Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Żadna rewolucja nie może obyć się bez ofiar
Doktor Laura Wheepingdoe jest cenioną oceanografką, która od lat próbuje zrozumieć język delfinów. Niespodziewanie okazuje się, że jej pracą oraz okazem, z którym łączy ją wyjątkowa więź, interesują się podejrzani ludzie. Gdy podczas badań w Maroku zostaje porwana, na pomoc rusza jej pułkownik Dąbrowski. Jego superinteligentny komputer pozwala mu wkrótce wpaść na trop skomplikowanej, międzynarodowej intrygi. Wszystko wskazuje na to, że zamieszani są w nią masoni, iluminaci, templariusze, Kościół katolicki, a także… Tadeusz Kościuszko. Niewiarygodne teorie spiskowe nabierają coraz bardziej realnych kształtów, a odkrywanie kolejnych tajemnic grozi śmiertelnym niebezpieczeństwem…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 649
Rok wydania: 2021
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prawdziwie wolnym jest ten, który zrzucił kajdany wykute z zazdrości i uprzedzeń, opuścił celę strachu i wyszedł z więzienia własnych przekonań.
Maryland, USA, lipiec 1784 roku
Dyliżans pocztowy pędził wzdłuż północnego brzegu rzeki Potomac, kilkadziesiąt kilometrów na zachód od zatoki Chesapeake. Malowniczy krajobraz – rozlewająca się po równinie woda pięknie komponowała się z pejsażem zachodzącego za horyzont słońca. Przez okno widać było Aleksandrię, osadę w stanie Wirginia, która od pięciu lat mogła szczycić się prawami miejskimi. W przedziale pasażerskim siedziało kilkunastu mężczyzn. Próżno było jednak szukać tu kogoś w uniformie pocztowym. Dwóch strażników ubranych w mundury Armii Kontynentalnej bacznie wypatrywało zagrożeń. Co prawda Indianie Nacotchtank opuścili te tereny dawno temu, ciągle jednak zdarzały się napady i trzeba było mieć się cały czas na baczności. Zwłaszcza gdy przewoziło się o wiele cenniejsze dobra niż paczki i korespondencję. Przedział bagażowy był pełen, ale i w nim nie znajdowało się nic, na co mogłyby wskazywać barwy zaprzężonego w trzy pary koni pojazdu. Kilkanaście najnowocześniejszych lekkich działek armatnich rozmieszczono tak, by można z nich było oddać strzał w dowolnym kierunku. Podwójnie wzmacniane ściany, silna konstrukcja, zapasy amunicji, a także siedzący w przedziale oddział najlepszych, specjalnie do tego celu szkolonych kadetów, czyniły z mknącego po nieco wyboistej drodze dyliżansu prawdziwą, pędzącą fortecę.
George Washington przysłuchiwał się dyskusji swoich współtowarzyszy. Zeszłoroczny atak na Kongres, jakiego dokonali w Filadelfii zbuntowani żołnierze, wymusił na władzach wzmożoną czujność, ale i dał asumpt do poszukiwania bezpieczniejszej siedziby. Ustalono już, że powstanie niezależny dystrykt o wymiarach dziesięciu mil kwadratowych, w którym urzędować będą najważniejsze organy państwa. Idea ta miała być głównym tematem tajnego spotkania, na które właśnie zmierzali. W znajdującym się kilkanaście kilometrów na północ Forcie Garrison jego bracia ze wszystkich stanów mieli ustalić szczegóły tej inicjatywy. Prowadzona w zadymionym od cygar i fajek przedziale rozmowa zeszła na tematy filozoficzne. Spierano się nad poprawnością tez i krytyk głoszonych przez rosnącą liczbę zwolenników idei publikowanych przez niemieckiego filozofa Immanuela Kanta. Wielkie zamieszanie wśród intelektualistów wprowadziła zwłaszcza wydana niedawno Krytyka czystego rozumu.
Po przeciwległej stronie przy oknie siedział niespełna czterdziestoletni mężczyzna. Nie brał udziału w dyskusji i zdawał się błądzić gdzieś daleko myślami. Jego chłopięca uroda odbierała mu powagę i powodowała, że ludzie często nie traktowali go z należytym szacunkiem. Pochodzący z Polski, awansowany niedawno na generała brygady dżentelmen, był jednym z tych, dzięki którym udało się pokonać Brytanię – kto wie, może i tym najważniejszym. Nie od razu przekonano się tu o jego talencie, jednak cuda, których dokonywał na polu walki, nie pozostawiały wątpliwości, że jest on geniuszem, jakiego w szeregach ich armii brakowało. Mówiło się o nim we wszystkich niepodległych stanach, choć mało kto potrafił prawidłowo powtórzyć jego nazwisko. Tadeusz Bonawentura Kościuszko odwrócił głowę w stronę Washingtona, uśmiechnął się i dalej przyglądał się bez słowa lustrującemu go człowiekowi. Darzył go olbrzymim szacunkiem, nie tylko z racji zajmowanego stanowiska i perspektywy wyboru na pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych, ale przede wszystkim za sprawą jego ogromnej wiedzy i niesamowitej umiejętności dostosowywania rozwiązań i działań do zmieniających się warunków. Podobnie jak on sam potrafił myśleć szybko, nieszablonowo i z niewyobrażalną dbałością o szczegóły, które często uciekały nawet bardzo dobrze wykształconym i doświadczonym liderom. Jedyną rzeczą, której nie rozumiał i z którą nie potrafił się pogodzić, było jego podejście do sprawy niewolnictwa. Walka o niepodległość, równość i braterstwo nie powinna, w mniemaniu Kościuszki, mieć ani wyznania, ani koloru skóry. Gdy powstały oddziały złożone z niewolników, wydawało mu się, że całkowite zniesienie tego procederu będzie tylko kwestią czasu, ale teraz tracił powoli nadzieję. Słowa jego przyjaciela, Thomasa Jeffersona, o tym, że nie można dawać wolności niewyedukowanym ludziom, bardzo go bolały i mimo że po części rozumiał tę argumentację, ciągle temat ten budził w nim wewnętrzny sprzeciw. Sprawiedliwy świat, z równymi możliwościami rozwoju dla każdego człowieka, zdawał się ciągle odległym marzeniem, ale on nie zamierzał się poddawać. Teraz jednak miał inne zadanie i postanowił skupić się tylko na nim.
Zerknął przez okno, po czym ponownie odwrócił się w stronę Washingtona i dał mu znak, że znajdują się w miejscu, które mieli pokazać współtowarzyszom. Głównodowodzący wydał rozkaz zatrzymania pojazdu. Wraz z komendą ucichły wszystkie rozmowy. Jedynym słyszalnym odgłosem był coraz wolniejszy stukot solidnie podkutych końskich kopyt. Oddział kadetów wyskoczył z przedziału bagażowego i rozbiegł się, by zająć pozycję ubezpieczającą. Po kilku minutach dowodzący strażą oznajmił, że teren jest czysty. Elita nowego państwa wysiadła dość leniwie, w większości skupiając się na rozprostowywaniu kości i stawów.
– Panowie! Oto miejsce, o którym wspominał mi nasz przyjaciel, szanowny generał Kościuszko. Najlepsze z możliwych pod względami strategii i bezpieczeństwa. Przyznać muszę, że gdybym sam miał decydować, to tutaj właśnie wybudowałbym swój dom – powiedział Washington.
– Nie tak szybko, George, jest kilku chętnych na posadę pierwszego prezydenta. Choć przyznaję, że jesteś faworytem, nie tylko moim, ale i wielu zacnych ludzi – odpowiedział Thomas Jefferson nieco żartobliwym tonem.
– Zawsze i wszystko zgodnie z wolą narodu. – Washington wyprostował się i zrobił bardzo poważną minę.
– Panowie! Szkoda czasu, proszę zerknąć na moje mapy, za kilkanaście minut słońce zajdzie całkowicie. – Kościuszko wyciągnął z niewielkiej torby przewieszonej przez ramię dość spory zwój, który okazał się bardzo dokładnie rozrysowanymi planami zagospodarowania przestrzennego terenów o roboczej nazwie Terytorium Kolumbia. Tłumaczył zebranym zalety wynikające z ukształtowania terenu i przeprowadził krótką symulację ataku nieprzyjaciela. Wykład był doskonale przygotowany i nikt nie zgłaszał wątpliwości, natomiast dało się zauważyć, że perfekcjonizm tego polskiego inżyniera ciągle robił olbrzymie wrażenie na śmietance intelektualnej Stanów Zjednoczonych.
Po zakończeniu prezentacji i krótkiej przerwie towarzystwo powoli zbierało się z powrotem koło dyliżansu. Kościuszko stał nad brzegiem rzeki i przyglądał się odbiciu ostatnich promieni zachodzącego słońca. Nie zauważył postaci, która stanęła za jego plecami, i lekko podskoczył zaskoczony niespodziewanym dźwiękiem, dochodzącym tuż zza jego uszu.
– A o czym to pan generał tak w samotności rozmyśla? Na nas już pora. Konie napojone, gotowe do drogi – oznajmił George Washington, przywołując generała do rzeczywistości.
– Tęsknota za ojczyzną jest nie do zniesienia. Chyba ponownie będę prosił o zwolnienie ze służby – odpowiedział Kościuszko.
– Szczerze przyznam, że osobiście nie popieram takiej decyzji, ale obawiam się, że nie będzie problemu z twoją prośbą. Rozmawialiśmy na temat twojej przyszłości i większość braci radzi, by wysłać generała na kontynent jako ambasadora naszej sprawy.
– Czyżby mieli już dość mojego towarzystwa? Zbytnio o wolność niewolników się dopominam?
– Ależ skąd. Twoje idee są niewątpliwie słuszne, jednak wojna się skończyła, a w Europie i w twojej Polsce czasy gorące. Chcielibyśmy też przekazać pewne ściśle tajne informacje naszym braciom, twój powrót zaś nie będzie nikogo dziwić. Nigdzie nie znajdziemy bardziej zaufanej osoby. Kongres przyzna ci zaległe wynagrodzenie, chcemy też, by nadano ci ziemię tu, w Ameryce, abyś po wykonaniu zadania wrócił – w końcu ten kraj ma u ciebie wielki dług wdzięczności. Słusznym było przysłanie cię tutaj i nader słuszne wydaje się odesłanie cię z powrotem.
– Rozumiem. Choć głowa i roztropność nakazują zostać, to serce ciągnie mnie ku ojczyźnie. Proszę jedynie pamiętać, gdybym nie wrócił na czas, aby zarówno budynki Kongresu, jak i dom przyszłego prezydenta postawić według planów.
– Zapewne tak uczynimy, bezpieczeństwo ponad wszystko.
– Trzeba być ostrożnym, radzę również, i mówię to tylko panu, uważać z kamieniem węgielnym. Ukrycie w nim, wedle tradycji, wszystkich sekretów będzie moim zdaniem zbyt ryzykowne. – Kościuszko, mówiąc to, ściszył głos do szeptu.
– Co zatem proponujesz?
– Zastosować fortel! Jeśli dom zostanie zbudowany według planu, można będzie z łatwością wykorzystać naturalne skrytki, których pod ziemią jest całkiem sporo.
– Intrygujące.
– Proszę, daję to wam pod rozwagę. – Kościuszko bardzo dyskretnie podał Washingtonowi kolejny zwój.
– Cóż to takiego? – Washington schował dokument do kieszeni, nawet na niego nie zerknąwszy.
– To kilka naturalnych tuneli znajdujących się dokładnie pod miejscem, w którym ma stanąć dom prezydenta. Dobry inżynier bez problemu zaprojektuje tajne przejścia tak, by po pierwsze można było uciec bezpiecznie, a po wtóre dbać o to, aby tajemnica na zawsze pozostała tajemnicą.
– Może zatem powinniśmy wysłać na kontynent kogoś innego, a ty zająłbyś się tym projektem? – Washington zamyślił się. Zanim Kościuszko zdążył zaoponować, pojawił się koło nich Thomas Jefferson.
– Tu jesteście! Dyliżans czeka! Cóż to za grobowe miny? Czyżbyś przekazał już naszemu przyjacielowi informacje o niespodziance, jaką dla niego przygotowaliśmy?
– Tak. Zostałem poinformowany o zamiarach i przyznam, że choć Ameryka jest niezmiernie bliska memu sercu, to ojczyzna ciągle zaprząta mój umysł i cieszyć się sukcesami nie pozwala.
– Więc nie ma co tracić czasu. Gdy tylko załatwimy sprawy Kolumbii, wyślemy cię najbliższym statkiem do Europy. Mamy wiele ściśle tajnych instrukcji do przekazania, a lepszego człowieka do tego zadania nie znajdziemy nigdzie. – Jefferson objął Kościuszkę po przyjacielsku za ramię, skinął głową do Washingtona i razem ruszyli w stronę gotowego już do dalszej drogi pojazdu.
Podróż minęła bez problemów, podobnie jak spotkanie, na którym ustalono granice nowego, niezależnego dystryktu. Kościuszko był bardzo zadowolony, zarówno z faktu, że jego pomysł został zaakceptowany, jak i z powodu zbliżającej się podróży do ukochanej ojczyzny. Właściwie to ta myśl nie dawała mu spokoju i napełniła go jakąś dodatkową energią. Znał to uczucie i wiedział, że nie pomaga ono w zasypianiu, za to powoduje, że jest zdolny do niesamowitych wyczynów. Uwielbiał je, dlatego po wejściu do swojego mieszkania zamiast położyć się do łóżka, wyciągnął papier i napisał kilka listów. Jego pobyt w nowym świecie dobiegał powoli końca. Udało mu się zrobić wiele dobrego, ale wiedział, że jeszcze sporo brakuje, aby zrealizować marzenia o świecie bez wyzysku i niesprawiedliwości społecznej.
Watykan, sierpień 1963 roku
Ksiądz Edward nie potrafił ukryć ekscytacji, przechodząc przez plac Świętego Piotra. To miejsce w każdym wzbudza poczucie obcowania z wielką historią, ale w jego przypadku chodziło o coś innego. Minął potężny egipski obelisk, nazywany na cześć Juliusza Cezara Julią, jeden z trzynastu przywiezionych z podbitego imperium do Rzymu, a zarazem ostatni, który przetrwał do współczesności. Przed wejściem do bazyliki zatrzymał się i rozejrzał po wielkim portyku, z którego ponad sto posągów, przedstawiających różnych świętych, spoglądało na pusty tego dnia plac. Jemu wydawało się, że patrzą właśnie na niego. Przeszedł go dreszcz, powodujący delikatne wzdrygnięcie. Wszedł do wnętrza świątyni. Ojciec Giuseppe już na niego czekał, bez słowa ruszył więc za nim. Przeszli obok kaplicy sykstyńskiej i wyszli na dziedziniec zwany Belwederem. Na drugim jego krańcu znajdowało się miejsce, w którym miał spędzić kilka kolejnych lat posługi. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Fakt, że dostał przydział właśnie tu, spowodował, że jego analityczny umysł tworzył już wizje możliwych scenariuszy na przyszłość. Ta rysowała się bardzo obiecująco. Po wojnie, gdy jako dwudziestolatek wstępował do seminarium, nie spodziewał się, że jego los potoczy się w ten sposób. Był inteligentny i świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Zawsze i w każdej sytuacji potrafił się odnaleźć. Nauka szła mu wyśmienicie i szybko zauważono jego potencjał. Rozpoczął studiowanie egzegezy i języków Starego Testamentu. Po uzyskaniu dyplomu magistra został skierowany do Rzymu, gdzie podjął się studiów z zakresu biblistyki na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim i języków na Papieskim Instytucie Wschodnim. Ukończył naukę, rzecz jasna, z wyróżnieniem, a nagrodę za ciężką pracę właśnie szedł odebrać.
Była dopiero ósma rano, ale wychodzące zza murów słońce dawało już sporo ciepła. Lato w Rzymie z reguły było upalne. Podeszli pod bramę, której strzegło dwóch strażników Gwardii Szwajcarskiej.
– Proszę, oto twoja przepustka, nie musisz się nią nikomu chwalić – powiedział oschłym tonem Giuseppe i podał księdzu dokument. Były to pierwsze słowa, które skierował do Edwarda tego poranka.
– Rozumiem, dziękuję. – Zerknął na papiery. Obok swoich danych i podobizny zobaczył napis: „Tajne Archiwum Watykanu”. Znajdowała się tam pieczątka i podpis kardynała Tisseranta, kuratora biblioteki.
– Masz dostęp do wszystkich skatalogowanych materiałów, ale będziesz pracował przy tłumaczeniach i katalogowaniu dokumentów oraz artefaktów wracających do nas z działu konserwacji zabytków. Niektóre z nich nigdy nie były czytane, gdyż ich stan nie pozwalał na dokonanie przyzwoitego tłumaczenia. Technika jednak idzie do przodu, dlatego coraz więcej udaje się nam odzyskiwać. Potrzebujemy kogoś z twoimi umiejętnościami.
– To prawdziwy zaszczyt pracować w tym miejscu. Dziękuję za zaufanie. – Ksiądz Edward uśmiechnął się i skinął głową, ale Giuseppe nic nie odpowiedział. Jego twarz znów zrobiła się poważna, a właściwie to stała się lodowata, całkowicie pozbawiona emocji.
Edwarda mało to jednak interesowało. Pokazał przepustkę gwardzistom, którzy obejrzeli ją bardzo dokładnie, i po chwili stał już w drzwiach przestronnego holu, prowadzącego do miejsc, w których zgromadzone były setki tysięcy dokumentów, a najstarsze miały nawet pięć tysięcy lat. Podszedł do ściany, na której wisiał plan biblioteki, by zaraz ruszyć w stronę pomieszczenia będącego jego nowym miejscem pracy. Wiedział, że musi być ostrożny. Miał zadanie do wykonania, ale nie spodziewał się, że uda mu się znaleźć tu całkiem legalnie. Postanowił jednak działać profesjonalnie i najpierw, przez kilka dni, bacznie przyglądać się systemowi pracy użytkowników biblioteki, a także poznać zasady bezpieczeństwa, jakie w niej panują.
Nie potrzebował długo czekać, aby rozpocząć realizację swojego planu. Organizacja obowiązków w miejscu, o którym krążyły legendy, wcale nie była jakoś wyjątkowo skomplikowana. Procedury przy wejściu i wyjściu były stałe, a chroniący obiekt gwardziści nie zmieniali swoich przyzwyczajeń. Na początku patrzyli na niego podejrzliwie, ale po tygodniu przestał budzić w nich jakiekolwiek zainteresowanie. Trzymał się powierzonych zadań, ale w przerwach oglądał co ciekawsze zbiory i bardzo cieszył się z faktu, że nigdy nie spotkał się z jakimkolwiek sprzeciwem.
Dziś postanowił spróbować powęszyć w sekcji dzieł zakazanych. Było to jedyne miejsce, przed którym stała dodatkowa straż, ale z jego obserwacji wynikało, że warta zmienia się zawsze w południe. Procedura ta trwała chwilę i wystarczająco absorbowała uwagę gwardzistów, by umożliwić mu przedostanie się do zakazanego działu.
Przeszedł po zielonym dywanie holu głównego, na którego końcu odwrócił się i rozejrzał dookoła. Jasnobrązowe, bardzo ładnie zdobione półki wznosiły się na ponad trzy metry i aby sięgnąć tych ułożonych najwyżej, trzeba było wejść na specjalną drabinę. Nad półkami znajdowała się balustrada chroniąca przed upadkiem z drugiego poziomu przestronnego gmachu. Gdy stało się na ziemi, miało się wrażenie, że tylko w tym jednym pomieszczeniu znajdują się wszystkie kiedykolwiek spisane na ziemi księgi. Cudownie ozdobione sakralnymi malowidłami sklepienie potęgowało mistyczną atmosferę tego miejsca. Odwrócił się w stronę książek, gdy w holu pojawiła się para strażników, przybyła właśnie, by rozpocząć popołudniową zmianę. Szybkim krokiem ruszył w kierunku bocznego korytarza, którym przeszedł kilkanaście metrów, by znaleźć się w sekcji z mniej popularnymi zbiorami. Tysiące spisów ludności i danych statystycznych leżało w porządku chronologicznym w fachowo opisanych teczkach.
Kilka dni temu podczas przeglądania roczników zauważył, że na jednej ścianie znajdują się przysłonięte przez starą kotarę drzwi. Od razu chciał sprawdzić, dokąd prowadzą, ale tak jak się spodziewał, były zamknięte. Rzecz jasna wrócił tam następnego dnia z wytrychem. Potrzebował zaledwie kilku minut, by uporać się ze starym zamkiem. Podobnie jak wtedy, tak i teraz czuł ekscytację, gdy wchodził przez to nieużywane przejście do sekcji zbiorów tajnych. Po drugiej stronie drzwi stała półka z książkami, ale na jego szczęście dało się ją delikatnie przesunąć, na tyle, by umożliwić mu przedostanie się do znajdującego się poza nią pomieszczenia. Wszedł i zamknął za sobą stare drzwi. Już ich nie potrzebował. Przesunął półkę z książkami z powrotem na swoje miejsce i ruszył dyskretnie przed siebie.
Zerknął na regał, na górze którego znajdowała się tabliczka informacyjna z napisem „Egipt/Aleksandria”. Zakodował sobie w głowie lokalizację tych zbiorów. Zawsze interesował się czasami antycznymi, a zniszczone zbiory z Biblioteki Aleksandryjskiej ciągle budziły jego ciekawość. Wiedział, że ich część była wywieziona do Rzymu po podbiciu kraju faraonów, choć przecież oficjalnie wszystkie zgromadzone przez Ptolemeuszy manuskrypty spłonęły. Przeszedł do alejki, w której przechowywano zbiory uznawane za herezje. Obok zakazanych treści znajdowały się odpowiednio do nich przypisane apologie i egzegezy. Zdążył przejrzeć jedynie kilka tytułów z okresu patrystyki, gdy spłoszył go odgłos kroków zbliżającego się człowieka. Odwrócił się, by sprawdzić, czy pozostał niezauważony, po czym najciszej, jak tylko potrafił, ruszył przed siebie. Zadowolony z faktu, że wszystko na razie przebiega bezproblemowo, skupił się już tylko na odnalezieniu interesującego go działu.
Zajęło mu to kilka minut, ale na końcu odchodzącej w lewo alejki zobaczył wreszcie napis: „Procesy Inkwizycyjne”. Podszedł pod wysoki regał i dokonał szybkiej analizy tytułów. Jego uwagę zwróciło kilkanaście tomów, na których widniał napis „Galileo”. Nie potrafił się oprzeć i wyciągnął jedną teczkę. Proces włoskiego naukowca Galileusza od lat był symbolem zacofania i bezwzględności Kościoła katolickiego, często wykorzystywanym przez jego przeciwników jako przykład zbrodniczej działalności Inkwizycji. Dziwił się, że żaden z papieży czy innych wysokich dostojników nie zdecydował się nigdy na upublicznienie tych akt. Uczył się już o tym parę lat temu, a teraz miał przed oczyma namacalny dowód na błędną interpretację całego procesu. Z dokumentów procesowych jasno bowiem wynikało, że kościół nigdy nie uznawał teorii heliocentrycznej za herezję i wręcz nakłaniał uczonego do przedstawiania możliwych do przyjęcia dowodów na poparcie swoich założeń. Co prawda ostatecznie Galileusz został skazany na areszt domowy, gdyż argument o pływach mórz i oceanów nie przekonał oskarżycieli, ale same dokonania naukowca były respektowane, a w kolejnych latach, w związku z rozwojem technik obserwacyjnych, uznane za dowiedzione, sam Galileusz zaś zrehabilitowany.
Edward uśmiechnął się pod nosem, gdy odkładał teczkę na miejsce. Zastanawiał się, jakie będzie niezadowolenie antykościelnych organizacji, gdy na jaw wyjdą te fakty. Zero stosów, tortur czy gnębienia, a w zamian tylko naukowe debaty i wyrok zmuszający do cotygodniowego odmawiania psalmu. Przeszedł kilkanaście metrów dalej i wychwycił akta procesu Joanny d’Arc. Zadowolony, że wszystko zdawało się być poukładane w idealnym, chronologicznym porządku, przeszedł dalej, do interesujących go czasów. Kilkanaście teczek informowało o przebiegu procesów z końca XIV wieku. Niestety początek tego stulecia musiał leżeć na wyższych półkach.
Wzrokiem odnalazł najbliżej stojącą drabinę. Bardzo zręcznie i bezszelestnie rozstawił ją i upewnił się, że jest w pełni sprawna. Platforma, jaka tworzyła się na szczycie, umożliwiała bezpieczne przeglądanie zbiorów, a z tego, co zapamiętał ze szkolenia, wynikało, że mogła wytrzymać ciężar nawet stu pięćdziesięciu kilogramów. Jego siedemdziesiąt było zatem niecałą połową dopuszczalnego limitu, więc bez oporów wspiął się na samą górę. Cały poziom zarezerwowany był dla jednego procesu z lat 1307–1314. Odszukał akta personalne Jacques’a de Molaya – ostatniego mistrza zakonu templariuszy – i wyciągnął aparat Minox, który stanowił udoskonaloną wersją fabrycznego urządzenia serii A. Był o trzy centymetry węższy od seryjnego, co pozwoliło mu na ukrycie go w skarpecie, ponadto mógł pomieścić kliszę gotową zachować ponad sto osiemdziesiąt zdjęć. Upewnił się, że ciągle jest sam i rozpoczął przeglądanie i fotografowanie dokumentacji. Było tego naprawdę sporo, więc musiał szybko decydować, co najbardziej zainteresuje jego przełożonego. Ponieważ ponownie usłyszał kroki dochodzące z alejki po drugiej stronie masywnych regałów, zdecydował się na szybkie sfotografowanie tylko dokumentów z samego końca procesu. Przyglądał się wnioskom i wyrokowi oraz procedurze egzekucji.
Gdy kończył, jego uwagę przykuła dołączona do reszty i zapieczętowana teczka. Nie była ona częścią akt. Sięgnął po nią i przeczytał łaciński opis: „Wilhelm de Nogaret »Instruktarz na wypadek niespodziewanej śmierci mojej«”. Pieczęć naczelnika francuskiej policji politycznej zdawała się pozostawać nienaruszona. Bez wahania otworzył dokument, po czym zerknął na aparat, którego licznik pokazywał ponad sto sześćdziesiąt zrobionych zdjęć. Po chwili zaczęły dziwnie swędzieć go palce. Wydawało mu się, że miejsca, które chwilę wcześniej dotykały średniowiecznej pieczęci, płoną niczym na inkwizycyjnym stosie. Przyłożył palec wskazujący i środkowy do nosa i powąchał je. Materiał, z którego zrobiona była pieczęć, dziwnie pachniał. Zakręciło mu się w głowie. Zebrał się w garść, podniósł aparat do oczu i wykonał kolejną serię zdjęć. Chciał już stąd iść. Nie czuł się dobrze.
Nagle obraz zaczął dziwnie falować, a następnie usłyszał nieznany mu głos. Rozejrzał się dookoła, ale nie zobaczył nikogo. Instruktarz zmarłego w niewyjaśnionych do końca okolicznościach urzędnika był bardzo precyzyjnie opisanym planem, jak całkowicie rozwiązać owiany złą sławą zakon. Znajdowały się tam hipotezy ich zejścia do podziemia i kontynuowania działalności. Tyle zdążył zapamiętać. Wtedy głos odezwał się ponownie:
– Czy znalazłeś już wszystko, czego szukałeś?
– Kto to? – Ksiądz Edward Glik ciągle nie widział nikogo.
– Twoja misja dobiegła końca. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła. – Rozległ się ponownie czyjś głos, jednak teraz zdawał się dużo głośniejszy. Za to obraz, który dochodził do świadomości księdza, był coraz gorszej jakości. Wydawało mu się, że drabina wznosi się do góry, a jej szczebelki rozpadają się jeden po drugim. Gdy zniknął ten, na którym stał, poczuł, że spada w otchłań. Wokół zapanowała ciemność.
Ojciec Giuseppe sprawdził puls nieprzytomnego. Był ledwo wyczuwalny, ale na całe szczęście krew ciągle krążyła w żyłach leżącego obok drabiny człowieka.
– Skąd wiedziałeś, że to kret? – zapytał komendant Gwardii Szwajcarskiej.
– To tylko zbłąkana owieczka, jedna z wielu – odpowiedział z zasępioną miną Giuseppe.
– Co z nim zrobimy? Rehabilitacja?
– Odeślemy go do domu. Niech wiedzą, że teraz już nie można nas tak łatwo podejść.
– Może lepiej wykorzystać tę sytuację na naszą korzyść?
– Nie wiem, czy ten biedak jest na tyle silny, aby unieść taki ciężar. Na tę chwilę odsyłamy go do Polski.
– Jak uważacie, niech się dzieje wola Boża.
***
Trzy tygodnie później w szpitalu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Warszawie Edward Glik obudził się i rozejrzał po pustym pokoju. Od razu do jego nozdrzy doszedł nieprzyjemny, wszechobecny szpitalny zapach, co spowodowało, że jego umysł zaprzestał próby kontynuowania snu. Bodziec był na tyle silny, że pobudził mózg do natychmiastowej pracy. Zerwane więzadło w lewym kolanie, które zostało zoperowane jeszcze w Rzymie, dało o sobie znać, wysyłając silny impuls bólu. Gips założony od kostki po pachwinę był ciężki, a osłabiona noga nie potrafiła poruszyć się siłą woli, więc uniósł ją rękoma i przesunął w lewo tak, aby móc usiąść. Sięgnął po opartą o szpitalne łóżko kulę, wstał i ruszył w stronę drzwi z zamiarem pójścia do toalety. Zanim jednak doszedł do znajdującego się parę metrów dalej progu jednoosobowej sali, do środka weszło dwóch mężczyzn. Pierwszym był pułkownik Romuald Sawicki, piastujący funkcję dyrektora Departamentu Czwartego SB, współtwórca nowego wydziału szóstego, zajmującego się zadaniami specjalnymi. Drugiego człowieka nie znał osobiście, ale mundur rosyjski i stopień generalski podpowiedział mu, że musi to być człowiek, dla którego informacje miał zdobywać w Rzymie. Departament Czwarty MSW, wchodzący w skład Służby Bezpieczeństwa, został utworzony w celu walki z antypaństwową działalnością kościołów i związków wyznaniowych, a nowo powstały wydział szósty miał pełnić funkcję swoistego rodzaju kontrwywiadu.
– Dokąd się ksiądz dobrodziej wybiera? – zapytał Sawicki.
– Do toalety, panie pułkowniku.
– Jeżeli do toaliety, to przecie nie takowa pilna sprawa. Może zaczekać – skwitował spokojnym, wręcz przyjacielskim głosem drugi mężczyzna. Jego ton harmonizował z wyglądem; uśmiechnięta twarz, duży sumiasty wąs i rozbawione spojrzenie wskazywały na to, że ma się do czynienia raczej z dobrym wujkiem niż z wysoko postawionym wojskowym.
– Ale ja…
– Tak jest, panie generale! – odpowiedział Sawicki, nie dając nawet księdzu Edwardowi dokończyć zdania. – Usiądźcie na łóżku, towarzyszu dobrodzieju. Musicie opowiedzieć nam o swoim tragicznym wypadku. Nie podobna, aby tak dać się zdekonspirować. Tyle pracy na nic!
– Zdekonspirować? Wykluczone, towarzyszu pułkowniku! To był zwykły wypadek. Prawda, że nie pamiętam wszystkiego dokładnie, ale jak tylko wrócę do zdrowia, to pojadę do Rzymu po swoje rzeczy. Tam został mój aparat, zrobiłem zdjęcia i…
– To nie będzie konieczne. Zawiedliście, towarzyszu, na całej linii. Czy to wasz aparat? – Rosyjski generał wyciągnął z przyczepionej do paska saszetki sprzęt fotograficzny.
– Tak, wywołaliście zdjęcia? – Ksiądz zerkał to na generała, to na swojego bezpośredniego przełożonego.
– Towarzyszu! – krzyknął Sawicki – Chyba nie rozumiecie powagi sytuacji. Generał Kozłow nie przyjechałby do Warszawy, gdyby nic się nie stało. Myślicie, że tak ważny człowiek chciał po prostu sprawdzić, jak się czujecie?
Dopiero na dźwięk nazwiska rosyjskiego generała twarz księdza zastygła z przerażenia, przybierając jednocześnie kolor niemal identyczny ze śnieżnobiałymi szpitalnymi ścianami. Aleksiej Kozłow był zastępcą szefa Pierwszego Zarządu Głównego, czyli pionu KGB zajmującego się wywiadem zagranicznym. Aż tak ważnej osobistości się tutaj nie spodziewał.
– Rozumiem, że wywołaliście film i chcecie znać więcej szczegółów? Jestem gotowy napisać dokładny raport!
– To nie będzie konieczne. Proszę, oto wasz film. Jedyny dokument, jaki napiszemy w tej sprawie, to wasza rezygnacja. Towarzysz pułkownik znalazł już dla was parafię. Bardzo spokojna i malownicza wieś. Będzie ksiądz dobrodziej zadowolony. Cisza, spokój, wierni oddani swojemu proboszczowi, a i noga będzie mogła się spokojnie wyleczyć. – Kozłow otworzył aparat i wyciągnął kliszę. Zamiast wywołanego filmu ze zdjęciami, rozwinął tylko prześwietlony, nikomu niepotrzebny już kawałek plastiku.
– Towarzyszu generale! Ja się kompletnie nie nadaję do prowadzenia parafii. Poza tym, jeżeli jest tak, jak myślę, to w kościele też jestem skończony!
– Proszę nie tracić wiary. Wszystko się ułoży, a tymczasem proszę mi opowiedzieć, co dokładnie się wydarzyło? – Kozłow cały czas zachowywał się nad wyraz spokojnie. Przeniósł wzrok na pułkownika i powiedział: – Proszę nas zostawić samych, towarzyszu pułkowniku. Czas na ostatnią spowiedź.
– Tak jest, towarzyszu generale!
Sawicki niechętnie, ale bez sprzeciwu opuścił pokój szpitalny. Stanął jednak tuż za drzwiami w nadziei, że uda mu się usłyszeć cokolwiek. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Po dziesięciu minutach generał opuścił salę bez słowa i ruszył w stronę wyjścia głównego, więc podążył za nim. Gdy wyszli na zewnątrz, generał przystanął przed czekającym na niego samochodem. Odwrócił się w stronę pułkownika i wydał kolejne instrukcje:
– Towarzyszu pułkowniku, proszę zapewnić księdzu spokój. I koniecznie zadbać o to, aby mieć go cały czas po naszej stronie. Słyszałem, że macie tam dużo pięknych i młodych działaczek partyjnych. Trzeba przypilnować, aby chodziły do kościoła. Szczególnie gdy parafię obejmują młodzi i żwawi duszpasterze.
– Tak jest. Rozumiem, już my się tym zajmiemy, towarzyszu generale.
– Nie zepsujcie nic tym razem. I koniecznie wyślijcie do Rzymu kogoś bardziej sprawnego. Teraz już nie będzie tak łatwo. Zawiedliście, ale macie szansę się poprawić. Do widzenia, towarzyszu pułkowniku!
Generał wsiadł. Jego kierowca dopiero za trzecim razem odpalił silnik nowiutkiego samochodu GAZ 69s, znanego w Polsce jako gazik. Sawicki odczekał, aż auto odjedzie, i wyciągnął paczkę papierosów. Włożył jednego do ust, po czym nerwowo zaczął szukać zapałek. Odnalazł je w lewej kieszeni spodni, więc odwrócił się tyłem do wiatru, by odpalić jednego ze swoich ulubionych papierosów, sprowadzanych z Kuby wyłącznie dla elit. Zaciągnął się mocno i przytrzymał w pojemnych płucach nikotynę, zastanawiając się cały czas, o co chodzi w tej całej sprawie z księdzem. Co prawda wiedział o swoim podwładnym prawie wszystko, ale „prawie” go nie interesowało. Cóż? – pomyślał. Rzeczywiście trzeba będzie mieć na oku tego Glika, a na pewno należy przypilnować jego przeniesienia.
Henderson Nevada, USA, wrzesień 2017 roku
Okolice jeziora Las Vegas na zachód od miasteczka Henderson były jedną z kilku zielonych oaz znajdujących się w pustynnym stanie Nevada. Sam zbiornik wodny nie powstał jednak siłami natury, lecz został wybudowany przez człowieka. Jedenaście milionów litrów sześciennych wody, wpompowanych przez dwie rury o średnicy dwóch i pół metra, przekształciło pustynię w mały raj. Pięć bilionów dolarów, jakie kosztował cały projekt, miało być jednak szybko zwracającą się inwestycją. Bliskość światowej stolicy hazardu sprawiła, że tereny te zmieniono w luksusowe resorty, które były w stanie zaspokoić wszystkie potrzeby nawet najbardziej wybrednych z najbogatszych klientów. Sezon trwał tu cały rok. Piękna pogoda i wszelakie wygody były tutaj zawsze gwarantowane. Jezioro zostało wybudowane jako część kanału Las Vegas Wash, który z kolei zasilał w wodę metropolię i okoliczne doliny. W odległości niespełna kilometra od ostatnich zabudowań znajdowała się prywatna posiadłość, której wartość rynkową wyceniano na nieco ponad sto milionów dolarów. Była własnością arabskiego szejka, jednak przez większą część roku właściciel wynajmował ją przebywającym w Stanach biznesmenom, celebrytom i politykom. Od tygodnia natomiast pozostawała zamknięta i dokładnie sprawdzana przez Secret Service po to, aby dziś mogła odbyć się w niej ceremonia ślubna syna prezydenta Stanów Zjednoczonych. Wybranką Johna Lewisa juniora była Georgia Stewart, urodzona w Wielkiej Brytanii dziedziczka fortuny Stewartów. Po tragicznej śmierci matki i siostry w zeszłym roku została umieszczona przez branżowe magazyny w pierwszej setce najbogatszych kobiet świata i to pomimo faktu, że rodzinne konsorcjum praktycznie zostało rozdzielone pomiędzy kilkanaście funduszy inwestycyjnych, które finansowały dość podejrzaną działalność zmarłej hrabiny Eleonory III Stewart.
Georgia patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Biała suknia była przepiękna. Wszystko było piękne. Jednak spojrzenie panny młodej wydawało się dalekie od szczęśliwego. Pomimo starań wciąż nie potrafiła pogodzić się ze stratą najbliższych. Zerknęła na swoją lewą dłoń i zacisnęła ją w pięść. Nie czuła już fizycznego bólu, ale połączenia nerwowe wciąż nie funkcjonowały tak, jak należy. Przestrzelona ręka była już kilka razy operowana. Powróciła funkcjonalność, lecz blizna nie pozwalała kobiecie zapomnieć ani o ukochanej matce i siostrze, ani tym bardziej o ludziach, którzy doprowadzili do ich śmierci. Pragnienie zemsty dominowało ponad wszystkim innym, najgorsze było jednak to, że mimo właściwie nieograniczonego budżetu, nie potrafiła wytropić osób odpowiedzialnych za te krzywdy. Jej rozterki przerwał dźwięk otwierających się drzwi.
– Czy aż tak trudno zrozumieć proste polecenie? Czy nie przeszkadzać nie znaczy przypadkiem nie wchodzić pod żadnym pozorem? – zapytała, nie odwracając wzroku od lustra.
Nie usłyszała odpowiedzi. Pomyślała, że ktoś przypadkowo otworzył drzwi, ale podejrzenia te okazały się błędne w momencie, gdy w zwierciadle pojawiło się odbicie mężczyzny.
– No proszę, proszę! Bert Cremer! Nie przypominam sobie, abym wysyłała ci zaproszenie – stwierdziła bezdusznie, nawet nie odwracając się na powitanie. Jej wzrok spotkał się jednak mimowolnie, za pośrednictwem lustra, ze wzrokiem niespodziewanego gościa.
– Chyba nie myślałaś, że pozwolę na to, abyś sama szła do ołtarza? Czyż nie jest rolą ojca zadbanie, by rękę córki przejął godny tego człowiek? Który sprawi, by niczego jej w życiu nie zabrakło?
– Nie bądź śmieszny! O ile dobrze pamiętam, jest to nasze trzecie spotkanie od momentu, gdy rozstałeś się z mamą. A było to ponad dwadzieścia lat temu. Nie przypomina to zachowania troskliwego ojczulka, nieprawdaż?
– Co nie znaczy, że los twój jest mi obojętny. Twoja matka oszalała, twoja siostra też, ale ty jesteś inna, ty zawsze twardo… – Nie skończył, gdyż odwracająca się w jego stronę dziewczyna spróbowała z ogromną siłą uderzyć go w twarz. Jednak pomimo swoich sześćdziesięciu lat nie dał się zaskoczyć i wykazując się nie lada refleksem, w ostatniej chwili uniknął spoliczkowania. Chwycił mocno rękę Georgii, a z jego twarzy nie znikał uśmiech, co rozsierdziło pannę młodą jeszcze bardziej.
– Jak śmiesz tu w ogóle przychodzić! Wyjdź albo wezwę ochronę! A właściwie jakim cudem się tu dostałeś? – Mina Georgii z rozzłoszczonej zmieniła się w zaciekawioną.
– Myślisz, że jest na świecie miejsce, do którego mnie nie wpuszczą? Myślisz, że twoja mama sama tak silną ręką rządziła swoim imperium? Jej władza zależała ode mnie, podobnie twój przyszły teść rządzić będzie tak długo, jak długo mu na to pozwolę. Jego prezydentura to element naszego planu, ale ty jesteś o wiele ważniejsza. Jak tylko skończycie ten wasz miesiąc miodowy, zabierasz się do pracy. Będziesz głównym doradcą prezydenta, będziesz z nim latać na wszystkie spotkania. Twoja matka popsuła prawie wszystko, ale całe szczęście udało mi się to w porę naprawić i muszę przyznać, że jej dokonania, a raczej śmierć, nie poszła na marne.
– Wyjdź! Matka miała rację! Ty jesteś nienormalny! Za kogo si uważasz? Nowego Rockefellera? Po co ja w ogóle z tobą rozmawiam? Proszę wyjść! Wiesz, gdzie są drzwi!
– Posłuchaj, smarkulo! – Mężczyzna niespodziewanie chwycił jej spięte w kok włosy i pociągnął je na tyle mocno, że uniosła głowę, jednocześnie uginając kolana, by złagodzić nieprzyjemny ból. – Dasz się zaprowadzić do ołtarza, a później zrobisz to, co tu ustalimy. Jeżeli będziesz grzeczna, to w nagrodę będziesz mogła spełnić swoje największe marzenie.
– Marzenie? – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Jakie marzenie? Co ty o mnie wiesz, dziadku? – zapytała i chwyciła rękoma trzymającą jej włosy dłoń. Szybko przykucnęła, by wygiąć mocno nadgarstek napastnika, ale ku jej zdziwieniu chwyt ten nie zadziałał. Uprzedzając jej ruchy, Bert Cremer przytrzymał się drugą ręką stołu, co uniemożliwiło jej zastosowanie tej popularnej techniki samoobrony.
– Trzymasz formę, córeczko, to bardzo dobrze. Zdrowie to podstawa. Jednak zanim zdecydujesz się mnie zaatakować, zastanów się, czy nie byłoby przyjemnie patrzeć na smutny koniec Jana Albrechta i jego szpiegowskiej rodzinki?
– Kogo?
– Przepraszam cię, zapomniałem, że to ściśle tajna informacja, o której wiedzą tylko nieliczni. Tak się składa, że pod tym nazwiskiem zupełnie beztrosko podróżuje po świecie niejaki Henryk Sandomierski. – Twarz Georgii przybrała kolor jej sukni, a oczy zwęziły się, jak gdyby chciały skondensować i przytrzymać jeszcze przez chwilę cały ból i emocje, które za chwilę miały wybuchnąć z siłą czekającego setki lat na erupcję wulkanu. Eksplozję tę przerwały jednak głosy kolejnych osób wchodzących do pomieszczenia.
– Nie możesz oglądać panny młodej przed ślubem, to przynosi pecha! – Protestował zdecydowany kobiecy głos należący do pierwszej damy, Nicol Lewis. Ubrana w żółtą garsonkę, druga żona urzędującego prezydenta próbowała powstrzymać wdzierającego się do środka, odzianego w klubowy frak pana młodego.
– Te wasze zabobony! Muszę zobaczyć się z Georgią, właśnie przyjechał jej… – John Lewis junior rozpromienił się na widok swojej ukochanej, stojącej w objęciach jego przyszłego teścia. – Wiedziałem, że się ucieszysz, kochanie! Mam nadzieje, że się nie gniewasz? To miała być niespodzianka.
– Ależ skąd, najdroższy! To cudownie, że pomyśleliście o mnie! Jestem przeszczęśliwa. Ale mama ma rację, nie powinieneś tu wchodzić. – Georgia wyartykułowała te zdania swoim arystokratycznym angielskim, grożąc jednocześnie palcem narzeczonemu. Zrobiła to oczywiście z przepięknym uśmiechem na twarzy.
– Już uciekam, chciałem się tylko upewnić, że pan Cremer przekona cię do swojego pomysłu.
– Najwyższa pora, abyś zaczął mówić do mnie tato, John. Tak, Georgia również uważa, że twój pomysł wspólnego zamieszkania w Białym Domu jest rewelacyjny – odpowiedział w imieniu córki Cremer.
Pierwsza dama uniosła brwi ze zdumienia. W przeszłości była bardzo popularną aktorką, mającą w dorobku kilka kinowych przebojów, dlatego błyskawicznie użyła swoich zawodowych zdolności i ukrywając prawdziwe emocje, przejęła inicjatywę.
– Dobrze, skoro już ustaliliście wszystko, proponuję wrócić do zajęć. Zaczynamy odchodzić od planu. Czas ucieka! Nie możemy pozwolić sobie na to, aby coś się nie udało, prawda? – zapytała, patrząc na pozostałych.
– Oczywiście, że nie możemy, dajcie nam jeszcze pięć minut. Tak dawno nie widziałam taty, chciałam jeszcze chwilkę z nim porozmawiać. – Georgia zwróciła się w stronę Lewisów, po czym odwróciła się do Cremera i dodała: – Szkoda, że musisz wyjechać zaraz po ceremonii. Nie mamy zbyt wiele czasu na rozmowę.
– Rzeczywiście, no ale cieszmy się chwilą. Państwo nam wybaczą, chcielibyśmy dokończyć naszą rodzinną pogawędkę. Takie ostatnie rady ojca. Mam nadzieję, że rozumiecie?
– Ależ oczywiście, już nas nie ma. Cieszę się, że rodzina w komplecie. – John przesłał buziaka ukochanej, przepuścił przed siebie macochę i oboje opuścili pokój Georgii. Ta na powrót zmieniła wyraz twarzy, a w jej oczach pojawiły się łzy. Nie pozwoliła sobie jednak na uronienie choćby jednej kropelki. Nie chciała pokazywać nikomu, że czuje się słabą kobietką, która straciła kontrolę nad swoim życiem. Jednak nadzieja na odzyskanie sił rozbłysła wraz z informacją, którą przekazał jej ten człowiek, nazywający siebie jej ojcem. Była ciekawa tego, czego od niej oczekuje, i gotowa zrobić wszystko, aby zemścić się na Sandomierskim.
– Zatem słucham. Masz pięć minut, ale nie myśl, że to cokolwiek zmieni.
– Pozwól, że ocenisz to, gdy skończę. Zacznijmy od tego, o czym wspomniał twój ukochany. Wprowadzicie się do Białego Domu. Potrzebuję informacji, które znajdują się w archiwach. Zapewne wiesz, że zgodnie z dawną tradycją na początku budowy ojcowie założyciele wmurowywali w fundament kamień węgielny. Wiesz też zapewne, że ów kamień zaginął.
– O nie! Nie wierzę! Już nie wierzę w te wasze historyjki! Mama zapłaciła własnym życiem, uganiając się za legendami. Magiczne kamienie, eliksir nieśmiertelności? Nie nabierzesz mnie tym razem.
– Twoja matka zapłaciła za to, że nie chciała się podporządkować. Uwierzyła w to, co przekazał jej twój pradziadek. Ty musisz uwierzyć mnie. Przede wszystkim musisz dowiedzieć się prawdy o swoich korzeniach.
– A jeżeli nie chcę? Może mam już tego wszystkiego dosyć?
– Jednak nalegam, abyś mnie wysłuchała. Jeżeli będziesz robić to, co ci powiem, wynagrodzę ci wszystkie twoje krzywdy. Potrzebuję cię, wiem, że w Białym Domu nasi wrogowie także mają swojego człowieka. Nie wiem jednak, kto to jest, dlatego musisz być bardzo ostrożna. Prezydent będzie robił to, co zaplanujemy, ale funkcja nie pozwala mu na swobodne działanie. Za to jego asystentka i główna doradczyni będzie mogła robić wszystko, nie wychodząc z cienia. Zainteresowana?
– Być może. Najpierw powiesz mi, co wiesz o ludziach, którzy doprowadzili do śmierci Elizabeth i matki. Jeszcze mogę odwołać ślub. Taki skandal chyba nieco pokrzyżowałby twoje plany?
– Masz rację, to byłaby zapewne katastrofa. Wiesz co? Na zachętę pokażę ci krótki film. – Bert Cremer wyciągnął z wewnętrznej kieszeni marynarki telefon. Po chwili Georgia obserwowała obrazy, które pojawiły się na małym ekranie. Na podjeździe rezydencji z czarnego samochodu wysiadło dwóch mężczyzn i kobieta trzymająca na rękach niemowlę. Nie widziała ich twarzy, ale wiedziała, kim oni są. Obraz oddalił się i po chwili pojawiła się na nim panorama przedstawiająca góry i duże jezioro. Nie znała tego miejsca, ale zapamiętała jak najwięcej detali po to, by sama mogła je zlokalizować. Puls przyspieszył mimowolnie i poczuła, że pocą jej się dłonie.
– Gdzie to jest? – zapytała bezdusznym głosem, który jednak wydawał się stłumiony przez silne emocje.
– Nie tak szybko. Na razie potrzebujemy ich żywych. Jeżeli będziemy mieli komplet informacji, będziesz mogła zdecydować o ich losie.
– Zdecydować o losie? To nie jest chyba takie proste?
– Doprawdy? A pamiętasz, jak poznałaś swojego narzeczonego? To było chyba na Harwardzie, mieliście w żeńskim stowarzyszeniu imprezę, na którą zaprosiliście studentów z bractwa Delta, nieprawdaż? Kto powiedział ci o tym, że interesuje się tobą młody Lewis?
– Viki, to znaczy Viktoria Banks.
– Tak, córka Kevina Banksa, mojego dyrektora zarządzającego. A wiesz może, od kogo się o tym dowiedziała?
– Nie pamiętam.
– Od syna Ronalda Hoovera, przyjaciela twojego juniora. Prawda, że dziwny to zbieg okoliczności? W szczególności zważywszy na to, że Hoover senior jest jednym z akcjonariuszy mojego funduszu? Mówisz, że trudno jest decydować o czyimś losie? Kto wie? Może twój ukochany dowiedział się, że wpadł ci w oko, i stąd to zainteresowanie?
– Sugerujesz, że…
– Nic nie sugeruję. Zastanów się nad wszystkim. Myślisz, że twoja firma poradziłaby sobie na rynku bez pomocy mojego funduszu? Twoja matka nie potrafiłaby rozwinąć konsorcjum, gdyby nie jej… przepraszam, gdyby nie moi doradcy. To wszystko kiedyś będzie twoje, pod warunkiem, że zaczniesz robić to, co do ciebie należy.
– Czyli co?
– Dowiesz się wszystkiego w swoim czasie. Na razie skup się na ślubie i przeprowadzce. Najważniejsze, abyś odzyskała swój dawny blask. Musisz czarować na salonach. Wiem, że nie będzie to łatwe, ale musisz zrobić wszystko, aby śmierć naszych bliskich nie poszła na marne.
– Naszych? – Georgia wpatrywała się w oczy Cremera. – Wspomniałeś, że muszę poznać własne korzenie. Może wyjaśnisz mi, co miałeś na myśli?
– Później, czas nagli. Za chwilę zaczyna się część oficjalna. Porozmawiamy po ceremonii.
– Czyli zostajesz?
– Tylko do wieczora. Później znikam. Odezwę się, gdy będzie trzeba.
– Za kolejnych pięć, dziesięć lat?
– Po co ten sarkazm? Nie martw się. Będę cię miał na oku i pozostanę w okolicy w razie problemów. – Bert Cremer uśmiechnął się. Podszedł do córki, by pocałować ją w policzek, ale odsunęła głowę.
– Idź już. Muszę się przygotować. To przecież najważniejszy dzień mojego życia.
– Dokładnie, córeczko. Czekam na dole. Wyglądasz przepięknie. Jesteś bardzo podobna do swojej matki. Taką ją zapamiętałem.
Cremer wpatrywał się w Georgię, na której twarzy pojawił się na chwilę szczery uśmiech. Widać było, że toczy wewnętrzną walkę, ale wydawało mu się, iż wynik tej walki będzie dla niego korzystny. Ukłonił się córce i wyszedł z pomieszczenia. W korytarzu minął się z ochroną eskortującą prezydenckiego fotografa, który miał udokumentować przebieg ceremonii ślubnej. Lecąc tu, nie był pewien, czy Georgia zgodzi się na jego plan, ale teraz był już przekonany, że wszystko pójdzie dobrze. Jego pomysły zawsze były genialne. Największym problemem okazywali się ich wykonawcy. Tym razem jednak postanowił zająć się wszystkim osobiście. Dzieło zapoczątkowane przez założyciela jego rodu zostanie ukończone już niebawem, a on, Bert Cremer, przejdzie do historii ludzkości jako wielki budowniczy.
Pułkownik Rafał Dąbrowski siedział w samolocie linii British Airways lecącym z Londynu do Genewy. Maszyna właśnie rozpoczęła procedurę lądowania, co wyrwało go na chwilę z zadumy. Popatrzył na stewardesę upominającą kolejnych pasażerów nie stosujących się do reguł obowiązujących podczas tego manewru. Tak, 5 maja 2018 roku zapowiadał się interesująco. Był to pierwszy dzień urlopu, którego nie brał od prawie dwóch lat, a do tego leciał właśnie odwiedzić bardzo tajemnicze osoby. O ile ostatniego odpoczynku pułkownik nie wspominał najlepiej – skończył z raną postrzałową jamy brzusznej – o tyle poznanie wtedy rodziny Sandomierskich było bardzo ciekawym doświadczeniem, które znacznie wpłynęło na jego życie, a w szczególności na karierę zawodową. Jeszcze gdy służył jako kapitan w Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego prowadził sprawę, w którą zamieszana była ta rodzina, ale koniec końców wszystko okazało się wielką, międzynarodową intrygą. Udało im się wtedy wspólnie ocalić życie premiera Rzeczypospolitej, a także rozbić tajne stowarzyszenie, szykujące się do przejęcia władzy nad światem. Dziś, z perspektywy czasu, tamte wydarzania wydawały mu się wręcz nieprawdopodobne i tylko rana po kuli przypominała o tym, że nie wszystko w życiu jest takie, jakie na pierwszy rzut oka się wydaje. Jego ekscytacja tylko wzrosła, gdy niedługo po tamtych tragicznych wydarzeniach ślad po Sandomierskich zaginął, i choć jako oficer ABW miał dostęp do wielu informacji, nie potrafił ich wyśledzić. Wydawało mu się również, że jest przez kogoś ciągle obserwowany, co mogło mieć związek z wydarzeniami sprzed dwóch lat. Ich wspólna akcja w Walii, podczas której uratowali kilkunastu naukowców przetrzymywanych przez Hrabinę Eleonorę III Stewart, sprawiła, że tuż po tych wydarzeniach w Europie nastąpiła znacząca zmiana nastrojów społecznych. Wielu polityków związanych z podejrzanym konsorcjum znikło ze sceny, a pewne przetasowania nastąpiły również w Polsce. W Wielkiej Brytanii co prawda głównym tematem ciągle był proces opuszczania Unii Europejskiej, ale w pozostałych krajach populistyczne ruchy nieco ucichły. Kiedy wydawało mu się, że jego życie zaczyna ponownie popadać w rutynę, otrzymał wiadomość od jednego z uczestników akcji sprzed dwóch lat. Adam Szefler, były komandos i przyjaciel Henryka Sandomierskiego, pojawił się w jego biurze tydzień temu i poprosił go o przylot do Szwajcarii. Powiedział tylko, że chodzi o bezpieczeństwo, a konkretnie o próbę stworzenia międzynarodowej agencji, zajmującej się bezpieczeństwem w Unii Europejskiej. Miało to być spotkanie nieformalne. Przekazał mu jedynie, że ma udać się w miejsce, w którym mieli odprawę przed misją w Walii. Doświadczenie sprawiło, że potraktował tę informacje bardzo serio i dochował wszelkich środków ostrożności, aby jego podróż pozostała w całkowitej tajemnicy. Jedyną osobą, która aktualnie miała z nim kontakt, był jego zastępca i zarazem główny specjalista od bezpieczeństwa cybernetycznego agencji, Borys Mazur.
Samolot wylądował planowo. Rafał szybko przebrnął przez odprawę, a ponieważ nie chciał robić zamieszania na londyńskim Heathrow, bagaż, w którym znajdowały się urządzenia elektroniczne, nadał jako rejestrowany i właśnie teraz stał, czekając na jego odbiór. Pułkownik Dąbrowski nie lubił marnować czasu, dlatego starał się analizować sytuację w hali lotniska i próbował wyłowić z tłumu osoby, które mogłyby teoretycznie go śledzić. Uważał co prawda, że przelot z Warszawy do Londynu i przesiadka do Genewy będą wystarczającym środkiem zapobiegawczym, ale przezorny zawsze ubezpieczony.
Chwycił czarną sportową torbę, która właśnie pojawiła się na pasie wraz z walizkami pozostałych pasażerów, i udał się do głównej hali, gdzie znajdowały się stanowiska wypożyczalni samochodów. Podpisał dokumenty i ruszył na wskazany parking, aby odebrać zarezerwowanego wcześniej forda focusa. Wyjechał z lotniska i skierował się w stronę Genewy. Przejechał przez centrum i kilkukrotnie zmieniając kierunek, wjechał na drogę wyjazdową na północ w stronę Thonon-les-Bains. Jego celem była posiadłość Château de Marin. Zerknął na zegarek. Dochodziło południe. Postanowił zatrzymać się na stacji benzynowej. Długa podróż zaczęła dawać mu się we znaki, a jego potężne ciało oznajmiło jednoznacznie, że pora uzupełnić kalorie.
Pułkownik Rafał Dąbrowski spełniał wszystkie wizerunkowe wymagania pracownika służb specjalnych. Ogolona głowa i wielkie mięśnie sprawiały, że budził respekt u każdego napotkanego człowieka. Mimo stu dziewięćdziesięciu centymetrów wzrostu i ponad stu trzydziestu kilogramów nie poruszał się ospale. Był szybki i zwinny niczym lew, zawsze gotowy do skoku bądź pościgu za swoją ofiarą. W szkole oficerskiej Policji w Szczytnie stał się gwiazdą, ale ku niezadowoleniu przełożonych zdecydował się na karierę w ABW. W agencji równie szybko doceniono jego talent i błyskawicznie go awansowano. Jego głównego atutu nie stanowiła jednak siła fizyczna. Przede wszystkim był wybitnie uzdolnionym śledczym i ponad wątpliwość uczciwym człowiekiem. Charakter wyniósł z domu. Pochodził z Warmii, z bardzo biednej rodziny. Wychowany przez samotną matkę wraz ze swoimi pięcioma braćmi i czterema siostrami, miał trudne dzieciństwo. Ojciec wyprowadził się z domu, gdy urodziła się jego najmłodsza siostra i wszyscy byli z tego powodu zadowoleni. Nikt nie tęsknił za ciągle pijanym i awanturującym się człowiekiem. Później jeszcze od czasu do czasu przychodził zalany w pień, ale gdy Rafał i jego bracia nabrali tężyzny fizycznej, przestał pokazywać się w okolicy. Maleńka miejscowość, w której się wychowywał, nie była przykładem sielankowego wiejskiego życia. Tereny po dawnych pegeerach zostały sprywatyzowane, ale rolnictwo się nie rozwinęło. Kilku większych gospodarzy płaciło bardzo słabo, a i pracy nie starczało dla wszystkich na cały rok. Od czternastego roku życia Rafał, podobnie jak jego dwóch starszych braci, dorabiał w lesie u wujka, który był drwalem. Przeciąganie dłużyc sprawiło, że jego siła fizyczna przyszła naturalnie, a praca przy wycince nauczyła go szacunku do pieniądza, ale i do natury. Matka zgodziła się na to jednak tylko pod warunkiem, że pracował po szkole. O ile jego bracia nie przykładali do edukacji większej wagi, o tyle on radził sobie świetnie. Gdy dostał się do oddalonego o kilka kilometrów technikum mechanicznego, rozwinął się również kondycyjnie, gdyż trasę tę codziennie pokonywał na rowerze. Nauczyciel wychowania fizycznego był pod takim wrażeniem jego wydolności, że kilkukrotnie próbował go namówić do rozpoczęcia treningów lekkoatletycznych, ale Rafał kategorycznie odmawiał. Nie miał potrzeby zdobywania medali. Te z międzyszkolnych zawodów nie wydawały mu się wartościowe – nie mógł za nie kupować jedzenia, więc go nie interesowały. Skupiał się na mechanice, gdyż zauważył, że to bardzo ceniony zawód, a maszyny, których używali okoliczni rolnicy, nie należały do najnowocześniejszych i dobry mechanik mógł sobie pozwolić na całkiem wygodne życie. Tak się jednak nie stało i po otrzymaniu tytułu technika, dalej pracował w lesie.
Jego kariera stróża prawa rozpoczęła się dość niespodziewanie. Któregoś dnia, wracając na swoim rowerze do domu, spotkał na drodze człowieka bezskutecznie próbującego odpalić samochód. Rafał bez zastanowienia zaproponował pomoc i ku zdziwieniu niefortunnego podróżnika, uporał się z usterką w kilkanaście minut. Nie chciał nic w zamian, co wzbudziło ciekawość u mającego wówczas pięćdziesiąt lat porucznika Morawskiego. Jak się później okazało, ów podróżnik był niegdyś policjantem, a teraz brał udział w tworzeniu nowych struktur polskich służb, w tym ABW. Gdy podczas rozmowy Rafał przyznał, że miga się od obowiązkowej służby wojskowej z obawy o zdrowie i bezpieczeństwo matki i nastoletnich sióstr, Morawski zaproponował mu pomoc w uzyskaniu etatu w policji. Opowiedział mu o warunkach, które musi spełnić, oraz obiecał, że gdyby Rafałowi udało się zrobić zaocznie licencjat, załatwi mu możliwość zdania egzaminów do znajdującej się nieco ponad sto kilometrów od jego rodzinnej miejscowości Policyjnej Szkoły Oficerskiej. Chociaż początkowo nie bardzo ten pomysł spodobał się chłopakowi, to po głębszej analizie Rafał stwierdził, że ma on same plusy. Po pierwsze, nie poszedłby do wojska, po drugie, solidna stała pensja mogłaby znacząco pomóc matce w sprawach finansowych i administracyjnych, bo ta od lat starała się o dofinansowanie na remont ich domu i choć podstawowe rzeczy, takie jak cieknący dach czy naprawa zepsutej toalety, razem z braćmi załatwili sami, o tyle na więcej po prostu nie mieli pieniędzy. Tak więc koniec końców wylądował w Szczytnie, z wynikiem egzaminów lokującym go w pierwszej dziesiątce najlepszych kadetów. Gdy już zaczął planować swoje życie jako policjant, ponownie pojawił się u niego Morawski z ofertą nie do odrzucenia. Służbowy dom w Warszawie i etat w ABW połączony z nieoprocentowanym kredytem na remont ich rodzinnego domu były dla mającego dwadzieścia sześć lat absolwenta niczym gwiazdka z nieba. Do dziś Rafał zastanawia się, jak by wyglądało jego życie, gdyby wtedy, jadąc na rowerze, nie zatrzymał się, by pomóc. Pomyślał o swoich braciach. Dwóch starszych dalej pracowało w lesie i choć byli już drwalami, ciągle musieli spędzać całe dni na ciężkiej, fizycznej pracy. Jego najmłodszy brat wziął z niego przykład i dostał etat w komendzie powiatowej.
Myśli te przypomniały mu rodzinny dom, a raczej pyszne domowe jedzenie. Według Rafała nie było na świecie restauracji, która serwowałaby lepsze potrawy niż jego mama. I choć bywały takie dni, że nie mieli pieniędzy na artykuły spożywcze, ona zawsze potrafiła wyczarować coś pysznego, chociażby z warzyw, które rosły w ich ogrodzie. Jego żołądek nie potrafił jednak odróżnić wspomnień od rzeczywistości i pułkownik Dąbrowski ocknął się wraz z kolejnym głośnym burknięciem. Z chłodni samoobsługowego sklepu wybrał interesujące go produkty i podszedł do kasy. Uregulował rachunek za jedzenie i ruszył w dalszą drogę.
Zatrzymał się po godzinie u podnóża góry, tuż przed bramą, przy której widniała żelazna tabliczka z napisem „Château de Marin”. Od razu zrobił się bardzo podejrzliwy, gdyż brama była otwarta. Znajdujące się na jej bocznych kolumnach ruchome kamery wyglądały na wyłączone. Instynkt podpowiadał mu jednoznacznie, że sprawy nie mają się dobrze. Odruchowo sięgnął pod kurtkę w poszukiwaniu broni, ale, rzecz jasna, nie była ona elementem wyposażenia urlopowego, w szczególności człowieka, który podróżuje samolotem. Teraz zaczynał żałować tego wyboru.
Wjechał na teren posesji. Wąska droga prowadziła dość stromo w górę, więc docisnął gaz i auto wyrzuciło spod kół sporą ilość przysychającego błota. Kilkaset metrów dalej krajobraz zmienił się z zalesionego w skalisty i ukazała się piękna panorama Jeziora Genewskiego. Dąbrowski nie miał jednak ochoty na podziwianie widoków, choć mimowolnie jego spojrzenie powędrowało w tamtą stronę. Na drogę wróciło w ostatniej chwili, aby uniknąć wypadnięcia z trasy. Rozpędzony czarny samochód terenowy wyjechał zza zakrętu ze znacznie większą niż bezpieczna prędkością. Ułamek sekundy dzielił go od koziołkowania stromym zboczem. Kierowca zjeżdżającego auta również nie spodziewał się przeszkody, o czym świadczyć mógł nieprzemyślany skręt w lewą stronę. Terenówka odbiła się od skały i wracając na drogę, uderzyła w pojazd Rafała, który pojawił się niespodziewanie na kursie kolizyjnym. Znacznie lżejszy ford przesunął się niebezpiecznie, a tylne koło zawisło nad urwiskiem. Rafał przytomnie dodał gazu, dziękując w duchu, że auto ma napęd na przednią oś. Wrócił na drogę i ruszył w górę. Chwilę zastanawiał się, czy nie powinien pojechać za tamtym samochodem, ale zdecydował, że najpierw musi sprawdzić, co stało się na szczycie.
Po pięciu minutach zatrzymał się na podjeździe eleganckiej rezydencji. Nie spodziewał się fajerwerków na powitanie, ale kompletna cisza, jaką zastał, nie wróżyła niczego dobrego. Wysiadł i ruszył w stronę głównego wejścia. Pałacyk wydawał mu się nieco większy, niż go zapamiętał. Za to powietrze w tym miejscu było dokładnie takie samo jak dwa lata temu. Wilgoć, dochodząca znad jeziora, i ciepło alpejskiego fenu sprawiały, że miało się poczucie niebywałej świeżości, zwłaszcza gdy przyjechało się tu z miasta, w którym smog staje się chwilami nie do zniesienia. Wszedł do środka. Stare drzwi zaskrzypiały bardzo głośno. Rozejrzał się po przestronnym holu. W małej recepcji po prawej stronie było pusto, jednak w środku ogarnęło go ciepło, więc wywnioskował, że miejsce to jest na co dzień zamieszkałe. Ruszył w stronę małej salki konferencyjnej, w której kiedyś omawiali szczegóły akcji odbijania zakładników. Pamiętał, że znajdowała się na końcu korytarza po prawej stronie i już miał wejść do środka, gdy usłyszał dzwonek telefonu. Przytłumiona melodia dochodziła z recepcji. Ruszył więc na powrót w tamtą stronę, po czym wszedł za niedużą ladę w poszukiwaniu źródła dźwięku. Na podłodze dostrzegł delikatne odbicie jasnoniebieskiego światła. Stamtąd dochodził również sygnał. Schylił się i wydobył leżący pod małą komodą telefon. Połączenie anonimowe, taki napis widniał ponad pulsującą zieloną słuchawką. Zerknął na wskaźnik zasięgu, który pokazywał jedną kreskę, po czym podszedł do wyjścia i lewą ręką pchnął drzwi, prawą jednocześnie odbierając połączenie. Nie zdążył się odezwać. Potężna eksplozja wyrzuciła jego ciało na zewnątrz niczym armatnią kulę, a przeszywająca fala gorąca oraz ogłuszający huk były ostatnim, co udało mu się zakodować.
***
Doktor Laura Weepingdoe sprawdzała dane GPS na swoim laptopie. Nerwowo zerknęła na technika instalującego nowy silnik w jej wodnym pojeździe. Seabreacher serii X był ciekawym wynalazkiem dwóch inżynierów: Nowozelandczyka Roba Innesa i Amerykanina Dana Piazzy. Ten imitujący ruchy delfina pojazd sklasyfikowany był jako półpodwodna jednostka pływająca. Fabrycznie wyposażono ją w czterosuwowy silnik Rotax ACE o pojemności tysiąca pięciuset centymetrów sześciennych. Ten turbodoładowany motor miał moc dwustu trzydziestu koni mechanicznych i pozwalał rozpędzić łódź na wodzie do osiemdziesięciu siedmiu kilometrów na godzinę, pod powierzchnią zaś do niespełna czterdziestu. Stworzony był głównie do celów rekreacyjnych, ale na własność mogli go mieć tylko nieliczni. Cena wahała się aktualnie pomiędzy osiemdziesięcioma a stoma tysiącami dolarów w zależności od modelu i wyposażenia. Dla Laury posiadanie tego cudu techniki było spełnieniem dziecięcych marzeń. Siedząc w środku, mogła poczuć się tak jak jej ukochane delfiny. Przeszklony dach umożliwiał obserwację wszystkiego, co działo się dookoła, a przede wszystkim dawał możliwość nagrywania przejazdu na kilku kamerach, co pozwalało na dokładniejszą analizę zachowania morskich ssaków.
– Hej, James! Pospiesz się! Za chwilę tu będą! Już je słychać!
Laura przekręciła potencjometr ogromnego głośnika. Nagłe dźwięki sprawiły, że mechanik przestraszył się i uderzył głową o burtę, upuszczając klucz na drewniane deski niedużego mola, okraszając tę dość komiczną sytuację głośnym, niecenzuralnym okrzykiem. Rzeczywiście odgłosy, które dotarły do jego uszu, nie należały do przyjemnych. Rozmowy pędzącego stada delfinów przypominały zmieniające się piski, skrzeki i trzaski analogowego odbiornika radiowego i nie były zbyt przyjazne ludzkiemu narządowi słuchu. Jednak dla Laury brzmiały niczym śpiew słowika o poranku. Potrafiła słyszeć i rozróżniać dużo więcej niż inni specjalizujący się w tej dziedzinie naukowcy. Mowa delfinów była od lat przedmiotem jej badań, na ten temat napisała nawet doktorat. Za swoją pracę dostała również kilka nagród i grantów, dzięki którym miała środki na kolejne zakupy sprzętu potrzebnego do lepszego poznania jej ukochanych zwierząt.
– Proszę. – Podeszła do swojego kolegi i podała mu klucz, jednocześnie wyciągając z jego ust dopiero co skręconego papierosa. – Obiecałeś z tym skończyć! – dodała z wyrzutem.
– Oddaj to! Bo inaczej nici z przejażdżki – odpowiedział jej z teksańskim akcentem James Cartwright.
– Pospiesz się, proszę.
– Chcesz je dogonić? To nie przeszkadzaj. Minuta i kończę. Mamy teraz czterdzieści koni więcej i możemy nurkować o dziesięć metrów głębiej. Zbieraj zabawki i wskakuj. Dokręcam ostatnią śrubę i możemy zaczynać.
– To się rozumie, nie mogę się doczekać! – odpowiedziała Laura i podbiegła do zaparkowanego, wypożyczonego pikapa, zabierając z niego swój plecak. Zamknęła drzwi pilotem i upewniwszy się szarpnięciem za klamkę, że centralny zamek zadziałał, pobiegła z powrotem do łodzi.
W tym czasie James zakończył swoje prace i teraz wycierał ubrudzone smarem ręce w papierowe ręczniki. Zebrał narzędzia do torby, którą wrzucił następnie do małego bagażnika ich superłodzi. Doktor Weepingdoe przełączyła obraz w swoim laptopie i wpisała krótką notatkę: „Maroko, 5 maja 2018, godzina 10.47. Test fal akustycznych wydawanych przez obserwowane stado podczas cyklicznego święta ryb mieszkańców El Ouatia”. Wpięła komputer do zamontowanego w kokpicie gniazda i zabezpieczyła go specjalnymi zatrzaskami. Upewniła się, że wszystkie radary, sonary i sondy pracują. Łódź była dwuosobowa. Sportowe fotele ustawione zostały jeden za drugim, a wnętrze przypominało to, jakie można zobaczyć w wojskowych myśliwcach. Kierownicę zastępowały dwa joysticki, a w środku było pełno różnego rodzaju wskaźników. Model, którym pływali, wykonano na specjalne zamówienie, podobnie jak część sprzętu. Dziś testować mieli nowy wynalazek japońskich naukowców, służący do odczytu fal, których delfiny używają do echolokacji. Obsługa rejestratorów należała do osoby siedzącej z tyłu i tam kobieta wrzuciła swój plecak. James wskoczył na fotel z przodu i włączył zapłon, rozpoczynając procedurę testującą poprawne działanie nowego silnika. Wszystkie odczyty były w normie, więc odpalił motor, pozostawił go na wolnych obrotach, wyskoczył na molo i zapalił papierosa.
– Będziesz zadowolona, mój wujek to najlepszy tuner w Ameryce. Ten silnik będzie miał ze trzysta koni mechanicznych, chodzi jak marzenie! – zawołał do ciągle majstrującej przy sonarach Laury.
Dziewczyna wyskoczyła na molo, ale nie odezwała się, tylko wskazała przyjacielowi na telefon, który właśnie wibrował.
– Halo? – odezwała się, odchodząc na bok, by warkot silnika nie zagłuszał jej słów.
– Witam cię, Łaniu.
– Tata? Co się stało? – zapytała zdenerwowana. Wiedziała, że ojciec nie używa żadnych urządzeń elektronicznych, jeżeli sytuacja nie jest wyjątkowa.
– Znowu miała tę wizję. Uważaj na siebie. Chcę, żebyś wróciła do domu.
– Tato, jestem w Afryce, tu nie ma niedźwiedzi polarnych, nic mi nie grozi. Babcia ma wizje, od kiedy się urodziłam, a ja skończyłam już trzydzieści pięć lat! Co się dzieje? Czy ty przypadkiem nie przyjmujesz dzisiaj gości z Europy? Chyba nie zacząłeś znów popijać, tato?
– Pamiętam, już tu są i dlatego dzwonię.
– Tato, ja naprawdę nie mam czasu. Za chwilę zaczynamy pomiary, zadzwonię do ciebie wieczorem. To znaczy u mnie wieczorem, u ciebie to będzie po obiedzie. Wszystko mi opowiesz. Kocham cię!
– Wracaj do domu pierwszym samolotem… – Połączenie zostało przerwane.
– Dobra, zbieramy się – powiedziała, wskakując do łodzi, i nałożyła na uszy słuchawki.
– Tak jest, proszę pani.
James przydeptał niedopałek i wskoczył na fotel z przodu. Zamknęli panoramiczny dach i powoli odpłynęli od przystani. Na oddalonej o niespełna kilometr plaży gromadziła się miejscowa ludność. Zawsze o tej porze roku dochodziło do przedziwnego wydarzenia. Rybacy wyposażeni w sieci wchodzili do wody i łowili olbrzymie ilości ryb. Wierzyli, że to ich bogowie przysyłają im delfiny, które niczym kowboje na dzikim zachodzie zaganiały tysiące okazów prosto w ich sieci. Dla Laury wyjaśnienie tego zjawiska było znacznie bardziej przyziemne. Według jej wiedzy delfiny wysyłały fale dźwiękowe, które powodowały, że ogłupiałe ryby, uciekając, traciły swój naturalny instynkt i wypływały prosto na płycizny, ku radości miejscowej ludności.
– Kto to dzwonił? Wydajesz się zmartwiona. – Usłyszała w słuchawkach głos współpracownika.
– Co mówisz? A… nie… tylko tata się martwi. Nic takiego, moja babcia miała znowu te swoje wizje.
– Pamiętam, mówiłaś mi… Rozszarpie cię grizli.
– Nie grizli, tylko biały niedźwiedź, i nie mnie, tylko moje serce. Dlatego właśnie zajmuję się delfinami z dala od strefy polarnej.
– Ach, te wasze indiańskie zabobony! Całe szczęście, że nie mamy tu żadnych miśków.
– Nie śmiej się! Moja mama zginęła dokładnie tak, jak przepowiedziała babcia.
– Przepraszam, nie chciałem…
– Wiem, bierzmy się do pracy! Są na czternastej, pędzi około sześćdziesiąt pięć sztuk. Mam nadzieję, że mój ukochany jest z nimi. Musimy go dziś złapać i zamontować mu nadajnik.
– Dobra, zaparkujemy tutaj i nagramy, co się da. Po drugiej stronie mamy boję z sonarami, która nagra wszystko, co kierunkowe z tamtej strony.
– Świetnie! Włączam kamery – trzy, dwa, jeden, akcja!
Na ekranie monitora wyświetlającego odczyt z sonaru ukazało się kilkadziesiąt obiektów ułożonych w trójkąt rozwartokątny. Delfiny wyskakiwały co chwila w górę, wydając przy tym charakterystyczne gwizdy, a Laura wsłuchiwała się w te odgłosy i obserwowała całą sytuację, wciąż nie mogąc wyjść z podziwu, jak bardzo zorganizowaną społecznością są te ssaki. Ustawione w szyku za pomocą echolokacji przekazywały sobie informacje o położeniu ryb, w rezultacie czego ich pole widzenia obejmowało olbrzymią powierzchnię. Efekt ten można porównać do tworzenia wielkiego zdjęcia panoramicznego, z tą różnicą, że powstawał on osobno w wyobraźni każdego z członków stada. Tymczasem na plaży stali wiwatujący ludzie. Wszystkie sieci były pełne i rybacy mozolnie wyciągali je na piaszczystą plażę. Delfiny zdawały się świetnie bawić, a przy tym najadły się chyba do syta, bo zaczęły się popisywać, prezentując całą gamę ekwilibrystycznych wyskoków.
Na tę chwilę czekała Laura. Dała znak Jamesowi, aby wyłączył silnik i otworzył dach. Byli dwieście metrów od stada. Dziewczyna uznała, że to odpowiednia odległość, aby spróbować zwabić do siebie Zieloną Płetwę. Był to samiec dominujący, który przejął przodownictwo nad tym stadem. Jego poprzednik miał nadajnik GPS, dzięki któremu mogła śledzić poczynania grupy, jednak nowy przywódca, pomimo kilku prób, nie dawał się podejść. Imię wymyśliła mu dawno temu, gdy była małą dziewczynką i przyglądała się pracy swojej mamy, profesor oceanografii, która zajmowała się tą samą grupą. Mały wtedy delfin wyróżniał się wśród innych kolorem płetwy grzbietowej i choć z czasem ta znacznie pociemniała, Laura nie miała problemów, by go rozpoznać. Jednak nigdy nie udało jej się go złapać. Tym razem miało być inaczej, tym razem miała bowiem w swoich rękach potężną broń. Udało jej się wyodrębnić gwizd, który prawdopodobnie był jego imieniem. Z dotychczasowych badań jasno wynikało, że każdy delfin ma własne imię, którego brzmienie jest niepowtarzalne. Wyodrębniła ten dźwięk, gdy prowadziła badania grupy dwa lata temu w Zatoce Meksykańskiej. Ponieważ stado to przemieszczało się zawsze tą samą trasą, znała ich łowiska i miejsca odpoczynku, ale wciąż brakowało jej wielu danych.
Włączyła megafon podłączony do wzmacniacza fal akustycznych, a na komputerze uruchomiła plik z nagraną sekwencją gwizdów. Zielona Płetwa był w powietrzu, gdy dotarły do niego fale dźwiękowe. Spadając, uderzył tylną płetwą w taflę wody, po czym zanurkował na chwilę. Następnie wyłonił się i stanął w pozycji pionowej, wyraźnie nasłuchując nieoczekiwanych dźwięków. Laura powtórzyła sekwencję i powiedziała do siebie:
– No chodź, kochany, nie zrobię ci krzywdy.
Delfin obrócił się w stronę pozostałych i wydał serię gwizdów. Kilka osobników zatrzymało się i popłynęło w jego stronę. Przywódca jednak wyrzucił z siebie kolejne dźwięki, które musiały być instrukcjami, bo delfiny zmieniły zamiary w połowie drogi. Zielona Płetwa zbliżył się na odległość pięćdziesięciu metrów od łodzi. Nieufnie, ale z ogromnym zaciekawieniem, przyglądał się nieznajomym. Kolejne gwizdy sprawiły, że podpłynął na tyle blisko, że Laura wyłączyła megafon.
– Widzę, że masz posłuch, maleńki. Chodź, mam dla ciebie świeże rybki. – Kobieta wstała i rzuciła najdalej, jak tylko potrafiła, dużego labraksa. Delfin najwyraźniej nie był głodny lub odległość była jeszcze zbyt duża. Widząc to, James uruchomił małą pompę wodną, która służyła do nurkowania i wykonywania ewolucji zbliżonych do tych, które przed chwilą prezentowały delfiny. Przy wyłączonych silnikach pozwalało to na dyskretne dryfowanie w wybranym kierunku. Łódź zbliżyła się do Zielonej Płetwy o kolejne kilka metrów. Następne gwizdy, które wydobyły się z głośnika, znów pobudziły delfina, jednak wydawał się on coraz bardziej zdenerwowany. Doktor Weepingdoe rzuciła jeszcze jedną rybę, która tym razem plusnęła tuż koło celu.
– No, jedz, to ja, Laura. Na pewno mnie pamiętasz. Twój tata mnie bardzo lubił.
Płetwa zanurkował i po chwili wynurzył się, ewidentnie kończąc konsumpcję ryby.
– I co, smakuje? Chodź, mam tego więcej!
Wrzuciła kolejne sztuki i wydawało się, że delfin chwycił przynętę. Wyskoczył do góry i ukazał się w całej okazałości. Był dużo większy, niż się spodziewała. Tursiops truncatus, czyli butlonos zwyczajny, może urosnąć do czterech metrów, a jego waga dochodzi do pół tony i taki mniej więcej ciężar wpadł właśnie do wody, rozpryskując ją na kilka metrów. Doktor Weepingdoe była zachwycona tym widokiem. Upewniła się, że kamery działają prawidłowo, po czym chwyciła w ręce nadajnik GPS, zrzuciła bluzę, którą miała przewieszoną na ramionach, i wskoczyła w toń. James nie zdążył zareagować.
– Czy ty zwariowałaś! Wracaj natychmiast! – zawołał, gdy wynurzyła się spod błękitnej tafli.
– Nic mi nie będzie! – odpowiedziała i popłynęła w stronę delfina.