Cena za życie bez granic - Wojciech Dombrowski - ebook

Cena za życie bez granic ebook

Wojciech Dombrowski

3,5

Opis

Opowieść o dorastaniu w latach wojny i socjalizmu, Marzenie o lataniu i walka o odzyskanie skrzydel na obczyźnie. Ciekawe życie przeplatane ekstremalnymi opowiadaniami lotniczymi.

Jest to historia chłopca w czasie okupacji. Mimo wszystko były to szczęśliwe lata, aż do chwili zamordowania przez bezpiekę Ojca – inspektora oświaty w Szczecinie. Lata szkolne - sieroce - spędziłem w domu wujka. Konflikt z wujkiem eksploduje i wyrzucony złymi słowami w noc musiałem podjąć walkę z życiem, bez domu, bez pieniedzy a z marzeniami o studiach. To opowieść o studencie trzech uczelni, który mimo niezdanego egzaminu wstępnego z Marksizmu Leninizmu, dzieki swojej determinacji i dyskretnej pomocy profesorów dostaje w końcu upragniony indeks. Poznawawałem odgrodzoną „żelazną kurtyną” Europę, bez pieniędzy i bez ważnego paszportu. Jednak próbowano mnie zwerbować na TW (Tajny Wspołpracownik) w Ambasadzie Polskiej w Wiedniu. To opowieść o studencie któremu zamknięto okno na świat, to więzienia w Czechosłowacji i PRL- aż cztery lata. Byłem nauczycielem i pedagogiem specyjalnym z uporem odkrywającym uczniom prawdę o systemie komunistycznym, a przez to ciągle szukajacym pracy. Zdobycie licencji pilota, instruktora szybowcowego, samolotowego i śmigłowcowego ukoronowało moje młodzieńcze dażenie do latania. A dalej to los pilota instruktora, któremu grożono odebraniem licencji probujac dalej zwerbować na szpicla systemu. Wreszcie opowieść Polaka, którego zmuszono w marcu 1979r. do opuszczenia Ojczyzny i do walki o odzyskanie skrzydeł w obcym kraju. Z paszportem w jedną stronę, w wyładowanym dobytkiem „Maluchem” wyjechałem ciemną nocą w nieznaną przyszłość. A tam czekało na mnie budowanie od nowa życia na obczyźnie i walka o odzyskanie skrzydeł. Stworzyłem ideę ITH (Intensywny Transport Smigłowcem dla ciężko chorych). Przedwczesna emerytura lotnicza zwróciła mnie do latania sportowego w Szkole Lotów Falowych Klausa Ohlmanna w Prowansji. Teraz ukończyłem spowiedź z mojego pracowitego życia. Cieszę się rodziną i propaguję moją Metodę Bezpiecznego Lądowania.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 881

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wojciech Dombrowski

CENA ZA ŻYCIE BEZ GRANIC 

Projekt okładki:

Aleksandra Pertyńska

ISBN e-book 978 – 83 – 956584 – 3 - 3

ISBN druk 978 - 83 - 956584 - 4 - 0

ISBN Kolekcji Landemaschine 978 – 83 – 956584 – 0 - 2

Kolekcja Landemaschine

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Wydanie I 2020

Asiu i Fabian, dziękuje za prace i serce; bez Was ta książka

nigdy by nie powstała.

13.12.2018r.

CENA ZA ŻYCIE BEZ GRANIC

Część I

Nie ma zwykłych chwil

Postanowiłem opisać osiemdziesiąt lat mojego życia. Nie było one łatwe, ale niezwykle ciekawe. To historia chłopca, któremu odebrano bezpieczne dzieciństwo. Tragedia studenta, któremu zamknięto okno na świat. Zycie niepokornego pedagoga w realiach PRL. Los pilota instruktora, któremu grożono odebraniem licencji. Wreszcie opowieść Polaka, którego zmuszono do opuszczenia Ojczyzny i do walki o odzyskanie skrzydeł. Wgląd do akt IPN-u uświadomił mi niemal doskonałą kontrolę organów bezpieczeństwa nad polakami będącymi w kręgu ich zainteresowań. Nawet najdrobniejsze szczegóły z mojego włóczykijowskiego życia mogę odszukać w otrzymanych kopiach tych dokumentów.

To życie na obczyźnie i działalność społeczna, zwłaszcza dla Polaków uciekinierów z Polski. Praca pilota na obczyźnie nie tylko do emerytury. Opis przeżytych niezwykłych i ekstremalnie trudnych lotów samolotowych i śmigłowcowych. A przede wszystkim upowszechnianie łatwej I bezpiecznej metody lądowania wykluczającej niebezpieczeństwo wypadków podczas lądowania.

Zdjęcie autora z dokumentami IPN

Pozwólcie, że rozpocznę opowieść:

Związki krwi

Moja mama Maria, Łucja Dąbrowska, z domu Biskup, była najstarszą córką Ludwiki, z domu Nowak i Kazimierza Biskupa. Urodziła się w 1911 roku w Margoninie (województwo wielkopolskie, powiat chodzieski). Miała o dwa lata młodszego brata - Edmunda Juliana i młodszą o 6 lat siostrę – Aleksandrę. W 1934 r. w Tucholi poślubiła Fabiana Dąbrowskiego, który pochodził z wielodzietnej rodziny ziemiańskiej z Zembrza, koło Brodnicy. Rodzice Fabiana to Ignacy Dąbrowski i Anna, z domu Teodziecka. Dziadek Ignacy urodził się w posiadłości Sugajno i miał siedmiu braci. Jego dziadek Henryk był właścicielem dużego majątku Pusta Dąbrówka koło Torunia i prawdopodobnie łączyło go pokrewieństwo z generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim, twórcą Legionów Polskich we Włoszech. Niestety, ale swoim lekkim towarzyskim życiem zubożył rodzinę i przeprowadził się na tzw resztówkę, do Sugajna.

Udokumentowana historia rodziny Dąbrowskich herbu Panna (panna z dwoma złotymi trąbami na czerwonym tle) sięga początku XV wieku. Protoplasta rodu rycerz Smolanga, osiadł na Pomorzu Gdańskim w miejscowości Dąbrówka, od której ród wziął swoją nazwę. Jan Mikołaj i Hektor Dąbrowscy piastowali urząd dygnitarza i podpisywali się „Dąbrówka” w Prusach Królewskich (obecnie osada kaszubska położona w województwie pomorskim). Historia podaje, że do bitnej i walecznej rodziny Dąbrowskich należało kilku wojewodów, kasztelanów, starostów, opatów, wodzów i generałów. Był także jezuita (spowiednik hetmana Stefana Czarnieckiego) i kawaler maltański. A oto wybrani przedstawiciele:

- Jan X Stanisław – młody, dzielny rycerz, uczestnik bitwy pod Wiedniem (1683 r.), o którym wspomina król Jan III Sobieski;

- Jan XI Michał – generał, kawaler maltański, walczył u boku króla Stanisława Leszczyńskiego;

- Jan XII Henryk – generał, twórca legionów we Włoszech.*

 (*przypisJan Pachoński, Generał Jan Henryk Dąbrowski 1755-1818, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa, 1981.)

Mój tata miał czterech braci: Bolesława, Ignacego, Józefa i Wiktora a także dwie siostry - Weronikę i Leokadię. Fabian, jako jedyny z rodzeństwa, ukończył szkoły i został nauczycielem. Rodzina Dąbrowskich była bardzo muzykalna. Tata grał na skrzypcach, wiolonczeli, gitarze, te utrwalone na zdjęciach. Nie wiem, jak się poznali moi rodzice. W starym albumie zachowało się jedynie zdjęcie przedstawiające grupę młodzieży w strojach ludowych.

Czarnocin 27 czerwca 1932

Starsza dama siedzi obok mojej mamy, a tata stoi w ostatnim rzędzie, razem z młodym mężczyzną. Napis - 27 czerwca 1932 r., Czarnocin. Wynika z niego, że w 1932 roku rodzice już się znali. Po ślubie zamieszkali w szkole w Sulęcinie. Tam w maju 1935 r. urodziła się moja starsza siostra Maria Bożena, nazywana przez rodzinę Rysią. W czasie okupacji wszyscy wołali na nią Lilu. Po krótkim czasie rodzice przenieśli się do wiejskiej szkoły w Górze, koło Kościerzyny, gdzie w następnym roku przyszedłem na świat. Dziadek Kazimierz Biskup zdecydował, że otrzymam imię Dionizos, czyli Dionizy. Mama wolała, bym miał na imię Wojciech. W rezultacie otrzymałem dwa imiona, Dionizy Wojciech, ale i tak w dzieciństwie wszyscy wołali na mnie Bubi, a później Dychu.

Portret rodziców tuź przed wybuchem II wojny

Wkrótce po moich narodzinach tata, zafascynowany przyrodą Wenezueli, kupił bilety dla całej rodziny, na pokonanie Atlantyku. Wojna jednak przekreśliła te plany i gdy tylko nadeszły wieści o możliwości jej wybuchu, ojciec został powołany do kawalerii w Grudziądzu. Mama razem z nami przeprowadziła się do dziadków Biskupów, którzy mieszkali w Tucholi razem z pradziadkiem Piotrem. Mój pradziadek urodził się w 1848 roku. W roku 1870, jako młody mężczyzna, brał udział w wojnie francusko-pruskiej . Służył w armii pruskiej i bardzo dobrze wspominał dwa lata swojego pobytu w okupowanej Francji.

Mój Ojciec (pierwszy od lewej) z Przyjacielem

Tata, jako oficer młodszy, został dowódcą plutonu konnego. W kampanii wrześniowej był w 4 grupie ppłk. Jerzego Staniszewskiego. Brał udział w bitwie pod Gródkiem, niedaleko Świecia. Wieść o zaginięciu w zawierusze wojennej została wyjaśniona z chwilą otrzymania pierwszego listu od Ojca, który 12. września 1939 roku dostał się do niewoli i przebywał w Oflagu XVIII B w Woldenbergu.

Ojciec Fabjan Dąbrowski w mundurze 1939r.

Dzieciństwo na polskich ziemiach wcielonych do III Rzeszy

Mieszkaliśmy w małym miasteczku. Niemcy i Polacy w sąsiedzkiej zgodzie. Sąsiadów pochodzenia niemieckiego traktowaliśmy jak nasze ciocie i wujków. Kiedy do Tucholi 2 września 1939 roku wkroczyli niemieccy żołnierze, nagle coś się zmieniło. Wielu sąsiadów przestało nas zauważać. Tylko ciocia Szulc, która mieszkała po drugiej strony ulicy, była jak zawsze miła. Kiedy do niej przychodziłem, zawsze częstowała mnie cukierkami. Już nie mieszkamy w Polsce, tylko w Westpreusen i język niemiecki stał się obowiązujący! Nie bardzo mogłem zrozumieć, dlaczego nagle nie można było rozmawiać na ulicy w naszym ojczystym języku. Polacy, którzy mieszkali na tych terenach, mieli dziwny status - byli niby Niemcami, ale gorszej kategorii. To nie przeszkadzało Wehrmachtowi wcielać młodych Polaków do swojego wojska. W ten sposób młodszy brat tatusia, Józef, pod koniec wojny znalazł się w wojsku niemieckim i służył gdzieś niedaleko Fuldy a jako cieśla naprawiał wojskowe tabory. Z kolei szwagier wujka Józefa, czyli brat jego żony Weroniki, z domu Drwęckiej, został wysłany do niewolniczej pracy na roli u niemieckiego bauera, niedaleko Kassel. Podobno wujek Józef, gdy tylko dostawał przepustkę, w pełnym niemieckim umundurowaniu odwiedzał swojego szwagra, polskiego niewolnika. Jeden brat Józef Dąbrowski został wcielony do Wehrmachtu, a drugi, Fabian Dąbrowski, był polskim oficerem, jeńcem w niemieckim obozie Woldenberg. Tak przeplatały się rodzinne losy Polaków zamieszkujących Prusy Zachodnie.

Nasza Mama ja i Rysia

Czasami babcia Ludwika zabierała mnie i Rysię do Grudziądza, do swojej krewnej Heleny Kaube, właścicielki kina. Z butelkami pełnymi pysznej lemoniady siadaliśmy w pierwszym rzędzie i czekaliśmy na bajki, a nie nawidzieliśmy kroniki filmowej, które je poprzedzały. Z zachwytem wpatrywaliśmy się w ekran, na którym rozgrywały się dech zapierające bajkowe przygody. Znaliśmy z Rysią wiele piosenek z przeróżnych filmów, więc w domu często organizowaliśmy przedstawienia dla dorosłych. Zakładaliśmy suknie i szlafroki mamusi, a na głowie upinaliśmy turbany zrobione z ręczników. Tańczyliśmy, śpiewaliśmy i odgrywaliśmy scenki z filmów. Czasami z dwóch krzeseł, kija od szczotki i koca budowaliśmy teatr kukiełkowy, a zza kocowej kurtyny nasze pacynki przeżywały bajkowe przygody. Cienkimi dziecięcymi głosikami śpiewaliśmy niemieckie piosenki, a wszyscy domownicy bili brawo, by nagrodzić nasze wysiłki. Pamiętam, jak fałszowałem, wymachując rękami zgiętymi jak marionetka:

…. Hänschen klein gieng allein in die weite Welt hineinStock und Hutt steht ihm gut, ist gar wohlgemut.Aber Mutter weinet sehr, hat ja nun kein Hänschen mehr. Si mama isch bin da! Tra la la lalala (Henio mały szedł w wielki nieznany świat a kij i kapelusz pasował do niego. Ale mama płakała bo swojego chłopca nie miała. Zobacz mamusiu już jestem! )

Przypadł mi w udziale obowiązek codziennego przynoszenia chleba z piekarni. Był duży i bardzo ciężki, a do tego gorący – prosto z pieca, a ja miałem 4 lata i byłem mały. Bochenek tak pięknie pachniał, że za każdym razem odgryzałem spory kawałek i sapiąc z wysiłku, wchodziłem po schodach. Mówiłem do siebie: „Aber schwer, aber heiss, aber schmeckt!” (ale ciężki, ale gorący, ale smakuje!)

Któregoś razu moje słowa usłyszał ksiądz, proboszcz rzymskokatolickiego kościoła pw. Bożego Ciała, który często odwiedzał dziadków. Duchowny opowiedział babci, że chwaliłem chleb po niemiecku. Dlaczego po niemiecku?

Babcia Ludwika była Polką, lecz całe życie modliła się po niemiecku. Liczyła też w tym języku. Urodziła się w dawnym zaborze pruskim i musiała chodzić do niemieckiej szkoły. Niemiecki był na tych terenach językiem urzędowym. Obowiązywał razem z łaciną na mszach w kościele, a i nasi sąsiedzi, osadnicy z Niemiec, nie pozwalali nam zapomnieć tego języka. Dzieci szybko się uczą i są z natury ciekawe, zatem i my płynnie posługiwaliśmy się dwoma językami. Ale w domu mówiliśmy tylko po polsku.

Zbliżała się jesień. W sadzie pojawiły się pierwsze jabłka, śliwki i gruszki. Któregoś razu dziadek Kazimierz, niewątpliwie obdarzony darem czytania w moich myślach, popatrzył na mnie uważnie i powiedział stanowczym tonem: „Ani mi się waż wejść do tego ogrodu!”. Ale jak nie spróbować tych rozkoszy jesieni? Zapach rozgrzanych słońcem, soczystych owoców bez reszty zawładnął naszymi chłopięcymi zmysłami. Żadna siła nie była w stanie nas powstrzymać.

W kącie za szopą zorganizowaliśmy naradę. Edek, Karol i ja. Rozejrzałem się wokoło. Gdy dziadka nie było na podwórku, niezauważeni przemknęliśmy koło kurnika babci i przez furtkę przeszliśmy do ogrodu. Wspięliśmy się na drewniany płot, a następnie na drzewa po owoce. Och te gruchy! Sok spływał nam po brodzie i plamił koszule i krótkie spodenki lepką, cudowną słodyczą. Ale na złodzieju czapka gore! Byłem pewien, że w oddali usłyszałem czyjeś zbliżające się kroki.- „Chłopaki, ktoś idzie! Chodu! Uciekajmy!” – krzyknąłem i szybko zacząłem złazić z drzewa. Serce dudniło mi ze strachu. Kumple nie czekali ani chwili, byli nawet szybsi ode mnie. Dobiegliśmy do płotu. Wspięliśmy się na drewniane sztachety. Edek i Karol zeskoczyli z nich i pędem uciekli przez ogródek i podwórko aż na ulicę. A ja? Oczywiście miałem pecha. W moje krótkie spodenki weszła jedna ze sztachet. W rezultacie zawisłem na płocie w dziwnej pozycji. Nie mogłem uwolnić nogawki i zeskoczyć w przyjazne schronienie babcinego ogródka.  Sparaliżował mnie strach. Byłem przekonany, że ogrodnik zaraz nadejdzie. Próbowałem się uwolnić. Czas mijał, lecz… nic złego się nie wydarzyło. Nikt się nie pojawił. Walenie przerażonego serca powoli ucichło. Uspokoiłem się. Gdy udało mi się uwolnić, czym prędzej zeskoczyłem i pobiegłem za kumplami. Ja im pokażę! Zostawili mnie, łobuzy jedne!

Edek i Karol, wystraszeni, siedzieli na schodach przy sąsiedniej posesji. -„Och wy, tchórze!!!  Ale zwiewaliście!” - drwiłem z nich. -„Ja tylko żartowałem, że ktoś idzie!” - skłamałem, by poprawić swoją i tak widoczną przewagę.-Chłopcy milczeli, ale po wyrazie ich twarzy było widać, że odetchnęli z ulgą. Do dziś uważam, że gruszki to najsmaczniejsze owoce pod słońcem.

Niespodziewanie w naszym „raju” zaczęli pojawiać się chłopcy mniej więcej w naszym wieku. Byli wnukami ogrodnika. Bez przerwy buszowali w sadzie, więc już nie mogliśmy cichaczem się do niego zakradać. Przyjechali ze swoją mamą aż z Warszawy. Ich dom zbombardowali Niemcy. Ojciec chłopców gdzieś przepadł na wojnie.

W domu zaczęły się pojawiać kartki i listy z pieczątką Oflagu Woldenberg. Od taty.  My do niego też pisaliśmy, to znaczy mama pisała, a ja z siostrą Rysią potwierdzaliśmy naszą pamięć i uczucie rysunkami na odwrocie przesyłanych zdjęć.

Czasami przyjeżdżał z Warszawy wujek Edek, młodszy brat mamy, z fotoaparatem “Agfa”. Mama ładnie nas wtedy ubierała. Wychodziliśmy na dwór, a wujek robił zdjęcia. Mama mówiła, że trzeba je wysłać tacie do obozu, aby zobaczył, jak rośniemy. Na kopercie starannie pisała: Fabian Dąbrowski, Oflag Woldenberg, Barak 6a. Potem szliśmy na pocztę, by kupić znaczek i wysłać list. Po pewnym czasie korespondencja od taty przestała przychodzić. Mama była smutna, martwiła się. Gestapo zaczęło się nami interesować.

Pamiętam, że kiedy pewnego dnia listonosz przyniósł urzędowe pismo, babcia, dziadek i mamusia cichym głosem coś między sobą ustalali. Potem mama wzięła mnie i Rysię za ręce i poszliśmy do siedziby Gestapo, które znajdowało się na rynku. Oficer siedzący przy biurku wypytywał o tatusia. Mama, pewnie i spokojnym głosem, odpowiadała, że nic nie wie i że nie widziała męża od początku wojny. Czuliśmy, że była bardzo zdenerwowana. Za mocno ściskała nasze rączki. Nie protestowaliśmy. Byliśmy za bardzo wystraszeni.

W pewnym momencie przepytujący mamę oficer zrobił się czerwony jak burak i zaczął krzyczeć, a potem wrzeszczeć. Zerknąłem na niego przerażony i natychmiast ukryłem twarz w sukni mamy. W domu nigdy nikt na nas nie krzyczał, a tu obcy pan, i to na naszą mamusię! Nie rozumiałem, co się dzieje.

Ale to nie koniec. Od tego czasu Gestapo regularnie wpadało do naszego mieszkania na rewizję. Czegoś, a raczej kogoś, szukali i cały czas wrzeszczeli. Kiedy przed dom nadjeżdżał ich samochód i słychać było walenie butami w drewniane schody, babcia Ludwika kazała nam czym prędzej wskakiwać pod pierzynę naszego pradziadka Piotra Nowaka, czyli jej ojca, który całymi dniami leżał, bo był chory, a nam wciąż powtarzano, że nie wolno go niepokoić.

Kiedy przychodziło Gestapo, leżeliśmy cichutko, ukryci pod grubym kożuchem pierzyny pradziadka. Dorośli niewiele mówili, ale domyśliłem się, że nasz tata uciekł z Oflagu! Dokąd? Gdzie się ukrywał? Nikt tego nie wiedział, i do tej pory nie wiemy.

Minęła zima, wiosna i słońce na dobre zaczęło grzać. Dzieciarnia wyległa na podwórka.Już nie mogliśmy buszować po sadzie, bo tam byli chłopcy z Warszawy. Ci obcy byli może i mili, ale mieli jedną wadę - zajęli nasz teren. Ogrodzenie sadu stało się prawdziwą granicą „dwóch mocarstw”, a my planowaliśmy wyprawy po łupy. Niestety, nasze najazdy były odpierane gradem kamieni, ogryzków czy też zgniłek, a tych w sadzie nie brakowało. Raz my napadaliśmy na chłopaków z sadu, innym razem oni - na nas. Z Edkiem i Krzyśkiem zbudowaliśmy twierdzę, z której obserwowaliśmy sytuację i broniliśmy naszego terenu. Za szopą, znajdował się skład materiałów budowlanych i opałowych, gdzie piętrzyła się wysoka wieża z równo poukładanych, metrowych, drewnianych bali. Sterta była ogromnie wysoka. Roztaczał się z niej widok na całą okolicę. Tam  powstało nasze “Orle Gniazdo” (tak nazwaliśmy twierdzę). Było niedostępne i niewidoczne dla wrogów. Tak długo przekładaliśmy drewniane bale i znosiliśmy różne skarby, aż zbudowaliśmy warownię nie do zdobycia, z całkiem sporym zasobem amunicji, czyli kamieni, patyków i szyszek. Nieprzyjaciel uważnie nas śledził. Czuliśmy, że zbliża się ten najważniejszy dzień.

W niedzielę, zaraz po mszy (wszyscy byliśmy ministrantami), szybko wymknęliśmy się z zakrystii i pobiegliśmy do naszej twierdzy. Ciepłe, leniwe przedpołudnie niosło z otwartych okien zapachy gotujących się, tych lepszych, niedzielnych obiadów. U nas rosół i pieczona kura. Miła zapowiedź sytości. Dzień wcześniej, na prośbę babci, dziadek Kazimierz uszczuplił gdaczące stadko z kurnika, a wieczorem widziałem, jak mama skubała sparzonego wrzątkiem kurczaka.

Moje rozmyślania przerwał nieoczekiwany ruch na pozycjach wroga. Ukryci zobaczyliśmy, jak “ogrodnicy” przeskakiwali przez płot. Z kieszeniami wypchanymi „amunicją“ cicho skradali się w naszym kierunku. Podeszli całkiem blisko. -„Ognia!!!” - dałem rozkaz i zaczęliśmy ich bombardować, a oni nie byli nam dłużni. Kamienie fruwały gęsto, aż za gęsto! W krótkim czasie „amunicja” się wyczerpała i nie mieliśmy już czym się bronić. Na szczęście napastnicy również. -„Zawieszenie broni!” -  krzyknąłem do żołnierzy z obu stron, na co wszyscy potakująco kiwnęli głowami. Zaczęliśmy się wycofywać. Gdy tylko mignęły nam małe sylwetki przeskakujące przez płot, wysoko pod dachem uchyliło się okno naszej kuchni. -„Dychu, na obiad!” - zawołała mama. Poczułem głód. Najwyższy czas się rozejść.

Opuściliśmy twierdzę i powoli szliśmy przez podwórko. Nagle poczułem potworne uderzenie w tył głowy. To jeden z wrogów ukrył się w krzakach i zdradliwie rzucił we mnie kamieniem. Krzyknąłem w niebogłosy i dotknąłem ręką głowy. Popatrzyłem na swoją czerwoną od krwi rękę. Pamiętam jedynie zdziwienie i strach na twarzach moich kumpli oraz to, że ocknąłem się na pustym podwórku. Po kolegach nie było śladu. Pewnie uciekli wystraszeni widokiem krwi i tym, że upadłem jak nieżywy. Z krwawiącą głową wdrapałem się po schodach do domu. Tam zobaczyłem przerażone, troskliwe oczy mamy i ręce bandażujące moją głowę. Porządnie oberwałem a do dzisiaj pozostał ślad krzywo zrośniętej czaszki.

Po tym zdarzeniu dziadek Kazimierz wydał nam całkowity zakaz przebywania na placu składu budowlanego. Nasza twierdza zniknęła wraz z wywiezionymi gdzieś drewnianymi metrówkami. Nie było innego wyjścia. Z chłopakami z sąsiedztwa musieliśmy się dogadać.

Mały spadochroniarz

Kiedy i w jakim momencie zrodziła się moja miłość do latania? Nie potrafię dokładnie określić. Pamiętam dużo starszego ode mnie kolegę, który w komórce naszego domu w Tucholi, przy ulicy Świeckiej, konstruował modele samolotów gumówek i szybowców. Miałem wtedy około sześciu lat.

Dzieci jak to dzieci - nie przejmowaliśmy się wojną. Z początku wydawała nam się ciekawa. Pewnego razu z wielkim przejęciem oglądałem powietrzny pojedynek samolotów. Dorośli siedzieli w piwnicy, trwał nalot. Gdy usłyszałem warkot maszyn, nic nie mogło mnie powstrzymać. Musiałem wyjść i je zobaczyć. Spoglądałem z dachu komórki na podwórku, jak jeden samolot gonił drugi. Wykonywały niesamowite, podniebne ewolucje. Słychać było trzaski i terkotanie wystrzałów. Przypominały ptaszyska kłócące się w powietrzu. Było pięknie i groźnie! W pewnym momencie zobaczyłem, jak jeden samolot zamienił się w kulę ognia. Po chwili na błękitnym niebie pojawił się biały parasol, niczym odwrócony porcelanowy kieliszek do lekarstw pradziadka Piotra, a pod nim zawisł czarny punkcik. To pilot. Wzrokiem śledziłem jego spokojne, majestatyczne i ciche opadanie, dopóki się nie skrył za drzewami zasłaniającymi horyzont.

Nasze zabawy przesiąknięte były rzeczywistością wojenną. Nie mogłem zapomnieć tej powietrznej walki i ratującego się pilota. A jak by spróbować i tak cicho jak ten pilot powoli opadać na ziemię. Myśl ta nie dawała mi spokoju i jak cień chodziła za mną.

W komórce znalazłem nowy worek do kartofli. Był ogromny i wprost się prosił, by zrobić z niego prawdziwy spadochron. Wszystko dokładnie obmyśliłem. Wiedziałem w najdrobniejszych szczegółach, co mam robić. Najpierw wyjąłem z szafy pradziadka skórzany pas. W przepastnej szufladzie babci znalazłem sznur do bielizny. Wszystko głęboko schowałem i czekałem na odpowiedni moment. Najlepszych kumpli mianowałem asystentami. Uprzedziłem ich, że będą mi pomagać w przygotowaniach do prawdziwego skoku ze spadochronem.

Nadszedł ten dzień. Po niebie powoli przesuwały się chmury. Na ulicy było pusto i leniwie. W kieszeni krótkich spodenek przyjemnie ciążył mój prawdziwy skarb - składany kozik. Niczym tornado przewinąłem się przez kuchnię i włożyłem do kieszeni cztery spore kartofle. Wyniosłem swoje skarby na podwórko, za szopę, gdzie zacząłem konstruować swój pierwszy, najwspanialszy, wyśniony spadochron. Lada chwila mieli się zjawić koledzy, więc z zapałem zabrałem się do pracy. Dwukrotnie owinąłem się pasem wokół talii. W cztery rogi worka włożyłem po jednym kartoflu i zawiązałem każdy róg jednym z czterech sznurków. Kartofle miały zapobiec wysunięciu się rogów worka. Wolne końce sznurków przywiązałem w równych odstępach do opasującego mnie skórzanego pasa. Byłem gotowy do skoku i bardzo nim przejęty. W końcu przybiegli Edek i Karol.  Spojrzeli na mnie z nieukrywanym podziwem. Jedyny w swoim rodzaju, niezwykły spadochron leżał właśnie za mną. Duma mnie rozpierała. Czułem się ważny, ba, najważniejszy. -„Chłopaki! A teraz macie ostrożnie chwycić spadochron i nieść za mną tak, by nie dotykał ziemi.- a po chwili powiedziałem-Idziemy!”.

Ruszyłem przed siebie, a oni za mną, przepełnieni powagą chwili. Minęliśmy dom Edka i dotarliśmy do kościoła ewangelickiego. Neogotycka, wysoka, szpiczasta wieża z dużym zegarem patrzyła w cztery strony świata podwójnymi, ostro zwieńczonymi oknami. Była bardzo wysoka i wystawała zza kamieniczek niczym grożący niebu palec. Nasz korowód powoli zbliżył się do kościoła. Weszliśmy przez boczne drzwi. Stukając blaszkami butów, przeszliśmy przez nawę główną.Echo zdradzało nasze kroki. Powoli podeszliśmy do drzwi prowadzących na chór i wieżę, do dzwonów. Wydawało nam się, że w kościele nie było żywego ducha. Wdrapaliśmy się po wąskich, krętych i potwornie skrzypiących, drewnianych schodach. Z góry dochodziło tylko stłumione gruchanie gołębi. Byliśmy już bardzo, bardzo wysoko, a tyle jeszcze stopni pozostało do pokonania. Edek chciał odpocząć. -„Nie ma mowy! Ale z was mięczaki!” – powiedziałem poważnie.

Chociaż moi asystenci sapali ze zmęczenia, nie mieli odwagi zaprotestować. Wytrwale szli za mną na górę. W końcu dotarliśmy na szczyt. Nad nami wisiał ogromny dzwon. Podwójne gotyckie wykusze wieży zabezpieczone były poziomymi rurami, wmurowanymi na wysokości pasa dorosłego człowieka.- „Uf, nareszcie!” – powiedziałem zmęczony.- „A teraz ostrożnie! Tu jest bardzo niebezpiecznie. Musicie się odsunąć” – a sam stanąłem na samym brzegu wykusza. Na wysokości czoła miałem barierkę. „Muszę się tylko nieznacznie schylić, aby nie nabić sobie guza, a potem skoczyć” - pomyślałem.

-„Edek, weź spadochron i równo rozłóż go za mną!” – rozkazałem.

Kumple patrzyli na mnie z podziwem. Byłem bezgranicznie przekonany, że mój spadochron niczym nie różni się od tego, który widziałem tego pamiętnego dnia po walce dwóch samolotów, a sam mój skok i lot ku ziemi będzie równie majestatycznie powolny delikatny i na pewno cudowny i że będzie zarazem bohaterskim wyczynem!

Przejęci chwilą, która miała nadejść, nie usłyszeliśmy dźwięku skrzypiących schodów i głośnych kroków wchodzącego po nich kościelnego. Dopiero nieoczekiwany, przeraźliwy i nawałnicą naładowany głos, zmroził nasze ruchy i zdmuchnął gorączkę skoku z naszych chłopięcych głów.

-„O mój Ty Panie! A co wy tu robicie?! Wynosić mi się stąd! Natychmiast! Jak jeszcze raz was tu zobaczę, to tak wam tyłki przetrzepię, że popamiętacie mnie do końca życia!”.

Moi asystenci pierzchli niczym spłoszone wróble. Usłyszałem tylko łomoty ich butów na drewnianych schodach. Cóż było robić? Z gorzkim smakiem rozczarowania, który ściskał mi gardło, przyklęknąłem na zimnej płycie podłogi by zwinąć mój wspaniały spadochron . Następnie ciężkim krokiem ruszyłem po schodach w dół, poganiany upokarzającymi szturchańcami rozgniewanego kościelnego. -„Co ci chłopcy sobie wymyślili?!” - opowiadał kościelny mojemu dziadkowi.- „Dzięki ci Boże, że zdążyłem na czas, że usłyszałem skrzypienie tych przeklętych schodów. Choć od dziś będą one raczej błogosławione” – zakończył i odetchnął z ulgą.

Wielka “burza” rozpętała się w domu po udaremnionym skoku spadochronowym. Nie dostałem lania. Gderanie babci Ludwiki i smutne oczy mamy były wystarczająco trudną karą do zniesienia!

Z tańczącym tornistrem

W 1943r., ja siedmiolatek, musiałem pójść do szkoły. W Tucholi były dwie - niemiecka i polska. Rysię rok wcześniej posłano do szkoły niemieckiej. Bardzo dobrze mówiła w tym języku. Niestety łatwo ulegała obcym wpływom. Pamiętam, że któregoś razu poszła do policjanta Trippana, który mieszkał na I piętrze naszego domu i doniosła na Polaków, którzy rozmawiali po polsku na klatce schodowej. Przecież to było zabronione! Tak uczyli w szkole, więc nie mieliśmy jej tego za złe.

Szkoła Rysi znajdowała się w pobliżu naszego domu, niedaleko kościoła ewangelickiego (tego, z którego wieży chciałem skoczyć na spadochronie).Ja musiałem biec do szkoły przez całe miasto. Na plecach z dumą nosiłem tornister. Był nowiutki, z lakierowanego kartonu, zapinany na sprzączki. W środku miałem łupkową tabliczkę służąca do pisania, oprawioną w drewnianą ramkę. Pośrodku niej wywiercona była dziurka, do której przywiązano dwa sznurki. Na końcu jednego z nich wisiała sucha, a na drugim - mokra gąbka do ścierania. W szkole dostawaliśmy kawałek kredy, którą pilnie mazaliśmy na płytce. Po lekcjach zawsze biegłem do domu i nie chciałem aby gąbki pobrudziły mi tornister i dlatego wisiały z tornistra po obu stronach kopiując mój bieg. Bardzo mi się w szkole podobało. Niestety, po pewnym czasie ją zamknięto.

W naszym domu, na parterze od strony podwórka, chłopcy z Hitlerjugend dostali dwie izby i tam urządzili swoje miejsce spotkań. Nienawidziliśmy ich. Patrzyli na nas takim wzrokiem, jakim nikt nie chciałby, aby na niego patrzono. Bardzo nam się to nie podobało! Chcieliśmy z nimi walczyć! Pewnego dnia zauważyliśmy u nich uchylone okno. Było ciemno, więc w lokalu nikogo nie było. Pod samym oknem znajdował się daszek nad wejściem do piwnicy. Wspiąłem się na niego, a chłopcy stali i pilnowali, by nikt nas nie zauważył. Tuż przy oknie, na biurku, w zasięgu mojej ręki, leżały krążki taśmy papierowej z klejem. Sięgnąłem po jeden z nich. Potem szybko zeskoczyłem z daszku i uciekliśmy nad jeziorko Głęboczek. Tam wrzuciliśmy krążek do wody. Zniszczyliśmy własność Hitlerjugend! Stracha mieliśmy ogromnego, ale potem czuliśmy się niczym bohaterowie.

Najbardziej troszczył się o nas dziadek Kazimierz i starał się oddalić wszystkie okropności wojny, dlatego też dzieciństwo nasze trwało nadal. Ostatnio częściej mówił - Na wschodzie wcale nie jest tak dobrze jak Niemcy ogłaszają w swoich gazetach. Coś z tą błyskawiczną wojną im nie wychodzi.

Tymczasem w Tucholi zaczęli się pojawiać niemieccy żołnierze. Przyjeżdżali tu na rekonwalescencję po pobycie w szpitalu. Lasy, piękna okolica i spokój dodawały im sił. Często widywaliśmy ich na spacerze z pielęgniarkami z Niemieckiej Pomocniczej Służby Kobiet. Gdy bawiliśmy się w Indian, spacerujące pary były obiektem naszych podchodów.

Któregoś ciepłego popołudnia w pobliżu jeziora zauważyliśmy parę idącą w naszym kierunku. Szybko przeczołgaliśmy się za wzgórek i ukryci w trawie, z wypiekami na twarzy, patrzyliśmy, co się wydarzy. Zakochani usiedli za krzakami. Po chwili żołnierz zaczął całować swoją wybrankę i szybko zdejmować z niej ubranie. Nagle zniknęli w wysokiej trawie.  Po kilku minutach wstali, ubrali się, otrzepali i śmiejąc się, szybko odeszli w kierunku miasta. „Chyba to, co robili, było przyjemne – pomyślałem. Byliśmy trochę za daleko od nich, więc niewiele udało nam się podejrzeć, ale i tak to wydarzenie poruszyło moją wyobraźnią. Postanowiłem sprawdzić, czy to, co robili, rzeczywiście jest takie miłe. Krzysia nie było na podwórku. Pewnie coś spsocił i za karę znowu nie pozwolono mu wyjść z domu. Pobiegliśmy z Edkiem na jego podwórko, do garażu, gdzie stał samochód jego rodziców. Za nami pobiegła Basia, siostra Edka, młodsza od niego o rok.- Ja chcę się z wami bawić! - stanowczo oznajmiła. - Będę szoferem, a wy do tyłu, i już! - zarządził Edek.

Usiedliśmy z Basią na tylnej kanapie auta a ja już wiedziałem co mamy robić.-Teraz rozbieramy się a ty położysz się na kanapie – powiedziałem do Basi a ona popatrzyła zdziwiona na mnie, ale posłusznie zdjęła sukienkę i majteczki. Golutką Basię ułożyłem na kanapie i położyłem się na niej i tak leżeliśmy. Leżeliśmy, leżeliśmy i leżeliśmy, aż Basia zaczęła się wiercić - Zimno mi jest – usłyszałem cichą skargę dziewczynki - Niewygodnie jest mi i jesteś za ciężki. Schodź! – powiedziała w końcu to, na co czekałem. Było mi też zimno i wcale to leżenie nie było takie wesołe.

Przyszło cudowne lato. Na skraju miasteczka, za ogródkami, na podmokłej łące, znajdował się kanał osuszający. Niezwykłe miejsce na letnie chlapanie się w wodzie i zabawy. Jak zawsze starałem się zwrócić na siebie uwagę. Moja wrodzona ruchliwość nakazywała wyginać chłopięce ciało w mostki, stójki i przeróżne wygibasy, połączone z chodzeniem na rękach. Zmęczony kąpielą i zabawą kładłem się w trawie i gapiłem w niebo, obserwując chmury. Piękne, niepowtarzalne, doskonałe. Zakochałem się w nich, mógłbym obserwować je bez końca. Czasami zabieraliśmy nad rzekę kosze. Brodziliśmy w wodzie w poszukiwaniu raków. Zaglądaliśmy pod kamienie i między korzenie drzew. Z pełnymi koszami zdobyczy wracaliśmy do domu. Wieczorem babcia Ludwika stawiała na piecu wielki garnek z wodą i wrzucała raki do wrzątku, a one piszczały.

Któregoś dnia przyjechała do nas z Hamburga ciocia Iza Biernatzki ( siostrzenica naszej babci) ze swoimi córeczkami: młodszą Izą i starszą Chrystą. Bardzo lubiłem Izę. Była moją równolatką i, tak jak ja, miała głowę pełną zwariowanych pomysłów. Christa bardziej przypominała Rysię, nic więc dziwnego, że zawsze miały swoje sprawy. Dziewczynki w ogóle nie znały języka polskiego, ale to w niczym nie przeszkadzało. Swobodnie rozmawialiśmy po niemiecku.

Pewnego słonecznego dnia wziąłem koszyk i namówiłem Izę na wyprawę nad kanał. Uradowana zgodziła się. Szliśmy krętymi uliczkami. W pewnym momencie Iza zaczęła narzekać, że to za daleko i że bolą ja nogi. Nie chciałem zawracać, gdyż kanał był już blisko. Wziąłem więc tę drobniutką dziewczynkę na barana i zaniosłem na łąkę. W chłodnej wodzie szybko przeszło jej zmęczenie. Świetnie się bawiliśmy. Wieczorem do domu przynieśliśmy koszyk pełen raków. Trzeba przyznać, że był ciężki. Gdy kuzynki z ciocią odjechały, zrobiło się cicho i…smutniej.

Pewnego dnia mamusia ogłosiła, że pojedziemy koleją do dziadków, do Zembrza. To policjant Tryppan ostrzegł mamusię, że Niemcy będą wysyłać młode kobiety na przymusowe „roboty do Reichu”. -„Koniecznie wyjedź na kilka tygodni z Tucholi dopóki się nie uspokoi”- dodał.

Musieliśmy pociągiem dojechać do Radoszek. Na stacji, przy wozie zaprzężonym w dwa konie, czekał na nas wujek Bolek. Podróż wozem konnym była niezwykła. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że konie rozumieją, co to znaczy wista i hetta. W końcu dojechaliśmy do ogromnego gospodarstwa rolnego. Zobaczyłem wielką stodołę, stajnię i oborę z krowami i końmi. Za domem roztaczał się wielki sad z pysznymi wiśniami. Bezkarnie wdrapywałem się aż na czubki drzew i plułem pestkami dookoła. Byłem szczęśliwy i wolny niczym ptak. Najważniejszy dla nas, dzieci, był fakt, że mieliśmy całe mnóstwo kuzynek i kuzynów, z którymi mogliśmy bawić się do upadłego.

W gospodarstwie, oprócz dziadków, Ignacego Dąbrowskiego i Anny z Teodzieckich, mieszkał jeszcze najstarszy brat tatusia, wujek Bolesław z ciocią Heleną z Sasowskich, oraz ich dzieci - przemiła Terenia, Zosia i Józik. Z niedalekich Radoszek, wozem zaprzężonym w konie, przyjeżdżali do nas Kazik, Gercia, Marta i Jadzia. Były to dzieci młodszego brata tatusia, wujka Józefa i jego żony, Weroniki z Drwęckich. Mamusia razem z ciociami i wujkami szła na pole i pomagała przy żniwach. My, dzieci, rozszczebiotaną gromadą, biegaliśmy dookoła dorosłych. Mama wzięła drewniane grabie, podniosła je do góry i postawiła koniec trzonka na wskazującym palcu. I tak balansując, tańczyła leciutko i zwinnie. Śmiała się przy tym, a my patrzyliśmy na nią jak zaczarowani. To dopiero była sztuka! Dni w Zembrzu minęły jak z bata strzelił. Znów wróciliśmy do Tucholi.

Z Edkiem zaczęliśmy przesiadywać w komórce u naszego starszego kolegi, który kleił modele latające. Pokazał nam kiedyś, jak można zbudować latawiec. Od dziadka Kazimierza dostałem cieniutkie listewki i papier do pakowania. Z Edkiem namalowaliśmy na nim oczy i śmiejące się usta, a z kolorowych papierków po cukierkach, które podarowała mi ciocia Szulc, zrobiłem długi, kolorowy ogon. Postanowiliśmy wypróbować go na łące przy Głęboczku, gdzie zawsze wiało. Latawiec pięknie sunął po niebie. Jego długi ogon furkotał wesoło. Wyrywaliśmy sobie patyk ze sznurkiem, aby posterować tym podniebnym cudem. Szarpaninę przerwał większy podmuch wiatru, który wbił latawiec w koronę usychającej topoli. To koniec zabawy, koniec naszego latawca.

Z chłopakami bawiliśmy się też w rycerzy. Uzbrojeni w miecze zrobione z patyków rozgrywaliśmy bitwy i turnieje. Ale co to za rycerze bez koni? I tak pewnego dnia wpadłem na cudowny pomysł! Obok szopy, w której znajdował się samochód, stały murowane komórki, a w jednej z nich mieszkała koza pani Malinowskiej. Koza może przecież zastąpić wspaniałego rumaka! W sam raz dla nas! W kieszeni zawsze miałem pełno rupieci, więc znalazł się też kawałek splątanego, pełnego węzłów, sznurka. Razem z Edkiem zawiązaliśmy pętlę, by wyprowadzić „konia” na podwórko! Edek wszedł do ciemnej komórki i zarzucił kozie sznurek na szyję. Chwyciliśmy za jego drugi koniec i ciągnęliśmy go, ciągnęliśmy z całych sił. Koza meczała, charczała, ale była uparta, zaparła się i za nic nie chciała wyjść. Jak to koza! Zmęczyliśmy się okrutnie i źli na to głupie zwierzę, które zepsuło nam zabawę, wróciliśmy do domu. Dopiero następnego dnia okazało się, że nieźle narozrabialiśmy! Gdy pani Malinowska poszła rano nakarmić i wydoić kozę, zastała ją martwą! Biedne zwierzę szarpało się, gdyż chciało się uwolnić, lecz pętla sznurka zaciskała się coraz mocniej i mocniej, aż zakleszczyła się na jednym z węzłów. W rezultacie koza się udusiła. Nie mieliśmy o tym pojęcia. Z dowodem naszego przestępstwa w ręku, czyli z pozwiązywanym sznurkiem, pani Malinowska natychmiast poszła do dziadka Kazimierza. Napis Raiffeisen, który na nim widniał, nie pozostawiał cienia wątpliwości, kogo należy ukarać. Dziadek zapłacił za kozę, a my dostaliśmy zakaz wstępu na podwórko Edka.

Zima w Tucholi była niezapomniana. Do domu Edka prowadziła w dół krótka uliczka. Łączyła ulicę Chojnicką z Kościelną. Gdy spadło dużo śniegu, mogłem zjechać na sankach wprost pod dom kolegi. Z lewej strony ulicy stał mały parterowy dom z oknem na poddaszu. Często wyglądały z niego dwie dziewczynki, które zawsze mnie zaczepiały. Stroiły miny, „grały na nosie” i machały rękami.

Był piękny, zimowy dzień. Przy krawężnikach leżały zgarnięte z ulicy hałdy śniegu. Bawiłem się z kolegami. Znajome dziewczyny znów pojawiły się w oknie. Stanęliśmy w pobliżu i zaczęliśmy lepić śnieżki. Wówczas rozzuchwalone panny otworzyły okno i sobie z nas kpiły. Uznaliśmy ich zachowanie za prowokację, więc zaczęliśmy rzucać w nie śnieżkami. Kiedy kilka z nich poleciało wprost do ich pokoju, dziewczynki szybko zamknęły okno. Nie dostrzegłem tego faktu i posłałem śnieżkę prosto w szybę. Rozbite szkło zadzwoniło, a jego kawałki posypały się na śnieg niczym tafle lodu. Mama dziewcząt poszła ze skargą do babci Ludwiki. Była przecież zima, wojna. Skąd wziąć pieniądze szybę? Wystraszyłem się, że limit moich psot już się wyczerpał, a pyda, która do tej pory ostrzegawczo wisiała na ścianie kredensu, przestanie być już tylko straszakiem przywołującym do porządku. Miała ona pięknie toczoną w drewnie rączkę, do której ozdobnymi ćwiekami przybito skórę pociętą na długie, wąskie paski. Nieraz, po kolejnym moim wybryku, słyszałem zapowiedź dorosłych. „Oj, uważaj Dychu, jak jeszcze raz to zrobisz, zapoznasz się z pydą!”

Bardzo starałem się, by moje psoty były niepowtarzalne I dzięki temu pyda nigdy nie opuściła swojego haczyka.

Babcia wysłuchała mamy dziewczynek. Widać było po jej minie, że jest na mnie zła. Burczała coś pod nosem. Dziadek Kazimierz podszedł do niej. Szeptem coś uzgodnili. Po chwili dziadek zdjął ze ściany duży obraz. Wyjął z niego szkło i poszedł do domu poszkodowanej pani, by naprawić zniszczone przeze mnie okno.

Dziadek był cichym, dobrym człowiekiem. Zawsze starał się naprawić szkodę, którą wyrządziłem. Po latach dowiedziałem się o szlachetności i hojności mojego dziadka. Odradzająca się w 1918 roku wolna Polska, wyniszczona przez 126 lat lata zaborów potrzebowała pomocy. Wielu było Polaków, którzy pospieszyli z pomocą, a wśród nich i mój dziadek, który zebrał wszystkie posiadane kosztowności i oddał odradzającej się Ojczyźnie, bo Ojczyzna i Polacy to jedno.

Babcia Ludwika zaś, uchodziła za domowego herszta. Wszystko musiało być tak, jak zarządziła. Nieraz słyszałem, jak wypominała dziadkowi jego przedwojenne nieudane interesy z handlarzami żydowskimi, na których stracił cały majątek. Długi zmusiły go do sprzedaży hotelu i restauracji w Margoninie. Wtedy dziadkowie przenieśli się do Tucholi. Dziadek zawsze niby pokornie wysłuchiwał babci i zgadzał się z nią, ale i tak robił po swojemu. Jego ulubionym dniem była niedziela. Wtedy to, po obiedzie, babcia przychodziła do niego z pudełkiem cygar i wręczała mu jedno z nich. Z wielką ceremonią odcinał koniec cygara, zapalał je i delektował się nim, mrucząc z zadowoleniem: „Cały tydzień muszę na to czekać!”

Hotel Dziadka Kazimierza Biskupa: zdjęcie lata 20-ste 20.wieku

Niedziela była też dniem kawy. Mielono ją młynkiem z szufladką, a potem parzono w dzbanku przykrywanym czapą, aby nie wystygła. Kawę pito w stołowym pokoju, przy okrągłym stole, nad którym wisiał piękny żyrandol z gazową lampą. Dzbanek w ubranku stał na drewnianej podstawce z nóżkami. Filiżanki z niedzielnego serwisu czekały ciepłe, przelane gorącą wodą. Nalewano kawę i natychmiast dzbanek ubierano. Następnie babcia majestatycznie podchodziła do wielkiego kredensu i wyciągała z niego coś słodkiego do kawy. Skąd miała prawdziwą kawę? A cygara dziadka? Nie wiem. Domyślałem się, że od cioci Izy z Hamburga.

Zima to nie tylko bitwy śniegowe i saneczki. Zmrożone stawy wabiły. Och! Jak byłoby wspaniale mieć łyżwy! Marzyłem o nich. Była wojna i nie mogłem liczyć na prezent pod choinkę. Postanowiłem więc sam zrobić piękne drewniane łyżwy. Poprosiłem dziadka, aby dał mi stare pudełko po cygarach. Były w nim wklejone przegródki. Wystarczyło odpowiednio je wyciąć i przymocować sznurkami do butów, a potem ślizgać się po lodzie i wzbudzać zazdrość chłopaków. Tak też zrobiłem. Z wykonanymi przez siebie łyżwami poszedłem nad pokryty lodem staw. Mocno przymocowałem je sznurkiem do butów. Ostrożnie stanąłem na lodzie i...niemal jednocześnie usłyszałem klap, klap!! Butami przydepnąłem złożone deseczki. Nie zrobiłem nawet jednego ślizgu! Moje cudowne i wymarzone łyżwy nie nadawały się już do niczego. Jaki byłem zawiedziony! Do dziś pamiętam gorzki smak tej porażki.

W domu było coraz biedniej. Zwłaszcza zimą doskwierał nam głód. Najbardziej wtedy, gdy szeptem zaczęto mówić, że Rosjanie są już blisko. Nasi niemieccy sąsiedzi dziwnie zgrzecznieli. Razem z mamą chodziliśmy wieczorem za miasto, aby przynieść buraki pastewne, które „wzbogacały” ubogą kuchnię. Kradliśmy je z pola. Mama się tego wstydziła, ale ja cieszyłem się, że okradamy Niemców. Potem babcia gotowała z tych buraków paskudną zupę. Pewnie dlatego do dziś nie znoszę buraków. Wyjątek robię tylko dla tradycyjnego wigilijnego czerwony barszczu i ćwikły z chrzanem.

Minęły kolejne, coraz skromniejsze wojenne święta. Któregoś dnia odszedł od nas pradziadek Piotr. Biedak nie doczekał wyzwolenia. Przeżył 97 lat. Głośno i nerwowo zrobiło się w Tucholi. Niemcy pakowali walizy i toboły na wozy, wózki i rowery. Opuszczali swoje domy i mieszkania. Uciekali do Heimatu (do swojej ojczyzny). Zbliżał się front. Niemcy postanowili bronić Tucholi jak najdłużej. Początkowo niemieckie oddziały utrzymywały swoje pozycje, ale Rosjanie zaciekle nacierali. Bitwa o Tucholę trwała od 11 do 14 lutego 1945 roku. W końcu rosyjskie jednostki pancerne zdołały przebić się przez linię frontu i 15 lutego Tuchola została zdobyta. Według niemieckich relacji w walkach o Tucholę oddziały 4 Dywizja pancernej zdołały zniszczyć ponad 90 radzieckich czołgów, ale ja aż tylu wraków nie widziałem. Za to te, które znalazłem, okazały się dla nas wymarzonym miejscem zabaw.

Dochodziły odgłosy walki. Wszyscy lokatorzy ukryli się w schronie. Babcia zarządziła, żebyśmy schowali się w samym końcu piwnicy. Tam mama umościła z pierzyn i poduch wygodne legowisko, a następnie przykryła nas kocami. Czekaliśmy. Nasłuchiwaliśmy. Po każdym większym wybuchu rozlegały się krzyki. Ktoś się głośno modlił. Na zewnątrz grzmiało i huczało. Bardzo chciałem zobaczyć, co się dzieje. Koczowanie w śmierdzącej, nie tylko kartoflami, piwnicy się przeciągało. Jedynie mama na chwilę wychodziła do naszego mieszkania, aby przynieść coś do jedzenia i picia. Któregoś razu powiedziała, uśmiechając się, że niedługo zobaczymy naszego tatusia.

Nastała cisza. Nagle do schronu wpadli Rosjanie. Brudni i śmierdzący łazili między leżącymi ludźmi i zrywali z nich koce. Szukali dziewcząt. Mężczyźni zachowywali się tak, jakby ich nie było; kurczyli się pod swoimi nakryciami. Starsze kobiety złorzeczyły, a żołdacy wyciągali przeraźliwie piszczące dziewczyny i prowadzili je schodami na górę. Po chwili znów zrobiło się przeraźliwie cicho. Bardzo się baliśmy. Nikt nie ruszał się z miejsca.

Spotkanie z nieznanym mi ojcem

Po schodach zszedł do piwnicy jakiś żołnierz. Odnalazł wzrokiem mamę i skinął głową. Mama kazała nam wstać. Wyszliśmy. Zaprowadziła mnie i Rysię do sąsiedniego domu. Tam w dużym pokoju z pięknymi meblami, przy owalnym stole siedział oficer w czystym, porządnym mundurze, a obok niego stał pan w ciemnym garniturze. Mama popchnęła nas delikatnie, -„Rysiu i Dychu, to wasz tata!” – powiedziała, wskazując na pana w garniturze.

Krótko trwało nasze przywitanie. Nie pamiętam chwili, w której ojciec podszedł, by nas przytulić.

Po tym zdarzeniu wyprowadziliśmy się od dziadków i zamieszkaliśmy w secesyjnej kamienicy przy ulicy Chopina. Mieszkanie było duże, umeblowane, i znajdowało się na parterze. Tatusia prawie nie widywaliśmy. Gdy został pierwszym po wojnie burmistrzem w Tucholi, stale przychodzili do niego jacyś ludzie. Zazwyczaj siedzieli w gabinecie przy dużym stole. Nie wolno było im przeszkadzać. Biegliśmy więc do dziadków; tam było ciekawiej i weselej. Łaziliśmy po opuszczonych przez Niemców mieszkaniach.Dawne mieszkanie Treppana na pierwszym piętrze zajęli rosyjscy żołnierze frontowi. To oni zdobyli Tucholę. Brudni i zmęczeni leżeli, gdzie popadnie. Pomimo zimna okna balkonu były otwarte. Byłem przy tym jak nagle zaterkotał stary budzik Treppana i obudził śpiącego obok żołnierza. Ten, wyrwany ze snu złapał budzik i wyrzucił go przez balkon, posyłając przy okazji serię z pepeszy. Ale nie tylko budzik wywoływał skrajne poruszenie. Woda lecąca ze ściany dla odróżnienia wzbudzała zachwyt. Zachowanie żołnierzy rosyjskich ukazywało ich prymityw i jednocześnie zachłanność wszystkiego co nowe. Kradli wszystko. Obserwowanie prób jazdy na rowerach wywoływało salwy śmiechu przechodniów i jednocześnie protesty i płacz właścicieli.

Któregoś dnia dziadek Kazimierz opowiedział historię, w którą aż trudno uwierzyć.

-„W mieście spotkałem swojego dobrego znajomego. A ponieważ nie miałem zegarka, zapytałem go, czy nie wie, która jest godzina. Odpowiedział, że ukrył swój zegarek, i z dumą, delikatnie podniósł nogawkę spodni. W tym momencie przejeżdżał rosyjski żołnierz, który z trudem próbował opanować sztukę jazdy na skradzionym rowerze. Gdy zobaczył zegarek na nodze, pchnął rower na bok i jakimś cudem zeskoczył na ziemię. Podbiegł do mojego znajomego i wrzasnął: Daj mnie nożne czasy! U mienia ich mnogo, ale żaden nożny! (Daj mi zegarek na nogę. Ja mam dużo zegarków ale żaden nie jest na nogę). Po czym wyciągał z kieszeni najróżniejsze zegarki, wpychał je do rąk kolegi i żądał w zamian oddania tego jedynego – nożnego. Zadowolony z kolejnej, na dodatek tak nietypowej, zdobyczy zniknął za zakrętem. Po zakończonej wymianie szczęśliwy właściciel kilkunastu zegarków stwierdził, że właśnie byłem świadkiem najlepszego interesu w jego życiu!”.

Po kilku dniach rosyjscy żołnierze odeszli. „Na Berlin” – mówili. Wszyscy odetchnęli z ulgą, ale nie na długo bo nadeszli inni z taborami a później ci z obcą nam polityką.

Dziadek i Babcia ukryli wszystkie cenne przedmioty przed złodziejskimi zakusami żołnierzy co i tak nie uchroniło ich od straty. Pewnego marcowego dnia zapukał do drzwi mieszkania dziadków schludnie wyglądający oficer wojsk radzieckich. Zasalutował i zaskoczonym dziadkom oznajmił, że muszą się wyprowadzić bo wojsko zajmuje mieszkanie „ To tylko tydzień, może dwa i będziecie mogli tu wrócić”- powiedział, a gdy babcia zaczęła pośpiesznie pakować najcenniejsze rzeczy, dodał -„Proszę wszystko zostawić, nic tu nie zginie”.

Akurat Edek, mój kolega, i jego rodzice, państwo Rybiccy, wrócili do swojego domu mieszczącego się na ulicy Świeckiej 73, na przedmieściu Tucholi. Był to dwupiętrowy budynek z poddaszem. Właściciele zajęli piętro, natomiast moim dziadkom zaproponowali, na te kilka dni, lokal na parterze.

Kiedyś tatuś zdenerwował się na mnie za moje wybryki i dał mi zakaz wychodzenia z domu, aż opanuję tabliczkę mnożenia. Pamiętam jego mocny, stanowczy ton. „To nie przelewki” - pomyślałem i karnie usiadłem na parapecie. Wkuwałem tabliczkę. Kiedy poukładałem sobie wszystko w głowie, tata mnie przepytał. Byłem wolny! Nareszcie mogłem wyjść na tył domu. Tam, przy torach kolejowych, stał wrak prawdziwego rosyjskiego czołgu. Edek już na mnie czekał. Weszliśmy do tego niesamowitego pojazdu i z ciekawością rozejrzeliśmy się na wszystkie strony. -„Tu jest prawdziwa amunicja!” - wykrzyknąłem zachwycony odkryciem.

Od tej pory, zaraz po lekcjach, spotykaliśmy się z Edkiem przy naszym wraku. Bawiliśmy się w nim godzinami. Wyciągaliśmy pociski z czołgu i tłukliśmy nimi o kamienie, poluźnialiśmy ich czub, tak aby wyjąć z łuski, długie woreczki z prochem. Przypominał suchy makaron. Nie wiedzieliśmy, co z nim zrobić. Wcale dobrze się nie palił! Jak to się stało, że nasz czołg nie wyleciał razem z nami w powietrze? Dziwię się do tej pory.

Oprócz wraków czołgów na przedmieściach stały także opuszczone zepsute ciężarówki. Zaglądaliśmy we wszystkie zakamarki ich szoferek. Któregoś razu znalazłem przenośną syrenę na korbkę, która szybko mi się znudziła, więc zamieniłem ją na parę wspaniałych wrotek. Miały po cztery kółka na rozsuwanej kluczem szynie. Do butów przymocowywało się je skórzanymi paskami ze sprzączkami. Od tego czasu po całej Tucholi rozlegał się charakterystyczny "turkot". Wszędzie mnie było pełno. Poruszanie się na wrotkach było niesamowicie skomplikowane, zważywszy na fakt, że w całej Tucholi ulice brukowane były kamieniami, a chodnikom daleko było do równości. Nastał jednak dzień, w którym, nasycony jazdą na wrotkach, ujrzałem w ręku jakiegoś chłopaka narty. Były piękne, drewniane i ze sprężynami. Zawsze o takich marzyłem. Chłopak zaproponował wymianę. Nie zastanawiałem się ani chwili i wymieniłem wrotki za narty, choć do zimy było jeszcze daleko.

Tymczasem do Tucholi przyjechał brat mamy - Edek Biskup. Widocznie nie chciał wracać do zrujnowanej Warszawy. W piętrowym domku na parterze otworzył praktykę lekarską. Zamieszkał na piętrze ze swoją piękną żoną - Barbarą Gilewską, która była tancerką, śpiewaczką i aktorką filmową. Występowała w teatrach rewiowych Warszawy, w latach 1931 – 1934 m.in. w „Qui Pro Quo” i „Morskim Oku”. Znana jest głównie dzięki rolom w filmach ”Pieśniarz Warszawy” i „Kochaj tylko mnie”. Występowała u boku takich sław jak Jadwiga Smolarska czy Eugeniusz Bodo.

W salonie u wujostwa królował fortepian, a ciocia Basia żmudnie sczytywała nuty, aby rozpracować jakąś muzyczną frazę. Czasami wujek Edek siadał do fortepianu i z pamięci jej akompaniował. Potem dokuczał cioci, żartobliwie mówiąc: „No właśnie, tak trzeba grać!”

Ciocia Basia śpiewała cudownie. Bardzo ją lubiłem i dlatego często odwiedzałem wujostwo. Czasami zostawałem u nich na obiad. Kiedyś wujek Edek przyszedł do jadalni prosto z gabinetu lekarskiego. W ręku trzymał metalowe naczynie, tzw. nerkę. Zaaferowany usiadł przy stole, a naczynie postawił koło swojego talerza. Zerknąłem na nie i zobaczyłem, że w nerce leżą dwa ludzkie palce. Wujek nie zwracał na to uwagi. Zjadł obiad i deser, wstał od stołu, zabrał nerkę z jej zawartością i zniknął w swoim gabinecie.

Dziadkowie już nie wrócili do swojego mieszkania na trzecim pietrze. Wojsko radzieckie zwolniło mieszkanie, ale gdy dziadkowie weszli do niego, to tylko zobaczyli ślady po obrazach i meblach na ubrudzonych ścianach. Ukochane, śliczne meble babci, zastawa, bielizna, po prostu wszystko, zostały wywiezione na wschód do domu jakiegoś oficera.

Mijały dni i tygodnie a życie odnajdywało zagubione tory. Coś się jednak zmieniło u nas w domu. Swobodnie mogłem biegać po pokojach. Tatusia nie było, goście przestali do nas przychodzić. Mamusia bardzo się zmieniła i często płakała. Co się stało?

Okazało się, że tata został aresztowany. Stracił stanowisko burmistrza, bo nie mógł dojść do porozumienia z Ruskimi a początkowa „przyjaźń“ ukazała swoje prawdziwe oblicze, Przybywało spraw z którymi Tatuś nie znajdował zrozumienia, na pewno chciał też ująć się za skrzywdzonymi rodzicami żony.

Chcieliśmy go odwiedzić. Poszedłem z mamą do więzienia (obecnie jest to budynek prokuratury). Doszliśmy do wielkiej bramy. Strażnik otworzył nam drzwi, ale nie wpuścił nas na widzenie. Już więcej w Tucholi taty nie zobaczyłem. Pamiętam tylko, jak razem z mamusią chodziliśmy do mieszkania dziadków, tego u rodziców Edka. Tam kazano nam klękać obok krzeseł i modlić się wraz z dorosłymi. Powtarzaliśmy „zmiłuj się nad nami”. Trwało to długo i bardzo bolały nas kolana.

Po jakimś czasie zamieszkałem u cioci Basi i wujka Edka, lecz nie było mi smutno. Z Wrocławia przyjechał do nich siostrzeniec cioci. Cieszyłem się, że mam nowego kolegę. Grzegorz okazał się bardzo sympatycznym i mądrym chłopcem. Był kilka lat starszy ode mnie. Pewnego dnia, zaraz po obiedzie, ciocia Basia posadziła nas na kanapie i zaczęła tłumaczyć mi, dlaczego jestem u nich, a nie w domu rodziców. Wyjaśniła, że tatusia wypuścili z więzienia, pod warunkiem że zamieszka na Ziemiach Odzyskanych w małym miasteczku - Kamieniu Pomorskim. Mama z Rysią pojechały tam wraz z tatą i chcą, abym do nich dołączył. -„Samego cię nie puszczę, ale pod opieką Grzegorza, to co innego” – zakończyła monolog.

Po kilku dniach ciocia spakowała nasze rzeczy w kartonowe małe walizki. Oczywiście zabrałem ze sobą narty. Wujek Edek zawiózł nas swoim czarnym samochodem na dworzec kolejowy i kupił bilety. Na peron podjechała wielka lokomotywa ze sznurem wagonów. Sapała i puszczała dym z komina. Wujek wsadził nas do przedziału. Pod opieką starszego kolegi jechałem do rodziców; do obcego, nieznanego mi Kamienia Pomorskiego.

Długo jechaliśmy. Widzieliśmy tłumy ludzi taszczących dobytek w walizach i tobołach. Zmęczonych, gdzieś spieszących, zaaferowanych. Istna wędrówka ludów! Po iluś tam przesiadkach i kupionej na jakimś dworcu, cudownej gorącej herbacie z tańczącym płatkiem cytryny, ruszyliśmy w ostatni etap naszej podróży. Wsiedliśmy do pociągu Szczecin - Stargard. W każdym przedziale były drzwi, które otwierano na oścież w czasie postojów. Pasażerowie wychodzili i wchodzili razem ze swoimi niezliczonymi pakunkami. Grzegorz i ja usiedliśmy zaraz przy oknie, więc w nocy ta wędrówka ludzi nie pozwalała nam spać, ale za to w dzień chłonęliśmy krajobrazy przesuwające przed oczyma. Znudziło mi się to siedzenie i chciałem siusiu, więc przejściem po środku wagonu, przedarłem się między stłoczonymi podróżnymi ze swoimi bagażami, na sam koniec wagonu, do ubikacji. Był to ostatni wagon. Gdy tam dotarłem stanąłem przy oknie a właściwie przy zamkniętych drzwiach na samym końcu wagonu. Patrzyłem na mijany krajobraz znaczony śladem szyn po których dopiero co jechaliśmy. Zapomniałem o tym, po co tak żmudnie się przedzierałem. Nagle wjechaliśmy na most nad Odrą. Dziwny most. Niesamowicie długi i tylko szyny łączone podkładami, jak by zawieszone nad leniwie płynącą szarą rzeką. Bardzo bałem się, że ta koronkowa krucha konstrukcja załamie się i wpadniemy do rzeki. Długo jechaliśmy a obrazy z tej podróży zamazują się w mojej pamięci monotonią stukania kół wagonów. Nie pamiętam czym pokonaliśmy dalszą drogę do Kamienia Pomorskiego, którego stylowy dworzec kolejowy stał opuszczony i zdewastowany, a szyny kolejowe łączące miasteczko ze światem, rozszabrowane i wywiezione przez ruskich. Ostatni odcinek drogi musieliśmy pokonać furmanką, a może ciężarówką? Nie pamiętam!

Mój ukochany Kamień Pomorski

W Kamieniu Pomorskim czekała na nas mamusia z Rysią. Po niedługim marszu opustoszałymi uliczkami dotarliśmy do mieszkania mieszczącego się w jednym z trzech budynków tutejszej szkoły podstawowej, przy obecnej ulicy Jana Długosza. Zajmowaliśmy trzy pokoje z kuchnią na drugim piętrze. Po jakimś czasie ktoś z rodziny przyjechał po Grzegorza i zawiózł go do mamy, która nie wróciła do Warszawy, ale znalazła swoje miejsce we Wrocławiu.

Obok szkoły biegły tory kolejowe. Dalej znajdowały się budynki i urządzenia parowozowni. Torami tymi nigdy nie przejechał żaden pociąg, a zabudowania stały puste. Ciągnęło tam nas chłopaków, tym bardziej, że przy parowozowni było fajne urządzenie służące do załadunku węgla do węglarek parowozów. Przypominało trochę karuzelę i jako karuzelę przez nas było traktowane. Na dole stał rząd wagoników na wąskich torach prowadzących do miejsca skąd załadowywany był węgiel. Aby mieć karuzelę jeden z tych wagoników trzeba było podczepić stalową liną i podnieść. Podnoszenie wagonika było niczym wyciąganie wiadra ze studni z tym, że korby były dwie i dwóch chłopców musiało nimi kręcić do pewnej wysokości, tak by wagonik ze szczęśliwcem mógł zawisnąć na wysokości umożliwiającej kręcenie się jak karuzelą. Potem korby trzeba było zabezpieczyć zapadkami. Z całej siły rozpędzaliśmy wagonik. Każdy z nas czekał na swoją kolej by doznać fascynujących przeżyć na naszej karuzeli. Biegałem na karuzelę do czasu, aż przy podnoszeniu wózka korba wysunęła się, połamała i porozcinała mi palce lewej ręki, które przewiązałem szmatką by krwi nie było widać i aby rodzice zbyt szybko tego nie zauważyli. Po co mi ich gadanie, zabranianie i ograniczanie swobody. Zagoiło się a jeden paluch do tej pory pozostał krzywy bo tak zadecydowała natura. Rodzice zaabsorbowani dziwnymi powojennymi czasami nic nie zauważyli.

Rysia i ja poszliśmy do pobliskiej szkoły. Mnie umieścili w drugiej klasie, lecz po pewnym czasie grono pedagogiczne postanowiło przenieść mnie do trzeciej. W trzeciej uczyli się dużo starsi ode mnie chłopcy, którzy musieli nadrabiać przerwę w nauce z powodu wojny. Mieli mnie uspokoić i utemperować. I rzeczywiście, w szkole już nie rozrabiałem, za to ci starsi częstowali mnie papierosami. Niepisane było mi jednak wpaść w szpony nałogu. Dym był duszący, piekący.

Tatuś rzadko pojawiał się w domu. Pracował w Kuratorium Oświaty w Szczecinie. Był odpowiedzialny za zakładanie sieci szkół w całym województwie. Poza tym organizował seminaria nauczycielskie dla przyszłych pedagogów. Jedno z nich odbyło się nawet w naszej szkole. Tymczasem mama spodziewała się kolejnego dziecka. Nikt nie miał czasu mnie kontrolować. Chłopakowi w to graj. Wpadłem wówczas, jak zresztą wszyscy moi koledzy, w szpony nowej namiętności. Zaraz po lekcjach słychać było wymawiane szeptem: „Idziemy na szaber!”

Niektóre źródła podają, że działania wojenne zniszczyły Kamień Pomorski w 70 procentach. Faktem było, że ratusz został spalony, trochę zburzono dworzec kolejowy, mleczarnię, a najbardziej widoczna była wyrwa od pocisku, która znajdowała się na browarze miejskim stojącym na nabrzeżu. Kamień Pomorski był opustoszały, jakby wymarły, czekający ze swoimi kompletnie umeblowanymi mieszkaniami na osiedleńców z dalekich stron. Pamiętam puste uliczki i otwarte drzwi opuszczonych domów. Wielką frajdę sprawiało nam chodzenie tymi ulicami i wybijanie szyb w oknach, procą lub kamieniami. Wchodziliśmy do mieszkań i darliśmy pięknie oprawione książki drukowane niemieckim gotykiem. „To szwabskie, niemieckie!” – słowa te były jedynym usprawiedliwieniem chłopięcej bezmyślności. Schodziliśmy do piwnic, w których rzędami na półkach stały słoiki z przetworami. Kijami, nieodłącznymi towarzyszami naszych wypraw, z entuzjazmem uderzaliśmy w słoje pełne dobroci letnich dni.

Czasami znajdowaliśmy coś, co nam się podobało i braliśmy to niczym swoje. Niejednokrotnie, gdy wchodziliśmy do jakiegoś mieszkania, spotykaliśmy tam dorosłych. Przeganiali nas. Sami zabierali wszystko, co tylko mogło im się przydać. Szabrownicy przyjeżdżali, by grasować w opuszczonych mieszkaniach i domach. Wynosili z nich wszystko, czym można było handlować. Z tych czasów pochodzi nazwa „szaberplac”, czyli plac, na którym sprzedawano rozkradzione dobra. Rosyjskie wojsko też się przyczyniło do zdewastowania tamtych ziem. Przywłaszczali sobie wszystko: szyny kolejowe, żelazne mosty, maszyny, a najchętniej rozbierali całe fabryki, które montowali potem na swoich ziemiach. Ale wróćmy do poniemieckich kamieniczek w Kamieniu Pomorskim. Okna bez szyb oraz dachy, niejednokrotnie okradzione z dobrych dachówek lub blach, nie chroniły tych budynków przed deszczem, wiatrem, śniegiem i mrozem. Marniały i popadały w ruinę, aż w końcu komunistyczne władze zrównały z ziemią pozostałości kamieniczek na starówce i pobudowały w tym miejscu nowe bloki, które stoją do dzisiaj.

Spadł śnieg. Był początek grudnia 1945 roku . Pewnego wieczoru nie pozwolono nam wejść do domu. Sąsiadka zabrała nas do swojego mieszkania i powiedziała, że będziemy spać u niej, bo mamusia jest chora.

- Ale się nie martwcie. Jutro będziecie mieć niespodziankę - dodała tajemniczo.

Rano 5 grudnia weszliśmy do sypialni rodziców. Mama leżała w łóżku. Gestem pokazała nam, byśmy cichutko zbliżyli się do jej łóżka.

– Macie malutką siostrzyczkę – oznajmiła. – Chcecie ją zobaczyć? – zapytała i popatrzyła na nas pytającym wzrokiem.

Potakująco skinąłem głową. Mamusia pochyliła się nad malutkim łóżeczkiem stojącym obok dużego łóżka i odchyliła pieluszkę, która przykrywała leżącą na poduszce malutką główkę. Najpierw pochyliła się Rysia. Zerknęła zaciekawiona, ale od razu się wyprostowała się, a na jej buzi pojawił się grymas.

- Ale brzydka i mała! - powiedziała i odeszła do swoich pięknych, dużych lalek.

Po chwili i ja zobaczyłem malutką istotkę. Taką malusią i taką bezbronną! A jakie ma duże oczka! Uśmiechnąłem się do mamy.

– Mamusiu, ale z niej mała żaba! - wyszeptałem.

Żabcia, Żaba, Żabulek. O tej pory nikt inaczej nie mówił do naszej malutkiej siostrzyczki. Dziewczynka miała otrzymać imię Joanna. Pracownik w urzędzie napisał Johanna, a kolejny - poprawił błąd na Hanna. I tak już zostało.

Szybko minęły pierwsze powojenne Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok 1946, przywitany hukiem zainscenizowanych przez nas wybuchów. Wszędzie było pełno porzuconej amunicji! Wszyscy chłopcy w tych czasach grzebali w porzuconych pociskach i amunicji. Niektórzy szli nad zalew i wrzucali ładunki do wody, aby ogłuszyć ryby. Prochu było dużo – nic tylko wyłuskiwać go z wszelkiego rodzaju pocisków walających się na ulicach, podwórkach i w opuszczonych budynkach. Nie zwracaliśmy uwagi na ostrzeżenia rodziców i nauczycieli, dopóki nie doszło do tragedii.

Niedaleko szkoły, na tej samej ulicy, stał długi murowany dom. Pewnego razu dwóch chłopców, którzy w nim mieszkali, znalazło pancerfausta. Zabrali go do piwnicy, gdzie po krótkim czasie doszło do potężnego wybuchu, któremu towarzyszyły ogromne tumany dymu. Niemal całkowicie zasłoniły dom. Wszyscy pobiegli zobaczyć, co się stało. Biegłem jako pierwszy, tam przecież byli moi koledzy! Żrący dym, zamykający wejście do piwnicy, długo nie pozwalał wejść do środka.Jednak jako pierwszy znalazłem się na dole i to co zobaczyłem trudno zapomnieć. Wśród dzieci, które przybiegły ze szkoły, była też i Rysia. Od tej pory bała się sama zejść do piwnicy. Ten wypadek uświadomił nam, jak niebezpieczne są nasze gry i zabawy. Nie oznaczało to jednak, że wyrzuciliśmy z kieszeni woreczki z prochem.

Z pierwszymi wiosennymi roztopami, nasza rodzina przeniosła się do domu przy ulicy Konopnickiej 12. Był to budynek dwurodzinny ze spadzistym dachem, udekorowanym facjatkami. Jedną połowę zajmowali państwo Wiśniewscy, a my - drugą. Podwórko przedzielał wysoki mur z wyrwą przy wejściu na klatkę schodową. Przylegały do niego zabudowania gospodarcze, równolegle usytuowane do domu. Za budynkiem rozciągał się ogród z drzewami owocowymi, oddzielony żywopłotem od pola, które także należało do nas. Do drzwi wejściowych prowadziły dwa schodki. Sąsiedzi okazali się bardzo mili, a wyłom w murze sprzyjał wymianie aktualnych informacji. W naszym nowym domu, ja i Rysia zajmowaliśmy dwa pomieszczenia na piętrze. W jednym pokoju spaliśmy, a w drugim - bawiliśmy się. Na piętrze znajdowała się także łazienka i nieużywana kuchnia. Na parterze natomiast była druga kuchnia, pokój stołowy i sypialnia rodziców, a prosto z korytarza wchodziło się do przepięknego gabinetu taty. Pod schodami, w drewnianej ścianie, znajdowało się dwoje drzwi. Pierwsze z nich prowadziły do piwnicy, a drugie do sporej, bogato zaopatrzonej spiżarni. Po głodnych dniach wojny, naprawdę zaczęliśmy jadać wspaniale. Jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się prywatne wytwórnie wędlin, piekarnie, cukiernie i sklepiki w których sprzedawano przepyszne rzeczy.

Mama miała mnóstwo obowiązków związanych z opieką nad małą Żabą i prowadzeniem domu, a tata, jak zwykle, znikał na całe tygodnie. Nie tylko zajmował się szkolnictwem, lecz także angażował się w działalność polityczną. Z ramienia PSL zakładał koła WICI, czyli Młodzieżową Organizację PSL. Do domu wracał o różnych porach, zwykle w nocy, kiedy już spaliśmy. Nie widywaliśmy go zbyt często. Gdy przyjeżdżał, zostawiał motor ukryty w ogrodzie za budynkiem gospodarczym. Dlaczego nie w szopie? Nie umiałem sobie tego wytłumaczyć.

To był rok 1946. Na ulicach leżał jeszcze brudny śnieg, ale pachniało już wiosną. Wyszedłem na boisko. W szkole pootwierano okna. Ktoś uderzył we mnie śnieżką. Nie mogłem nie zareagować na taką zaczepkę, więc w środek śnieżki włożyłem kamyk i rzuciłem nim w kierunku okna. I, po raz drugi w życiu, wybiłem szybę. Za karę wyrzucili mnie z lekcji. Byłem zły, czułem się niewinny, wszak nie ja zacząłem! „Ja im jeszcze pokażę!” - pomyślałem sobie. Poszedłem na tył boiska, gdzie stały szkolne, drewniane ubikacje. Wyjąłem z kieszeni duży nabój rozrywający i woreczek z prochem. Z płaskiej strony naboju widać było wyciskany wzór sprasowanego różowego prochu. Nożykiem rozpulchniłem tę warstwę, a następnie nasypałem na nią górkę prochu z woreczka. Zapaliłem proch. Z doświadczenia wiedziałem, że jak płomień zacznie się wydobywać cienką strużką z pocisku, to trzeba go rzucić i od razu uciekać. Upuściłem więc pocisk w pierwszej kabinie i schowałem się za pobliską skarpą.

BUM!!! Wybuch był nadspodziewanie efektowny. W górę poleciały kawałki desek i brązowa breja. Okropny fetor rozszedł się dookoła. Nauczyciele wraz z uczniami wybiegli ze szkoły, a ja uciekłem do domu. Zaniepokojonej mamie szybko coś odpowiedziałem i aby uspokoić swoje nieczyste sumienie, poszedłem narąbać drewno.

W szkole natychmiast się domyślili, kto był sprawcą wybuchu i nauczyciel napisał list do moich rodziców. Miała go zanieść koleżanka z klasy, która mieszkała w domu obok nas. Gdy mnie mijała, ze złośliwym uśmieszkiem pomachała kopertą, mówiąc:-  Ha! A ja mam list ze szkoły do twoich rodziców! Zobaczysz, jakie dostaniesz lanie! Doigrałeś się! Ha, ha, ha – drwiła.

Tego nie mogłem znieść. Rzuciłem się z pięściami na dziewczynkę, wyrwałem jej z ręki nieszczęsny list i podarłem go na strzępy.

Wieczorem przyszedł tatuś. Tonem nieznoszącym sprzeciwu wezwał mnie do swojego gabinetu.

- Co dzisiaj narozrabiałeś? – spytał.

– Zbiłem szybę - powiedziałem cicho.

– A co jeszcze? – zapytał głosem nieprzyjemnie urzędowym.

- Wysadziłem ubikację.

- To wszystko?- Tatuś pytał dalej.

– Nie. Zbiłem Krysię.

- I coś jeszcze?

- Podarłem list – powiedziałem.

Wiedziałem, że tym razem miarka się przebrała. Ojciec kazał mi przynieść krzesło, po czym wyjął z szafy jeden ze skórzanych pasków od spodni. No i mi się dostało. Poczułem trzy piekące pasy na tyłku. Nawet nie bolało za bardzo, ale moja duma i godność ucierpiała. Po „egzekucji” usłyszałem: „Idź do mamusi i przeproś ją”.

W 2007 roku wpadłem na chwilę do Kamienia Pomorskiego i poszedłem do swojej byłej szkoły. Budynki jeszcze stały, ale zamieniono je na mieszkania.

- Może mogę w czymś pomóc? Pan kogoś szuka? – zagadnęła mnie starsza pani pracująca w ogródku. Chwilę porozmawialiśmy o latach powojennych i o szkole.

- Tak, tam jakiś uczeń wysadził ubikacje. Pamiętam to dobrze - powiedziała moja rozmówczyni.

Tyle lat minęło od tego wybuchu, a mimo to znalazł się świadek mojego wyczynu. Niesamowite!

Jak tylko mogłem, wykorzystywałem brak codziennego nadzoru rodziców. Któregoś dnia zainteresował mnie port jachtowy, a właściwie wypalone łodzie i jachty. Przy zniszczonym pomoście wystawały z wody burty i maszty zatopionych jednostek. Niektóre były mocno uszkodzone i straszyły dziurami od pocisków. Otwarte drzwi do kabin ukazywały ich wypełnione wodą, ciemne wnętrza. Jedyną sprawną łódką przycumowaną do mola był dwumasztowiec naszej morskiej drużyny harcerskiej. (Mimo mojego wieku, zamiast do zuchów, przyjęto mnie do harcerstwa a właściwie do drużyny wodniaków.) Mieliśmy pływać po zalewie, a na brzegach rozbijać biwaki i obozy. No cóż, nie mogłem się doczekać rejsów, więc razem z Ziutkiem, kumplem ze szkolnej ławy, zapragnęliśmy mieć własną łódkę. Przy molo, niedaleko brzegu, wypatrzyliśmy zatopionego, małego bączka. Trudność polegała na tym, że był on przymocowany do pala łańcuchem z wielką zardzewiałą kłódką. Rozebraliśmy się i weszliśmy do wody. Scyzorykiem, który zawsze przy sobie nosiłem, wydłubałem z drewnianej belki metalowe uszko. Łódka była nasza. Starymi puszkami zaczęliśmy wybierać z niej wodę. Potem wypchnęliśmy ją na brzeg. Roboty było co niemiara. Sprawdziliśmy naszą łódkę. Nie miała żadnej dziury, a wyrwa w burcie była powyżej linii zanurzenia, więc w niczym nie przeszkadzała. Po wymyciu z mułu i wysuszeniu okazało się, że wcale nie przecieka. Znalezione wiosła umożliwiały pływanie naszym bączkiem, a chłopcy patrzyli na nasza łódeczkę z zazdrością.

Wodniacy z harcerskiej drużyny, mieli wypłynąć łodzią na pierwszy szkoleniowy rejs. Podniecony perspektywą nowej przygody powiedziałem mamie o porannej zbiórce przy molo. Mama bała się o mnie i nie chciała się zgodzić, abym wypłynął, lecz w końcu uległa.- „Dobrze, pójdziesz na zbiórkę, ale najpierw musisz narąbać drewno. Sama nie dam rady, a taty nie ma”.

Liczyła na to, że to dodatkowe zajęcie nie pozwoli mi punktualnie przybyć na zbiórkę i tym sposobem nie wypłynę łodzią z harcerzami. Tak się złożyło, że mama Ziutka również zadała mu jakąś niespodziewana pracę, więc spóźnieni, pędziliśmy przez puste uliczki do portu. Mieliśmy nadzieję, że na nas poczekają. Niestety, nie poczekali. Gdy dobiegliśmy do zalewu, zobaczyliśmy daleko od brzegu majestatycznie płynący dwumasztowiec w pełnym ożaglowaniu. Usiedliśmy zmęczeni i bardzo, ale to bardzo, zawiedzeni. Lekki wiaterek chłodził nasze rozgrzane biegiem ciała i marszczył nieznacznie wodę.

Wiatr wiał coraz bardziej, a od zachodu zaczęły napływać ciemne, pełne deszczu chmury. Na wodach zalewu toczyły się całkiem już spore fale. Nagle zauważyliśmy, że łódź z harcerzami stoi w miejscu, kołysząc się mocno, a żagle bezwładnie łopoczą. Zdawało nam się, że się dzieje coś złego. „Coś musiało się stać! Coś jest nie tak! Trzeba pomóc, przecież łódź pełna dzieci!” - myśli kotłowały nam się w głowie. -„Ziutek, szybko, spychajmy bączka i płyniemy, bo tam się potopią!” – krzyknąłem. – Musimy płynąć na ratunek! Ja będę wiosłować, a ty wylewaj wodę!” – dodałem, widząc wodę dostającą się przez uszkodzoną burtę. Nasza łódeczka z trudem przebijała się przez coraz większe fale. Z całych sił napierałem na wiosła, a fale kołysały naszą łupinką, wlewając wodę nie tylko przez uszkodzoną burtę. Ziutek coraz szybciej pracował blaszanką, lecz wody z każdym przechyłem było więcej. Jeszcze trochę! Jesteśmy coraz bliżej i zaraz im pomożemy! I już jesteśmy!

Spojrzałem w stronę łodzi. Żagle ciągle jeszcze łopotały na wietrze, ale twarze dzieci były spokojne. Jeden ze starszych drużynowych ucieszył się, gdy zobaczył naszego bączka. Uśmiechnięty machał ręką w naszą stronę. Jak to dobrze, że przypłynęliście, ja muszę jak najszybciej na brzeg. Spieszę się do pracy, a zanim nasza łódź dobije do portu, to trochę to potrwa! - krzyknął uradowany, a my spojrzeliśmy na niego ze zdziwieniem. Nagromadzone emocje nie pozwalały nam wypowiedzieć ani słowa. W końcu wykrzyknąłem:- Przecież my po dzieci… dzieci musimy ratować! No, co? Kto wraca z nami?.Dzieciaki wcale nie wyglądały na przerażone. Były raczej zachwycone huśtaniem. - Przecież wy nie płyniecie....... - dodałem. - Ależ nic złego się nie dzieje. Musimy tylko poprawić olinowanie i spokojnie dopłyniemy do brzegu. Nie martwcie się o nas – odrzekł inny drużynowy. – Zabierzcie tylko kolegę, bo on się bardzo spieszy!

Drużynowy wskoczył do bączka, którym tak gwałtownie zakołysało, że znowu nabrał wody. Chwycił za wiosła i szybko popłynęliśmy w stronę portu jachtowego. Szybko zapadł zmierzch, a wody zatoki stały się ciemne niczym atrament. Zrobiło się zimno i zaczął siąpić deszcz. Przemoknięci i zmarznięci przybiliśmy do brzegu. Bez pomocy drużynowego, który pobiegł do pracy, zacumowaliśmy łódkę. Zobaczyliśmy jak dwumasztowiec dopływa do portu.

Spieszyliśmy do domów, a echo naszych kroków odbijało się od ciemnych, oświetlonych tylko księżycem pustych ulic. W domu świeciło się światło w kuchni, a mama siedziała pochylona nad stołem. Wszedłem cichutko, czułem, że znowu nabroiłem. - Jest tatuś? - zapytałem z nadzieją, że jeszcze nie wrócił z pracy. Mamusia spojrzała na mnie srogo, ale widać było, że z ulgą przyjęła moje wejście. - Tatuś przyjechał – powiedziała. - Dychu, przebierz się w suche rzeczy i zaraz masz iść do jego gabinetu.

„No tak” - pomyślałem. „Na moje nieszczęście akurat dzisiaj musiał przyjechać do domu”. Pobiegłem na górę do swojego pokoju, zrzuciłem przemoczoną koszulę i spodenki. Ubrałem długie spodnie i sweter, po czym zbiegłem na dół. Zapukałem do drzwi i usłyszawszy ciche “proszę”, wszedłem do gabinetu. Okno zasłonięte było mięsistymi, pluszowymi kotarami. Nic dziwnego, że z ulicy nie zauważyłem, że tatuś jest u siebie. Pokój łagodnie oświetlała stylowa, mosiężna lampa z abażurem, która stała na biurku. Tata siedział obok biblioteczki z oprawionymi w skórę książkami. Nieśmiało stanąłem przy klubowym, skórzanym fotelu. Wtedy spojrzał na mnie i zapytał: - Powiedz mi, dlaczego tak późno wracasz do domu.

Zacząłem opowiadać, jak spóźniłem się na zbiórkę, że dzieci odpłynęły, że przecież musiałem płynąć bączkiem, by je ratować, że rozszalały się fale i że tak szybko zrobiło się ciemno... Mówiłem i mówiłem, ale tatuś był jakiś zamyślony i miałem wrażenie, że wcale mnie nie słucha; - Pomyślałeś o mamie, że martwi się, że ciebie jeszcze nie ma w domu? – zapytał. Spuściłem głowę, a tata dalej mówił: - Jeśli myślisz tylko o sobie, to będziesz teraz miał sposobność zastanowić się nad swoim postępowaniem w ciszy i odosobnieniu. Nie chcę już więcej słyszeć skarg mamusi na temat twojego zachowania. A teraz pójdziesz za mną – i skierował się w stronę wyjścia. Wyszliśmy z gabinetu. Tatuś zaczął schodzić do piwnicy. Otworzył drewniane drzwi w przepierzeniu oddzielającym część piwnicy. Leżało tam pełno pustych kartonów. Kazał mi wejść do komórki i zamknął drzwi na kłódkę.

-Tu zostaniesz i tu będziesz spał - powiedział i wyszedł, gasząc światło. Trudno, zasłużyłem na taką karę. Miałem jednak żal do tatusia za niedocenienie mojego szlachetnego porywu. Po omacku, ale sprawnie, zrobiłem sobie z kartonów całkiem wygodne legowisko, po czym położyłem się i przykryłem innym kartonem. Głodny byłem jak wilk, ale na kolację nikt mnie nie zawołał. Już prawie zasypiałem, gdy nagle zapaliło się światło. Usłyszałem ciche, drobne kroki zbliżające się do mojego „więzienia”. Po chwili zobaczyłem Rysię. W ręku trzymała kromkę chleba z wędliną, którą podała mi przez szparę w szczeblach.

- To od mamusi – powiedziała i wybiegła z piwnicy, gasząc światło.

Że też się odważyła sama wejść do piwnicy! Na pewno mama stała przy drzwiach i czekała na nią. W całkowitej ciemności spałaszowałem pyszną kanapkę i zadowolony ułożyłem się z powrotem na kartonowym legowisku.

Po kilku minutach znów zapaliło się światło. Tym razem w drzwiach komórki ukazała się mama. Otworzyła zamknięte na kłódkę drzwi. Na jej ustach pojawił się delikatny uśmiech. Wyciągnęła do mnie ręce.

- Chodź tu, do mnie, mój biedaku – szepnęła. - Idziemy do łóżka. Przytuliła mnie a ja czułem, że już jest dobrze.

Następnego dnia w szkole aż huczało od opowieści o naszej akcji ratowniczej na wzburzonych wodach zalewu; jak małą łódeczką przebijaliśmy się przez ogromne fale, by w końcu zabrać drużynowego na brzeg. Te opowieści dotarły do moich rodziców. Wtedy dopiero zaczęli mi tłumaczyć, na jakie ryzyko się naraziliśmy. Ponieważ mama bardzo bała się wody, wiele razy ostrzegała mnie, bym więcej nie chodził nad zalew i nie pływał. Oczywiście nie posłuchałem.

Doszedłem do wniosku, że nasz bączek nie był doskonały i że trzeba by znaleźć coś bardziej solidnego. W trzcinach, niedaleko portu, odkryłem opuszczony, drewniany jacht. Woda wdarła się do jego kabiny, ale po pokładzie można było swobodnie chodzić. „Być może uda mi się tę wodę wybrać, tak jak z bączka” – pomyślałem. Oczyma wyobraźni widziałem swój piękny, świecący mosiężnymi okuciami jacht, którego żagle wypełniał wiatr.

Na kanale Świniec, przy drodze do Dziwnowa, znalazłem wojskowy, metalowy ponton z drewnianą podłogą. Jego wymiary to mniej więcej 2 m na 2 m. Pomalowany był białą i czerwoną farbą. Sam nie wiem do tej pory, dlaczego właśnie tak go pomalowano? Opowiedziałem Ziutkowi o moim znalezisku. Zaraz po lekcjach popędziliśmy nad kanał, by dokładnie go obejrzeć. Głośno zaczęliśmy się zastanawiać, co z nim zrobić. Zgodnie postanowiliśmy, że przetransportujemy go do przystani.

-Trzeba