Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W grudniu 2023 roku do kilkunastu mieszkań najważniejszych osób z kierownictwa Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych wkraczają funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Do mieszkania prezesa agencji Michała Kuczmierowskiego wchodzą na ostro: w akcji biorą udział uzbrojeni antyterroryści. Oto rozpoczyna się rozbijanie funkcjonującej w najbliższym otoczeniu szefa rządu – jak to później określi prokuratura – zorganizowanej grupy przestępczej, która okraść miała budżet państwa na co najmniej kilkaset milionów złotych. A skala wykrytego przekrętu nie znajduje odzwierciedlenia w żadnej z ujawnionych kiedykolwiek afer. Wcześniej agenci CBA przez wiele miesięcy podsłuchują rozmowy telefoniczne osób z kierownictwa RARS i obsługujących ją przedsiębiorców. Orientują się, że wszyscy tam są ze sobą powiązani, doskonale się znają i spotykali się z samym Mateuszem Morawieckim. Efektem operacji CBA pod kryptonimem „Walet” i śledztwa prokuratury było odkrycie w najbliższym otoczeniu premiera prawdziwego korupcyjnego układu przez wielkie „U”. Jego twórcami i głównymi beneficjantami są ludzie z najbliższego otoczenia Morawieckiego: harcerze, ludzie z Solidarności Walczącej, a także współpracownicy premiera z jego kancelarii.
Jaka była rola premiera w aferze, na której Skarb Państwa stracił, lekko licząc, od pół miliarda do nawet siedmiuset milionów złotych? Jacek Harłukowicz, ceniony dziennikarz śledczy, zrobił dziennikarskie śledztwo, którego wyniki Czytelnik znajdzie w tej książce.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 5 godz. 25 min
Lektor: Bartosz Głogowski
Dwa i pół roku temu agenci CBA weszli do Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych. Zainteresował ich biznesmen prowadzący sklep odzieżowy „Red is Bad”, który dostawał od rządu gigantyczne zamówienia. Wtedy Polska po raz pierwszy usłyszała o Pawle Szopie, który jakiś czas potem został aresztowany. Okazało się, że od wielu lat olbrzymie zakupy związane z katastrofami – z pandemią i wojną na Ukrainie – rząd kierował do tego niszowego przedsiębiorcy, mającego doświadczenie wyłącznie w sprzedawaniu koszulek z narodową i antykomunistyczną symboliką. Teraz został głównym dostawcą strategicznych dla państwa towarów, kupował dla rządu maseczki, rękawice, prądnice. Stał się jednym z najważniejszych prywatnych współpracowników polskiego państwa.
Agentów CBA zastanowiło nie to, że Paweł Szopa współpracuje z polskim rządem, ale to, że polski rząd współpracuje z nim wbrew elementarnej logice. Porównano faktury, na przykład Szopa kupował agregaty prądotwórcze w Chinach za sześćdziesiąt dziewięć milionów, a rząd płacił mu za to trzysta pięćdziesiąt milionów. Szopa zarabiał więc na czysto dwieście osiemdziesiąt jeden milionów, a polski budżet tracił dwieście osiemdziesiąt jeden milionów, bo rząd mógł kupić ten towar bezpośrednio od chińskiej fabryki. Zamiast wspierać polską służbę zdrowia czy Ukraińców, większość pieniędzy przekazywał do kieszeni prywatnego przedsiębiorcy. Gdyby nie zlecał Szopie, mógłby kupić towaru wielokrotnie więcej. Mało tego, mógłby kupić towar dobrej jakości, tymczasem Szopa w dużej mierze kupował szmelc, niedziałający złom. Rząd to wiedział, niemniej nadal zamawiał u Szopy. Wciąż przepłacając cztero-, pięciokrotnie.
Paweł Szopa został aresztowany, zaproponowano mu małego świadka koronnego, więc zaczął szeroko zeznawać. Prokuratorów zaskoczyło to, że Szopa tych pieniędzy nie ma. Najprawdopodobniej nie ukradł ich dla siebie, wziął najwyżej kilkadziesiąt milionów, a zatem setki milionów złotych, które były zyskiem z kolejnych transakcji, nie trafiły do jego kieszeni. Nie on był więc szefem operacji, był tylko słupem, który dawał swoją twarz, nazwisko oraz brał na siebie główne ryzyko. Pieniądze zaś trafiały do realnego szefa tej operacji. Do kogo? Do dziś nie wiadomo.
Prokuratura zainteresowała się również prezesem Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych, Michałem Kuczmierowskim. To on przez lata zlecał Szopie zakupy, jego urzędniczka, która również zdecydowała się na współpracę z prokuraturą, zeznała, że to na osobiste polecenie szefa wszystkie największe zakupy agencji kierowane były do Szopy. Zarówno ona, jak i jej poprzednik opowiedzieli szczegółowo historie kolejnych zamówień i stosowanej przez Kuczmierowskiego konspiracji. Na przykład taką: pewnego dnia urzędnik stawił się w pokoju szefa i spytał, do kogo idzie dzisiejsze zamówienie. Kuczmierowski uśmiechnął się, napisał na karteczce „Żelazowa Wola”. Urzędnik nie zrozumiał. – Z czym ci się kojarzy Żelazowa Wola? – podpowiada szef. – Z Szopenem. – A Szopen z czym? – Z Szopą…
W trakcie śledztwa okazało się, że jest jeszcze jeden słup, który dostawał wielkie zamówienia, Dominik Basior. Co nie znaczy, że pomniejsze zlecenia kierowane były w sposób uczciwy. Wszystkie szły wyłącznie do ludzi zaprzyjaźnionych z Kuczmierowskim, do firm jego kolegów.
Prokuratura chciała przedstawić zarzuty Kuczmierowskiemu, ale nie zdążyła, bo uciekł do Londynu, co poważnie wstrząsnęło politycznym światem. Kuczmierowski był bowiem jednym z najbliższych współpracowników premiera Morawieckiego. Z czasem sprawa przycichła i choć prokuratura i służby cały czas nad nią pracują, powoli odchodzi ona do historii jako wielka afera mało ważnych ludzi. Nieznanego biznesmena i mało znanego urzędnika rządowego.
Tak się złożyło, że to ja byłem autorem pierwszych informacji o tej aferze, na łamach Onetu opisywałem kolejne jej rozdziały. Z początku najbardziej zdumiewające były dla mnie kwoty, polscy politycy nigdy nie ukradli tak wielkich pieniędzy. Nawet w aferze FOZZ. W innej sławnej aferze Lew Rywin w imieniu „grupy trzymającej władzę” chciał od Agory siedemnaście i pół miliona dolarów łapówki, czyli sześćdziesiąt trzy miliony złotych. W przypadku RARS „grupa trzymająca zamówienia” zagrała o stawkę prawie dziesięć razy większą. I w przeciwieństwie do afery Rywina, gdzie do łapówki nie doszło, swoje pieniądze dostała i sprawiedliwości na razie się wywinęła. Przed prokuraturą, na razie, zeznają płotki. Potem uderzyło mnie coś ważniejszego. Że na początku nikt, ja również, nie zrozumiał, z jak wielką sprawą mamy do czynienia. Sądziliśmy, że mamy do czynienia z aferą jakiegoś Szopy, biznesmena awanturnika okradającego polskie państwo. Potem spojrzeliśmy szerzej i zrozumieliśmy, że jest to afera dużo poważniejszego kalibru, afera Kuczmierowskiego, czyli wysokiego państwowego urzędnika, który – jak się zdaje – jedynie wykorzystał Szopę, aby samemu dokonać kradzieży. I na tej drugiej diagnozie poprzestaliśmy. Oto skorumpowany urzędnik, jednostkowy przypadek, czarna owca w stadzie.
Kłopot w tym, że ludzie, którzy prowadzili akcję CBA, jak też ci, którzy prowadzą śledztwo, zgodnie mówią, że ci dwaj panowie stanowili wierzchołek góry lodowej, mniej ważny fragment zorganizowanej grupy przestępczej, której szefem był ktoś dużo ważniejszy od Kuczmierowskiego. Kto? Nie wiadomo. Może sam premier? Jeden z prokuratorów pytany przeze mnie o to, dlaczego nie przesłuchał jeszcze Morawieckiego, odpowiada: „Bo nie wiem, w jakim charakterze go wezwać. Świadka czy podejrzanego”.
Poszedłem tym tropem – i o tym właśnie jest ta książka. Zacząłem sprawdzać fakty i hipotezy na temat tej sprawy. Znalazłem serię niezwykłych zbiegów okoliczności. Kuczmierowski był jednym z najbardziej zaufanych ludzi Mateusza Morawieckiego, obok Michała Dworczyka i Mariusza Chłopika. Mieli ze sobą stały kontakt, pracowali ze sobą od wielu lat, kumplowali się prywatnie. Rządowa Agencja Rezerw Strategicznych, czyli miejsce, w którym afera się rozgrywa, była dzieckiem Morawieckiego, została stworzona w 2020 roku, w początkach pandemii, z przekształcenia z wcześniejszej, nieznanej nikomu Agencji Rezerw Materiałowych, niedługo przed tym, gdy Szopa na zlecenie agencji dokona pierwszych zakupów. Została powołana osobistą decyzją premiera i podlegała osobiście jemu. Dalej. To premier mianował Kuczmierowskiego prezesem agencji. A cała agencja od początku została obsadzona zaufanymi ludźmi Morawieckiego, środowiskiem tak zwanych harcerzy. Instytucję przejęła jedna, zgrana, lojalna, szczelna grupa. I natychmiast zaczęła aferalne praktyki.
Morawiecki współpracował z harcerzami od dawna, przez dwie dekady był ich politycznym liderem oraz biznesowym pracodawcą. Spędzał z nimi czas, przyjeżdżał na ich obozy, był z nimi na „ty”. Kiedy został prezesem BZ WBK, jednego z największych banków w Polsce, harcerzami obsadził istotne stanowiska, on też pozwolił im zarobić pierwsze duże pieniądze. Kiedy został wicepremierem, pociągnął harcerzy za sobą, obsadził nimi strategiczne stanowiska. Gdy dwa lata później został premierem, pociągnął ich jeszcze wyżej. Stale pozwalał im zarabiać coraz większe pieniądze. Sami harcerze dzisiaj opowiadają, że Morawiecki ich zorganizował, ale też skorumpował. Dbał, aby środowisko było lojalne wobec niego nie tylko z powodów politycznych, ale też prozaicznych. Dzięki Morawieckiemu kupowali sobie luksusowe domy, mieszkania na wynajem, drogie samochody.
Kolejny ważny fakt. W czasie kilku lat trwania afery RARS Kuczmierowski był nie tylko bezpośrednim podwładnym premiera, ale jednym z najbliższych współpracowników, z którym premier miał stały kontakt. Również Paweł Szopa był w kręgu ludzi Morawieckiego, premier go znał, spotykał się z nim. Jest jedno spotkanie, które daje pole dla najbardziej śmiałych hipotez – w grudniu 2023 roku, trzy lata po tym, jak Szopa zaczął okradać polskie państwo, o czym rząd od dawna wiedział, bo był ostrzegany przez CBA, w gabinecie premiera spotkali się Morawiecki, Kuczmierowski i Szopa. Rozmawiali o tym, co można jeszcze pospiesznie kupić, zanim Morawiecki za kilka dni odda stanowisko po przegranych przez PiS wyborach.
To tłumaczy pytanie, nad którym zastanawia się prokuratura – czy premier jest w tej sprawie świadkiem, czy powinien zostać podejrzanym. Czy to możliwe, że szefem operacji, na której Skarb Państwa stracił, lekko licząc, od pół miliarda do nawet siedmiuset milionów złotych, a ktoś te pieniądze zarobił, był polski premier? Zrobiłem dziennikarskie śledztwo, którego wyniki Czytelnik znajdzie poniżej. Na temat historii Morawieckiego. Oraz historii harcerzy.
Przyjrzałem się biografii Morawieckiego. Od młodości robił wielkie pieniądze w niejasnych okolicznościach. Wchodząc do polityki, starannie ukrył swój majątek. Dwukrotnie dokonał jego podziału, gros przepisując na żonę. Trudno się oprzeć wrażeniu, że ukrył majątek przed publicznością nie tylko ze względu na jego wielkość, lecz jego pochodzenie.
Przyjrzałem się też biografiom harcerzy. Od samego początku współpracy z Morawieckim zaczynają się gwałtownie bogacić. Dwudziestka czołowych postaci tego środowiska najpierw zarabiała na współpracy z BZ WBK, potem na współpracy z państwem. Ich firmy, zarejestrowane czasem na własne nazwiska, czasem na rodzinę czy znajomych, zajmowały się wszystkim – od piaru, organizowania publicznych spotkań, handlu… Jedno było stałe – pieniądze płynęły z miejsc, które nadzorował Morawiecki. To były ogromne kwoty, idące w setki tysięcy i miliony złotych.
Świadkowie i podejrzani przesłuchani przez prokuraturę otwarcie mówią, że Kuczmierowski nie był szefem operacji. Nie on podejmował decyzje, był postacią zbyt niesamodzielną, że dostawał rozkazy od kogoś wyżej. Od kogo – nie wiedzą. Spekulują, że było to wąskie, kilkuosobowe grono czołowych harcerzy albo osobiście Morawiecki.
Ale najbardziej intrygujące jest pytanie, na co te pieniądze były przeznaczone. Przeprowadziłem wiele rozmów zarówno z harcerzami Morawieckiego, jak też z politykami PiS. Okazuje się, że hipotez jest kilka. Po pierwsze – kradli dla siebie. Po drugie, nie kradli, ale – jak to się mówi – „robili politykę”. Morawiecki miał wielkie ambicje, ale słabą pozycję w PiS, więc zbierał środki na finansowanie swojej działalności. Tak jak Zbigniew Ziobro oparł finansowanie swojej partii na Funduszu Sprawiedliwości, tak Morawiecki na RARS. Jest wreszcie hipoteza trzecia – Morawiecki zbierał pieniądze nie tylko dla siebie, ale dla całego PiS. Dlatego premier przez trzy lata miał nad sobą parasol ochronny. Raczej jednak nie ze strony nieznoszącego go szefa służb Mariusza Kamińskiego, a samego Jarosława Kaczyńskiego. Jest wreszcie hipoteza czwarta, która mówi, że prawdziwe są wszystkie trzy powyższe.
Kwota, jaka została wyprowadzona, jest ogromna, to w sumie co najmniej siedemset milionów złotych. Roczna dotacja dla partii, jaką dostaje na przykład Platforma Obywatelska, to około dwudziestu pięciu milionów. Czyli pieniędzy z RARS wystarczy na działalność wielkiej partii przez co najmniej dwadzieścia lat. Taką kwotą można obdzielić wszystkich. Wystarczy i na osobiste potrzeby, na domy i samochody, i na polityczną karierę grupy Morawieckiego albo na hojne finansowanie PiS.
Chcę być wobec Czytelnika szczery: prawdy nie zdołałem poznać. Zebrałem dostępne fakty oraz wiarygodne spekulacje, które padały z ust ludzi dobrze znających środowisko Morawieckiego. Po wielu miesiącach pracy wiem jedno: jeśli nawet Mateusz Morawiecki jest niewinny w sensie karnym, czyli nie przywłaszczył sobie ani jednej złotówki – co dopuszczam – to jest odpowiedzialny za stworzenie środowiska, które zostało wychowane, wyćwiczone oraz zorganizowane w taki sposób, że już tylko jeden krok dzielił go od tego, aby stać się zorganizowaną grupą przestępczą.
Ta historia wciąż czeka na swoje zakończenie. Czy prowadzącym śledztwo prokuratorom starczy jednak odwagi, by oskarżyć najbliższych współpracowników byłego premiera z obozu, który już szykuje się na powrót do władzy?
DZIWNE MATEUSZA MORAWIECKIEGO PRZYPADKI
Rozdział I
Działka
Dziewiąty marca 2006 roku. Tuż przed godziną 11 na parkingu przed okazałym budynkiem Prokuratury Okręgowej we Wrocławiu przy ul. Podwale 30, mieszczącej się w neogotyckiej poniemieckiej twierdzy, parkuje ciemna limuzyna. Z tylnego siedzenia wychodzi wysoki, ubrany w garnitur mężczyzna w okularach. Choć już dziewięć lat później jego nazwisko znać będzie każdy Polak, wówczas jego obecność w prokuraturze nie budzi większej sensacji.
Członka Zarządu banku BZ WBK Mateusza Morawieckiego kojarzy wówczas niewielu. Nawet w świecie wielkiej finansjery nie uchodzi wtedy za rekina. Bankowi, w którego Zarządzie znalazł się trochę przypadkiem, a trochę dzięki nazwisku i historii ojca, legendarnego twórcy Solidarności Walczącej, daleko do największych.
– W szkole byliśmy zaskoczeni, że Mateusz skończył ostatecznie jako bankowiec – opowiada Izabela Koziej. Wówczas uczyła Morawieckiego historii w IX LO we Wrocławiu, a dziś jest dyrektorką tej szkoły. – Był bowiem wybitny z historii, jako olimpijczyk zwolniony z tego przedmiotu na maturze. Jego późniejsze studia historyczne na Uniwersytecie Wrocławskim były wręcz oczywistością. W przeciwieństwie do tego, że został ostatecznie prezesem banku.
Mimo że jest niechętna polityce Prawa i Sprawiedliwości, swojego wychowanka sprzed lat wspomina z rozrzewnieniem: – Poważny, nieco wyciszony, taki powiedziałabym akuratny.
Jako „akuratnego” zapamiętał też Morawieckiego – w rozmowie ze mną używa tego samego określenia – czekający w gabinecie przy Podwalu prokurator Piotr Kaleciński, prowadzący wówczas ogromne śledztwo dotyczące nieprawidłowości w Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Choć sprawa nie przebija się wtedy na czołówki gazet i serwisów informacyjnych, jest, jak mawiają dziennikarze, „niezwykle smaczna”. Dotyczy bowiem przekazywania przez Skarb Państwa, a konkretnie AWRSP, gruntów dolnośląskim kościołom na mocy Ustawy o stosunku Państwa do Kościoła Katolickiego z 1989 roku. Każdej z blisko trzystu dolnośląskich parafii przysługiwało prawo do uzyskania piętnastu hektarów ziemi rolnej. Wszystkie sprzedawały później te grunty osobom i instytucjom prywatnym, zasilając kościelne, a czasem prywatne budżety duchownych.
Kaleciński zaprasza Morawieckiego, bo jest on wówczas właścicielem jednej z takich działek – piętnastu hektarów ziemi rolnej położonych przy ul. Mokronoskiej na wrocławskim osiedlu Oporów.
Dziś to prężnie rozwijający się przemysłowy rejon miasta. W sąsiedztwie rosną kolejne zakłady produkcyjne, hale montażowe, swoją lokalizację znalazło nawet miejskie krematorium. A wzdłuż samej Mokronoskiej roi się od straganów, których klienci gęsto parkują swoje auta na poboczach.
Zanim te piętnaście hektarów trafi do majątku rodziny Morawieckich, działka ma swoją historię. A ta interesuje prokuratora bardziej niż późniejsze okoliczności jej nabycia przez jego rozmówcę. Owszem, pyta o to, ale zeznań nie weryfikuje i pozostawia bez dalszego biegu. Choć udaje mu się nawet ustalić, że Morawiecki kupił grunt za siedemset tysięcy złotych, czyli po cenie mocno zaniżonej. A to nawet w roku 2006 powinno być obiektem osobnego postępowania.
Podczas trwającego raptem dwadzieścia pięć minut przesłuchania Kaleciński wypytuje Morawieckiego o okoliczności nabycia gruntu, o to, od kogo dowiedział się o możliwości zainwestowania w ziemię oraz dlaczego jego wybór padł właśnie na Oporów i ziemię przy ul. Mokronoskiej.
Świadek nie jest zbyt rozmowny. Motywy swojej decyzji sprzed czterech lat wydaje się pamiętać jednak doskonale. „O możliwości nabycia działek na Oporowie od Kurii Metropolitalnej dowiedziałem się od Księdza Kardynała Henryka Gulbinowicza” – zeznaje Mateusz Morawiecki. – „Nadmieniam, że moja rodzina od wielu lat dobrze zna Księdza Kardynała i z tego powodu ja czasami bywam u niego w gościnie”.
– Na przesłuchaniu był bardzo spokojny. Nie buńczuczny, ale i nie przestraszony – wspomina prokurator Kaleciński. – Odniosłem jednak wrażenie, że był trochę zdziwiony. Biło od niego przekonanie, że ta ziemia jego rodzinie się po prostu należała. Za te wszystkie lata, gdy jego ojciec Kornel musiał ukrywać się przed SB, wypędzano go z kraju, a pan Mateusz z tego powodu miał rozbitą rodzinę i zepsute dzieciństwo. W samej sprawie niewiele miał jednak do powiedzenia. Prócz tej formułki o rzekomo doskonałych relacjach łączących jego rodzinę z ówczesnym kardynałem Gulbinowiczem i że o możliwości zakupu działki dowiedział się właśnie od niego.
Opowieść Morawieckiego podważa profesor Andrzej Wiszniewski, przyjaciel Kornela Morawieckiego, dawny współpracownik Solidarności Walczącej, a w latach dziewięćdziesiątych minister nauki w rządzie Jerzego Buzka.
– Opowieść o tym, że rodzina Mateusza Morawieckiego była blisko związana z księdzem kardynałem, że odwiedzali w pałacu kardynała i stąd Mateusz miałby mieć wiedzę o możliwości zainwestowania w grunty kościelne, zwyczajnie nie trzyma się kupy – mówi profesor. – Po pierwsze, bo kardynał zawsze z dużą rezerwą traktował Solidarność Walczącą. We Wrocławiu śmiano się, że kocha Władka Frasyniuka, a Kornel to dla niego niebezpieczny rewolucjonista, który zresztą dystansował się od Kościoła. Mateusza to nawet nie wiem, czy kardynał kiedykolwiek poznał. Po drugie, na początku lat dwutysięcznych byłem bardzo blisko z kardynałem. Bywało, że odwiedzałem go niemal codziennie. Nigdy nie tylko nie widziałem tam żadnego z Morawieckich, ale i nie słyszałem, by ksiądz kardynał wspominał o jakiejkolwiek relacji z tą rodziną. Tego rodzaju relacja z pewnością nie umknęłaby mojej uwadze. To zwyczajnie niemożliwe.
To samo słyszę od innych wrocławian z opozycyjną historią, między innymi Władysława Frasyniuka i Aleksandra Gleichgewichta, byłego przewodniczącego wrocławskiej Gminy Żydowskiej, którego z Mateuszem Morawieckim los zetknął ponownie w pierwszej dekadzie XXI wieku, gdy ich dzieci uczęszczały razem do żydowskiej szkoły Lauder Etz Chaim.
– Nic mi nie wiadomo o jakiejś szczególnej bliskości Solidarności Walczącej i rodziny Morawieckich z Kościołem, często zresztą krytykowanym przez to środowisko za rzekomą spolegliwość wobec władzy – opowiada Gleichgewicht. – Sceptyczny wobec Solidarności Walczącej Kościół , w tym kardynał Gulbinowicz, współpracował z główną Solidarnością, nie tą Kornela.
Skoro, jak mówi profesor Wiszniewski, jest niemożliwe, żeby Morawiecki kupił działkę z polecenia kardynała Gulbinowicza, przyjrzyjmy się, co zatem było wówczas możliwe dla Mateusza Morawieckiego?
Ziemię kupił od parafii garnizonowej pw. św. Elżbiety we Wrocławiu. Funkcję jej proboszcza pełnił ksiądz Stanisław Żarski, postać szemrana, były agent oraz podejrzany biznesmen, którego CBA zatrzymało nie tak dawno za łapówki przy handlu bronią. To właśnie ksiądz Żarski zawiera transakcję z Mateuszem Morawieckim. 2 września 2002 roku w kancelarii notarialnej we Wrocławiu przy ul. Świebodzkiej Żarski podpisuje z Morawieckim umowę sprzedaży piętnastohektarowej działki za siedemset tysięcy złotych. Morawiecki płaci gotówką, jak zezna „z majątku dorobkowego z żoną Iwoną Morawiecką”.
Piętnaście hektarów za siedemset tysięcy złotych? Poproszona przez prokuratora Kalecińskiego biegła sądowa stwierdza, że już w momencie przekazania jej Kościołowi działka ta warta była dokładnie 3 890 932 złote. Niemal pięć i pół razy więcej niż cena, za jaką trzy lata później kupił ją Mateusz Morawiecki. A w roku 2019 ziemia warta była sześćdziesiąt milionów złotych według wyliczeń biegłych, opartych o ceny sprzedaży działek położonych w bezpośrednim sąsiedztwie.
Co ciekawe, Żarski nie starał się o cenę wyższą. Ofertę otrzymała tylko jedna osoba: Mateusz Morawiecki.
– Kościół nigdzie nie ogłaszał wówczas, że chce się tej ziemi pozbyć. Nie było oferty ani w ogłoszeniach, ani na stronie kurii – mówi wrocławski ekspert w obrocie nieruchomościami z dwudziestoletnim stażem.
Rozdział II
Nieruchomości na słupy
Dziwnych niedomówień i białych plam w historii majątku Mateusza Morawieckiego jest więcej. Na przykład jako prezes BZ WBK wszedł we współpracę z grupą skupioną wokół Pawła Marchewki, mieszkającego we Wrocławiu jednego z najbogatszych Polaków. W grupie znajomych Marchewki są koleżanka Iwony Morawieckiej ze wspólnych studiów w Dolnośląskiej Szkole Wyższej, Edyta Kowalczykowska, jej mąż Andrzej i jego brat Waldemar.
Po przejęciu przez Hiszpanów BZ WBK, przemianowany teraz na Santander Bank Polska, zaczyna sprzedawać swoje budynki. A są tam perełki, jak na przykład kamienica przy pl. Wolności we Wrocławiu. Dziś działa w niej jeden z najbardziej luksusowych hoteli w mieście. Te nieruchomości bank sprzedaje spółkom braci Kowalczykowskich, których pełnomocnikiem każdorazowo był Jerzy Paskart. Kupują od banku kolejne kamienice – we Wrocławiu, w Poznaniu, Katowicach, Opolu, Lesznie, Kaliszu i kilku pomniejszych miastach – a następnie udziały w nich odsprzedają spółkom Pawła Marchewki. Co ciekawe, w większości sprzedawanych przez bank budynkach wciąż funkcjonują oddziały dzisiejszego banku Santander. Wygląda na to, że kupujący zrobili świetny interes: kupili nieruchomości z doskonałym najemcą – zagranicznym bankiem, który płaci im co miesiąc czynsz za rozległe powierzchnie.
Ciekawy jest mechanizm sprzedaży, czyli zacieranie śladów tego, kto ma być docelowym właścicielem. A zatem sprzedawanie, jak mówi się w biznesowym slangu, na słupy. Ta kwestia pojawiła się potem w sławnej aferze taśmowej. W połowie 2014 roku tygodnik „Wprost” zaczyna publikować taśmy z nielegalnego podsłuchu polityków i biznesmenów stołujących się w warszawskiej restauracji „Sowa i Przyjaciele”. Wybucha skandal, który ostatecznie kosztuje rządzącą wówczas Platformę Obywatelską oddanie władzy w odbywających się rok później wyborach. Wówczas nikt jeszcze nie snuje opowieści o tym, że Morawiecki może w ogóle planować zamianę fotela prezesa banku na miejsce w rządzie. Polityków nagrywają zatrudnieni w restauracji kelnerzy. Na początku roku 2015, gdy prowadzone w tej sprawie śledztwo wchodzi w decydującą fazę, jeden z kelnerów składa zeznania w Prokuraturze Okręgowej Warszawa-Praga. Protokół jego zeznań opisali trzy lata później dziennikarze z Onetu. Ujawnili między innymi fakt, że istniała taśma z nagranym Mateuszem Morawieckim.
Nagranie dotyczyło zawierania pożyczek i kredytów na tak zwane słupy i późniejszego kupowania z tych pieniędzy nieruchomości. Ale, jak zeznał kelner, jakość nagrania była słaba. „Ja je odsłuchiwałem, to było nagranie Morawieckiego z jakimś mężczyzną. Ja nie znam tego mężczyzny, w tej rozmowie brało udział tylko tych dwóch mężczyzn. Morawiecki jest z banku BZ WBK. Z tego, co pamiętam, to rozmawiali o jakichś budynkach, tamten drugi człowiek, którego nie znam, powiedział, że jakaś osoba się obawia i chce się wycofać z tego interesu. Rozmawiali o zakupie budynków pod inwestycje… Rozmawiali, że dokumenty mają być sporządzone na jakąś osobę (…) że będą kupować nieruchomości na podstawione osoby”. Inny kelner, który brał udział w podsłuchiwaniu gości, zeznał to samo. Mówił, że jakieś osoby zaciągały kredyty na słupy i w ten sposób działały na szkodę banku. Zeznający kelnerzy nie precyzują, jaki to był bank. Pada jednak data: 2013 rok, a właśnie w 2013 roku Santander zaczął sprzedawać nieruchomości.
Taśma z tamtą rozmową, w przeciwieństwie do innych z udziałem Mateusza Morawieckiego, nigdy nie ujrzała światła dziennego. Słyszałem wiele legend na temat jej losu, ale nie ma żadnych dowodów, by którakolwiek z nich była prawdziwa, więc nie ma sensu ich przytaczać. W aktach sprawy nie ma też żadnych śladów działań prokuratury, policji czy służb mających na celu choćby zweryfikowanie słów kelnera o procederze omawianym rzekomo przez Morawieckiego i nieustalonego do dzisiaj mężczyznę.
Kim był? Czy Morawiecki faktycznie rozmawiał z kimkolwiek o kupowaniu nieruchomości na słupy? Zapytali go o to dziennikarze Onetu. Morawiecki był już wówczas premierem. Pytania zignorował. Ze mną, pracującym wówczas jeszcze w „Gazecie Wyborczej”, też nie chciał na ten temat rozmawiać.
Niemniej natura interesów z Marchewką, a zwłaszcza fakt ich ukrywania, rodzi podejrzenia. Ale opowiem jeszcze jedną historią, naprawdę zadziwiającą. Kiedy opisałem sprawę działki na Oporowie, grunt zmienił właściciela. Wygląda na to, jakby Morawieccy chcieli dowieść, że działka jest dużo mniej warta, niż piszą media. Więc za cenę zaledwie piętnastu milionów złotych, w czasie, gdy fachowcy wyceniali ją na co najmniej sześćdziesiąt milionów, Iwona Morawiecka sprzedała działkę spółce dwóch dolnośląskich prawników, z których jednym był znany już nam Jerzy Paskart. A właściwie spółce założonej przez nich kilka miesięcy wcześniej z kapitałem założycielskim dziesięć tysięcy złotych. Skąd więc mieli pieniądze na zapłacenie piętnastu milionów Iwonie Morawieckiej? Otóż całą kwotę na sfinansowanie transakcji pożyczył im Paweł Marchewka.
Wszystko w tej sprawie jest tak dziwne, że rodzą się dwa zasadnicze pytania. Czemu żona premiera sprzedała działkę za jedną czwartą ceny? I czy naprawdę sprzedała ją za cenę, która figuruje na umowie?
– Ta sprawa z miejsca powinna zostać zbadana przez lokalny organ Krajowej Administracji Skarbowej, służby powołanej właśnie do tego, by kontrolować tego typu podejrzane transakcje – ocenia jedna z wysoko postawionych urzędniczek KAS. – Zwykły Kowalski, kiedy zostanie przyłapany na sprzedaży mieszkania o pięćdziesiąt tysięcy złotych poniżej jego rynkowej wartości, wzywany jest do złożenia wyjaśnień i obarczony koniecznością zapłacenia tak zwanego podatku domiarowego. Czyli urząd szacuje rynkową wartość nieruchomości, a następnie kwotę podatku, jaka faktycznie powinna zostać od takiej transakcji odprowadzona. Jeśli nawet w momencie sprzedaży nie wychwycono zaniżenia wartości tego gruntu, to urząd powinien wszcząć kontrolę po opisaniu sprawy przez media.
Pytam, dlaczego jej zdaniem tak się nie stało. – KAS, niestety, tak jak i inne instytucje tego typu, jest zależna od polityków i mogło zdarzyć się tak, że nie znalazł się nikt odważny, kto chciałby kontrolować nieruchomość żony urzędującego premiera – mówi.
W życiu Morawieckiego pełno jest cudów. Albo kupuje wielki majątek za małe pieniądze. Albo sprzedaje wielki majątek za małe.
Rozdział III
Ukrywanie majątku
Kiedy w roku 2019 opisałem sprawę działki, dla ówczesnego premiera była to historia niezwykle niewygodna. Nie tylko dlatego że zbliżały się wybory, w których PiS walczyć miał o utrzymanie się u władzy, a on sam w fotelu premiera.
Do czasu publikacji, a więc przez cztery lata, które minęły, od kiedy zdecydował się zamienić krzesło prezesa banku na fotel premiera, Morawieckiemu, który na dodatek wcześniej był gospodarczym doradcą Tuska, jakimś cudem udało wpisać się w obóz PiS. Partii de facto socjalnej, kierującej swój przekaz w stronę elektoratu w gorszej sytuacji materialnej, niechętnej ludziom z ogromnymi majątkami, takim jak on „banksterom” zarabiającym miesięcznie kwoty, których spora część elektoratu nie jest w stanie zarobić przez kilka lat. Ewidentnie do nich nie pasował. Zdołał jednak przekonać sympatyków PiS, że jest jednym z nich.
Kiedy więc tekst został opublikowany, zawrzało. Do ludzi dotarło, że mają do czynienia z człowiekiem, który robi interesy w sposób jeśli nawet nie podejrzany, to na pewno nie transparentny. Na dodatek jak udało mi się ustalić, Morawiecki ukrył przed opinią publiczną sporą część majątku. Zrobił to w sposób legalny, ale jednak budzący wątpliwości – dwukrotnie dzielił swój majątek, sporą część, w tym całą masę atrakcyjnych, inwestycyjnych nieruchomości, przepisując na żonę Iwonę. W związku z tym nie musiał pokazywać rzeczywistego stanu posiadania w składanym jako urzędnik państwowy oświadczeniu majątkowym. Wyraźnie było widać, że ma problem z jawnością.
Nawet najbliżsi współpracownicy ówczesnego premiera namawiali go do tego, by pokazał całość swojego majątku, uwzględniając dobra przepisane na żonę. Ale Morawiecki ich zbywał. Kiedy naciskać na premiera próbował jego rzecznik Piotr Müller, Morawiecki odpisał mu krótko i oschle: „Oświadczenie mojej żony publikuje moja żona, w związku z tym niech pytają ją. Bo ja nie mam tutaj więcej już nic w tej kwestii do dodania. O ile wiem, moja małżonka jest gotowa to opublikować w każdej chwili”.
Pytałem wielokrotnie, pytania do małżonki premiera wysyłałem nawet listami poleconymi za potwierdzeniem odbioru. Zostałem zignorowany. A Iwona Morawiecka nigdy swojej rzekomej „gotowości” nie wprowadziła w życie.
Sam zaś Mateusz Morawiecki w sprawie majątku kluczył od początku swojej obecności w polityce. Kiedy po wyborach 2015 roku został wicepremierem w rządzie Beaty Szydło, co prawda złożył oświadczenie majątkowe, ale zastrzegł jego publikację. Czyli oświadczenie było de facto tajne. To wywołało burzę. Uległ dopiero po naciskach nie tylko opozycji, ale i coraz bardziej zniesmaczonej jego postawą opinii publicznej, dla której jawność majątków najważniejszych osób w państwie – przed laty jeden z kluczowych postulatów Prawa i Sprawiedliwości – wydaje się sprawą oczywistą.
Kiedy wreszcie oświadczenie ówczesnego wicepremiera zostaje opublikowane na stronach rządowych, szybko okazuje się, że coś się w nim nie zgadza. Jak to możliwe, że ktoś, kto przez lata pracy w bankowej korporacji zarobił w sumie około czterdziestu milionów złotych (przyzna to później sam Morawiecki) dorobił się raptem kilku, wcale nie zapierających dech w piersiach nieruchomości (nie podaje ich wartości) i zaoszczędził tylko około trzech milionów w gotówce, a kolejne kilka milionów ma w papierach wartościowych?
Dokument wydaje się jednak sporządzony skrupulatnie. Wicepremier ujmuje w nim nawet meble i zabudowę kuchenną. Ta skrupulatność niechcący pokazuje jednak pewną nieładną stronę natury Morawieckiego. Otóż w zeznaniu wpisuje trzysta tysięcy złotych pożyczki udzielonej siostrze. Niektórzy, znający kontekst, komentują to z niesmakiem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
