko dotykająca lektura pokazuje siłę kobiet, ich bezgraniczne oddanie rodzinie, ale też pragnienie zmiany i nierówną walkę o siebie w patriarchalnym społeczeństwie.
„Joanna Kuciel-Frydryszak mówi prawdę. Opisuje historię wsi biedą i głodem naszych babek i rozrywa nam serca. Wstrząsająca historia polskich kobiet. Moja babka była jedną z nich”.
IZABELA KUNA
„Ta książka powinna być lekturą obowiązkową. Nie zrozumie nikt współczesnej Polski, społecznych napięć i historii własnej rodziny bez zrozumienia tego, co Joanna Kuciel-Frydryszak opisała w Chłopkach. Tej mieszaniny krzywdy od kołyski i heroizmu aż po grób. Wstrząsający obraz nieludzkiej męki codziennego życia, poniewierki, biedy, upokorzenia naszych babek i prababek. Na zegarze historii to przecież było wczoraj, dlatego siedzi w nas tyle demonów i buntu…”
JOANNA KOS-KRAUZE
„Osoby, których życie stanowiło tło dla historii powszechnie uważanych za istotniejsze, wreszcie stają na pierwszym planie. Wspaniała i poruszająca książka”.
KACPER POBŁOCKI
profesor Uniwersytetu Warszawskiego, autor książki Chamstwo
Joanna Kuciel-Frydryszak
dziennikarka, absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Wrocławskim. Autorka biografii Słonimski. Heretyk na ambonie, nominowanej w najważniejszych konkursach na Historyczną Książkę Roku (im. K. Moczarskiego i O. Haleckiego), cenionej biografii Kazimiery Iłłakowiczówny Iłła (Marginesy 2017), nominowanej do Nagrody im. Józefa Łukaszewicza, oraz bestsellerowej książki Służące do wszystkiego (Marginesy 2018), która znalazła się na liście dziesięciu najważniejszych książek 2018 roku dwumiesięcznika „Książki. Magazyn do Czytania” i dostała nominację do Nagrody Historycznej „Polityki” oraz Nagrody „Newsweeka” im. T. Torańskiej. Jej najnowsza książka książka to Chłopki. Opowieść o naszych babkach (Marginesy 2023).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 529
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 15 godz. 17 min
Lektor: Maria Peszek
Dźwiga na plecach
dom, ogród, pole,
krowy, świnie, cielęta, dzieci.
Jej grzbiet dziwi się,
że nie pęknie.
Jej ręce dziwią się,
że nie odpadną.
Ona się nie dziwi.
Podpiera ją jak krwawy kij
umarła harowaczka
jej umarłej matki.
Prababkę
bili batem.
Ten bat
błyszczy nad nią w chmurze
zamiast słońca.
Anna Świrszczyńska, Chłopka
Ja Antonina Jasczak pisze pare słów do Wielmozny Pani.
Przepraszam Wielmoznom Paniom chciałabem sie zapytać i poradzić Wielmozny Pani. Mam Myza w Polscze i jedno dzieczko, chłopiec ma 8 lat i to bem chciała ik sciongnoć do siebie, bo w Polscze tam mąż ni ma pracy, bieda, tylko na komornem mieszka, ta ja proszę bardzo serdecznie Wielmoznom Paniom, zeby Wielmozna Pani była tak łaskawa mi jako doradzić i dopomóc, jeżeli by nie szło dzieczku sciognoć, to chocias samygo myza, a jeżeli by można dzieczko tes, to chętnie bem chciała, bo jo bem chciała zapoczebowanie posłać, ale nie wiem jak sie nazywa zapoczebowanie po francusku, to sie ni moge zmówić na to. [...] Ja jus Pani zapłace co pani bydze rządać, azeby Pani Wielmozna mogła sie wystarać o miejsce mego myza i dzieczko, azeli by było trudno o dziecko, to myza i proszę, zeby Pani Wielmozna była łaskawa mi napisać jak się nazywa zapoczebowanie i serdecznie proszę odpis i zasełam niskie ukłony dla Wielmozny Pani. Także Julja Czubata zaseła niskie ukłony dla Wielmozny Pani[1].
Antonina Jasczak
ROZDZIAŁ 1
ZBĘDNE
Kiedy wiejska dziewczyna się przedstawia, podaje imię, nazwisko, nazwę wsi, z której pochodzi, oraz mówi, jak duże są jej rodzina i gospodarstwo jej ojca. Te dwie ostatnie informacje powiedzą nam o jej sytuacji najwięcej. Gdy poznajemy córkę gospodarza z sześciorgiem dzieci i trzema morgami[2], to już wiemy: cierpią głód. Ich gospodarstwo nazywane jest przez specjalistów od ekonomii karłowatym, co oznacza: niewydajne, niewystarczające, by wyżywić rodzinę.
Co miałaby tutaj robić dorastająca dziewczyna? Jako dziecko pasie gęsi lub krowę. Gdy dorośnie, nie jest do niczego potrzebna. Przeciwnie: obciąża gospodarkę, bo trzeba ją wykarmić, a nie ma czym.
Czy tak się narodziło słowo darmozjad? Nie. Dla takich jak ona ekonomiści zarezerwowali bardziej elegancki termin, ale wciąż brutalny: zbędna. Nie ma dla niej pracy, więc nie ma dla niej jedzenia. Jest zbędna. Trzeba ją jak najszybciej wydać za mąż. Chyba że ucieknie do miasta, najczęściej na służącą. Albo na saksy do Francji, Belgii, Niemiec.
W Polsce międzywojennej 64 procent gospodarstw na wsi uznawano za niewystarczające[3], a 40 procent wiejskich kobiet za zbędne.
Mieszkanki małopolskiego Borzęcina na saksach w Niemczech, u bauera
W 1936 roku w Dzikowcu pojawia się ankieter. Interesują go małe gospodarstwa, właśnie te nazywane karłowatymi. Gospodarzom, którzy przyjmują go pod swój dach, zadaje te same, drobiazgowe pytania: Co jedzą? Co sieją? Jak mieszkają? Jakie sprzęty posiadają? Jakie zwierzęta hodują? W co się ubierają?
Czyli po prostu: jak sobie radzą z życiem.
Dzięki temu zajrzymy do chłopskich chałup na południu Polski sprzed niemal stu laty. Będzie to przykra wizyta.
Dzikowiec to spora wieś na Podkarpaciu: około dwustu chłopskich gospodarstw, z których ponad połowa to gospodarstwa małe i bardzo małe. Najbliższe miasto – Kolbuszowa – oddalone jest o sześć kilometrów, w pobliżu nie ma żadnych fabryk, a więc możliwości zarobkowania. Dorobić można, idąc „na pańskie” do pobliskiego dworu lub powożąc furmanką. Kobiety wyplatają kosze.
Ankietera przyjmuje rodzina gospodarza T.W. On ma trzydzieści cztery lata, ona trzydzieści jeden. Oboje skończyli cztery klasy szkoły powszechnej, wychowują dwójkę dzieci: siedmioletnie i pięcioletnie. Na swoich trzech morgach uprawiają żyto i ziemniaki, hodują krowę, cielę i sześć kur. Mieszkają w drewnianym domu krytym słomą, ale to właściwie jeden dwudziestopięciometrowy pokój. Drugie pomieszczenie to obora.
Na jedną osobę – notuje ankieter – wypada 5,1 metra kwadratowego, izba nie ma podłogi (glina), dwa okna o wymiarach 102 na 80 centymetrów nigdy nie są otwierane.
Siedząc na jednym z dwóch krzeseł, które należą do rodziny, ankieter spisuje pozostałe sprzęty w tym domu:
dwa łóżka
jeden stół
cztery ławy
jeden stołek
półka
zegarek
osiem obrazów religijnych w marnym stanie
To wszystko.
Następnie pyta rodzinę o higienę:
– Czy w mieszkaniu znajdują się pasożyty (pluskwy, karaluchy itp.)?
– Czy praktykuje się spanie grupowe, np. dzieci?
– Ile osób sypia razem?
– Czy praktykuje się spanie na ziemi itp.?
– Czy praktykuje się spanie w budynkach gospodarskich latem, zimą?
– Ile razy każdy z członków bierze kąpiel w porze letniej? A w porze zimowej?
W domu rodziny W. nikt na ziemi nie sypia. Za to na piecu śpi tak zwana komornica. Tak nazywa się te, które nie mają swojego domu. Dziewięćdziesięcioletnia kobieta jako zbędna tuła się po obcych. Pomaga przy dzieciach w zamian za kąt do spania. W Dzikowcu rzeczywiście dostała kąt, na piecu.
Ale dom rodziny W. to nie tylko sypialnia i kuchnia, to też zakład szewski, bo mężczyzna dorabia, robiąc buty. Tutaj również trzymane są kury. Nie powinni jednak narzekać: dwa łóżka na czteroosobową rodzinę to jest coś.
Córka wdowca spod Krakowa, urodzona w 1917 roku, jako nastolatka śpi w jednym łóżku z dwoma braćmi. „Ja w głowach, a bracia w nogach – wspomina. – Ale po czym wiedzieli, gdzie głowy, gdzie nogi, to nie wiem, bo na żadnym końcu poduszki nie było, tylko stare szmaty”. Kolejny jej brat śpi w łóżku z ojcem, a pozostali dwaj na pryczach w stajni.
Jadwiga Szkraba, urodzona w kurnej chacie w beskidzkim Odernem, jeszcze w 1923 roku jako dziecko ucieka nocą z domu przed gryzącym dymem. „Nie mieliśmy komina, a tylko z płaskich kamieni ułożone palenisko. Tak nam ten dym dokuczał, że spać chodziłam z siostrą do stajni, gdzie pod powałą były zrobione prycze z desek, no i mama mówiła, że tam cieplej jak w izbie, bo się składało nawóz od jednej krowy którąśmy mieli”.
Społecznicy łapią się za głowy.
„Rodzina mieszka na wsi przeważnie w jednej izbie, w której przebywa od 6 do 12 osób – w czym znajdują się i chorzy i dziadkowie, którzy załatwiają swoje potrzeby w wiaderko i na siennik. Łóżek – 2–3, kołyska, ławy koło pieca, kuferki – to zastępuje łóżka. Dziadkowie śpią na jednym z łóżek biorąc które z wnucząt do siebie w nogi, w poprzek łóżka, a więc trzy osoby na jednym łóżku – i, dziecko ma przez całą noc tuż przy twarzy nogi ludzi starszych, często nie bardzo czyste! Drugie łóżko zajmują rodzice; też nierzadko z jednym dzieckiem. Jakaż wygoda? Gdy na to zwracam uwagę, słyszę zawsze jedną odpowiedź: «my już tak nawykli». Trzecie łóżko zajmują dzieci różnego wieku i często różnej płci. Śpią siostry z braćmi w różnych latach – tutaj już nie o wygodę chodzi, ale o coś daleko ważniejszego!” – pisze Zofia Kaczyńska w 1929 roku w czasopiśmie „Przodownica”.
A doktor Władysław Chodecki zaleca: „Ludność wiejska powinna się oduczyć sypiania po kilkoro w jednym łóżku, sypiania w ubraniu, rzadkiego zmieniania bielizny na sobie i w łóżku, i mycia się wodą puszczaną z ust na ręce”.
Tymczasem ankieter w Dzikowcu przygląda się garderobie badanej rodziny. Kobieta wymienia wszystko, co posiada:
trzy koszule
jedną parę majtek
jedną parę pończoch
dwie bluzki (od święta)
jedną spódnicę (na co dzień i od święta)
jeden płaszcz (od święta)
jedną parę trzewików
chustę do okrycia w stanie znoszonym
trzy chustki na głowę
Odzież kobiety jest warta 21,30 złotych.
Średni zarobek miesięczny w Polsce w 1936 roku to 250 złotych. Wyrobnica w folwarku pracuje za niecałą złotówkę dziennie.
Jeśli chodzi o męża, to ankieter ustala, że posiada on:
koszulę i parę kalesonów własnego wyrobu
jeden „garnitur” własnej roboty na co dzień oraz jeden od święta (ankieter nie zdradza, co oznacza cudzysłów, ale domyślić się można, że szyty na wzór pańskiego, wciąż jednak pozostający chłopskim)
kożuch znoszony
dwie pary trzewików (na co dzień i od święta)
czapkę na co dzień
kapelusz od święta
Ubrania mężczyzny są warte 25,50 złotych, czyli o ponad 4 złote więcej niż kobiety. Mężczyzna ma dwie pary butów. Ponieważ załatwia sprawy, reprezentuje, politykuje, jego wyjścia są istotniejsze. Kobiecie wystarczy jedna para. Ona potrzebuje butów przede wszystkim po to, by pójść do kościoła i na targ.
Dobrze byłoby wiedzieć, jak dzisiaj, po ponad osiemdziesięciu latach, żyje się potomkom rodziny W. Bardzo prawdopodobne, że ich wnuki wciąż mieszkają w Dzikowcu, a może nawet dzieci? Kim są? Czym się trudnią? Czy i w jaki sposób bieda ich dziadków odcisnęła piętno na dalszych losach rodziny? Korzystając z podpowiedzi, że T.W. był szewcem, próbuję ich odszukać. Być może ludzie skojarzą, w podkarpackich wsiach mieszkają przecież z dziada pradziada. Marian Piórek, historyk i były dyrektor tamtejszej szkoły, przegląda dla mnie księgi chrztu i akta ślubu, jednak T.W. nie znajduje. A czy nie da się ustalić, kto w Dzikowcu był szewcem? „W Dzikowcu przed drugą wojną światową tj. przed 1939 we wsi dzieci chodziły boso długi czas roku, mimo że szewców było ok. 20 dorabiających rolników” – odpisuje Marian Piórek.
Dwudziestu? Trzy pary butów w rodzinie, a szewców w jednej wsi dwudziestu? Po co?
Kustoszka Agnieszka Grabowska w potężnych, dusznych magazynach warszawskiego Muzeum Etnograficznego otwiera ogromną szufladę. Stajemy na drabinkach, bo szuflada z napisem „Buty” znajduje się na górze, i szperamy.
Wielu chłopskich rodzin nie stać na buty dla dzieci, a gdy przychodzi jesień, nie da się już dłużej chodzić boso. Policja w Stanisławowie rozdaje buty biednym dzieciom, rok 1937
Wyciągam na chybił trafił, licząc, że znajdę damskie, i faktycznie: trzewiczki, czółenka, prawie same czarne. Nigdy nie widziałam tak mocno połatanych butów, nie spodziewałam się, że w ogóle możliwa jest tak zawzięta walka o przedłużenie życia obuwiu. A jednak starych, zniszczonych butów było tak dużo, że miały swoją nazwę: charboły. Prawdopodobnie wszyscy szewcy w Dzikowcu przynajmniej raz naprawiali ten sam but. Tymczasem we wspomnieniu Grzegorza Zelka o rodzinnym gospodarstwie w okolicach Nowego Sącza można znaleźć taką informację: „Dziadek wspominał, że wraz z braćmi mieli tylko jeden komplet ładnego ubioru i jedną parę butów, w których chodzili na zmianę. Ksiądz Władysław Piątek podaje na podstawie ksiąg parafialnych, że jedna para butów służyła mieszkańcom domu przeciętnie przez 10 lat”. Dla chłopów buty to symbol godności. Ale dla wielu naszych bohaterek to jeszcze inna sprawa. Dla nich buty oznaczają wolność.
ROZDZIAŁ 2
PASIONKA
Dziecko wiejskie krótko jest darmozjadem. Pasanie bydła jest wszędzie zawodową pracą dziecka. Pasają zresztą wszystko, co się daje pasać: konie, krowy, kozy, trzodę, gęsi, pilnują kaczek nad wodą i spędzają je z wody nad wieczorem. Tak czy inaczej, dziecko od szóstego roku życia jest pracownikiem domowym.
Maria Librachowa, Dziecko wsi polskiej, 1934 rok
W 1929 roku czasopismo „Głos do Kobiet Wiejskich” na pierwszej stronie publikuje relację instruktorki, która prowadzi na wsi kurs gospodarstwa domowego: „Któregoś dnia jesiennego córeczka siedmioletnia gospodyni, u której mieszkałam, przyszła z pastwiska spłakana, przestraszona, chora. Przy rozbieraniu się jej do snu matka patrzy, a tu koszula dziecka jest od dołu cała zakrwawiona i cały dół brzuszka też krwią zastygłą zwalany, okazało się przy bliższym zbadaniu, że nad dziewczynką dokonano gwałtu. Dziecko długo chodziło senne, jakby otumanione, ale na trzeci dzień, pomimo płaczu dziewczynki, matka wygnała je znów z krowami na ugór”.
Pasionka to zwykły los chłopskiego dziecka. Budzone o świcie, prowadzi zwierzęta na pastwisko, zwykle krowę, czasami przez całą wieś. Tam pilnuje, aby nie wchodziła na sąsiednią miedzę i nie uciekła, a późnym wieczorem spędza ją z powrotem do gospodarstwa. „Bywają wsie, gdzie dzieci wszystkie są niewolnikami krów, cielaków, owiec, koni, świń” – pisze w 1928 roku w czasopiśmie „Głos do Kobiet Wiejskich” Pelagia Restorffowa, działaczka społeczna, która zawzięcie zwalcza pasionkę dzieci.
Wszyscy wiedzą, że część dzieciaków chodzi na pastwisko zamiast do szkoły. Kilkuletnie dziewczynki najczęściej zaczynają od pasania drobnych zwierząt, gęsi, kaczek, aby z wiekiem zastąpić starsze rodzeństwo przy wypasie krów. Kazimiera Długołęcka, która swoją rodzinę wspomina jako dosyć bogatą („mieliśmy podłogi i podwójne okna”), pasała gęsi od piątego roku życia: „Pasło się na wspólnym pastwisku około półtora kilometra od domu. Ukroili pajdę chleba, wydrążyła mama dołek, nałożyła tam masła, nakryła tym kawałkiem, co wydrążyła, zawinęła w czystą, lnianą ściereczkę i to było pożywienie na cały dzień”.
Dziecko pasące krowy na rżysku, rok 1933
Pelagia Restorffowa pomstuje: „Co robią te gromady dzieci, włócząc się po lasach? Jaką szkołę zepsucia, łajdactwa, jakim ogłupieniem jest dla nich to bezmyślne łażenie w próżnowaniu, i ciągłe obcowanie dziewcząt z chłopcami bez oka starszych, bez opieki i kontroli niczyjej – domyślić się łatwo. Czy ta krowa lub świnia nie może być inaczej żywiona tylko koniecznie kosztem zdrowia duszy dziecka? Kosztem niepowetowanej straty najlepszych, najpiękniejszych lat życia człowieka?”. Daje do zrozumienia, że to na pastwisku dzieci przechodzą inicjację seksualną. „Nauką wszelkiej rozpusty jest pasionka” – stwierdza i wzywa: „Pasionka to przeżytek stary, który musi być wytępiony i wraz z kołowrotkiem, sochą i innemi staremi sprawami iść w zapomnienie czem prędzej”.
Część dzieciaków chodzi na pastwisko zamiast do szkoły. Kilkuletnie dziewczynki najczęściej zaczynają od pasania drobnych zwierząt, gęsi, kaczek, aby z wiekiem zastąpić starsze rodzeństwo przy wypasie krów
Ale nie idzie. W najbiedniejszych rodzinach oddają dzieci do bogatych gospodarzy, w ten sposób mogą one zarobić, przynajmniej na jedzenie.
Dzieci ze wsi spotykają się na wspólnym pastwisku, ale dziewczynki zwykle trzymają się osobno. „W ciągu całego lata między pastuchami z różnych wsi trwały ciągłe wojny. Napadaliśmy na siebie bez żadnego powodu i wywiązywała się walka. Jako narzędzia w tej walce używane były kije, baty, przyniesione z pola kamienie, a w ostateczności darnie. Dziewczyny rzadziej dopuszczaliśmy do zabaw, ze względu na to, że uważaliśmy je jako gorszy gatunek człowieka, dlatego że o byle co beczały, nie potrafiły dosiadać konia itd. To ostatnie napawało nas szczególną dumą” – wspomina autor pamiętnika z powiatu opoczyńskiego w zbiorze Młode pokolenie chłopów. Inny opisuje „hece” i „harce” bez udziału dziewcząt, bo „się ich odpędzało patykiem od siebie daleko, uważając za coś gorszego, że się nie nadają nawet do zabawy. Zresztą to taki panował zwyczaj”.
Matki załamują ręce, pasionka zmienia ich dzieci. „Jak zaczęły krowy pasać, to się tak kląć nauczyły, że wprost rozpacz brała słuchać przekleństw. Nie pomagała rózga, bo uciekały w pole, jak dzikie zwierzęta” – wspomina gospodyni spod Miechowa, która w końcu znalazła na to sposób: za każde przekleństwo dzieci musiały zmówić dziesięć paciorków. I podziałało.
Wielu mężczyzn w swoich wspomnieniach romantyzuje pasionkę, jednak część z nich realistycznie opisuje, co naprawdę się działo na pastwiskach: „Samogwałt, gwałcenie dziewczyn i tym podobne rzeczy były na porządku dziennym. Życie na pastwisku to jedno wielkie bagno moralne, w którym nurza się dusza dziecka zatracając wszelkie cechy człowieka, obraca się w małe zwierzątko, które stara się zaimponować drugiemu podobnemu stworzeniu ilością i sumą tych rzeczy, które w ich pojęciu świadczą o dojrzałości czy wyższości. Na pastwisku rodzą się myśli, gdzie by co ukraść, co zrobić komu na złość” – wspomina mężczyzna, który spędził dzieciństwo pod Puławami.
Inny, z wioski pod Jarosławiem, przypomina sobie, że jako siedmiolatek musiał zastąpić starszą siostrę, gdy ta została pobita na pastwisku: „W niedzielę często któryś z pasących przynosił ustną harmonijkę, albo nawet rozciąganą i grał, a reszta pochwytywała się w pary i tańczyła. Starsza ode mnie siostra, nie chcąc z jednym z pasterzy tworzyć pary, została przez niego pobita, przy czym rzucił ją o ziemię na wystający korzeń tak silnie, że jakiś czas chorowała i pluła krwią”.
To może – proponuje Pelagia Restorffowa – nająć jakiegoś inwalidę czy starszego człowieka na pastucha, żeby pasł bydło całej wsi. Po co marnować dzieci i odrywać je od nauki? „Po co przywiązywać je do tych ogonów krowich?” – pyta. To wołanie również na nic. Dziecko wiejskie musi być robotnikiem.
Gdy małorolni chłopi w latach trzydziestych oszczędzają na zapałkach, płacenie za wynajęcie pastucha nie mieści się im w głowach. Wysyłanie dzieci do bogatszych gospodarzy to dla najuboższych rodzin wielodzietnych ratunek przed głodem. Kmiecie korzystają z okazji – po co płacić pastuchowi, jeżeli można nająć dziecko za kawałek chleba?
Wieś międzywojenna dramatycznie się rozrasta. Gospodarstwa są dzielone pomiędzy wychodzące z domu dzieci. Z całkiem sporej ojcowizny w ciągu dwóch pokoleń zostają marne poletka, karłowate. Nigdy dotąd tak wiele wiejskich dzieci nie zaczynało tak wcześnie pracy zarobkowej.
Wysyłanie dzieci na służbę do bogatszych gospodarzy to dla najuboższych rodzin wielodzietnych ratunek przed głodem
Na pastwiskach cierpią też z innego powodu. Biegają po trawie boso, więc ich stopy krwawią. Matki mają na to swoje rady. „Mama często mi myła, a potem trzeba było nogi obsiusiać i na drugi dzień nie było śladu okaleczeń”. Kazimiera Długołęcka zapamiętała też sposoby, jakimi jej matka radziła sobie z pęcherzami na jej stopach, najczęściej na piętach. „Najpierw zgrubienie skóry, potem stan zapalny, no i ropień. Dobrze, jak mama zauważyła, że dziecko kulawe. Przykładano świńską kupę, dobrze nogę zawinięto i to przerywało chorobę”.
Społecznicy szukają sposobu, jak rozwiązać problem pasionki. Można by było – podpowiadają – wzorem Czechów i Duńczyków przywiązać krowę do palika co dzień w innym miejscu, niech się pasie sama. To dla chłopów niewyobrażalne, krowa ma zbyt wielką wartość, żeby puszczać ją samopas.
Wieś międzywojenna dramatycznie się rozrasta. Bieda dotyczy szczególnie wschodnich, zaniedbanych terenów. Mieszkańcy ze wsi Morocz (dziś na terenie Białorusi), rok 1929
Córka małorolnych chłopów spod Włocławka, jedno z dwanaściorga ich potomstwa, z twarzą spaloną od słońca, spękanymi nogami, w jednej sukience, bez majtek, biega cały dzień z jednej strony łąki na drugą, by upilnować stado gęsi. Ma pięć lat. W porze obiadu rodzeństwo przynosi jej zupę. „Dwa kartofelki, trochę kaszy zalanej mlekiem. Dostawałam też kawałek placka z ziemniaków. I o tym aż do zachodu słońca. Latem, gdy przyszły upały, brałam butelkę wody do picia, a gdy i tej mi zabrakło – piłam wodę z mętnej sadzawki, w której kąpały się gęsi”. Wkrótce jej sytuacja ma się poprawić. Bogatsi krewni zabierają ją do siebie „do pomocy przy dzieciach”, jak twierdzą. To częsta praktyka na wsiach. Kilkuletnie dziewczynki pomagają bogatszej rodzinie, pilnując maluchów w zamian za wikt i opierunek. Szybko się jednak okazuje, że ma być „dziewką”, jak nazywano na wsi służące pracujące w gospodarstwie. „Dzieci trzeba było bawić, paść krowę na łące nad Wisłą, rąbać drzewo, sprzątać w mieszkaniu, karmić świnie, drób, prać pieluchy i nosić wodę. A do szkoły tylko czasami” – wspomina. Niedługo potem przyjeżdża w odwiedziny brat matki z Ameryki i ogląda jej pokaleczone od rąbania sosnowych pieńków dłonie, przygląda się też jej nogom – całym w strupach od ostrej trawy, po której goni za krową.
– U nas w Ameryce o dzieci się dba. Takich dzieci tam nie widziałem – mówi wstrząśnięty, zabiera ją promem do Włocławka i tam kupuje jej buty.
Do Rady Szkolnej Powiatowej w Przeworsku
Prośba
Niżej podpisany Jan Wywrota zamieszkały w Hucisku Jawornickim podaje, że jego dom został doszczętnie spalony, zostało mu dwoje dzieci, niemając dla siebie i dla dzieci schronienia ani utrzymania, jest zmuszony iść pomiędzy ludzi i prosić o wsparcie, wymieniony niemając przy kim zostawić małych dzieci, ostatnio przyjął od swego krewnego Pawła Pilawy sługę Katarzynę Pilawę, córkę Pawła i Anny, która liczy 14 lat, a uczęszcza do 4 klasy szkoły powszechnej w Hucisku. Wymieniony prosi Świetną Radę Szkolną w Przeworsku o zwolnienie ze szkoły Katarzyny Pilawa, córki Anny i Pawła, ponieważ nie jest on w stanie posyłać jej do szkoły, a do tego jest ona nam koniecznie potrzebna do usługi i pielęgnacji małych dzieci.
Jan Wywrota
Hucisko, dnia 20. II. 1930
Podpis Jana Wywroty – pochyłe, nierówne litery – wskazuje, że autor prośby to analfabeta, który poprosił urzędnika gminnego o napisanie podania. Niecałe dwa tygodnie później inspektor szkolny w Przeworsku uwzględnił prośbę i Katarzyna Pilawa mogła nadal usługiwać jego rodzinie. Nie wiemy, czy ta dziewczynka, która mając czternaście lat, wciąż nie skończyła czwartej klasy, uczyła się jeszcze kiedykolwiek. I czy u krewnego miała co jeść, skoro dom spalony, a on, aby wyżywić swoje dzieci, chodził po prośbie.
Wiejska dziewczyna musi być przede wszystkim robotna, by okazać się przydatną. Inaczej stanie się zbędna i tak też się będzie czuła. Gdy tylko zaczyna chodzić, uczy się swojej roli harowaczki. W popularnej broszurze Przy kądzieli. Pogadanki dla kobiet o ważnych sprawach napisanej przez Antoszkę, ludową nauczycielkę, w drugiej połowie XIX wieku, ale wciąż popularnej w międzywojniu, kobiety wiejskie znajdują takie rady: „Skoro tylko cokolwiek podrosną trzyletnie i czteroletnie dzieweczki, trzeba, aby sprzątały swoje ubranka, zabawki, ojca i matki obuwie, podawały kawałki drewien, kartofle i t.p. usługi spełniały. Jeszcze starsze, czteroletnie i pięcioletnie powinny już pomagać przy domowych porządkach. Niech zamiecie izbę, zetrze stół, ławę, umyje miskę, naniesie drewek, rzuci kurom jeść, zapędzi prosiaka do chlewika, aby przywykała powoli do zajęcia”.
Wiejska dziewczyna musi być przede wszystkim „robotna”, gdy tylko zaczyna chodzić, uczy się swojej roli harowaczki.Fot. Leopold Węgrzynowicz
Przez pierwsze lata, zanim stanie się „istotne gospodarczo”, dzieckiem nikt się właściwie nie zajmuje, a w najlepszym wypadku opiekuje się nim rodzeństwo, starsze zaledwie o kilka lat. Gorzej, jeśli dziecko rodzeństwa jeszcze nie ma.
Kiedy w 1925 roku ojciec Marianny Sekiety ze wsi Anielin pod Łodzią wyjeżdża do Francji do pracy w kopalni, jej matka musi przejąć wszystkie prace w gospodarstwie. Zabiera więc kilkumiesięczną córkę w pole, kleci prowizoryczną kołyskę z płachetki i kijów, dziecko leży w niej całymi dniami. Widok takiego bujanego wiatrem łóżeczka w polu to nic nadzwyczajnego, kobiety nazywają je bujką.
– Była jesień, niemowlę zachorowało na zapalenie płuc, ale nikt nie pomyślał, aby sprowadzić lekarza. Uznano: cóż, taki los. Niemowlę przykryto płócienkiem, bo wydawało się, że nic już się nie da zrobić – relacjonuje jedna z dwóch córek Marianny Wujak (z domu Sekieta), lekarka.
Rzeczywiście, śmierć dzieci zdarza się niemal w każdej rodzinie i tak często, że trzeba sobie powiedzieć po prostu: Bóg dał i Bóg wziął.
– Jednak, ku zaskoczeniu wszystkich, wkrótce spod całunu wydobył się płacz i oznajmił światu, że życie zwyciężyło – kontynuuje córka Marianny.
Odtąd jej matka rośnie zdrowo, a kiedy kończy pięć lat, przejmuje opiekę nad swoim półtorarocznym bratem. Całe życie wspomina moment, gdy braciszek wybiegł z nieogrodzonego podwórka prosto pod rozpędzone konie. Miała szczęście: w ostatniej chwili zdążyła go złapać. W 1933 roku okaże się, że jej dotychczasowe dzieciństwo było jednak beztroskie. Teraz kończy osiem lat i rodzice decydują, że oddadzą ją na służbę do bogatego gospodarza. Musi sobie zapracować na jedzenie.
Kobieta łemkowska, rok 1935
– Mama była posłuszna, grzeczna, pracowita i odpowiedzialna, więc nadawała się, by ją posłać na służbę do innego chłopskiego gospodarstwa. Głównym jej obowiązkiem było pasanie krów, ale także sprzątanie, zamiatanie, karmienie drobiu i pomoc przy opiece nad dziećmi. Babcia dostawała jakieś grosze, a mama strawę. Karmiono ją marnie. Gospodyni sama piekła chleb na cały tydzień. Niestety, nie było to pyszne, ekologiczne pieczywo, ale rodzaj gliniastej buły, którą trudno było po tygodniu ugryźć. Na pajdę chleba kładziono pokrojonego gotowanego buraka – relacjonuje córka Marianny Wujak.
W ciągu następnych czterech lat dziewczynka będzie służyć u trzech gospodarzy. Skończyła już dwanaście lat i wciąż nie może mieszkać w domu swoich rodziców. Służąca potrzebna jest od rana do wieczora. Ale zapada na jaglicę, rozpowszechnioną na polskich wsiach chorobę oczu – tak zwane egipskie zapalenie spojówek i rogówek, które nieleczone kończy się ślepotą. Jej mama dowie się o tym od sąsiadki gospodarzy, u których służy dziewczynka, i wtedy zabierze Mariannę do domu. Zaniedbana fizycznie, niedożywiona, po kryjomu spija śmietankę z mleka. Długo nie dojdzie do siebie. Zacznie miesiączkować, dopiero gdy skończy siedemnaście lat. – Do szkoły zaczęła chodzić, gdy miała jedenaście lat, ale po trzech latach rozpoczęła się okupacja i na tym się jej edukacja skończyła. Droga awansu społecznego została zamknięta – ubolewa córka.
O losie służących w wiejskich gospodarstwach pisze ze zgrozą Zofia Lipina w „Kobiecie Wiejskiej” w 1939 roku, stwierdzając, że fatalne warunki służby to „ukryta, jątrząca się rana w życiu społecznym wsi”.
Bogaci chłopi w charakterze służby zatrudniają zwykle dziewkę, parobka i pastucha, mniej zamożni – tylko dziewkę lub pastucha. „Przeważnie służba przesiaduje po chlewach, stajniach i strychach i nie ma dla niej miejsca w domu mieszkalnym. Odżywia się służbę byle czym i byle jak. Dla siebie gotuje się grymaśne frykasy, a służbie rzuca się byle ochłap, nie bacząc na jej ciężką pracę”. Lipina opisuje, że spotkała dom, w którym, gdy gospodyni i gospodarz jedli ciepły obiad, służąca w tym czasie sprzątała koło świń i krów. „Mówili mi, że ona nigdy z nimi nie je, bo nie lubi ciepłego jedzenia, tylko zimne”.
Służący chłopów pracują za byle co, bo rodzice pastuszków i dziewek boją się upomnieć o więcej, a wielu z nich to sieroty. Służba wiejska nie jest ubezpieczona, nie ma opłacanej Kasy Chorych, jak służący w miastach. „Wyzyskiwani, nie liczący się wprost ludzie, ogłupieni pracą nad siły, pchają swoje smutne życie, nie zdolni nawet do sprzeciwu gdy im się dzieje krzywda. Ledwo taki z kołyski wylezie, a już hajda ze służby na służbę od gospodarza do gospodarza” – pisze Zofia Lipina i nawołuje kobiety, aby zaczęły troszczyć się o swoich służących: „Opłaci nam się to stokrotnie, bo zdobędziemy sobie z niej przyjaciół, a nie wrogów, którzy skrycie całą duszą nas nienawidzą, jak często dzieje się teraz”.
Gdy się jest biednym, rodzina musi pracować więcej. Dzieci bardzo się do tego przydają. Okolice Bochni, rok 1932
Wiejskie dziewczyny, jeśli nie pracują zarobkowo, stopniowo obarczane są coraz poważniejszymi obowiązkami, a wiele z tych prac przerasta ich siły fizyczne. Jeżeli dziewczyna wygląda na krzepką, nikt jej nie oszczędza.
– Miałam dwanaście lat, jak zaczęłam prać. Brało się pościel, ubrania, szło się do rowu, kładło deskę, stawało się na tej desce i kijankami[4] prało. Byłam bardzo drobna, więc nie musiałam prać tak dużo jak moja silniejsza siostra, która musiała po mnie poprawiać, bo była większa – opowiada Janina Krasucka ze wsi Białki na Mazowszu. Wkrótce stanie przed nowymi zadaniami, między innymi razem z rodzeństwem zacznie w polu „odrabiać konia”. To sformułowanie, dziwne i niejasne dla tych, którzy niewiele wiedzą o pracy rolników, pojawia się bardzo często w rodzinnych opowieściach ludzi ze wsi. Dotyczy uboższych rodzin, które nie mając swojego konia, pożyczają go od bogatszego gospodarza, a następnie rodzina w rewanżu pracuje na jego polu, by odpracować pożyczkę. Zwykle odbywa się to tak: kiedy ojciec Janiny Krasuckiej potrzebuje zwieźć kartofle z pola, dzieci idą pielić na polu gospodarza, który pożyczył konia. Wymiana usług i wspólne zależności należą do zasad wiejskiej wspólnoty, bez tego trudno przeżyć. A gdy się jest biednym, trzeba pracować więcej. Dzieci bardzo się do tego przydają.
Wiele lat potrzebowała Sophia Turkiewicz[5], australijska reżyserka, aby dotrzeć do Oleszowa, pagórkowatej wioseczki na zachodniej Ukrainie, która przed drugą wojną światową należała do Polski. Pierwszą taką próbę podjęła w 1976 roku jako absolwentka szkoły filmowej w Sydney. „Gdy byłam młoda, na historii twojego życia uczyłam się sztuki opowiadania” – powie po latach, w poruszającym filmie dokumentalnym o swojej matce Once My Mother. Ponieważ wykorzystała w nim stare taśmy, widzimy je obie: trzydziestoletnia Sophia kręci sceny z udziałem wciąż jeszcze młodej Heleny Skwarek. Szczupła, w dżinsach i w podkoszulku w paski kieruje kamerę na matkę, która miesza w garnku stojącym na gazówce.
Wiejskie dziewczyny, jeśli nie pracują zarobkowo, stopniowo obarczane są coraz poważniejszymi obowiązkami, a wiele z tych prac przerasta ich siły fizyczne
„Czy myślisz, że twoje życie było niezwykłe?” – pyta Sophia. Helena się uśmiecha. „Ja też cię kocham” – odpowiada.
Niedługo potem Sophia zarzuca dokumentowanie losu matki. „Twoje opowieści stały się dla mnie ciężarem” – wyjaśnia.
Decyduje się do nich wrócić po niemal trzydziestu latach, gdy odwiedza matkę w wiosce dla seniorów im. Jana Pawła II pod Adelajdą i dociera do niej, że ją traci. Znów filmuje matkę, ale teraz ich dialog okazuje się trudniejszy. Na fotografii, którą pokazuje mamie, widać dwie uśmiechnięte młode kobiety, obie w mocno rozkloszowanych spódnicach, jakie nosiło się w latach pięćdziesiątych.
– Do you remember who is in this picture? – pyta.
– Ty – odpowiada Helena.
Rozmowy matki i córki toczą się w dwóch językach. Niezauważenie obie przechodzą z polskiego na angielski i odwrotnie, czasem w połowie zdania.
– Nie. It’s you, when you were twenty.
– Ach, when I was young... Ale niepodobna. – Zamyśla się. Po chwili, wzdychając, dodaje: – Jakie to było życie, prawda?... Rozrzucone.
Niedługo potem Sophia jedzie filmować sierociniec Goodwood w Adelajdzie. Dla niej wszystko zaczęło się właściwie tutaj.
– Tu się dowiedziałam, że mogę cię w równym stopniu kochać, co nienawidzić. Przez lata grałam rolę sumiennej córki. Dobrze ją grałam. Ale jakaś część mnie nigdy nie zapomniała, że mnie opuściłaś. Moja głowa walczyła z moim sercem. Zdaniem serca twoja zbrodnia nie miała sensu. Matki przecież tak nie postępują. Teraz zadaję sobie pytanie: czy nie za ostro cię oceniałam? I czy w ogóle cię znałam? Może odpowiedzi znajdę w opowieści, którą kiedyś porzuciłam.
Wtedy właśnie wyrusza w podróż do Oleszowa, ukraińskiej wioski leżącej trzydzieści kilometrów od Iwano-Frankiwska.
Gdy przyjeżdża razem z mężem, Stephenem Schedingiem, który zostanie jednym z operatorów filmu, jest 2007 rok. Na polnej ścieżce witają ich zgarbiona stara kobieta w chustce, podpierająca się kijem, i piejący kogut. Australijczycy wzbudzają sensację, schodzi się coraz więcej mieszkańców i wkrótce przyjezdnym udaje się odnaleźć dom rodzinny Heleny. Drewniana chałupa, opustoszała i ponura, wydaje się domem z tamtych czasów: niski sufit, zielone ściany, niebieski kredens, drewniane łóżko, a na ścianach makatka i kilka świętych obrazów.
Sophia w skupieniu chodzi po ciemnej izbie, niczym po muzeum. „Dziwnie się czuję w tym domu. Wiem, że dla ciebie pełen jest jedynie smutku” – mówi do kamery, a po chwili, tym razem siedząc przy stole z ceratowym obrusem, dodaje: „Zastanawiam się, czy urodziłaś się w tym właśnie domu, gdzie twoja matka zmarła kilka tygodni po urodzeniu cię, a twój ojciec, zanim skończyłaś sześć lat”.
Gdy wróci do Australii, pokaże mamie jej dom, a ona powie: „Moi rodzice... Nic nie pamiętam, bo ja jeszcze byłam małe baby, kiedy moi rodzice zmarli. Chciałam zobaczyć moją mamę. Ale nigdy jej nie zobaczyłam”. Z filmu córki dowie się też, że jej siostra Katarzyna została zabita przez Sowietów, przekażą to Sophii mieszkańcy Oleszowa, wyjaśniając, że gdy Sowieci tu przyszli, próbowała uciekać. Ale ją dogonili. Podczas rozmowy z mieszkańcami Sophia wymienia też nazwisko: Nahirna. To nazwisko wuja Heleny.
Sophia: – Pamiętam opowieść o twoim wujku. Kazał ci pracować w swoim gospodarstwie.
Helena: – Nie chciał mnie. Miał pięcioro dzieci. Wszystkie posłał do szkoły. Tylko nie mnie. Chyba go za to znienawidziłam. Myślę, że dobrze by mi szło w szkole. Gdyby mi dali szansę. Gdy byłam starsza, myślałam: jestem nikim. Bo wszyscy inni chodzili do szkoły, a ja nie. Nie mogłam nawet napisać własnego nazwiska. Bardzo się wstydziłam. Nie wiem dlaczego. Dalej się wstydzę, bo nie chodziłam do szkoły. Nie chcę, żeby na mnie patrzyli, jak piszę własne nazwisko.
Kamera córki zwrócona jest na dokumenty matki. W miejscu podpisu widzimy odciski jej trzech palców. Nieco wyżej: Skwarek, jakby pisało dziecko, które stawia dopiero pierwsze litery.
Helena: – Miałam dziewięć albo dziesięć lat, jak wujek mnie wyrzucił. Powiedział, że nie ma dla mnie czasu. Nie wiedziałam, co robić, dokąd pójść. Gdy byłam głodna, kradłam trochę chleba. Nie miałam gdzie spać. Czekałam na noc i chowałam się do jakiejś szopy, bo się bałam. Wychowałam się na ulicach. Bez ludzi, bez nikogo... Tak.
– I co się stało? – pyta córka.
– Nic się nie stało. Wyjechałam, opuściłam wioskę.
Sophia z offu: „Opuściłaś i nigdy nie wróciłaś. Nie wzięłaś ze sobą żadnego dokumentu, żadnego dowodu na swoje istnienie”.
Helena tuła się przez pięć lat po Stanisławowie. Dziecko ulicy, jak wiele podobnych do niej, idzie na służbę, to daje jej dach nad głową i wikt. Gdy we wrześniu 1939 roku Rosjanie zajmują tę część Polski, pracuje w piekarni, głównie myje naczynia, ale budzi niechęć żony piekarza, która z byle powodu ją strofuje, a któregoś dnia uderza w twarz tak silnie, że z nosa Heleny tryska krew. Dziewczyna potrzebuje, aby ktoś ją obronił. Powiadamia rosyjskich żołnierzy. Przychodzą i po żonę piekarza, i po Helenę. Po dwóch miesiącach aresztu wraz z innymi Polakami zostaje deportowana i zesłana do gułagu. Tak rozpoczyna się jej trwająca ponad pięć lat podróż przez Uzbekistan, Persję, Rodezję aż do Adelajdy.
Przeżywa wielką grozę, ale też wspaniałą miłość i ogromną zdradę. A także potężne szczęście: w obozie dla uchodźców w Rodezji rodzi Sophię. Jako cel swojej emigracji wybiera Australię, chociaż planowała się dostać do Wielkiej Brytanii. Jest jednak matką z nieślubnym dzieckiem, a wobec takich kobiet ówczesny świat jest bezwzględny. Nie chcą jej tam. Z tych samych powodów nie może w Australii znaleźć pracy, ale bez zajęcia zarobkowego nie jest w stanie utrzymać dziecka. Postawiona przed dramatycznym wyborem decyduje się oddać Sophię do sierocińca. Aby móc ją odzyskać, wyjdzie za mąż za mężczyznę, który domyśla się, dlaczego zdecydowała się go poślubić.
Droga Sophii do szczerego, uwolnionego od żalu kontaktu z matką prowadziła przez bunt i ucieczki, którym towarzyszył też wstyd. „Byłaś niewykształcona, nie mówiłaś po angielsku. Nie chciałam, aby moi znajomi widzieli mnie z tobą” – wyznaje w filmie.
Sophia Turkiewicz, australijska reżyserka, o swojej polskiej matce opowiedziała w poruszającym filmie dokumentalnym Once My Mother. Rok 1985
Właściwie dopiero gdy komunizujący przyjaciele z uniwersytetu uzmysłowili Sophii, że życiorys jej matki jest zupełnie niezwykły, spojrzała na nią jak na potencjalną bohaterkę swoich filmów. Wykorzystywała więc motywy z życia matki w fabułach, ale wciąż czuła, że nie jest to szczera i pełna opowieść. Aż wreszcie wyruszyła do Oleszowa, a potem zbadała kolejne etapy losów Heleny i mogła wreszcie spuentować jej życie w ten sposób: „Przeżyłaś piekło, ale wyszłaś z niego z miłością w sercu”.
Podróż do Oleszowa wiele zmieniła, nie tylko obraz ich powikłanej relacji. „Przedtem moje poczucie tego, kim jestem, rozgrywało się jakoś w próżni. Nie miałam żadnego związku rodzinnego z poprzednim pokoleniem poza moją matką. Miałam ojczyma i dwóch braci w Australii, ale nie istniały żadne połączenia poza to jedno pokolenie. Nie było ocalałych ciotek ani wujków, żadnych siostrzenic ani siostrzeńców, żadnych dziadków w naszej rodzinie. Kiedy moja matka mówiła o swojej matce, to nigdy nie przyszło mi do głowy, że mówiła o kobiecie, która była moją babcią. Nigdy nawet nie nazywałam jej babcią, kiedy rozmawiałyśmy, zawsze używałam sformułowania «twoja matka». Teraz, gdy byłam w wiosce, włócząc się po polach i polnych drogach, nagle te relacje stały się rzeczywistością. Mogłam je sobie wyobrazić. Moi przodkowie nie byli już abstrakcyjnymi ideami. Po raz pierwszy zrozumiałam, jak to jest mieć przeszłość pokoleń” – pisze w postscriptum do filmu Once My Mother.
Do Inspektoratu Szkolnego w Przeworsku
Podpisana Sierota Stefania Jamróz prosi najłaskawiej o zwolnienie mię [wyraz nieczytelny] Szkoły zpowodu że jestem sierotą bez ojca i bez Matki jak ojciec i matka pomarli było mi 6 miesięcy ojciec i matka pomarli w jednym miesiącu na tyfus plamisty nieznałam ojca ani matki moi. Obcy ludzie mnie chowali, chodziełam tylko do 2gi klasy ateras musze służyć nie mogę chodzić do Szkoły bo kto mi da okrycie obócie i wyżywienie.
Przeto, że jestem całom sierotom bez Ojca i Matki bez uczymania i jest mi lat 15, proszę Najłaskawiej zwolnic mie ze Szkoły.
3.09.1931, Hucisko Jawornickie
Gruźlica, dyzenteria, tyfus i brak możliwości leczenia dziesiątkują rodziny. Dzieci pozostają zdane tylko na siebie i najczęściej ratują się, służąc w zamian za utrzymanie. Stefania od lat już żyje w ten sposób, ale inspektor oświatowy upomina się o nią, mimo że nie ma najmniejszych szans, aby mogła się uczyć, choćby bardzo chciała. Wraz z podaniem Stefanii zachowało się oświadczenie kierownika szkoły w Hucisku Jawornickim, który potwierdza, że uczyła się w szkole zaledwie rok, ponieważ „jako sierota przebywa stale na służbie”, i przychyla się do prośby dziewczyny, rozumiejąc, że ta nie może się uczyć, skoro musi służyć, żeby przeżyć.
Dzieckiem nikt się właściwie nie zajmuje, w najlepszym wypadku opiekuje się nim rodzeństwo, starsze zaledwie o kilka lat.Fot. Leopold Węgrzynowicz
Niewiele lepsza okazuje się sytuacja półsierot. Wdowiec lub wdowa zwykle bardzo szybko zakładają nowe rodziny. Dla dzieci oznacza to zwykle jeszcze większe osamotnienie, a czasem głód. Często każdy z małżonków ma już swoje potomstwo, czasem liczne, a wkrótce pojawiają się ich wspólne dzieci, mawiają więc: „Mamy dzieci moje, twoje i nasze”. Gdy układ nie jest symetryczny i tylko jedno z nich ma dzieci, są one traktowane po macoszemu. W sensie dosłownym.
Rodzice Heleny Rabendy, urodzonej w 1923 roku w Woli Skrzynno (dziś Wola Rudlicka) pod Wieluniem, kupują kawałek ziemi z parcelacji[6], ale okazuje się, że na grunt nałożona jest hipoteka i ma on niewielką wartość. Ojciec zakłada wtedy sklepik. I pije. Ale potem umiera matka Heleny. „Trudno zrozumieć śmierć gdy się ma 10 a nawet i więcej lat. Gdy leżała w trumnie zdawało mi się że tak zostanie, ale gdy Ją wynosili poznałam że to prawda i że więcej Jej nie ujrzę. A matkę miałam b. dobrą i mądrą” – pisze Helena po latach. „Po roku ojciec ożenił się po raz drugi. Wziął żonę trzynaście lat młodszą od siebie. [...] Często ją bił. Często uciekała. Potem znów przychodziła. No i naturalnie ja byłam wszystkiemu winna. Bo to przeze mnie. Gdy dostałam swoją pierwszą miesiączkę w ogóle nie wiedziałam co to jest. Wstydziłam się o tym powiedzieć macosze, napisałam jej kartkę. Powoli robiłam się skryta, nieufna, a nawet zła. Ojciec pił coraz bardziej” – wspomina.
Helena Rabenda
Ze świadectwa nauki w trzyletniej szkole powszechnej w Radoszewicach wynika, że Helena uczy się pilnie, stopnie dostaje bardzo dobre (sprawowanie, religia, robótki kobiece, ćwiczenia cielesne) lub dobre (matematyka z geometrią, przyroda, geografia). Jednak o dalszej nauce nie ma mowy, musi zarabiać. Skończyła już piętnaście lat. W sam raz na służącą do mieszczańskiego domu. Co czwarta służąca ma piętnaście lat i mniej. Posadę Helena znajdzie bez problemu. Macocha wysyła ją do Częstochowy. „Pamiętam dokładnie ciemny pokój, nas kandydatek na służące z 15 i panie, które przychodziły wybierać swe pomoce domowe. Mnie też jakaś wybrała. Dom, gdzie mnie przyjęto, był duży, rozległy. Państwo mieli jakąś fabrykę figurek św. Oboje chorowali na żołądek i byli na diecie. Codziennie jedli niesolony krupnik. Mnie kazano gotować, sprzątać, robić zakupy. Jasne, że tego nie umiałam. Po miesiącu mnie zwolniono. Dostałam drugie miejsce, podobne. Pani miała sklep przy Jasnej Górze z dewocjonaliami”.
To trudna praca, no i tułanie się po obcych domach. Ojciec postanawia wysłać Helenę do krewnych. Ma pomagać, ale to przecież rodzina, powinno się jej poprawić.
Z pamiętnika, który Helena zaczyna prowadzić u ciotki, dowiadujemy się jednak, że: „Ciocia w bardzo kwaśnym humorze [...]. Jeszcze ani słowa nie przemówiłyśmy do siebie. Potem ja odezwałam się, ale cóż ciocia kwaśna, że rozmowa się stała dla nas męczącą. I po raz setny pomyślałam sobie kiedyż będę miała swój własny dach nad głową. Och, jak to ciężko korzystać z cudzej łaski”.
Helena Skwarek, Stefania Jamróz, Helena Rabenda, najzbędniejsze ze zbędnych. O takich dziewczynkach jak one nie pisze się w ówczesnych gazetach, ich losy są zbyt powszechne i trywialne. Ich życie to walka o przetrwanie. Im szybciej to zrozumieją, tym lepiej dla nich.
ROZDZIAŁ 3
PANIOM NIE BĘDZIESZ
Wystarczy obserwować, gdy idą, a raczej suną do szkoły, odziane zimą w kożuch ojca i „siedmiomilowe buty” będące własnością całej rodziny, by zrozumieć, że nie mogły przyzwyczaić się do ruchów lekkich i zgrabnych.
Wilhelm Kalita, nauczyciel z Pokucia
W 1921 roku 40 procent mieszkańców polskiej wsi to analfabeci[7]. Najgorzej jest na wschodzie; dotychczas – w zaborze rosyjskim – obowiązek szkolny nie istniał, posyłanie dziecka do szkoły uznawano tam za zbytek lub zawracanie głowy. Zresztą, czy każdy jest na tyle zdolny, by uczyć się w szkole? „Pewien procent młodzieży nie da się nauczyć czytać. Ile wśród niej jest kretynów, ile zaniedbanych sierot, a ile lekkomyślnych leniów, trudno odgadnąć. Młodsze kobiety i dziewczęta odznaczają się na ogół większą pilnością, bo więcej z nich umie czytać w porównaniu z mężczyznami” – pisze Franciszek Dziedzic, ekonomista, profesor Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. Po części ma rację – o ile wśród starszych więcej mężczyzn niż kobiet potrafi czytać, w młodszej grupie przeważają czytające dziewczyny.
W nowo powstałej Polsce od 1919 roku wszystkie dzieci od siedmiu do czternastu lat muszą chodzić do szkoły. Ale są i wyjątki: jeśli uczeń musiałby przejść więcej niż trzy kilometry albo gdy rodzice poproszą o zwolnienie ze szkolnego obowiązku z powodu choroby lub biedy. Podania w tej sprawie słane są z różnych stron Polski każdego dnia.
Do Pana Inspektora R. Sz. P. w Przeworsku
Ja niżej podpisany Józef Tadla, zam. w Hucisku Jawornickim, powiat Przeworsk upraszam łaskawie o zwolnienie ze szkoły mojej córki urodzonej 16. 1. 1917 roku, a uczęszczającej do 4 klasy, ponieważ jestem biedny, a i tak posyłam oprócz niej dwoje dzieci do szkoły, które jest mi ciężko troje dzieci do szkoły posyłać, z powodu tego, że na wsi taka bieda wskutek tanich produktów rolnych, że nie można tych dzieci w żaden sposób okryć i obuć.
Józef Tadla
Hucisko 19/7/1931
Inspektor z pewnością zna sytuację rodzin chłopskich. Wie, że wielu z nich naprawdę nie stać na buty dla dzieci, a idzie jesień i nie da się już dłużej chodzić boso. W piśmie z 11 września 1931 roku przychyla się więc do prośby Józefa Tadli, którego córka do szkoły już nie pójdzie co najmniej do wiosny, kiedy ziemia się ogrzeje.
„Szkołę mam 3 oddziałową za rosyjskich czasów, a dziecko moje dopiero w tym roku zacznie szkołę ale martwię się jak tu posyłać kiedy ciężko na zeszyt i tą stalówkę, a tu trzeba ubranie lepsze i jakie buty chociasz drewniane bo latem boso może chodzić ale zimą to musowo w drewniakach bo na inne mnie nie stać a ja jak chce iść do kościoła choć raz w miesiącu to terz pożyczam sobie butów od sąsiadki” – pisze w ankiecie Janina Praszczyk ze wsi Strzelce Wielkie w centralnej Polsce. Gospodyni małego gospodarstwa wychowuje dzieci sama, bo mąż, jak twierdzi, od pięciu lat hula po Francji, a do niej nawet nie pisze.
Jadwiga Szkraba urodziła się w małej beskidzkiej wiosce Oderne, położonej wśród dworskich lasów, kilkanaście kilometrów od granicy z Czechosłowacją. Przybyli tu jej dziadkowie, gdy pod koniec XIX wieku postanowiono zbudować hutę szkła i sprowadzono robotników. „Byli to ludzie najbiedniejsi, którzy nie mogli sobie wybrać lepszego losu, więc mieszkanie w barakach, bardzo ciężka praca od świtu do nocy i bardzo liche wyżywienie było dla nich wystarczające. Po wyrąbanym drzewie na opał do huty pozostały wyręby, które robotnicy nocami wykarczowali, by zdobyć jakiś zagon do obsiania zbożem” – wspomina. Kilkanaście lat po osiedleniu się wyrobników w Odernem właścicielka majątku zlikwidowała hutę szkła, ale robotnicy tu pozostali, w tym także rodzina Jadwigi, płacąc wielmożnej pani wysokie czynsze za dzierżawę gruntu, toteż bieda nie odpuszczała.
„Najwięcej zmartwienia w moim życiu – pisze po latach Jadwiga Krok z domu Szkraba – było z powodu szkoły, do której chciałam koniecznie chodzić, a nie miałam butów”.
W dzień, kiedy się dowiaduje, że nie będzie się uczyć w szkole, wpada w rozpacz i do wieczora płacze. Matka gorączkowo szuka sposobu, by Jadwiga mogła chodzić do szkoły bez butów pomimo zimna.
„Na drugi dzień rozścieliła matka zgrzebną płachtę na podłodze, na której mi kazała stanąć, zawiązała mię w dwa rogi i podała bratu na plecy, żeby mnie zaniósł do szkoły. Brat, który się wstydził, ledwo mię doniósł do sionki, ale ja nic z tego sobie nie robiąc, szczęśliwa wchodziłam boso do klasy, że mogę się uczyć, siadałam w ławce, podwijając nogi pod siebie, bo mi było zimno” – wspomina. Niekiedy po lekcjach, gdy brat się spóźniał, czeka na niego w nieopalanej sieni, znów podwijając pod siebie nogi, ale dumna z siebie, bo nauczyła się pisać.
Szkoła zmienia Jadwigę. – Babcia trafiła na wspaniałą nauczycielkę, dzięki której nauczyła się pisać wiersze, pokochała teatr i występowała w przedstawieniach. Skończyła tylko cztery klasy, ale to szkoła ją ukształtowała – wspomina Lucy Davis, wnuczka Jadwigi Szkraby. Jadwiga wyjdzie za mąż za starszego od siebie o dziesięć lat, równie biednego jak ona analfabetę. – Babcię doprowadzało to do rozpaczy, próbowała nauczyć go pisać i czytać, ale dziadek potrafił tylko podpisać się imieniem i nazwiskiem.
Najczęściej to matki organizują dziecku wszystko, co potrzebne, aby mogło pójść do szkoły. Z nabiału, który sprzedadzą, lnu, który wysieją, jajek, które zaniosą na targ, starają się uciułać, żeby było na tabliczkę[8], rysik, zeszyt, ubrania, buty. Gdy się nie uda, wtedy coś klecą, jak matka Jadwigi tobołek, albo oddają dziecku własne buty.
„Buty miał potworne. Jeden trzewik był mój, a drugi stary but ojca o dużym rozmiarze. Ale co miałam począć, jak mnie nie stać było na lepsze okrycie, a chciałam koniecznie, żeby się nauczyli chociaż cokolwiek, żeby chociaż syn potrafił list napisać, żeby umiał odczytywać napisy nad sklepami. A jak dorośnie, żeby umiał odczytywać drogowskazy, gdzie prowadzą drogi w świat za pracą i chlebem” – wspomina wyrobnica folwarczna, która wyprawiała syna do szkoły na początku lat trzydziestych.
Uczeń może zostać zwolniony z nauki w szkole, jeśli musiałby przejść więcej niż trzy kilometry, a także z powodu choroby lub biedy
Jadwiga Somla z uczennicami
Jeśli się chodzi latem boso do szkoły, nie trzeba się wstydzić, w wielu regionach to norma. Dopiero kiedy spadnie śnieg, trzeba założyć przynajmniej drewniaki, które zrzuca się w ciepłe wiosenne miesiące. W szkole pamiętnikarki spod Tarnowa nauczyciel ustawiał dzieci pod ścianą budynku i sprawdzał, czy mają czyste nogi. „Bo gdy nastał wieczór, to miast umyć nogi, niejedno dziecko przepracowane za krowami, a niejednokrotnie przy wykopkach, zasypiało natychmiast i tak z dnia na dzień narastało tego błota. Nauczyciel witkami z młodych gałązek wierzby każdemu takiemu dziecku przyłożył po nogach i kazał iść do rzeki umyć nogi, a tu zimna woda, niejednokrotnie i mydła nie było. Piekły te nogi okropnie, takie popękane, a trudno było je domyć”.
Kiedy dziecko idzie do szkoły, rodzina traci pracownika w gospodarstwie. Nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić.
Do Rady Szkolnej Powiatowej w Przeworsku
Podpisany prosi uprzejmie o zwolnienie córki swej Bronisławy Fudali od uczęszczania do szkoły klasy V. Urodzonej dnia 23 października 1919 roku. Poniewarz jest najstarszą w domu i musi pomagać rodzicom przy pracy.
Hucisko Jawornickie
Dnia 26. IX. 1932
Kiedy inspektor sprawdził w szkole, jak wygląda sytuacja Bronisławy, okazało się, że dziewczyna powtarza klasę i nie przykłada się do nauki. Nauczyciele i inspektorzy wiedzą, jak rodzice traktują szkołę i że pasionka wydaje im się ważniejsza od nauki, a czasem rzeczywiście nie mają wyjścia, bo nie stać ich na zatrudnienie kogokolwiek, kto zastąpi dziecko. Albo uważają, że nauka nie ma w życiu kobiety najmniejszego znaczenia.
„Po co ci szkoła? I tak paniom nie będziesz” – słyszą córki.
Apolonii Księżopolskiej z domu Sikorskiej, urodzonej w Skupiach na Mazowszu, szczęście w życiu sprzyja.
– Ojciec mamy, a mój dziadek, Tomasz Sikorski, pracował jako cieśla. Drewniane domy, które budował ponad sto lat temu, wciąż stoją, więc myślę, że był dobry w swoim fachu – opowiada Michał Księżopolski, emerytowany nauczyciel fizyki. – Kiedy mama skończyła szesnaście lat, znalazł się kawaler, mój ojciec, który chciał się żenić, i dziadek się zgodził, bo jak ktoś się odpowiedni trafił, to wydawało się dziewczynę jak najszybciej.
Kawaler rzecz jasna okazuje się odpowiedni, nie startowałby przecież do córki bogatego cieśli, gdyby sam nie był zamożny. Aleksander Księżopolski, gospodarz na dziesięciu hektarach, posiadał nawet herb Półkozic. Po ślubie ojciec Apolonii wystawia im, jak się wówczas mówi, sporą chałupę i rodzina gospodaruje od razu na swoim, co spotyka się rzadko. Zwykle młodzi zamieszkują z rodzicami jednego z małżonków i resztą rodziny. Jednak, co najważniejsze, mąż Apolonii nie tylko jest pracowity i miły, ale także pozwala żonie rządzić, co prowadzi ją prosto do koła gospodyń wiejskich, gdzie zostaje wiceprzewodniczącą zarządu głównego. Robi teraz zawrotną karierę. Syn pamięta, jak pod koniec lat trzydziestych odwozili z ojcem matkę końmi na stację kolejową, gdzie ona, wystrojona w tradycyjny mazowiecki strój, wsiadała do pociągu, aby pomknąć do stolicy na ważne uroczystości na najwyższym, państwowym szczeblu. Rzeczywiście, znajdujemy nazwisko Apolonii Księżopolskiej w artykule Chłopi siłą narodu polskiego z gazety „Dzień Pomorza” z roku 1937, i to w parze z samym marszałkiem Edwardem Rydzem-Śmigłym. Relacja z Kongresu Centralnego Młodej Wsi przenosi nas na Pole Mokotowskie do Warszawy, gdzie tego dnia zjawili się między innymi premier Felicjan Sławoj Składkowski i liczni ministrowie, przed którymi chłopskie organizacje paradują z transparentami: „Ziemia dla chłopów” oraz „W każdej wsi szkoła publiczna”. Także na wielu innych fotografiach z najważniejszych uroczystości władz II RP obok oficjeli zobaczymy kobiety w strojach regionalnych. Władza lubi się przyozdobić kobietami z ludu. Jakby ktoś nie wiedział – wieś jest ważna, kobiety są ważne.
Apolonię Księżopolską, którą gazeta przedstawia jako gospodynię z powiatu sokołowskiego, spotyka tego dnia zaszczyt wyjątkowy: pełni funkcję matki chrzestnej sztandaru, który zostanie poświęcony, a którego ojcem chrzestnym jest właśnie marszałek Rydz-Śmigły.
Apolonia Księżopolska z mężem Aleksandrem
– Mama czuła dumę, że obraca się w wyższych sferach. Ale też wielki kompleks z tego powodu, że nie chodziła do szkoły. Dziadkowie nie widzieli takiej potrzeby, by kształcić córkę. Mama miała o to żal, uważała, że gdyby miała wykształcenie, zaszłaby w życiu dużo dalej. Czuła się też niepewnie z tego powodu, że była samoukiem. To ona nauczyła czytać i pisać swojego ojca, który też do szkoły nie chodził – opowiada Michał Księżopolski.
Brak szkolnego wykształcenia Apolonię nie tylko smuci, ale też mobilizuje. Zrobi wszystko, by wykształcić swoje dzieci. Cała czwórka skończy studia, ale to już we wczesnym PRL-u.
– Nauka miała dla mamy największe znaczenie, nic się w takim stopniu dla niej nie liczyło, dlatego jeszcze przed wojną moja najstarsza siostra wyjechała do szkoły gospodarczej z internatem do Drohiczyna, co na pewno dużo naszych rodziców kosztowało, ale dla mamy wykształcenie znaczyło więcej niż pieniądze – wspomina syn Apolonii Księżopolskiej.
Jeśli dziewczyna ma braci, zwykle to oni stoją przed nią w kolejce do edukacji. Bo jemu może się bardziej przydać, a jak pójdzie do wojska, będzie się potrafił podpisać.
Anielę Dobrowolską z Aleksandrówki, córkę dosyć bogatego chłopa, nazywają we wsi warszawianką. „Ja marzyłam o jakiejś szkole w Warszawie. Ojciec mamie często robił wymówki, «chowasz ich na Warszawianki, oszczędzasz ich», może to była trochę prawda, bo moja mama wstawała wcześnie, dawała koniowi obrok, doiła krowy, dalej brała się za kuchnię, a ja spałam do śniadania, ojciec był chory na astmę, to spał najdłużej. Cały ciężar gospodarski spadał na mamę, chciała nas ładnie ubrać, to każde jajeczko sprzedała, masła nie spróbowała, wszystko trzeba było sprzedać, żeby nas ubrać” – wspomina po latach. Jej marzenia stają się jeszcze intensywniejsze, gdy zakłada słuchawki radiowe należące do nauczyciela, który mieszkał w tym samym domu. „Myśli krążyły wtedy po głowie, gdybym mogła być kiedyś nauczycielką, żeby mi dzieci mówiły dzień dobry, jak temu panu, o jakbym była szczęśliwa”. Wszystko zależy od ojca, z którym prawie nie ma kontaktu. „Czułyśmy krępację do ojca, wszystkie sprawy załatwiałyśmy z mamą. Matka była dobrą, ojciec jak pamiętam zawsze poniżał moją mamę”. Po czwartej klasie prosi ojca, by mogła się uczyć dalej, i słyszy: nie. „Odpowiedział mi tyle, że będzie uczył braci, a dziewczynie szkoła niepotrzebna”. Do szkoły idą jej koleżanki, przede wszystkim z bogatych rodzin i córki kolejarzy. „Przykro mi było, to było moje pierwsze niepowodzenie, upadłam na duchu, stałam się już niższą”.
Radzi sobie tak, jak zwykle wiejskie dziewczęta czujące się zbędnymi: jedzie do Warszawy na służącą.
Badanie losów swojej rodziny wymaga gotowości, by się rozstać z wyobrażeniami i iluzjami na jej temat, a w związku z tym i na swój własny.
Piotr Kieżun, krytyk literacki, z zawodu socjolog i filozof, wyrastał wśród opowieści swojej babci nauczycielki, pochodzącej z mazowieckiej wsi Popławy (dziś część Pułtuska), które jak pisze, pozwoliły mu „zadomowić się w przestrzeni i czasie – uświadomić sobie, że jestem częścią jakiejś większej wspólnoty losów”. Miał, przyznaje, szczęście: babcia Marylka, jak nazywa ją wnuk, poza świetną pamięcią posiadała też dar barwnego opowiadania. Kiedy więc w 2018 roku postanowił zarejestrować rozmowę rzekę, którą z nią przeprowadził, udało im się wspólnie stworzyć coś w rodzaju rodzinnej kroniki, sięgającej kilka generacji wstecz.
Maria Karpińska, babcia autora, urodziła się w 1932 roku w chacie krytej strzechą, ale jej rodzina należała do bogatszych gospodarzy. Na swój użytek uprawiali nieduży kawałek ziemi, hodowali kury i dwie krowy, ale utrzymanie rodzinie zapewniało stałe wynagrodzenie jej ojca, Telesfora Kaczmarczyka, piekarza pracującego w Pułtusku.
Jeszcze jego dziadek prowadził spore gospodarstwo w okolicy Zgierza, ale gdy popadł w długi, stracił je, a syn Adam, ojciec Telesfora, został flisakiem na Narwi. Rodzinie sprzyjało geograficzne położenie: tuż przy mieście i nad rzeką, dzięki czemu jej status miał szanse się poprawić. Sytuacja mieszkańców podmiejskich wsi była nieporównywalnie korzystniejsza od tych z wiosek oddalonych o dziesiątki kilometrów od przemysłowych ośrodków.
Gdy Telesfor Kaczmarczyk miał dwanaście lat, matka zaprowadziła go do pułtuskiej piekarni, aby tam nauczył się zawodu, a potem, dzięki stryjowi, podnosił swoje kwalifikacje w Warszawie. Gdy skończył trzydziestkę, ożenił się z Rozalią Nowosielską, mając dobry fach, a za sobą doświadczenie dwóch lat walki na froncie pierwszej wojny światowej w armii rosyjskiej oraz uwięzienie w węgierskim obozie jenieckim, gdzie wypiekał chleb dla jeńców i żołnierzy.
Posada Telesfora, ale też pracowitość Rozalii, która zajmowała się domem i inwentarzem oraz przędła i tkała len, wyrabiając z płótna odzież dla bliskich i pościel, zabezpieczały najważniejsze potrzeby pięcioosobowej rodziny.
Także przodkowie Rozalii należeli do zamożniejszych. Jej matka, Aleksandra, zwana Olesią, córka kowala, dostała w posagu gospodarstwo i piękny, drewniany dom w Popławach. I choć mąż, którego znalazł jej ojciec, nie radził sobie z gospodarowaniem i niemal cały dorobek wyprzedał, Olesi udało się za ostatnie pieniądze kupić kilka hektarów ziemi i pół domu. Urodziła siedmioro dzieci, ciężko pracowała w domu i w polu i zapewniła synom wykształcenie. Natomiast córka, Rozalia, nigdy nie uczyła się w szkole. Jak wielu dziewczynkom rodzina wyznaczyła jej rolę opiekunki o kilka lat młodszych braci.
„Kiedyś na Popławy przyjechała nauczycielka – opowiadała w rozmowie z wnukiem Maria Karpińska, emerytowana nauczycielka. – Ktoś ją sprowadził i dawała lekcje w czyimś domu – na tej samej ulicy, na której ja się urodziłam. Mama od razu tam pobiegła, bo też się chciała uczyć. Babcia natychmiast do niej przyleciała i zawołała: «Ty tu siedzisz, a kto będzie dzieci pilnował?!». Więc pilnowała. Z dziadkiem chodziła w pole. Szczuplutka taka. Pewnego razu ledwie się już trzymała na nogach, a dziadek kosi i kosi, kosi i kosi. Mama nie mogła nadążyć. Przechodził jakiś sąsiad i mówi: «Franek, zobacz, toż ten dzieciak już pada, on już nie ma siły». To się dziadek obejrzał i mówi: «O matko jedyna, rzeczywiście, że nie ma siły!»”.
Piotr Kieżun przyznaje, że informacja o tym, że jego prababcia nie potrafiła się podpisać, zrobiła na nim wrażenie. „Byłem więcej niż zaskoczony. Ale wcale nie dlatego, że w porównaniu z nią jej młodszy brat skończył jako wykładowca na Politechnice Warszawskiej. Jego historia jest wyjątkowa i jestem tego świadomy. Było dużo sprzyjających zbiegów okoliczności, które pozwoliły mu osiągnąć sukces. Po pierwsze, był mężczyzną” – relacjonuje Piotr Kieżun i tłumaczy, że przyczyniło się do tego przede wszystkim dobre gimnazjum w Pułtusku, jak również inspirujący nauczyciel z misją.
To jednak nie ta niesymetryczność, w końcu pewnie w jakiś sposób oczywista, zaskoczyła Piotra Kieżuna. „W przypadku prababci Rozalii zdziwiło mnie nie to, że nie była wykształcona, lecz że nie otrzymała nawet tej podstawowej edukacji w postaci umiejętności pisania i czytania. Jak to? Mama mojej babci, która była nauczycielką w szkole podstawowej, nie umiała czytać i ledwie się podpisywała? Oczywiście jestem świadomy, że skala analfabetyzmu w Polsce była duża, ale zawsze myślałem, że nie dotyczy to mojej rodziny. A na pewno nie tej bliskiej. W końcu mnie i prababcię dzielą zaledwie trzy pokolenia”.
„Spowodu nędzy życia...” Jedno z pism rodziców z prośbą o zwolnienie dziecka z obowiązku nauki
W II RP dla wielu chłopskich rodzin, szczególnie dla starszego pokolenia, szkoła i edukacja to wciąż sprawy pańskie, a nie chłopskie, tak było od wieków. Przyzwyczaili się do wykluczenia, powściągania ambicji, minimalizowania potrzeb i znajdowania swojego miejsca w szeregu. Dobrze pamiętają, jakie wyrzeczenia ponosili ci, którzy sięgali po nie swoje.
Matka poety Tadeusza Różewicza, Stefania, mieszkająca w początkach XX wieku we wsi Szynkielów pod Wieluniem, wspomina: „Wieś była duża, i w stosunku do innych wiosek zamożna, ale dosłownie nie było jednej rodziny, żeby mogła sobie pozwolić na wysłanie dziecka, nawet zdolnego, do szkoły do miasta. Znałam kilku chłopców, nawet mogliby się uczyć, ale musieli iść do Niemiec na roboty. Dwóch z mojego pokolenia chciało na coś wyjść, jak to się mówiło, więc jeden z nich, Andrzej Kałużny, był kilka razy w Niemczech, aby sobie na naukę czy ubranie zarobić. Potem latał dziewięć kilometrów do księdza proboszcza, który go przygotował do którejś klasy, nie pamiętam czy do trzeciej, czy czwartej, w każdym razie wyjechał do jakiegoś seminarium, z którego wrócił bardzo wyczerpany. Drugi chłopiec to był Antoni Walasik. Musiał być bardzo zdolny, nawet wszechstronnie zdolny. Widziałam nieraz, jak z kory sosnowej rzeźbił różnych świątków i to naprawdę ładnie. Był samoukiem. Rodzice nawet mu nie dali na tabliczkę i rysik, więc pisał węglem, patykami po ziemi, a jak był starszy, chodził do Niemiec i uczył się pisać”.
Jednak gdy ojciec Stefanii Różewicz tłumaczy chłopom: „Szkoła bardzo waszym dzieciom potrzebna”, odpowiadają: „Panie, kto się zna na piśmie, ten się do piekła ciśnie”.
Część chłopów nie chce kształcić dzieci z poczucia odpowiedzialności za rodzinę. Ojciec to kierownik zespołu, a dzieci to kadra przedsiębiorstwa – jeśli zaczną się kształcić, kto za nich będzie robił? Matki mają jednak nadzieję, że znajdzie się jakiś sposób, gotowe same za dziecko pracować, byleby ono miało choć trochę lepiej w życiu niż ona. Bez determinacji chłopskich matek, ich nadzwyczajnego uporu i niewyobrażalnego poświęcenia wiele losów potoczyłoby się zupełnie inaczej.
W zasięgu chłopskiego dziecka z początku XX wieku znajduje się zwykle kariera księdza lub nauczyciela. Pozycja księdza wydobywała chłopa z jego stanu, a prestiż i autorytet, jakie zyskiwali księża, sprawiały, że niemal każda matka modliła się o taki los dla swego syna.
Kiedy Konstancja Zieja ze wsi Ossa koło Radomia postanawia kształcić swojego Janka[9], koleżanki śmieją się z niej za plecami. „Pierw mi wyrosną włosy na dłoniach, nim Kostcyn syn wyuczy się na księdza. To nie na oską gospodarkę” – mówią do siebie.
Córka kowala ze dworu sama by nie wpadła na to, aby posłać syna do seminarium duchownego, ale od chwili, gdy proboszcz parafii w Odrzywole Aleksander Aksamitowski powiedział jej, że Janek ma talent i trzeba go uczyć, nie może przestać o tym myśleć. Jej mąż przeciwnie. „Nigdy! To nie nasza gospodarka uczyć się” – mówi jej.
Konstancja nie zamierza się poddać. Autorytetem większym jest dla niej ksiądz, więc obiera częstą w patriarchalnych rodzinach kobiecą strategię. Mówi mężowi: „zgoda”, i robi swoje. Życie takich kobiet jak ona jest pełne tajemnic, oficjalnie godzą się na uległość, nie rezygnując jednak ze swoich pragnień. Babski spryt, oto czego im trzeba: utrzymać męża w przekonaniu, że on rządzi, ale osiągać swoje cele, zwłaszcza jeśli dotyczą dzieci, one są bowiem dla kobiety najważniejsze i dla nich ryzykuje gniew męża. Ojciec Janka angażuje się w wychowanie jedynie wtedy, gdy uznaje, że trzeba dziecku przylać. „Jeśli czymś żeśmy zawinili, to brał na nas kij albo rzemień. Praca i moc; autorytet, ale od strony fizycznej” – wspominał Jan Zieja.
Kiedy Konstancja decyduje się kształcić syna, przechodzi do konspiracji: bierze trzy kopiejki, jedzie na targ do Odrzywołu i kupuje mu elementarz. Od gospodyni księdza dostaje zeszyty ze znakami wodnymi i teraz Jan może zacząć stawiać pierwsze litery i czytać na zawołanie. Bardzo szybko widać efekty, więc w niedzielę przed mszą, gdy do Konstancji schodzą się koleżanki, ona budzi syna: „Pocytoj ze num tera zywota” – nakazuje. Chłopiec staje w koszuli przy łóżku i czyta: Żywot Boga i Zbawiciela naszego, Jezusa Chrystusa napisany przez św. Bonawenturę.
Kończy dziewięć lat, gdy matka wymusza na ojcu zgodę, żeby oddać syna na nauki do parafii w Odrzywole. Szyje mu kurtkę watowaną i pokazuje, w jaki sposób je się nożem i widelcem, a starszy brat chłopaka poucza go, że zamiast „ino” mówi się „tylko”.
Tego samego roku Michał Zieja ma atak wyrostka robaczkowego, ale nie zgadza się na operację. Powoli umiera. Gdy tuż przed śmiercią woła żonę, mówi jej, że może nadal uczyć najmłodszego syna. „Pobłogosławił Jankowi” – cieszą się w rodzinie i planują wysłać chłopaka do stolicy, bo aby dostać się do seminarium duchownego, musi skończyć państwowe gimnazjum, ale zainstalowanie chłopskiego dziecka z ubogiej rodziny w Warszawie to pomysł niemal szalony. Konstancja i na to znajduje sposób. Jan zamieszka u krawcowej, z którą jego matka zawarła umowę: będzie jej płacić w naturze, czyli co dwa tygodnie przesyłać jajka, mleko, ser, kaszę i chleb. Zwykle śle te produkty żydowską furgonetką i układ sprawdza się znakomicie, ale przychodzi dzień, gdy Konstancji Ziei brakuje tego jednego rubla, by zapłacić za nadanie paczki. Wkłada towary do koszyka i rusza w drogę. Z Ossy do Warszawy trzeba pokonać siedemdziesiąt dwa kilometry. GPS pokazuje, że dzisiaj piesza droga na tej trasie powinna zająć piętnaście godzin, a szlak prowadzi przez Nadarzyn i Raszyn i pokrywa się z dzisiejszą drogą S8.
Jak długo idzie Konstancja Zieja wśród mazowieckich pól i lasów? Nawigacje zwykle zbyt optymistycznie wymierzają czas; jeśli wskazują nam piętnaście godzin, prawdopodobnie z przerwami ta wędrówka zabrałaby około siedemnastu godzin. Którędy prowadzi droga? Ile waży kosz, który Konstancja niesie? Czy ma na nogach buty? Nieistotne. Najważniejsze, że Janek może zostać u krawcowej.
Marcjanna Fornalska[10], której dramatyczny życiorys, jak i całej jej rodziny, wydaje się gotowym materiałem na film lub powieść rozgrywającą się na tle burzliwych wydarzeń XX wieku, pozostawiła po sobie barwnie napisany Pamiętnik matki. W jego pierwszej części fascynująco opowiada o swoim chłopskim dzieciństwie na lubelskiej wsi w czasach popańszczyźnianych, o pierwszych latach małżeństwa, o walce o edukację swoich dzieci.
Gdy książka Fornalskiej ukazuje się w latach pięćdziesiątych, u schyłku jej życia, z miejsca staje się hitem. Z doświadczeniami jej wczesnego życia mogą utożsamić się tysiące kobiet chłopskiego pochodzenia. Urodzona w 1870 roku we wsi Łopiennik na Lubelszczyźnie córka pańszczyźnianego chłopa jak wiele dzieci w zaborze rosyjskim nie chodzi do szkoły. Ma siedem lat, gdy dostaje od ojca swoją pierwszą książkę i dowiaduje się, że powinna się nauczyć z niej czytać, by mogła się modlić. „Dziewczynie więcej nauki nie potrzeba. Dziewczyna powinna być tylko uczciwa i pracowita” – zapamiętała ojcowską radę. Ponieważ nikt nie ma czasu się nią zajmować, próbuje sama wymyślić, jak składać litery.
„Ucz się, bo dostaniesz bicie!” – słyszy. Albo: „Ucz się, jak do wiosny nauczysz się czytać, to ci kupimy na Wielkanoc piękną książeczkę do nabożeństwa”.
Gdy w końcu udaje się jej poskładać litery w wyrazy, czuje się oszołomiona: „Odkrywa się przede mną świat, niebo, sama nie wiem, co robić z radością”.
Jednak gdy dzieli się z matką swoimi nowymi umiejętnościami, słyszy: „Lepiej wybieraj kartofle!”.