49,99 zł
SZCZERY DO BÓLU REPORTAŻ O LEGENDACH SPORTU
Dla większości z nas sport to hobby, dla niektórych – sens życia. Ceniony amerykański dziennikarz sportowy bierze na warsztat autentyczne historie tych drugich – prawdziwych mistrzów.
Michael Jordan, Muhammad Ali, Tiger Woods, Lionel Messi – to tylko wybrani spośród znanych sportowców i trenerów, których losy przybliża nam Thompson. Każdy z nich posiadał wyjątkowy talent oraz marzenie, aby zostać legendą, dla którego niejednokrotnie był gotowy położyć wszystko na szali. Tylko jaką cenę płaci się za bycie wielkim?
Cena naszych marzeń to znacznie więcej niż doskonały reportaż sportowy – to świadectwo poświęcenia i podróż w czasie do najważniejszych momentów na światowych ringach i boiskach. To cała prawda o bezwzględnym świecie sportu.
BŁYSKAWICZNY BESTSELLER „NEW YORK TIMESA”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 555
Data ważności licencji: 11/18/2026
Wright Thompson jest starszym redaktorem miesięcznika „ESPN The Magazine”. Mieszka w Oxfordzie w stanie Missisipi z żoną Sonią i córką Wallace.
Dla Wallace, Soni i Mamy
Zeszłego wieczora pojechaliśmy z żoną na kolację do klubu w Moon Lake. Lato dopiero się zaczynało, rosnąca w rzędach bawełna była jeszcze drobna i delikatna. Przez uchylone okna do wnętrza samochodu wpadał zapach rzeki. Ktoś, kto wiedział, gdzie spojrzeć, mógł dostrzec skryte w cieniu ruiny kasyna, które opisał swego czasu Tennessee Williams. Przyjechaliśmy na kilka dni do delty Missisipi, żeby odpocząć i aby nasze nowo narodzone dziecko mogło poznać babcię. Miasteczko, z którego pochodzę, nosi nazwę Clarksdale – leży na styku autostrad numer sześćdziesiąt jeden i czterdzieści dziewięć, a zamieszkuje je społeczność farmerów. Jeśli ktoś o nim słyszał, to pewnie dlatego, że Clarksdale uchodzi za kolebkę bluesa Delty – opartych na dwunastu taktach hipnotycznych pieśni o bólu i radości, które śpiewano na okolicznych plantacjach. Ta muzyka za każdym razem przenosi mnie w rodzinne strony. Uwielbiam przejeżdżać przez Deltę, równie płaską, jak Montana jest strzelista, zwłaszcza tuż przed zapadnięciem zmroku. Nabrzmiałe słońce wisi wówczas nisko nad horyzontem, zatapiając pola, rozpadające się rudery i wyblakłe posiadłości w olśniewającym złotym blasku. Wygląda to tak, jakby wszystko naokoło zostało nasączone olejem i miało lada chwila stanąć w płomieniach.
Skąpani w złotej poświacie jechaliśmy więc do Moon Lake – Friars Point Road prowadziła nas ku autostradzie krajowej numer jeden, która ciągnie się wzdłuż rzeki Missisipi. Minęliśmy prężną niegdyś plantację Kinga i Andersona, rozdartą przez podziały spadkowe, czas, chciwość, ceny bawełny i podatki od nieruchomości. Po tamtym świecie pozostała już tylko muzyka. Za każdym razem gdy ktoś słucha bluesa Delty, obcuje z marzeniami z tamtych czasów i ceną, jaką trzeba było za nie zapłacić.
Przyjechaliśmy do Clarksdale, bo gdy jestem wymęczony albo przybity, tylko pobyt w domu rodzinnym jest w stanie postawić mnie na nogi. Miałem za sobą intensywny okres: narodziny pierwszego dziecka, podróże do Japonii, Włoch i Indii, a potem znów do Włoch, Paryża, Londynu, Manchesteru – nie wspominając już o wyprawach w tę i we w tę w obrębie Stanów. Od kilku miesięcy byłem bez przerwy w trasie, a właściwie – jeśli spojrzeć na to inaczej – spędziłem w ten sposób aż dwadzieścia lat. Moja żona Sonia obstaje przy tej drugiej wersji. Gdy po raz pierwszy opuściłem rodzinne miasto, chciałem zobaczyć świat – cały – i udało mi się znaleźć pracę, która mi to umożliwiła: widziałem zarówno pogrążone w półmroku kluby bilardowe w Argentynie czy wysuniętą bazę operacyjną w Iraku, jak i wojnę domową w Kenii. Moje marzenie się ziściło: dotarłem niemal wszędzie, gdzie ludzie uprawiają i oglądają sport; wszędzie, gdzie uderzana ręką czy nogą piłka daje poczucie wolności; wszędzie, gdzie złożone, plemienne wyobrażenia o tym, czym są dom i rodzina, mają odniesienie do wydarzeń sportowych z udziałem nieznajomych. Czasem pojedyncze sprawozdania sprawiają wrażenie spalin produkowanych przez silnik, którym są niekończące się, wszechogarniające poszukiwania. Jakiś nienasycony głód popycha mnie do ścigania jednej rzeczy za drugą – ale czym on właściwie jest? Doszedłem do wniosku, że ta przedmowa to idealna okazja do przyjrzenia się samemu sobie i temu, jak doszło do powstania zebranej tutaj kolekcji tekstów, a także ustalenia, czego można się nauczyć z lektury felietonów sportowych.
Zastanawiałem się, w jaki sposób podsumować historie, które znaczą dla mnie więcej, niż potrafię wyjaśnić bez poczucia zażenowania. Gdy rozmawiałem o tym z Sonią, usłyszałem od niej coś, czego nigdy wcześniej nie powiedziała. Wyznała, że nieraz czuje się jak trenerka opiekująca się bokserem w narożniku ringu. W przerwach między moimi wyjazdami reporterskimi jej zadaniem było wyciszenie mnie, napojenie wodą oraz pospieszne opatrzenie ran i sińców, żebym mógł w jak najlepszym stanie i jak najszybciej wrócić do walki. Dla mnie tytuł tej książki – zapożyczony z piosenki grupy Drive-By Truckers – stanowił tkankę łączącą ludzi i miejsca, o których miałem okazję pisać. Tak często się przecież zdarzało, że wpełzałem w życie mężczyzn i kobiet, którzy pragnęli być kimś innym, marzyli o innej przyszłości – i płacili za to cenę. Zdaniem Soni jednak ten tytuł mówił o mnie.
Pamiętam, jak po raz pierwszy czytałem list Gary’ego Smitha z Rezerwatu Pine Ridge – przypowieść o władzy i o tym, w jaki sposób sport pozwala się wyrwać z jej jarzma, moment, gdy odkryłem poświęcony Bobby’emu Knightowi tekst Franka Deforda, który z czasem zyskał tylko na trafności, oraz chwilę, gdy czytając artykuł Charlesa P. Pierce’a o Tigerze Woodsie, zrozumiałem, jak ważne jest stawienie czoła mitom, by móc odkryć prawdę. Naturę ambicji, także mojej własnej, pojąłem po lekturze dzieła Richarda Bena Cramera poświęconego Tedowi Williamsowi, a nakreślona przez Gaya Talesego sylwetka Joe DiMaggia pokazała mi ulotność sławy – ulgę, którą przynosi ona uganiającym się za nią osobom, a zarazem cierpienie, jakiego nie jest w stanie uśmierzyć. Ludziom, którzy piszą w ten sposób o sporcie – a jest ich coraz mniej – nie zależy na stworzeniu językowej symfonii na miarę powieści ani przypominającej jazzową improwizację poezji, lecz na dosadnej, pozbawionej polotu mięsistości bluesowego riffu.
Jeśli miałbym sprecyzować zasadę, według której zorganizowana jest ta książka, brzmiałaby ona pewnie tak: felieton sportowy to pomniejsza, lecz nieodzowna forma amerykańskiej sztuki. Drażni mnie, gdy ludzie nie zadają sobie trudu poznania kanonu lub ignorują kwestie etyki, ambicji i ciężkiej pracy. Jestem to przecież winien swoim poprzednikom oraz tej wersji samego siebie, która chciała być dobra w tym fachu. Nigdy nie dopuszczałem myśli, że mógłbym znieważyć ich, siebie czy tę formę literacką. Może o to właśnie chodziło Soni, gdy opisała koszty mojej obsesji i swoją nadzieję, że nauczę się czegoś o sobie samym od tych wszystkich krótkowzrocznych, pełnych determinacji ludzi, o których piszę od dwóch dekad.
Pat Riley pokazuje, jak daleko i szybko człowiek potrafi uciekać przed własną przeszłością, Tiger Woods jest zaś żywym dowodem na to, jak groźne może być łączenie życia prywatnego i publicznego, gdy nieuniknione jest to, że zaczną się one nawzajem pożerać. Raz za razem mamy do czynienia z przykładami altruistycznie i egoistycznie nastawionych ojców. Od Michaela Jordana możemy się nauczyć, jakie korzyści i szkody płyną z przemiany na pierwsze czterdzieści lat życia w niepokonaną maszynę do zwycięstw, kompletnie niedostosowaną do wymogów kolejnych czterech dekad. Uniwersalna prawda jest następująca: środki zastosowane do osiągnięcia wielkości często uniemożliwiają potem cieszenie się sukcesem. Ted Williams i jego rodzina dowodzą, że cierpienie może się stać schedą przekazywaną z pokolenia na pokolenie – w idealistycznym portrecie bejsbolisty jego autor Richard Ben Cramer skupił się na metaforycznym kamieniu, pomijając temat fal, które powstały, gdy ten wpadł do jeziora. Dowiadujemy się także, że Dan Gable wykorzystywał ból jako paliwo napędowe, z czasem jednak stracił zdolność do oddzielania go od codziennego życia. Czytamy o tych legendach sportu i niekiedy jesteśmy w stanie dostrzec w nich, choćby przelotnie, samych siebie.
Miłością do mojego fachu zapałałem po raz pierwszy na studiach na Uniwersytecie Missouri, gdzie grupowo oddawaliśmy się debatom, marzeniom i rozmyślaniom na temat początków uwielbianych przez nas historii. Potrzeba posiadania konkretnego rzemiosła zrodziła się jednak dużo wcześniej, pośród ulic widocznych za oknem kawiarni przy Yazoo Avenue, gdzie siedziałem dzień po wizycie w Moon Lake, położonej cztery przecznice od domu mojego dzieciństwa.
Wiele z tych opowieści dotyczy zrozumienia prawdziwego świata skrytego za pewną fasadą. Niektóre z nich pomagają rozszyfrować znaczenie tego, co uważamy za dom. Część jest o ludziach, którzy miejsce urodzenia noszą w sercu, mimo że bez skutku próbują od niego uciec – równie dobrze mogliby próbować wymknąć się grawitacji. Są tu też historie osób, które zdobyły to, czego chciały, i dopiero teraz zdają sobie sprawę, co musiały oddać w zamian. Moje głębokie, nieprzerwane zainteresowanie tymi kwestiami ma źródło właśnie w Clarksdale w stanie Missisipi.
Tematy, do których powracam raz za razem, poruszyłem po raz pierwszy już w młodości, starając się pogodzić piękno i nierówności widoczne w miejscu uważanym przeze mnie za dom. W Clarksdale wzniosłe idee, z reguły spotykane na zajęciach z filozofii lub na kartach podręczników do historii, towarzyszyły codziennemu życiu. Dorastając, człowiek uczył się albo ignorować tę dychotomię, albo dostrzegać ją na każdym kroku – polować na nią – bez względu na przeszkody wznoszone w celu jej ukrycia. Pragnienie, by zostać dziennikarzem, zrodziło się zatem z chęci dostrzegania świata takiego, jaki jest naprawdę, a nie takiego, jaki chciało go ukazać wiele osób kierujących się własnym interesem. Było dla mnie jasne, że ludzie chronią samych siebie, tworząc na swój temat różne historie. Ta skłonność do dziś mnie fascynuje. Najciekawszy w ludziach jest kontrast między tym, jak postrzegają samych siebie, a tym, jak widzą ich inni. Świadomość tę zyskałem już w Clarksdale. Ciekawie jest spoglądać na minione dwie dekady przez ten pryzmat, siedząc w kawiarni naprzeciwko byłej siedziby „The Clarksdale Press Register”, gdzie kiedyś pracowałem.
W odległości czterech przecznic w stronę Desoto Avenue stoi budynek, w którym mieściła się kancelaria adwokacka mojego ojca. Spędzałem tam wiele godzin, korzystając z materiałów biurowych, by wysyłać egzemplarze „Sports Illustrated” słynnym sportowcom z okładek pisma z prośbą o autograf. Zakończona śmiercią choroba ojca wywołała we mnie pustkę, która stała się dla mnie źródłem ambicji i napędu zawodowego. W moich tekstach można znaleźć wiele opowieści o ojcach i synach – nie ulega wątpliwości, że większość z nich stanowi zabarwioną egoizmem próbę wykorzystania własnej pracy do zadania sobie tych samych pytań, które zadawałem ludziom w trakcie wywiadów przeprowadzanych za pieniądze. Przez wiele lat pragnąłem odnosić sukcesy, które zadowoliłyby nas obu. Dopiero po narodzinach mojej córki Wallace zrozumiałem, że ze śmierci ojca wyciągnąłem niewłaściwą lekcję. Przez całe życie słuchałem jego opowieści o tym, czym będą się zajmować z mamą i w jaki sposób będą dzielić życie, gdy ojciec dotrze w końcu do zawodowej mety. Zmarł, zanim zdążył zrealizować te plany, i teraz już wiem, że sukces oznacza nie tylko osiągnięcie celów, lecz także rozkoszowanie się rezultatami – jedno bez drugiego nic nie znaczy. Jakiś czas temu wybrałem się na pogrzeb legendarnego dziennikarza sportowego Williama Nacka. Słuchając, jak jego dzieci ciepło wspominają spędzane z ojcem wakacje, jego miłość do całej rodziny i zamiłowanie do gotowania dla nich obfitych posiłków, zdałem sobie sprawę, że praca była dla Nacka środkiem do osiągnięcia celu, a nie celem samym w sobie.
Oparłem swoją karierę na zgłębianiu kwestii, które fascynowały mnie od dzieciństwa. Studenci często pytają mnie, jak odnieść sukces w tej branży, a ja udzielam wielu różnych odpowiedzi – niektóre dotyczą samego pisania, inne etyki pracy – w rzeczywistości chodzi jednak o to, by wyzwolić w sobie ciekawość i jej nie utracić. Trzeba umieć zachwycić się ludźmi i miejscami, a potem przekazywać ten zachwyt w coraz bardziej zaraźliwy i wierny sposób. Moja mama uważała, że ten zbiór felietonów powinien nosić tytuł Świat widziany własnymi oczami. Brzmi to dość pompatycznie, lecz teraz już widzę, jak bardzo miała rację. Dorastałem w miejscu innym niż wszystkie, szczycącym się własną muzyką, kuchnią i historią, w miejscu, w którym obowiązywała zasada „jak trwoga, to do Boga”, gdzie ludzi byli zdolni do przejawów zarówno ogromnej dobroci, jak i skrajnego okrucieństwa – czasem dotyczyło to nawet tej samej osoby. Pracując na polach bawełny dla Cliffa Heatona i Freddiego Gordona, uczyłem się równie dużo, co siedząc w szkolnej ławce. Wszystkie powodzenia, które spotkały mnie w życiu zawodowym, mają źródło w Missisipi, w małym miasteczku, które do dziś uważam za dom.
Dostałem niedawno mail od Delta Air Lines z informacją, że przeleciałem już w sumie milion mil samolotami tej linii lotniczej. Jestem pewny, że firma chciała mi w ten sposób pogratulować, ja jednak doszukałem się w tej wiadomości sugestii kosztów, o których wspomniała Sonia tamtego wieczora w Moon Lake. Czytam ostatnio dużo książek Thomasa Mertona. Dochodzę do wniosku, że celem przyglądania się innym ludziom – czy to w formie felietonu sportowego, czy powieści, piosenki lub filmu – jest uporządkowanie własnych myśli i stworzenie dla nich ramy, która pozwoli nam lepiej zrozumieć samych siebie. W Moon Lake obiecałem Soni, że będę podsycał ciekawość i determinację, które pozwoliły mi opisać te historie, starając się jednocześnie pozbyć lęków, niepewności i chorobliwej ambicji, jakie kierowały mną w wieku młodzieńczym.
Mam nadzieję, że ta przedmowa odegra nie tylko rolę wstępu do książki, lecz także publicznej deklaracji, że będę się uczył na błędach opisywanych przeze mnie osób. Żonie obiecałem, że w dalszym ciągu będę podążał za marzeniami z dzieciństwa, uważając jednak, by nie zejść z właściwej ścieżki. W tej książce jest zarazem zawarte i niezawarte całe moje życie. Moja córeczka ma obecnie dwadzieścia tygodni. Żona znosi moje ciągłe wyjazdy oraz poszukiwania i kocha mnie jak zawsze. Przyjaciele rozumieją, co wyciąga mnie w trasy, a także co coraz silniej przyciąga mnie do domu. Przede mną ciągle są historie do opowiedzenia, światy do odkrycia i drogi do przejechania o zachodzie słońca. Moje życie jutro zacznie się od nowa, a pojutrze tak samo. Być może w tej chwili czyta to jakiś student lub studentka, osoba młoda i przepełniona ambicją, gotowa zapłacić dowolną cenę za spełnienie marzeń. Tymczasem złociste słońce wisi nisko nad horyzontem. Pola rozpościerają się po obu stronach szosy. Wszędzie dookoła widzę koleiny, zakola rzeczne, starorzecza, jeziora, bagna i moczary, kościoły z białych desek, piwiarnie i to wściekle rozpalone słońce, pozbawione wieku, ciężaru, powietrza – uniwersalne i nieskończone. Widzę drogę, która prowadzi hen, w świat, i z powrotem, do domu.
Wright Thompson
lipiec 2018
Pięćdziesięcioletni koszykarz nie przestaje wypatrywać życiowych szans.
CHARLOTTE, KAROLINA PÓŁNOCNA. Pięć tygodni przed swoimi pięćdziesiątymi urodzinami Michael Jordan siedzi za biurkiem, patrząc przez okno na piętrowy parking w centrum Charlotte. Leżąca na blacie komórka zaczyna wibrować, zwiastując potencjalne umowy handlowe i propozycje ligowe dotyczące umieszczenia reklam na koszulkach. Rywal chce sprzątnąć Michaelowi sprzed nosa czołowych graczy, w zamian nie dając mu nic. Jordan cały się najeża. W dłoni dzierży kubańskie cygaro. Najwyraźniej palenie jest tu dozwolone.
– A co, do cholery, przecież budynek należy do mnie – wyjaśnia ze śmiechem.
Po powrocie do biura z wakacji na wynajętym, niemal pięćdziesięciometrowym jachcie o nazwie „Mister Terrible” rozluźnienie szybko zaczyna go opuszczać. Czuje się wciągany w głąb samego siebie przez swoje najcenniejsze i zarazem najbardziej niszczycielskie cechy charakteru. Przez głowę przemykają mu zniewagi zżerające go od środka: najgorszy rekord w historii, nie potrafi stworzyć drużyny, wielki nieobecny. Jordan czyta to, co się o nim pisze, w formie wycinków prasowych zbieranych przez jego pracowników. Wie, co ludzie gadają. Musi to wiedzieć. Gdy przebywa się w towarzystwie Jordana, czuje się buzujące w nim emocje, jakby gracz o ksywce „Air Jordan” ciągle wiercił się w jego wnętrzu, starając się wyrwać. Bycie uwięzionym w niekończącej się walce z widmem samego siebie z przeszłości musi być dziwnym uczuciem.
Z cygara unosi się kręta smużka dymu. Michael ma na sobie eleganckie spodnie i białą koszulę z dyskretnym białym monogramem na mankiecie. Przy pasku nosi plakietkę identyfikacyjną z własnym imieniem i nazwiskiem – w razie gdyby ktoś nie rozpoznał właściciela borykającej się z trudnościami firmy, który w przeszłym życiu był wzorem dla całego pokolenia. Każdy, kto dorastał w latach osiemdziesiątych lub dziewięćdziesiątych, zadrży na myśl, że Michaelowi Jordanowi stuknęła już pięćdziesiątka. Gdzie się podziały te wszystkie lata? Sam Jordan ledwo jest w stanie w to uwierzyć, z trudem przyznaje się sam przed sobą, w jakim jest wieku. Dziś jednak jest w nastroju na wyznania, na jego twarzy widnieje zaś półuśmiech towarzyszący rozważaniom na temat tego, jak wiele może mi powiedzieć.
– Zawsze myślałem, że umrę młodo – mówi, pochylając się do przodu, żeby zastukać kłykciami o ciemny blat drogiego biurka.
Utrzymywał to przekonanie w sekrecie przed większością ludzi. Fatalistyczna obsesja nie pasowała do wizerunku publicznego, no i trąciła pewnym dziwactwem. Matka się wściekała, gdy próbował z nią o tym rozmawiać. A on po prostu nie potrafił sobie wyobrazić starości. Był zbyt silny, zbyt młody i śmierć wydawała mu się bardziej prawdopodobna niż powolna utrata sprawności. Wszechświat mógł go wchłonąć, ale nie pozwoliłby mu przecież znosić poczucia utraty i porażki wywołanego procesami starzenia. Mógł go wykończyć tragiczny wypadek, ale nie coś tak banalnego jak kruche kolana czy słabnący wzrok.
Wieczorem stoi w kuchni, spoglądając zmrużonymi oczami na telewizor na drugim końcu loftu. Przyłapuje go na tym jego przyjaciel Quinn Buckner.
– Potrzebne ci okulary – stwierdza.
– Dobrze widzę – odpowiada Jordan.
– Nie ściemniaj – ucina Buckner. – Wyraźnie się męczysz.
– Dobrze widzę – upiera się Jordan.
Telewizor jest wbudowany w nowoczesny kominek z kamienia w przestrzennym apartamencie w centrum, którego liczne okna wychodzą na South Tryon Street. Na stoliku stoi otwarta butelka merlot Pahlmeyera. Buckner, były rozgrywający NBA z okolic Chicago i komentator drużyny Pacers, przyjechał do miasta na nadchodzący mecz. Rozmawiają o urodzinach Jordana i zmianach w jego życiu, które się ze sobą zbiegły. Jordan czuje, że stoi na progu czegoś nowego. Wyniósł się z Chicago i za trzy tygodnie wprowadza się do nowego domu na Florydzie. Jest zaręczony. Zaczyna sobie w końcu radzić z ceną, jaką zapłacił za skłonność do rywalizacji, zadaje sobie trudne pytania. Z czym powinien się pożegnać? Czego powinien wyglądać z nadzieją? Przyłapanie Jordana w momencie zadumy przypomina natknięcie się w lesie na puszczyka plamistego, ale tak właśnie wygląda prawda – legenda oddaje się autorefleksji. Jego narzeczona Yvette Prieto śmieje się z koleżanką Laurą, stojąc przy wyspie kuchennej. Jordan ponownie zapala cygaro. Ciągle mu gaśnie.
– Jakkolwiek patrzeć, jeszcze kawał życia przed tobą – zagaja Buckner.
Na chwilę zapada cisza.
– No, ale kurde – brnie dalej. – Pięć dyszek.
Kręci głową z niedowierzaniem.
– Możesz w to uwierzyć? – pyta cicho Jordan, jakby mówił do samego siebie.
Dzień wcześniej, jak wiele razy przedtem, Jordan przyleciał do Charlotte z Chicago. Ten lot różnił się jednak od poprzednich. Gdy odrzutowiec Gulfstream IV – pomalowany tak, by przypominał but do koszykówki – wystartował i skierował się na południe, jego właściciel po raz pierwszy od roku 1984 nie był już mieszkańcem Chicago. Ostatnie miesiące wypełniło gorączkowe pakowanie polegające na upychaniu pierwszej połowy życia Michaela w pudłach. Przez pięćdziesiąt lat dane mu było doświadczać wielu różnych emocji: nadziei i gniewu, rozczarowania, radości i rozpaczy. Ostatnio jednak pojawiło się nowe uczucie, które zdegustowałoby trzydziestoletniego Jordana: nostalgia.
W rzeczywistości całe to pakowanie i katalogowanie rozpoczęło się już kilka lat wcześniej, po rozwodzie. Pewnego wieczora Jordan siedział na podłodze swojej posiadłości na przedmieściach Chicago w towarzystwie Estee Portnoy. To ona zarządza jego działalnością biznesową, a od rozwodu także większą częścią życia osobistego – jest jego prawą ręką. Była pierwsza w nocy. Pewien sejf zabił im ćwieka. Jordan nie zaglądał do niego od lat i nie mógł sobie przypomnieć szyfru. Rzucił wszystko i skupił się tylko na tym problemie. Po dziesięciu bezowocnych próbach sejf wszedłby w tryb bezpieczeństwa i trzeba by go było wysadzić w powietrze. Cyfry zazwyczaj stosowane przez Jordana nie działały. Aż dziewięć różnych kombinacji okazało się chybionych, została tylko jedna próba. Jordan się skoncentrował. Uznał, że musi chodzić o datę jego urodzin – siedemnastego lutego – i stary numer zawodnika. Wybrał sześć cyfr: 9, 2, 1, 7, 4, 5. Klik. Drzwiczki się uchyliły, sięgnął do środka i odkrył tam swój złoty medal z igrzysk olimpijskich z 1984 roku. Tylko że nie był już złoty. Zrobił się zaśniedziały, jakiś inny – przemienił się w nudną, wyblakłą wersję samego siebie.
Przypomniało mu się, jak się wtedy czuł.
– To było takie nieskalane uczucie, jeśli mogę tak powiedzieć – tłumaczył później. – W 1984 potrafiłem jeszcze marzyć…
W trakcie olimpiady prowadził pertraktacje z koncernem Nike dotyczące pierwszego kontraktu na promowanie butów swoim nazwiskiem. Wymieniał się przypinkami z innymi sportowcami. Osiem lat później, gdy był już najsłynniejszym człowiekiem świata, a Dream Team musiał nocować poza wioską olimpijską, czuł się zawiedziony, że przez tę segregację nie mógł się znów wymieniać przypinkami.
Jordan znalazł niepasującą już parę starych spodenek i pierwszy model butów Air Jordan. W przestronnej szafie na produkty Nike’a naliczył prawie pięć tysięcy pudełek na buty, których część oznaczył jako warte zachowania, a inne jako prezenty dla znajomych. Był tam też jego strój członka reprezentacji USA. Pewna pracownica znalazła listy, które pisał do rodziców jako student college’u w Karolinie Północnej – gdy je przeglądała, uderzyło ją, jak bardzo normalny się w nich wydawał. Mimo że tak wiele osiągnął od tamtego czasu, tamtej osoby nie można już było odzyskać. Chłopak piszący owe listy nie został jeszcze zahartowany presją wywołaną przez bogactwo i sławę. Rodzicom opisywał swoje stopnie, treningi i jedzenie podawane w stołówce. Zawsze brakowało mu pieniędzy. Któryś z listów kończył się postscriptum: „Przyślijcie, proszę, znaczki”.
Przez półtora dnia miotał się w szale, bo myślał, że zgubił dwa z mistrzowskich pierścieni Chicago Bulls – numery trzy i pięć. Przetrząsał cały dom, wrzeszcząc: „Kto mi ukradł pierścienie? Kto zabrał numer pięć?”.
– Wpadłem w zajebistą panikę – przyznaje dziś.
Po zdobyciu ostatniego tytułu mistrzowskiego Jordan dostał od Bullsów futerał na wszystkie sześć pierścieni, ale nigdy nie trzymał ich razem. Teraz jednak po znalezieniu każdego z nich w innej części domu powsuwał pierścienie do odpowiednich luk w futerale. Zaczął obmyślać dodanie do testamentu klauzuli, na mocy której osoby próbujące sprzedać po jego śmierci zaginione pierścienie byłyby zmuszone niezwłocznie przekazać je do masy spadkowej. Zakupu duplikatu nie brał nawet pod uwagę, bo nawet gdyby nikomu nie powiedział o zgubie, sam by wiedział. W końcu ostatnie pierścienie znalazły się w pokoju na pamiątki, tym samym sześcioczęściowy zestaw stał się kompletny. Michael mógł głęboko odetchnąć i kontynuować pakowanie.
Odkrył domowe nagrania wideo sprzed lat z udziałem swoich dzieci. Obecnie wszystkie były już na studiach albo je ukończyły. Ocieplane bluzy kurzyły się obok butów bejsbolowych oraz kolekcji kijów i rękawic. Zdumiało go, jak dużą przyjemność sprawiły mu te wszystkie znaleziska.
– Jako trzydziestolatek pędziłem jak szalony – stwierdza. – Nie miałem czasu zastanawiać się nad rzeczami, z którymi miałem kontakt, których dotykałem. Gdy dziś się na nie natykam, myślę: „Boże, jak mogłem o tym zapomnieć”. Pędziliśmy na złamanie karku. A teraz mogę zwolnić i mieć nadzieję, że przypomnę sobie, co to wszystko znaczyło. W takich chwilach zdaję sobie sprawę, że naprawdę się starzeję.
Parska śmiechem, bo wie, jakie sprawia wrażenie: człowiek w kryzysie wieku średniego, rozczulający się na wspomnienie rzeczy, które już nie wrócą.
– To dla mnie cenne – wyznaje. – Lubię wspominać. Obecnie najczęściej mi się to zdarza podczas oglądania koszykówki. Rany, ale bym chciał teraz pograć. Oddałbym wszystko, żeby móc wrócić i zagrać w kosza.
– Można to czymś zastąpić?
– Nie można – odpowiada. – Trzeba nauczyć się z tym żyć.
– Jak?
– To długi proces.
Wspominanie ma swój dalszy ciąg w Charlotte, gdzie Jordan i jego najlepszy kumpel George Koehler pochylają się nad mapą otwartą na ekranie iPada, próbując odszukać pierwszy dom Michaela w Chicago.
W obecności George’a tutaj jest coś poetyckiego. Gdy Jordan po raz pierwszy wylądował na lotnisku Chicago-O’Hare w 1984 roku, okazało się, że Bulls nie przysłali nikogo, żeby go odebrał. Jordan był wtedy jeszcze prowincjuszem, zestresował się więc i poczuł niepewnie. Dostrzegł go jednak młody kierowca limuzyny i zaproponował, że podwiezie go, gdzie trzeba. To właśnie był George, który od tamtej pory towarzyszy Jordanowi. Mnóstwo czasu spędzają razem. Michael ufa Koehlerowi bezgranicznie. Koehler ma w telefonie numery najsłynniejszych sportowców tego świata, a gdy chce się namierzyć Jordana, najlepiej zadzwonić do George’a.
– Na co patrzysz? – pyta George, wskazując na mapę.
– Na Essex Drive – odpowiada Jordan, odnalazłszy swoją starą ulicę. – Pamiętam, że chadzałem tam do McDonalda po McRiba. Zaraz po przyjeździe.
W tamtym budynku była w pełni umeblowana suterena. Mieszkał tam Charles Oakley. A także inny skrzydłowy Chicago Bulls, Rod Higgins, który został potem menedżerem koszykarskiej drużyny Bobcats. W suterenie było jacuzzi i stół do bilardu, na którym dało się też grać w ping-ponga. Spędzili tam wiele godzin, słuchając w kółko pierwszej płyty Whitney Houston. Rok temu, gdy Jordan wraz z Curtisem Polkiem, swoim prawnikiem i kierownikiem zespołu, siedział na widowni podczas meczów Bobcats, Polk otrzymał SMS-a z wiadomością o śmierci Houston. Jordan bardzo przeżył tę informację, nie tyle z powodu zażyłości z Whitney, ile dlatego, że zdał sobie wówczas sprawę z własnej śmiertelności. Poczuł, jak duży dystans dzieli pięćdziesiąte urodziny od gry w ping-ponga w domu przy Essex Drive.
– Miał tam miejsce niejeden pojedynek – wspomina George ze śmiechem.
– Ja kontra Oak – przytakuje Jordan.
Dołącza do nich Higgins, też spogląda na mapę.
– Masakrowałem go w bilard – mówi Jordan, kiwając głową do Roda.
– Ja pamiętam co innego – nabija się Higgins.
– Niszcz albo giń – chełpi się Jordan. – Porażka równa się śmierć.
W opowieści o kamienicy przy Essex Drive obecny jest też jednak pewien nienazwany cień. To James Jordan przerobił piwnicę domu na potrzeby swojego syna. Całą pracę wykonał własnoręcznie, bo nigdy nie pozwoliłby Michaelowi wydawać pieniędzy na coś, czym mógł zająć się sam. Pierwszej zimy, gdy Michael wyjechał z miasta na rozgrywki drużyn All-Star, zamarzły rury. Jego tato wybebeszył ściany i samodzielnie wymienił instalację, a następnie zamurował i pomalował otwory. Przez bite dwa tygodnie naprawiał dom syna. James i Mike – to właśnie było źródło tej całej nostalgii, od samego początku.
„Drodzy rodzice… przyślijcie, proszę, znaczki”.
George Koehler spogląda na pierścień na swoim palcu. To pamiątka pierwszego mistrzostwa drużyny Bulls. Jordan porozdawał repliki trofeum krewnym i bliskim znajomym.
– Nie pamiętam, czy kiedykolwiek ci opowiadałem, czemu właściwie go noszę – mówi George.
– Nie mówiłeś – odpowiada Jordan.
– Bo obiecałem to twojemu tacie – wyjaśnia George.
George wiecznie się bał, że ktoś go napadnie, więc pierścień trzymał w domu. Ale James, przez wszystkich nazywany Tatkiem, pewnego razu mu to wygarnął: „I gdzie masz pierścień? Mój syn nie po to wydał pieniądze, żebyś wrzucił ten szmelc do szuflady”.
– Jakbym go słyszał – uśmiecha się Jordan.
Tatko zapewnił George’a, że jeśli ktoś ukradnie mu pierścień, to „załatwimy ci drugi”.
Pierwsza osoba liczby mnogiej sprawia, że Jordan wybucha gromkim śmiechem.
– Dobre – rechocze, aż trzęsą mu się barki. – To też coś, co mógłby powiedzieć.
– Po tym, co mu się przytrafiło, noszę już pierścień dzień w dzień – wyznaje George.
Wracają kolejne wspomnienia. Tatko został zamordowany w dniu, w którym miał lecieć do Chicago. Wieczór wcześniej zadzwonił jeszcze do George’a z pytaniem, czy go odbierze z lotniska. George pojechał więc na Chicago-O’Hare, ale Tatko długo nie wychodził z terminalu. Gdy minęło pół godziny, George zadzwonił do Mamuśki J, jak nazywał Deloris Jordan. Poczekaj jeszcze, poprosiła, Tatko spóźnił się pewnie na samolot. Dwie czy trzy godziny później wylądował kolejny samolot z Charlotte, ale Tatko z niego też nie wysiadł. George ponownie zatelefonował do Mamuśki J, która uznała, że Tatkowi musiało coś nagle wyskoczyć i niebawem się odezwie. Nigdy się już jednak nie odezwał.
– Kurwa – przeklina w końcu George, po czym odchrząkuje. – Płakać mi się zachciało.
George próbuje zmienić temat. Dobrze wyczuwa nastroje Jordana i wie, że gdy Michaela ogarnia smutek, staje się cichy, wycofany, zamyka się w sobie.
– Wiecie, ile rzutów z wyskoku kosztowała mnie ta błyskotka? – żartuje George.
– Taa, nagrałeś się jak cholera – odpowiada Jordan z półuśmiechem.
Jednak duch Tatka nie opuszcza jeszcze pokoju.
– Nigdy nie poznał mojej narzeczonej – stwierdza Jordan. – Nie miał okazji patrzeć, jak dorastają wnuki. Zginął w dziewięćdziesiątym trzecim. Jasmine miała wtedy roczek. Marcus miał trzy lata. Jeffrey pięć.
– W jakiej sytuacji najwyraźniej odczuwasz obecność ojca? – pytam.
Mija pięć sekund, dziesięć. Cisza. Jordan rozsiada się wygodnie w fotelu, mięknie, po raz pierwszy da się dostrzec jego wystający brzuch. Niebo za oknem jest szare. Michael lekko zaciska wargi, pociera kark dłonią. Nagle wydaje się starszy, a oczy mu się szklą. Widać wyraźnie, że choć od śmierci ojca – któremu podczas morderczego rabunku w lexusie skradziono dwa mistrzowskie pierścienie podarowane przez syna – minęło już dwadzieścia lat, Jordanowi wciąż bardzo go brakuje. W końcu odpowiada.
– Pewnie w jego towarzystwie – mówi, wskazując ruchem głowy na George’a.
Na podłodze stoi, czekając na powieszenie, oparty o ścianę obrazek przywieziony przez Jordana z Chicago. Przedstawia pustą halę sportową, pogrążoną w ciszy i mroku. Z wejścia do podziemnego tunelu emanuje białe, hipnotyzujące światło. W istocie chodzi tu o umiejętność radzenia sobie ze stratą: starzeniem się, emeryturą, śmiercią. Na obrazku Jordan kroczy w stronę światła, a towarzyszy mu duch trzymający dłoń na jego ramieniu. Jego tato.
– Lubiliśmy całymi nocami oglądać filmy o kowbojach, westerny – wspomina Jordan.
Sam do tej pory ma obsesję na ich punkcie i łatwo można sobie wyobrazić, że ogląda je, by znów poczuć bliskość ojca. Jedna z pracownic Michaela żartowała, że woli latać klasą ekonomiczną niż odrzutowcem pracodawcy, bo przynajmniej nie musi się godzinami gapić na pojedynki rewolwerowe o zachodzie słońca.
– Wymień jakiś western, a on ci go opowie od początku do końca – mówi George.
– Bez przerwy je oglądam – przyznaje Jordan. – Strzały w Dodge City i całą resztę.
– Myślę, że nasz ulubiony western to ten sam film – dodaje George.
– Uwielbiamy te same trzy – przytakuje Jordan.
– Wyjęty spod prawa Josey Wales – zaczyna wyliczać George.
– To mój numer jeden – stwierdza Jordan.
– Dwa muły…
– … dla siostry Sary – kończy za George’a Michael.
– No i jeszcze Bez przebaczenia – dodaje George.
– Mój ojciec uwielbiał ten film – mówi Jordan.
Przeciwieństwem tej nieposkromionej nostalgii jest starannie pielęgnowana skłonność Jordana do wymyślania obelg. Potrafi być niewiarygodnym dupkiem: egocentrycznym, despotycznym, okrutnym. Tak właśnie wygląda ta brzydsza strona wielkości. Jest zabójcą, w darwinowskim sensie tego słowa, bo momentalnie wyczuwa najsłabszy punkt danej osoby i uderza weń. Gdy otyły menedżer Bulls Jerry Krause wsiadał do autokaru, Michael miał zwyczaj muczeć niczym krowa. Kiedy drużyna zwerbowała podatnego na kontuzje Billa Cartwrighta, Jordan przezywał go Billem Kaleką, a Willowi Perdue przyłożył kiedyś pięścią podczas treningu. Zresztą Steve’a Kerra też uderzył – i kto wie, jak wiele innych osób potraktował w ten sposób.
Wszystko zaczęło się jeszcze za młodu. Jordan szczerze wierzył, że jego ojciec bardziej lubi starszego syna, Larry’ego. Poczucie niepewności przekuł zaś w motywację. Uznał, że jeśli odniesie sukces, będzie mógł się domagać od ojca podobnej dawki czułości jak ta, którą cieszył się brat. Przez całe życie starał się coś dowieść najbliższym, nieznajomym i samemu sobie. Uzyskiwane w ten sposób powodzenie okazało się wyjątkowo niezdrowe. Jeśli chłopak, który pisał listy ze studiów w Chapel Hill, faktycznie już odszedł, to wykończyła go właśnie ta żądza dowiedzenia własnej wartości – i dyktowana przez nią potrzeba atakowania, dominowania, wygrywania. W wielu biografiach Jordana, a zwłaszcza w książce Grać i wygrać. Michael Jordan i świat NBA Davida Halberstama, opisom Michaela często towarzyszy słowo „furia”. Co prawda Jordan przestał już grać w koszykówkę, ale ta wściekłość ciągle w nim tkwi. W jego wnętrzu wciąż płonie ten sam ogień, od którego żaru próbuje odpocząć na polu golfowym czy przy stole do blackjacka. Z tego samego względu poświęca tyle czasu i energii swojej drużynie koszykarskiej oraz marzy o powrocie na boisko.
Jest w swojej loży w hali sportowej Bobcats tuż przed rozpoczęciem kolejnego meczu, który zakończy się przegraną. Drażni go, że jeden z jego zawodników rozmawia z przeciwnikami. Dziś ma zamiar siedzieć na ławce rezerwowych, żeby drużyna widziała, że szef na nią patrzy. Kiedyś często zajmował tam miejsce, ale któregoś dnia komisarz NBA David Stern zadzwonił do niego z prośbą, żeby trochę wyluzował i przestał wrzeszczeć na sędziów. Zazwyczaj ogląda więc mecze na osobności i ma ku temu powody. Gdy był dyrektorem do spraw sportowych Washington Wizards, któregoś razu do tego stopnia się wściekł, oglądając niepowodzenia swojej drużyny, że cisnął puszką piwa w biurowy telewizor. Potem zaś na ekran posypała się istna kanonada przedmiotów, które nawinęły mu się pod rękę. Dziesięć lat później zazwyczaj już tylko krzyczy.
– Idę na dół – oznajmia.
– Tylko się zachowuj – odpowiada ktoś z głębi pomieszczenia.
– Postaram się – mówi i wychodzi.
Wewnętrzny krąg zostaje w środku, w zaciszu loży numer dwadzieścia siedem, po drugiej stronie korytarza od biur kierownictwa. Są z Jordanem od lat, niektórzy wręcz od samego początku. Są tu i Estee Portnoy, i George. Rod Higgins oraz prezes Bobcats Fred Whitfield, stary przyjaciel Michaela, pojawiają się od czasu do czasu. Czekają, aż Jordan wróci po zakończeniu meczu, dla zabicia czasu zajmując się pracą i opowiadając historie.
W czasach gdy Jordan pojawiał się jeszcze w licznych reklamach, jego ochroniarze czekali w kamperze, aż szef zejdzie z planu. Kobieta o imieniu Lidia gotowała Michaelowi posiłki. Uwielbiał bułeczki cynamonowe, piekła więc i zanosiła mu całą blachę. Pewnego razu, kiedy przyszła pora na zdjęcia, dostrzegł, że ochroniarze zerkają łakomie na wypieki, dlatego opluł po kolei każdą bułkę, żeby nikt się nie połasił na jego przysmaki.
Pod koniec lat osiemdziesiątych Jordan zajrzał do szafy Whitfielda i odkrył, że połowa ubrań była marki Nike, a druga połowa – marki Puma. Jordan wyrzucił wszystkie ciuchy Pumy na podłogę, po czym przyniósł z kuchni nóż i pociął je na strzępy. Fredowi polecił zadzwonić do Howarda White’a, przedstawiciela firmy Nike, i poprosić o wymianę zniszczonych ubrań. Podobny los spotkał George’a, który pewnego razu kupił parę butów New Balance, ponieważ bardzo mu się podobały. Gdy Jordan je wypatrzył, zabrał George’owi buty i kazał mu zadzwonić do Howarda White’a z Nike’a.
– Bezwzględnie wymaga tego typu lojalności – stwierdza Whitfield.
– Gdziekolwiek byśmy poszli, patrzy ludziom na stopy – przyznaje Portnoy.
– To pierwsze, na co patrzy – przytakuje Whitfield. – Bez przerwy spuszcza wzrok.
– Wiesz, co jest śmieszne? – pyta Portnoy. – Ja teraz robię dokładnie to samo.
– Ja też! – wyznaje Whitfield ze śmiechem.
Do loży wchodzi grupa osób z Nike’a, wraz z zespołem z agencji reklamowej Wieden+Kennedy. W takim towarzystwie widać najwyraźniej, że Jordan znajduje się w centrum kilku stykających się światów: na szczycie hierarchii wartej miliardy dolarów i sygnowanej własnym nazwiskiem marki Nike, w zarządzie drużyny Bobcats oraz własnej firmy opłacającej dziesiątki pracowników i zleceniobiorców. Gdyby ktokolwiek z wewnętrznego kręgu zapomniał, kto tu rządzi, wystarczy, że przypomni sobie kryptonimy nadawane im przez prywatną firmę ochroniarską podczas podróży zagranicznych. Estee to „Jad”. George to „Lokaj”. Yvette to „Harmonia”. Z kolei na Jordana mówią „Jahwe” – co po hebrajsku oznacza Boga.
Jordan przywykł do bycia najważniejszą osobą w każdym pomieszczeniu, do którego wchodzi, a idąc o krok dalej – w życiu każdej napotkanej osoby. Odrzutowiec Gulfstream startuje od razu, gdy Jordan wejdzie na pokład. Pewnego razu Michael zostawił w Las Vegas dwóch kolegów, którzy spóźnili się na lot, a niedawno taki sam los spotkał dwóch jego ochroniarzy. Od lat próbuje odlecieć bez George’a, ale nie jest w stanie pierwszy pojawić się w samolocie. Robi to, co chce, wtedy, kiedy chce. Podczas długiego lotu do Chin zbudził się, gdy cała reszta brała właśnie ambien, żeby móc zasnąć. To go jednak nie powstrzymało przed włączeniem oświetlenia i rozkręceniem muzyki na ful. Niepisana zasada głosi, że jeśli Michael nie śpi, to nikt inny też nie ma prawa spać. Ludzie spełniają każdą jego zachciankę – gdy ląduje, czeka już na niego samochód, a każda niedogodność jest eliminowana. W Chicago miał kogoś, kto dbał o to, by jego samochody były zawsze zatankowane. Jakiś czas temu zadzwonił do biura z Florydy, wściekły, bo utknął na stacji benzynowej i nie był w stanie zatankować.
– Jaki mam wpisać kod pocztowy? – warknął.
Na Florydę pojechał w odwiedziny do kubańskiej rodziny Yvette. Miał tam okazję zakosztować życia, które zamienił na cyrk związany ze sławą i podróżami prywatnym odrzutowcem. Nikt mu tam nie nadskakiwał – dziadkowie Yvette nie tylko słabo mówią po angielsku, lecz także nie interesują się koszykówką – miał więc okazję siedzieć jak równy z równymi przy stole zastawionym domowym jedzeniem, wśród beztroskiego śmiechu. Tak właśnie wyglądało dorastanie w Wilmington.
– Tamtych czasów już nie ma – stwierdza. – Minęły i nie wrócą. Moje ego urosło do takich rozmiarów, że nie potrafię pewnych rzeczy nie wymagać. Wtedy tak jeszcze nie było.
Ludzie zgromadzeni w loży zdają sobie sprawę z wielkości ego Jordana, z jego zmiennych nastrojów i podatności na furię. Wiedzą o tym wszystkim lepiej niż większość innych osób. George często żartuje, że ma tyłek poznaczony śladami zębów. Znają też jednak inne strony Jordana i ‒ jeśli założyć, że mówią szczerze – kochają go. Wiedzą, jak bardzo potrafi być serdeczny, jak choćby wtedy, gdy każdej zatrudnionej przez siebie mamie kazał wysłać róże na Dzień Matki. Widzą, że serce mu się kraje po każdej wizycie u ciężko chorego dziecka, które marzy o spotkaniu z nim. Rozpiera go duma z sukcesów własnych dzieci. Znają jego prawdziwe oblicze i na własne oczy widzieli, jakie żniwo zbiera sława, wymagająca bezwzględności i cynizmu. Zdają sobie jednak sprawę, że choć sami uznają opowieści z udziałem Michaela za zabawne czy wręcz urocze, kogoś z zewnątrz mogłyby one przerazić, gdyż pokazują go jako wiecznego nastolatka, który pluje na jedzenie albo niszczy ubrania kolegów.
Znajomi Jordana śmiali się, oglądając jego przemowę podczas ceremonii przyjęcia go do Koszykarskiej Galerii Sław.
W trakcie trzech lat, które upłynęły od tamtej wypełnionej obelgami uroczystości, przemowa Jordana stała się głównym argumentem wysuwanym przez osoby uważające, że – jak ujął to pewien dziennikarz – jest on „dziwacznie zgorzkniały” i „kompletnie zagubiony”. Tego typu uwagi nie są całkowicie chybione, coś jednak umyka ludziom, którzy traktują mowę Michaela niczym idealną metaforę jego nabrzmiałego ego i braku samoświadomości.
Przemowa pokazuje wprost, jaki Jordan jest w życiu prywatnym: zabawny, pewny siebie, sarkastyczny, skory do rywalizacji. Postrzega siebie nie jako zdolnego sportowca, lecz jako kogoś, kto nie pozwolił sobie przegrać. Gdy stanął na podium – po tym, jak wziął się w garść i dziewięć razy otarł łzy wzruszenia, by pociągając nosem, rozpocząć przemowę – powiedział, że w jego wnętrzu płonie ogień, a „ludzie tylko dolewają do niego oliwy”. Następnie wymienił z nazwiska wszystkich niedowiarków, wyliczając ich mniejsze i większe działania. Zaczął od swoich braci, po czym przeszedł przez liceum i college, aż dotarł do ligi NBA. Nie omieszkał wetknąć szpili swojemu odwiecznemu wrogowi Jerry’emu Krausemu: „Nie wiem, kto go tu zaprosił… na pewno nie ja”. Były to przejawy małostkowej złośliwości, lecz jednocześnie czuło się, że mówi szczerze.
Krytycy, nawet jeśli nie mówią tego wprost, zarzucają Jordanowi, że nie rozumie, jakich zachowań oczekuje się od emerytowanych sportowców, a konkretnie – mieszanki nostalgii z refleksją. Pięcioletni okres oczekiwania na zaproszenie do Galerii Sław ma za zadanie wzbudzić te emocje i pozwolić im rozkwitnąć. Ludzie mieli ochotę oglądać Jordana, który siedział na podłodze w swoim gabinecie, a nie tego, który robił wszystko, co się dało, byle tylko wygrać. Na tym właśnie polega urok przemów wygłaszanych w Galerii Sław. Mają pokazać, że ikony sportu są takie same jak reszta ludzkości. Jordan takiej mowy jednak nie wygłosił, a powód był równie prosty, co oczywisty. Wcale nie czuł, że łączy go więź z przeszłością ani że odnalazł nowy punkt widzenia. Tamtego wieczora nie był w nostalgicznym nastroju. Wściekłość, która stała się motorem napędowym jego kariery, ciągle w nim tkwiła, a on nie wiedział, co z nią począć. Na sam koniec powiedział więc najbardziej wymowną i być może najważniejszą rzecz, o której większość osób szybko zapomniała.
Opisał bowiem, ile znaczy dla niego koszykówka. Nazwał ten sport swoim „azylem”, miejscem, gdzie mógł się udać, gdy potrzebował zaznać ukojenia i spokoju. Dzięki koszykówce czuł się kompletną osobą, a teraz to utracił.
– Możliwe, że pewnego dnia zobaczycie pięćdziesięcioletniego mnie grającego w kosza – rzucił.
Sala wybuchła śmiechem. Jordan przechylił głowę na bok i zmrużył oczy jak w momentach, gdy czuje się przyparty do muru, po czym powiedział:
– No co, nie śmiejcie się.
Na co obecni wybuchli jeszcze głośniejszym śmiechem.
– Nigdy nie można mówić nigdy – rzucił na koniec.
Jordan próbuje się zmienić, krok po kroku. Od kilku lat urządza sobie z Yvette rejsy żaglówką, mimo że w przeciwieństwie do niej nie znosi wody. Za pierwszym razem prawie mu odbiło na łodzi. Podczas ostatniej wyprawy poczuł jednak, że złość zaczyna się rozpływać. To było zwycięstwo. Nie oglądał koszykówki. Za to każdego ranka budził się skoro świt i zasiadał na krześle wędkarskim. Przed ósmą otwierał już pierwszą coronę w towarzystwie przyjaciół i zaczynał łowy na tuńczyka żółtopłetwego, który świetnie nadaje się na sushi. Jordan był szczęśliwy. Znajomemu opisał ten urlop słowami: „Picie i jedzenie, picie i jedzenie, i tak w kółko”. Przez cały czas popijał ulubioną tequilę i nie odbierał telefonów aż do powrotu do domu. Potem jednak znów się skupił na sporcie i zaczęły go prześladować stare obsesje.
W Charlotte rozmyśla o liczbie dziewięćdziesiąt dziewięć.
Od powrotu z wysp co rano chadza na siłownię. Przed posiłkiem wysyła SMS-a dietetykowi, żeby sprawdzić, co może zjeść. Rzekomo chodzi o to, że po zejściu z pokładu jachtu „Mister Terrible” – tego pływającego pałacu zbytku i rozpusty – stanął na wadze i wyświetlił mu się odczyt wynoszący sto osiemnaście kilo. Dziewięć dni później, gdy siedzi w gabinecie otoczony przez wszystko, z czym może się wiązać koszykówka, waży już sto dwanaście kilogramów. Upiera się, że chodzi wyłącznie o zdrowie i zgrabną sylwetkę na pięćdziesiąte urodziny, lecz w rzeczywistości chodzi o symboliczną liczbę dziewięćdziesiąt dziewięć – w świecie Jordana limit dobrze znany i groźny.
To masa ciała, którą miał, gdy jeszcze grał.
Kiedy opowiada o tym, że Yvette nigdy nie widziała, jak gra na żywo, ubiera to w następujące słowa: „Nigdy nie widziała mnie na parkiecie ważącego dziewięćdziesiąt dziewięć kilo”. Na ścianie w gabinecie wisi oprawione w ramę zdjęcie, na którym młody Jordan szybuje w powietrzu ku obręczy kosza z kolanami niemal przyciągniętymi do piersi. Wygląda, jakby naprawdę leciał. Dziś uśmiecha się smutno, patrząc na tę fotografię.
– Ważyłem wtedy dziewięćdziesiąt dziewięć kilo – powtarza po raz kolejny.
Otchłań dzieląca to, czego pragnie jego umysł, od tego, co jest w stanie zapewnić jego ciało, rośnie z każdym rokiem. Jordan wyznaje, że jeśli zaraz po obejrzeniu starych meczów Chicago Bulls zajrzy na siłownię, trenuje tak intensywnie, iż mało co nie rozwali maszyn. Można się wystraszyć. Jakiś czas temu jego brat Larry pracujący z drużyną Michaela dostrzegł na boisku treningowym jakieś poruszenie. Gdy wyjrzał przez okno, zobaczył, że jego brat osaczył czołowego gracza Bobcats w starciu jeden na jednego. Larry opowiada z uśmiechem, że nazajutrz rano Jordan nie przyszedł do biura. Dotarł do sali treningowej, gdzie musiał się poddać rehabilitacji.
– Zapłaciłeś słoną cenę, co? – pyta brata Larry.
– Ledwo mogłem się ruszać – przyznaje Michael.
Rzecz jasna nie da się tego w żaden sposób zmierzyć, lecz można zaryzykować stwierdzenie, że Jordan to najbardziej skłonny do rywalizacji osobnik na naszej planecie. A przynajmniej plasuje się w czołówce tego typu ludzi. Z braku laku musi sobie szukać substytutów, które pozwolą mu się wyładować. Ostatnio na przykład namiętnie gra w Bejeweled na iPadzie – ukończył już ponad sto poziomów i zdobył tytuł półboga. Został też mistrzem sudoku i ograł Portnoy na pięćset dolców. Podczas pobytu na Bahamach wysłał kogoś do sklepu z upominkami hotelu Atlantis po wykreślanki. Następnie pobił w ich rozwiązywaniu Portnoy i Polka, swojego prawnika. Jordan widzi wszystkie ukryte słowa naraz, tak jak swego czasu dostrzegał układ wszystkich graczy na boisku.
– Nie mogę się powstrzymać – wyznaje. – To nałóg. Człowiek się modli o supermoc, która pozwoli mu osiągnąć wyżyny sławy, a gdy ją dostanie, zaraz chce ją zwrócić. Tyle że to niemożliwe. Gdybym mógł się tego pozbyć, wreszcie bym odetchnął.
Kiedyś cały świat patrzył, jak walczy o zwycięstwo w szóstym meczu finałów NBA rozgrywanym w 1998 roku w Delta Center. Dziś gra z grupką znajomych w pokoju hotelowym w dziecięce gry. Pragnienie wygranej się nie zmieniło, tylko pomieszczenia i stawki się kurczą. Przez lata wielbiono przejawy jego charakteru na boisku, teraz jednak ich obecność w tym, co mówi, wywołuje kpiny.
Jak sam mówi, jego samoocena od zawsze „była bezpośrednio związana z grą”. Bez koszykówki szybko traci azymut. Kim jestem? Czym się właściwie zajmuję? Przez ostatnie dziesięć lat, które minęły od trzeciego z kolei przejścia na emeryturę, starał się działać tak szybko, jak tylko się dało, szukać rzeczy zajmujących uwagę, tworzyć dystans. Gdy tylko wykona to, co ma w kalendarzu, dzwoni do biura i każe nie zawracać sobie głowy przez miesiąc, żeby mógł się rozluźnić i pograć w golfa. Trzy dni później ponownie dzwoni do biura z prośbą, żeby wysłali po niego samolot, bo musi gdzieś lecieć. Nie potrafi usiedzieć w jednym miejscu. W rezultacie zajmuje się drużyną Bobcats, promuje różne marki i godzinami gra w golfa, mając nadzieję, że w ten sposób uda mu się odgonić przykre myśli o liczbie dziewięćdziesiąt dziewięć. Potem jednak wraca z rejsu jachtem do domu, gdzie czeka na niego średnio sobie radząca drużyna. Natychmiast włącza mu się odruch rywalizacji, odczuwalny na jakimś chemicznym poziomie, i Jordan na nowo rzuca się w wir pracy, rozmyślając: czy w wieku pięćdziesięciu lat mogę jeszcze grać w kosza? Jak bym sobie poradził z LeBronem?
A co, jeśli…
– Strasznie mnie to męczy – wyznaje. – Jestem swoim najgorszym wrogiem. Rozpędziłem się do tego stopnia, że do dziś nie potrafię się zatrzymać. Muszę z tym żyć. Nie wiem, jak się pozbyć tych odruchów. Nie wiem, czy to w ogóle możliwe. I cały czas nie mogę przestać myśleć o koszykówce.
Wspomina to, czego nauczył go Phil Jackson, który dobrze rozumiał Jordana i nie bał się grzebać w jego psychice. Pewnego razu, gdy – jak miał w zwyczaju – rozdawał graczom sugerowane lektury, Jordanowi wręczył książkę o hazardzie. By poradzić sobie z obecnymi wyzwaniami, Jordanowi potrzebny jest koan1, taki jak: „Aby się odnaleźć, trzeba się najpierw zgubić”. Kiedy tylko ogarnia go obsesja na punkcie powrotu na boisko, próbuje spać, bo wie, że po przebudzeniu poczuje się lepiej. Rozumie też, że jego waga nie spadnie do dziewięćdziesięciu dziewięciu kilogramów. Rozumie, że już nigdy nie będzie zawodowo grał w koszykówkę. Wie, że musi uciszyć te pragnienia, znaleźć sposób na to, by wieść życie, na które tak ciężko pracował, a przede wszystkim – zwolnić.
– Jak mogę się cieszyć kolejnymi dwudziestoma latami i nie dać się temu pochłonąć? – pyta na głos, siedząc za biurkiem, na którym nieustannie wibruje telefon komórkowy. – Jak mogę się oderwać od koszykówki?
Jest w domu.
Jordan wchodzi do swojego loftu, wnętrza ciemnego i nowoczesnego, z widocznymi rurami wentylacyjnymi i błyszczącą powierzchnią ochronną nad blatem kuchennym. Projekt mieszkania emanuje męskim charakterem z domieszką azjatyckich akcentów. Po lewej jest stół do bilardu z płowym płótnem, na każdym kroku można się natknąć na popielniczki do cygar. Do meczu Bobcats z Celtics w Bostonie została jeszcze godzina – Jordan obejrzy go, siedząc w ulubionym, soczyście brązowym, nisko zawieszonym fotelu.
– Gdzie jesteś? – woła w głąb mieszkania.
– Tutaj, kochanie – odpowiada Yvette dźwięcznym, radosnym głosem.
Ma trzydzieści cztery lata, do tej pory pracowała i w szpitalu, i w handlu nieruchomościami, ale największą przyjemność sprawia jej życie domowe, z którym Jordan pożegnał się już dawno. W zeszłym roku Portnoy jak zwykle dostała od szefa prezent urodzinowy, lecz po raz pierwszy od szesnastu lat była do niego dołączona kartka ze sklepu Papyrus. Estee znała ten sklep. Po otworzeniu kartki zobaczyła, że Jordan się tam własnoręcznie podpisał. Estee skwitowała śmiechem własne zaskoczenie wywołane tak normalnym zachowaniem. Yvette zrobiła bowiem to, co zrobiłaby większość ludzi, gdy zbliżają się czyjeś urodziny – osobiście kupiła kartkę, zamiast zlecić to zadanie pracownikom.
Wszelkie zmiany, które wprowadza w swoim życiu Jordan, to zasługa Yvette. To ona stanowi dla niego największą nadzieję na poskładanie z kawałków chłopaka, który pisał ze studiów do rodziców. Dwa lata temu Yvette pojechała z nim na Wielkanoc do Karoliny Północnej, żeby odwiedzić rozsianą po całym stanie rodzinę Jordana. Od dawna wierciła mu dziurę w brzuchu, ponieważ chciała zobaczyć Wilmington, gdzie dorastał. Podobnie jak większość osób miała bowiem trudności z wyobrażeniem sobie Michaela z tamtego okresu. Pragnęła poznać Mike’a Jordana, który prosił rodziców o przysłanie znaczków. Trasa wymagała jednak siedmiogodzinnej jazdy samochodem, co jemu niezbyt się uśmiechało. Ostatecznie jednak uległ.
– Niewiarygodne, do czego są w stanie człowieka namówić kobiety – stwierdza. – Sprawiają, że się zmieniasz. Dziesięć lat temu kłócilibyśmy się o to przez cały jebany dzień i na koniec postawiłbym na swoim. Ale teraz, na tym etapie, ty wygrywasz. Uważam to za postęp.
Wieczorem zamawiają jedzenie na wynos z lokalu Ruth’s Chris Steak House, a Yvette z Laurą dodatkowo przyrządzają sałatki. Przyjaciele gromadzą się wokół wyspy kuchennej i całe mieszkanie wypełnia się śmiechem. Myją sałatę, liście łatwo odchodzą od kaczana. Jordan wypomina Bucknerowi, że wychlał mu całe wino, kolejnym przytykom towarzyszy rubaszny rechot. Jakiś czas później, gdy George podaje Quinnowi butelkę drogiego merlota z wetkniętą do środka słomką, Yvette śmieje się do rozpuku. Od razu widać, że psikusa wymyśliła do spółki z George’em.
Yvette zachęca Jordana do próbowania nowych rzeczy. Dom na Florydzie jest już prawie gotowy i zamieszkają w nim wspólnie. W rozmowach pracowników wyposażona w pole golfowe posiadłość określana jest mianem „domu spokojnej starości”, a przyjaciele Jordana lubią sobie wyobrażać, że wyleguje się na kanapie na wielkim patio. Życzą mu tylko spokoju.
Wydaje się, że dziś wieczór jest w stanie go zaznać, choćby tymczasowo.
– Kotku, przyniesiesz więcej wina? – prosi Yvette.
Jordan znika na chwilę w pomieszczeniu na wino i wychodzi z jednym ze swoich ulubionych roczników. Korek wychodzi z miękkim pyknięciem. Jordan nalewa wino do ustawionych w rzędzie kieliszków, które kolejno przekazuje gościom.
– Na zdrowie, panienki – mówi.
Przez kolejne siedem godzin ogląda koszykówkę, mecz po meczu, i na powrót wciąga go wir emocji, wśród których dominuje gniew. Na przemian wrzeszczy lub w milczeniu gotuje się ze złości. Jordan przechodzi transformację z biznesmena wracającego do domu po całym dniu pracy w biurze („Kochanie, już jestem!”) w człowieka, który stanął w płomieniach. Pierwsze iskry roznieca debata w programie SportsCenter, jedna z tych niedorzecznych, niemożliwych do zakończenia dyskusji. Pytanie, na które starają się odpowiedzieć w studiu, brzmi: Kto jest lepszym rozgrywającym, Joe Montana czy Tom Brady?
– Nie mogę się doczekać, aż to usłyszę – mówi Jordan.
Wyciąga się na otomanie ubrany w dres i skarpety. Gdy jeden z prowadzących opowiada się za Bradym, Jordan wybucha śmiechem.
– Wybiorą Brady’ego, bo nie pamiętają Montany – stwierdza. – Nieźle, co?
Starzenie się pociąga za sobą utratę nie tylko ostrości wzroku czy elastyczności ciała. Ten proces sprawia także, że osiągnięcia własnej młodości tracą na ważności – albo oglądane z osobistej perspektywy, albo oczami innych, dotkniętych kulturową amnezją. Większość osób żyje anonimowo, gdy się więc starzeją, a potem umierają, wszelkie ślady ich istnienia rozpływają się w powietrzu. Zapomina się o nich, czasem szybko, innym razem trochę wolniej, i taki los spotyka niemal wszystkich. W każdym pokoleniu jest jednak garstka osób, którym dane jest osiągnąć szczyt sławy i umiejętności, a wraz z nimi złudzenie nieśmiertelności. Sami zaczynają w nie wierzyć. Jordan zdaje sobie sprawę, że ludzie będą o nim pamiętać nawet po śmierci. „Tu spoczywa największy koszykarz wszech czasów”. Tak brzmi epitafium w jego głowie. Gdy po raz ostatni schodził z boiska, musiał wierzyć, że nic nie będzie w stanie przyćmić tego, co już osiągnął. Ta świadomość stała się dla niego tarczą chroniącą go przed posuwającym się wiekiem.
Kiedy powracający z wojen rzymscy generałowie paradowali dumnie ulicami stolicy, stojący za nimi niewolnik miał za zadanie szeptać im do uszu: „Wszelka chwała przemija”. Szkoda, że nikt nie przypomina o tym zawodowym sportowcom. Jordan nie mógł wiedzieć, że o nieśmiertelność otarł się najbardziej podczas ostatniego zejścia z boiska, uwiecznionego symbolicznie na ilustracji wiszącej w jego biurze. Lśniący monument, który sam stworzył, przez kolejne dni, miesiące i lata nieuchronnie będzie się kruszył i ulegał erozji. Może Jordan już zdaje sobie z tego sprawę, a może jeszcze nie. Patrząc jednak, jak następne pokolenie rozprawia się z Joe’em Montaną, musi przecież rozumieć, że kiedyś to jego zdjęcie pojawi się na ekranie obok twarzy LeBrona Jamesa, a prowadzący zaczną się spierać o to, który z nich był lepszy.
Uczestnicy debaty ogłaszają wyniki sondy internetowej, w której wzięło udział dziewięćset dwadzieścia pięć tysięcy osób. Jest remis: po pięćdziesiąt procent głosów oddano i na Montanę, i na Brady’ego. To, że Montana – w przeciwieństwie do Brady’ego – nigdy nie przegrał w finałach Super Bowl, okazuje się nieistotne. Podobnie jak to, że Montana nigdy nie popędził ścieżką fade2 na największym stadionie. W kwestiach spuścizny i wielkości szale przechylają się zawsze na korzyść młodych. Na razie więc czas jest po stronie Brady’ego.
Jordan kręci głową.
– Bez sensu – stwierdza.
Nowa ulubiona zabawa Jordana polega na pytaniu wszystkich naokoło, którzy z obecnych zawodników mogliby odnosić równie wielkie sukcesy w jego czasach. „W naszych czasach”, powtarza raz za razem, określając obecnych koszykarzy jako miękkich, rozpieszczonych i nieprzygotowanych do gry na najwyższym szczeblu. To dla niego kwestia osobista, bo to z tym pokoleniem będzie porównywany, a ponadto próbuje stworzyć zespół złożony z przedstawicieli tej właśnie generacji.
– Podpowiem ci – mówi. – Do głowy przychodzi mi tylko czterech.
Następnie ich wymienia: LeBron, Kobe, Tim Duncan, Dirk Nowitzki. Tymczasem do salonu wchodzi Yvette i głosem znanym każdemu mężowi, który spiera się na tematy sportowe z kumplami, pyta:
– Potrzebujecie czegoś, chłopaki?
Gdy ktoś w telewizji porównuje LeBrona z Oscarem Robertsonem, Jordana ogarnia złość. Wywraca wówczas oczami, sfrustrowany wyciąga szyję.
– Przecież to kompletnie… – zaczyna mówić i nagle urywa. – Chodzi o to, że nikt nie bierze poprawki na jego przeciwników. Ich wiedzy o tym, jak powinno się grać… przez to porównanie staje się niesprawiedliwe. Tak nie może być… Czy LeBron mógłby odnosić sukcesy w naszych czasach? Mógłby. Czy byłby równie wielki jak teraz? Nie.
Rozpoczyna się mecz Bobcats i drużyna Celtics szybko zdobywa przewagę. Sędziowie też nie pomagają, Jordan siedzi więc wyprostowany i wściekły, przekonany, że Celtics mają u nich fory z uwagi na gwiazdy w zespole.
– CZŁOWIEKU, OGARNIJ SIĘ! – krzyczy.
– No cóż, nie tym razem – stwierdza Buckner. – Ale swego czasu uchodziły ci na sucho rzeczy, które innym by nie uszły.
W pokoju zapada kłujące w uszy milczenie.
– Nie wierzę – warczy Jordan niskim głosem.
– A tam, nie wierzysz – mówi Buckner. – Niech cię tylko nie poniesie. Ani ciebie, ani Larry’ego.
Jordan go ignoruje, jest w transie.
– Toż to faul! – wrzeszczy. – Widzisz, o co mi chodzi? FAUL, MÓWIĘ!
Wieczór jest przyjemny. Jordan wychodzi na balkon i patrzy z wysokości siedmiu pięter na South Tyron Street. Telewizor widzi kątem oka. Jordan pali cygaro. Bobcats przez chwilę remisują, potem znowu zostają w tyle.
– Do tyłu, do tyłu, do tyłu! – krzyczy na telewizor. – Kryjesz, KRYJESZ! Gdzie ty LEZIESZ? WAL PO PIŁKĘ!
Przegrają – a on razem z nimi – siedzi więc cicho na kanapie. Już po wszystkim. Przez jakąś minutę nic nie mówi, potem coś mamrocze, potem znów milczy przez pół minuty.
Zmienia kanał na ten, na którym leci mecz Miami Heat i Utah Jazz. W trakcie transmisji to on sam staje się bohaterem quizu, to na tym boisku wykonał przecież swój najsłynniejszy rzut. Pokazuje, z którego dokładnie miejsca. Pamięta, jak bardzo był zmęczony, gdy mecz dobiegł końca. Na piersi Jordana leży telefon komórkowy. Nogi wyciągnął na stoliku zrobionym z pnia drzewa.
– Co słychać u Birda? – pyta.
– Siedzi w Naples – odpowiada Buckner.
– Codziennie gra w golfa?
– Nudzi się jak mops – stwierdza Buckner.
– Myślisz, że wróci kiedyś do koszykówki? – pyta Jordan.
– Nie mam co do tego wątpliwości. Sam tego nie powiedział, ale dobrze go znam.
Komentatorzy rozpływają się w zachwycie nad LeBronem, wspominając o nim w jednym zdaniu z Jordanem, który słucha każdego słowa. I to nieobojętnie. Wpatrzony w ekran, wytyka słabości gry LeBrona.
– Studiuję jego ruchy – mówi.
Gdy LeBron skręca w prawo, zazwyczaj wchodzi pod kosz; gdy skręca w lewo, zazwyczaj rzuca z wyskoku. Musi chodzić o mechanikę jego ciała oraz sposób, w jaki przygotowuje się do rzutu.
– Gdybym miał go kryć – analizuje Jordan – spychałbym go na lewo, żeby w dziewięciu przypadkach na dziesięć musiał rzucać z wyskoku. Gdyby poszedł na prawo, dostałby się pod kosz i już bym go nie zatrzymał. Więc nie mógłbym go puścić na prawo.
Przez resztę meczu za każdym razem, gdy piłka trafia w ręce LeBrona, Jordan woła albo „wal pod kosz”, albo „rzucaj”. Zresztą rozlicza nie tylko LeBrona. Dostrzega też faule, które umknęły sędziom, a późniejsze powtórki potwierdzają, że miał rację. Kiedy któryś zawodnik rzuca, Jordan od razu wie, czy trafi. Przewiduje, co zrobi dany gracz, zanim ten to zrobi, przez co wydaje się bardziej zaangażowany w grę niż niektórzy z zawodników na boisku. Gdy komentator ogłasza, że LeBron zaliczył rzut z wyskoku, odpisuje akurat na SMS-a. Nie podnosząc wzroku, pyta więc tylko:
– Z lewej?
Dzięki zewnętrznemu piecykowi na balkonie jest ciepło. Mijają godziny, które stopniowo budują dystans dzielący chwilę obecną od porażki Bobcats. Mało kto się odzywa. George gra w Bejeweled na iPadzie. Powietrze wypełnione jest odgłosami związanymi z koszykówką: sygnałami dźwiękowymi, piskiem adidasów na parkiecie, metalicznymi uderzeniami o obręcz kosza. To właśnie był akompaniament młodości Jordana.
Michael trzyma w ręku cygaro, które przypala od czasu do czasu, przerywając ciszę nagłym sykiem płomienia gazowej zapalniczki. Blask ognia w grzejniku odbija się w trzech różnych szybach, a po twarzy Jordana pełzają cienie. Nie mówi tego na głos, ale można odnieść wrażenie, że rozgrywa mecz we własnej głowie, strategicznie wykorzystując swój gniew. Wciąż wie jeszcze, jak się gra w koszykówkę. Mógłby zablokować LeBrona, gdyby tylko nie zawiodło go ciało, gdyby tylko wytrzymał wystarczająco długo, gdyby tylko schudł do dziewięćdziesięciu dziewięciu kilo.
George kładzie się spać. Godzinę później ostatni mecz wieczoru dobiega końca. Buckner się żegna i wsiada do windy. Yvette i jej przyjaciółka Laura już dawno zniknęły w głębi mieszkania.
Jordan zostaje sam.
Nie znosi tego, bo robi się wtedy cicho, a on nie lubi ciszy. Nie potrafi zasnąć, gdy wokół niczego nie słychać. Sen zawsze był dla niego problemem. Wszystkie te gry w karty do późnej nocy czy wypady do kasyna w trakcie turniejów były błędnie postrzegane. Nie chodziło wcale o uzależnienie – one stanowiły lekarstwo. Pomagały wytworzyć zgiełk, rozproszyć go, stworzyć linię obrony. Zaczął pić dopiero w wieku dwudziestu siedmiu lat, kiedy poskarżył się lekarzowi na bezsenność. Doktor poradził, aby po meczu strzelał sobie kilka piw. To pozwoli mu się zrelaksować.
W mieszkaniu jest ciemno. Już prawie pierwsza, a Jordan uruchamia na iPadzie aplikację, która steruje sprzętem audio-wideo. Każdej nocy robi to samo: włącza w telewizorze kanał z westernami. Filmy o kowbojach pomagają mu rozproszyć mrok, przerwać ciszę, odpocząć. Tak jak miało to miejsce, gdy jeszcze żył Tatko. Jordan kładzie się do łóżka. Na ekranie leci Bez przebaczenia. Zna na pamięć każdą scenę i czasem udaje mu się nawet zasnąć przed strzelaniną w saloonie.
LUTY 2013
Jak doszło do tego, że były gwiazdor uniwersyteckiej ligi koszykarskiej stracił życie w brazylijskiej dżungli?
Dostępne w wersji pełnej
W 1962 roku na kampusie Uniwersytetu Missisipi rozpętały się zamieszki na tle rasowym, które później zastąpiła duma ze zwycięstwa niezrównanej drużyny futbolowej. Urodzony i wychowany w Missisipi Wright Thompson bada wpływ, jaki na mieszkańców stanu wciąż mają ówczesne wydarzenia.
Dostępne w wersji pełnej
Muhammad Ali walczył z pięćdziesięcioma mężczyznami. Jeden z nich zapadł się pod ziemię.
Dostępne w wersji pełnej
Dziwna relacja Lionela Messiego z jego rodzinnym miastem w Argentynie.
Dostępne w wersji pełnej
Trzy dekady od zakończenia finałowego sezonu Bryanta w Alabamie legendarnego trenera wspomina człowiek, który znał go jak mało kto.
Dostępne w wersji pełnej
Trener futbolu amerykańskiego próbuje pogodzić to, kim jest, z tym, kim chciałby być.
Dostępne w wersji pełnej
Na słynnego zapaśnika czeka finałowa walka: o ocalenie ukochanego sportu i własnego dziedzictwa.
Dostępne w wersji pełnej
Latem 2015 roku w pohuraganowym Nowym Orleanie trwają poszukiwania świętych, grzeszników i zagubionych dusz.
Dostępne w wersji pełnej
Ambicje Teda Williamsa ukształtowały jego dziedzictwo, ale zrujnowały relacje z innymi. Jeśli życzenie jego jedynego żyjącego dziecka zostanie spełnione, to spirala cierpienia może zostać przerwana.
Dostępne w wersji pełnej
Śmierć ojca rozpętała wojnę w sercu największego golfisty. Historia o tym, w jaki sposób ją prowadził – a prowadził ją poprzez obsesyjną fascynację światem komandosów – opowieść o tym, jak się pogubił.
Dostępne w wersji pełnej
Miasto czekało sto osiem lat. Teraz musi wytrzymać jeszcze jeden dzień.
Dostępne w wersji pełnej
Pat Riley od pięćdziesięciu lat nie miał tak trudnego sezonu. Dlaczego więc po dziewięciu wygranych mistrzostwach po prostu nie odejdzie? Gdyby to tylko było takie proste.
Dostępne w wersji pełnej
Walter Wright Thompson zmarł, zanim spełnił swoje marzenie o przespacerowaniu się po Augusta National podczas turnieju Masters. Jego syn odbył ten spacer za niego.
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Tytuł oryginałuThe Cost of These Dreams: Sports Stories and Other Serious Business
The Cost of These Dreams Copyright © 2019 by Wright Thompson All rights reserved.
Copyright © for the translation by Marcin Sieduszewski & Lucyna Wierzbowska
Projekt okładki Magda Kuc
Fotografia na okładce Muhammad Ali i Sonny Liston, St. Dominic’s Arena, Lewiston, 25 maja 1965 roku – photo by © Neil Leifer/Sports Illustrated via Getty Images
Redaktorka nabywająca Karolina Kaim
Redaktorka prowadząca Magda Jankowska
Opracowanie tekstu Wydawnictwo JAK
ISBN 978-83-240-9236-9
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Marcin Kośka
