Całkiem skromne prezenty - Ugljesa Sajtinac - ebook

Całkiem skromne prezenty ebook

Ugljesa Sajtinac

3,7

Opis

To powieść epistolarna, w której dwaj bracia wymieniają się mailami na temat pozornie zwyczajnej, ale w gruncie rzeczy niezwykłej egzystencji w Serbii i Stanach Zjednoczonych. Wspomnienia bohaterów przeplatają się z szeregiem niełatwych pytań o świat, w którym żyjemy, i znaczenie rodziny, w której relacje między członkami są żywe i bliskie. Właśnie rodzina staje się pomostem między pokoleniami, gorącym, pełnym wydarzeń centrum a senną prowincją; wschodnim kodem kulturowym a zachodnimi obyczajami, między różnicami ideologicznymi a zmianami historycznymi.  

Uglješa Šajtinac, urodził się w Zrenjaninie w 1971 r. W 1999 r. otrzymał dyplom w Akademii Sztuk w Belgradzie na Wydziale Dramaturgii. 0d 2005 r. wykłada dramaturgię w Akademii Sztuk w Nowym Sadzie. Jest autorem powieści, opowiadań i dramatów. Jego sztuki wystawiane są w teatrach Serbii, Wielkiej Brytanii i Ameryki.

Tłumacz: Marta Dobrowolska-Kierył absolwentka Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Tłumaczka literatury pięknej.  Autorka albumów o dwudziestoleciu międzywojennym Przedwojenne Kresy. Najpiękniejsze fotografie i Przedwojenne wybrzeże. Najpiękniejsze fotografie. Varsavianistka, autorka książek dla dzieci Legendy warszawskie, Tyśka i Bartek poznają Ochotę, Odlotowe Włochy i Bielański wehikuł czasu. Współtwórczyni serii książek  "Magiczny ogród sztuki"; animatorka działań kulturalnych. Współautorka i koordynatorka programów edukacji kulturalnej prowadzonych w latach 2013-2018 w ramach programów Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego: "Tajemnice sztuki współczesnej", "Tajemnice sztuki współczesnej edycja 2", "Lekcje muzealne portal dla nauczycieli", "6 obrazów dla sześciolatka" i "9 obrazów dla dziewięciolatka".  

Książka została wydane w ramach projektu pt. ,,Read, Meet, Explore: Becoming European for Beginners", którego wspólnym mianownikiem są tolerancja, odwaga poznawania świata i życzliwość

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 134

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
0
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Całkiem skromne prezenty

Uglješa Šajtinac

Tłumaczenie • Marta Dobrowolska-Kierył

Original edition

Sasvim skromni darovi, Arhipelag, Beograd, 2011 © Arhipelag All rights reserved

This edition © Wydawnictwo RM, 2021 Wydawnictwo RM, 03-808 Warszawa, ul. Mińska 25 [email protected], www.rm.com.pl

Redaktor prowadzący • Małgorzata Hlal Redakcja • Jacek Ring Korekta • Beata Wójcik Projekt okładki • Agata Muszalska Edytor wersji elektronicznej • Tomasz Zajbt Przygotowanie wersji elektronicznej • Marcin Fabijański Weryfikacja wersji elektronicznej • Justyna Mrowiec

ISBN 978-83-7773-599-2 ISBN 978-83-8151-573-3 (ePub) ISBN 978-83-7773-168-0 (mobi)

Żadna część tej pracy nie może być powielana i rozpowszechniana, w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób (elektroniczny, mechaniczny) włącznie z fotokopiowaniem, nagrywaniem na taśmy lub przy użyciu innych systemów, bez pisemnej zgody wydawcy.

Wszystkie nazwy handlowe i towarów występujące w niniejszej publikacji są znakami towarowymi zastrzeżonymi lub nazwami zastrzeżonymi odpowiednich firm odnośnych właścicieli.

Wydawnictwo RM dołożyło wszelkich starań, aby zapewnić najwyższą jakość tej książce, jednakże nikomu nie udziela żadnej rękojmi ani gwarancji. Wydawnictwo RM nie jest w żadnym przypadku odpowiedzialne za jakąkolwiek szkodę będącą następstwem korzystania z informacji zawartych w niniejszej publikacji, nawet jeśli Wydawnictwo RM zostało zawiadomione o możliwości wystąpienia szkód.

W razie trudności z zakupem tej książki prosimy o kontakt z wydawnictwem: [email protected]

Projekt współfinansowany przez Unię Europejską

Zaprawdę, dzieci, bylibyśmy straceni, gdybyśmy już nie byli straceni.

I

Ko­chany bra­cie,

je­stem gdzieś na Broad­wayu, deszcz nie pada, ale ude­rza fa­lami. Pod mo­krymi słu­chaw­kami jesz­cze sły­szę Three easy pie­ces Johna Cage’a. Za­trzy­ma­łem się pod mar­kizą i te­raz pró­buję za­pa­lić pa­pie­rosa. Stara ko­bieta ogląda się za pa­ra­solką, którą wiatr wy­rwał jej z rąk. Śmieje się sama z sie­bie. Ja też się śmieję. Z po­toku, który pę­dzi w dół ulicy, tam gdzie znik­nęła jej pa­ra­solka, te­raz wy­ska­kuje ogromny czarny pies ze smy­czą. Wy­gląda na to, że tak tu jest. Rze­czy prze­mie­niają się w istoty, a istoty w rze­czy. To na­wet nie jest deszcz, to na­wał­nica, która nad­ciąga pro­sto znad oce­anu. Palę i pa­trzę na swoje buty. Stoję w wo­dzie. Jak każdy ob­co­kra­jo­wiec wy­obra­żam so­bie, że koło mnie jest ktoś, kto ro­zu­mie ję­zyk, ja­kim mó­wię. Już mam swoje du­chy, tak, przy­szła ko­lej, że­bym wspo­mniał i o tym. Wdy­cham deszcz i dym z lucky strike’a, za­chwy­cony jak wtedy, gdy by­li­śmy mali, sły­szę krzyk Gor­dany i wi­dzę Cie­bie, jak nas zbie­rasz jak kur­częta przed bramą. Oj­ciec jest w pracy. Mama też. Ciotka Ju­li­ška stoi w drzwiach i wy­ciera ręce w ścierkę. Ty nas za­ga­niasz, a ona nas ła­pie i mówi, że­by­śmy się nie ru­szali z przed­po­koju – tro­chę po wę­gier­sku, tro­chę po serb­sku. Gor­dana, śmie­jąc się, cią­gnie mnie za prze­mo­czoną ko­szulkę. Po­tem pro­te­stuje, kiedy ciotka Ju­li­ška wy­ciera nam głowy ręcz­ni­kiem, a Ty sto­isz w progu i pa­trzysz na po­dwórko. Po­tem gdzieś wy­bie­gasz. Ni­gdy nie mo­głem od­gad­nąć do­kąd i dla­czego. By­łeś star­szy. Za­wsze mia­łeś tro­chę wię­cej swo­ich po­wo­dów niż my, młodsi. Już wtedy były sprawy, które mar­twiły tylko Cie­bie. Twój ro­wer, Twoje kró­liki, Twoje in­sta­la­cje ogro­dowe, jak ten drew­niany sa­mo­lot wia­trak ze śmi­głem na dzio­bie, które krę­ciło się, kiedy wiał wiatr. Ależby się te­raz ki­wało i krę­ciło! Je­śli nie będę miał po­my­słu, co ro­bić, lep­szego niż te­raz, a i te­raz nie mam żad­nego, ru­szę z pro­duk­cją wła­śnie ta­kich sa­mo­lo­tów wia­tra­ków, bo tu­taj tego brak. Na­wet Man­hat­tan nie jest ide­alny. Pro­szę, od­na­leźli się pan i jego pies. Te­raz czło­wiek klę­czy w ka­łuży i pie­ści czar­nego psa, jakby do­ty­kał waż­nej czę­ści wła­snej du­szy. Ty to ro­zu­miesz. Kie­dyś by­łeś wraż­liwy na krzywdę słab­szych.

Że na­rze­kam? Nie będę. Poza tym, że nie wolno pa­lić w lo­ka­lach, sprze­da­ją­cych kawę i al­ko­hol, Nowy Jork jest dla mnie ła­skawy. Do­tar­łem tu trzy dni temu. Na lot­ni­sku cze­kał na mnie Joy, ro­dzinny czło­wiek tuż po pięć­dzie­siątce. Jest ko­or­dy­na­to­rem pro­jektu, do któ­rego zo­sta­li­śmy za­pro­szeni. Dba o to, że­by­śmy mieli mapy, bi­lety na sub­way, pie­nią­dze. Będę do­sta­wał sie­dem­set do­lców ty­go­dniowo! Bio­rąc pod uwagę, że miesz­ka­nie mamy, pie­nią­dze są na to, żeby za­pew­nić so­bie je­dze­nie i pi­cie. Dla­czego wspo­mnia­łem Joya? Pew­nie dla­tego, że był pierw­szą osobą, z którą tu roz­ma­wia­łem. O ja­poń­skich sa­mo­cho­dach. On też ma hondę, nie jest pa­triotą. Kiedy go spy­ta­łem, jak jest w No­wym Jorku, uśmiech­nął się i po­wie­dział: „Nie mam po­ję­cia. Przy­jeż­dżam do pracy, pół dnia sie­dzę w biu­rze, a po­tem jadę do domu, żony i dzieci w Con­nec­ti­cut”. Tam jest na­tura. A Ty wiesz, że ja nie zno­szę na­tury. Kiedy mi­nę­li­śmy bramki i wje­cha­li­śmy na Man­hat­tan, serce za­częło mi wa­lić ze szczę­ścia.

Pra­wie za­po­mnia­łem! Zresztą je­żeli bę­dzie Cię in­te­re­so­wać, mogę szcze­gó­łowo opo­wie­dzieć, jak wszy­scy zgro­ma­dzi­li­śmy się tu w ciągu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin. Dra­ma­to­pi­sa­rze z Eu­ropy Wschod­niej i Środ­ko­wej. Cie­kawa rzecz wy­da­rzyła się w dro­dze do Sta­nów, tego nie mogę po­mi­nąć. Pa­mię­tasz, jak mi ta pra­cow­nica JAT-u po­wie­działa, że „po­stara się, że­by­śmy w Mo­na­chium nie spóź­nili się na sa­mo­lot do No­wego Jorku”. No więc uści­ska­li­śmy się wtedy, a Ty mnie po­cie­sza­łeś, że „wszystko bę­dzie w po­rządku, jak tylko opusz­czę prze­strzeń po­wietrzną za­sra­nej oj­czyz­ny”. Po­tem od­wró­ci­łeś się i wy­sze­dłeś z sa­mo­lotu. Za­dzwo­ni­łeś do ko­goś z ko­mórki, sta­łeś na ze­wnątrz. Pa­trzy­łem na Cie­bie, do­póki nie prze­sze­dłeś na drugą stronę ulicy i nie znik­ną­łeś mię­dzy sa­mo­cho­dami na par­kingu. I tu za­czyna się moja przy­goda. Po pierw­sze, do Mo­na­chium przy­le­cie­li­śmy z opóź­nie­niem. Tam­tej­sze lot­ni­sko jest duże, ale nie na tyle ogromne, żeby było źle zor­ga­ni­zo­wane. Jed­nak do ter­mi­nalu, z któ­rego od­la­ty­wał sa­mo­lot do No­wego Jorku, nie dało się dojść w pięć mi­nut. Do­kład­nie tyle czasu mie­li­śmy my, le­cący da­lej. Było nas troje. Je­den star­szy czło­wiek z oko­lic Bel­gradu, ko­bieta koło czter­dziestki i ja. Wi­dząc, że czas nas goni, za­trzy­ma­łem ste­war­desę JAT-u i py­tam: „Jak pani my­śli, zdą­żymy tam za pięć mi­nut?”. „Śpiesz­cie się, śpiesz­cie” – po­wie­działa nie­przy­tom­nie. Ta­blica z nu­me­rem ter­mi­nalu była wi­doczna w od­dali, ale ten nu­mer był tak ma­lutki, że stało się ja­sne, że mamy do niego co naj­mniej trzy­sta me­trów. Już ru­sza­łem bie­giem, ale wtedy za­trzy­mały nas trzy Niemki z ob­sługi pa­sa­że­rów. „Te­raz nie wolno. Ter­mi­nal już za­mknięty” – po­wta­rzały i już na­wią­zy­wały z kimś po­łą­cze­nie ra­diowe. Ste­war­desa JAT-u do­słow­nie znik­nęła z hali lot­ni­ska. Star­szy czło­wiek, ko­bieta i ja pa­trzy­li­śmy na sie­bie bez­rad­nie. A wtedy sta­ru­szek zde­cy­do­wa­nie mówi, co ma do po­wie­dze­nia: „Po ja­kiego chuja wy­sy­łają mi bi­lety, że­bym ich od­wie­dzał, mó­wi­łem grzecz­nie, że mnie to nie in­te­re­suje. Sie­dział­bym te­raz spo­koj­nie w domu, cho­lerne dzieci i wnuczki…”. Ko­bieta wy­raź­nie za­nie­po­ko­jona przy­su­nęła się do mnie i na­wet zła­pała mnie za rękę. „Pan zna an­giel­ski, tak? Świet­nie, ja nie mó­wię ani me, ani be; to co, po­może nam pan?” – spy­tała. Po kilku se­kun­dach zja­wiło się dwóch po­li­cjan­tów i cała na­sza trójka zo­stała od­pro­wa­dzona do ko­mi­sa­riatu na lot­ni­sku. Tak, aresz­to­wali nas. Głupi ja­sno­włosy nie­miecki gli­niarz ko­ły­sał się jak kaczka, idąc za nami, zu­peł­nie jakby trzy­mał w od­by­cie za­pa­sową puszkę beck’sa. W ko­mi­sa­ria­cie umie­ścili nas w pu­stym po­koju z ław­kami, a ten sam „Fritz” pa­trzył na nas spod drzwi, jak­by­śmy byli trzema le­gwa­nami. Czę­sto po­kwi­ku­jąc, gło­śno i z za­do­wo­le­niem roz­ma­wiał z kimś, kogo nie wi­dzie­li­śmy. Ten głos mógł­bym roz­po­znać już z da­leka. Mó­wił, że trzeba przy­go­to­wać apa­rat fo­to­gra­ficzny. Sta­ru­szek sie­dział na ławce i chciał za­pa­lić pa­pie­rosa, ale szybko zre­zy­gno­wał. Pa­lić nie wolno na­wet na ze­wnątrz tego ko­mi­sa­riatu, a co do­piero gdy twój wzrok skrzy­żuje się ze spoj­rze­niem ba­war­skiego po­li­cjanta. „Za­py­taj ich, czy mogą mnie wy­pu­ścić do domu, psia ich mać” – śmier­tel­nie po­waż­nie po­pro­sił mnie stary. Nie zdą­ży­łem od­po­wie­dzieć, bo wła­śnie za­brali mnie na ro­bie­nie zdjęć. Trzy uję­cia, nie­miec­kim apa­ra­tem, być może obiek­ty­wem Carla Ze­issa, bo te­raz znów są zjed­no­czeni, Niemcy! W tam­tej chwili po­wie­dzia­łem coś po nie­miecku, po­wiedzmy: „Dla­czego tu je­ste­śmy?” lub coś w tym stylu, a wtedy „Fritz” pod­sko­czył, jakby zo­ba­czył ka­ta­ry­nia­rza z małpą na ra­mie­niu. Za­wo­łał „Hansa” i mo­głem zro­zu­mieć, jak po­wta­rza: „Ten mówi po nie­miecku”. Jest coś nie do znie­sie­nia w tym, że za­trzy­muje cię nie­miecki po­li­cjant, po­my­śla­łem. Po pierw­sze, na­prawdę nie było dla mnie ja­sne, dla­czego mu­sie­li­śmy zo­stać sfo­to­gra­fo­wani, w do­datku w po­li­cyj­nych po­miesz­cze­niach, po dru­gie – słu­chać, jak ci Nie­miec roz­ka­zuje, nie jest ani odro­binę przy­jemne. „Tak, znam nie­miecki, uczy­łem się w szkole” – od­po­wie­dzia­łem. Nie znam go wy­star­cza­jąco do­brze, więc nie mo­głem szybko za­py­tać: „Czy tym wszyst­kim Ży­dom, z któ­rych zde­cy­do­wana więk­szość znała nie­miecki, ta zna­jo­mość w czymś wtedy po­mog­ła?”. A chcia­łem. Po­tem sfo­to­gra­fo­wali ko­bietę, a na końcu sta­rego, który tak za­uwa­żal­nie po­grą­żył się w złym hu­mo­rze, że po­my­śla­łem, iż za­bie­rze któ­re­muś z po­li­cjan­tów pi­sto­let i po­za­bija nas wszyst­kich. Wzięli od nas po dwa­dzie­ścia euro. A po­tem każde do­stało na­klejkę do pasz­portu i wy­ja­śniono nam, że już nie je­ste­śmy nie­le­gal­nymi imi­gran­tami i mamy nie­miec­kie wizy tran­zy­towe. Do ko­lej­nego sa­mo­lotu mo­żemy spo­koj­nie na­rze­kać w po­cze­kalni. I tak wła­śnie było.

Zgod­nie z wszel­kimi re­gu­łami do­brze skom­po­no­wa­nego eposu piękno wkrótce za­stą­piło brzy­dotę. Za­częli prze­pra­szać. W ciągu nie­spełna pół go­dziny by­łem w sa­mo­lo­cie do Frank­furtu, skąd zo­sta­nie zor­ga­ni­zo­wany naj­szyb­szy trans­fer w kie­runku No­wego Jorku. Co wię­cej, już nie sie­dzia­łem, ale le­ża­łem w bu­si­ness class. Za­dość­uczy­nie­nie Lu­fthansy było cał­ko­wite. Za je­dyne dwa­dzie­ścia euro, te, które skoń­czyły w rę­kach ger­mań­skich glin, co w każ­dym ra­zie wy­nosi znacz­nie mniej niż róż­nica w ce­nie bi­letu klasy eko­no­micz­nej i biz­ne­so­wej, wy­le­gi­wa­łem się, mia­łem ko­cyk, a w rę­kach pi­lot do zmiany ka­na­łów wi­deo. Do­brze się przyj­rza­łem bi­le­towi lot­ni­czemu, któ­rym za­stą­piono mój, te­raz już cał­kiem bez­u­ży­teczny. Po­wiedzmy, że był wy­sta­wiony ja­kiejś lub ja­kie­muś Ra­ma­jani Upa­ni­szadi, tyle zła­pa­łem. Za­miast ja­kie­goś Hin­dusa czy Hin­du­ski moje sło­wiań­skie bar­ba­rzyń­skie ciel­sko, mój scy­tyj­ski kor­pus roz­cią­gał się wzdłuż roz­ło­żo­nego wy­god­nego fo­tela. W od­twa­rza­czu zna­la­złem ka­nał z mu­zyką kla­syczną i roz­ko­szo­wa­łem się Ada­gio for Strings Sa­mu­ela Bar­bera. Co za roz­mach! Ani­mo­wana pro­jek­cja na­szego sa­mo­lotu, który po­dąża trasą nad Atlan­ty­kiem, ja­śniała na ekra­nie wie­loma bar­wami. Pa­trzy­łem i cze­ka­łem, żeby zła­pać mo­ment, gdy mały po­jazd po­wietrzny się prze­su­nie. Okropne za­ję­cie. Kiedy nad­szedł czas po­siłku, zo­sta­łem za­py­tany, czy wolę ofertę eu­ro­pej­ską czy azja­tycką. Co za­mó­wiłby Or­well?! Praw­do­po­dob­nie słodką fa­solę i to­sty fran­cu­skie. Poza wszyst­kim za­chwy­cał mnie ko­cyk. Sku­li­łem się pod nim i pró­bo­wa­łem za­snąć. Nie wy­cho­dziło. Py­ta­łem sa­mego sie­bie wtedy i te­raz też py­tam, bra­cie, czym so­bie na to za­słu­ży­łem. Kto wy­brał wła­śnie mnie, że­bym z Ser­bii przy­je­chał tu­taj? Dla­czego? Ni­gdy o to nie pro­si­łem. Nie je­stem na­wet pe­wien, czy za­słu­guję. Wszystko jest ta­kie ta­jem­ni­cze i ta­kie nie­zo­bo­wią­zu­jące jed­no­cze­śnie. Nie to­wa­rzy­szyła mi żadna de­le­ga­cja. Po­wiedzmy, ar­ty­stów dra­ma­tycz­nych albo twór­ców dra­ma­tów. Nie prze­ka­zuję ni­czy­ich wia­do­mo­ści, nie wy­ko­nuję żad­nego za­da­nia dla wspól­nego do­bra. O tym tu­taj mało kto wie tam, skąd przy­je­cha­łem. Ofi­cjal­nie nikt mnie nie od­pro­wa­dził poza Tobą. Dzię­kuję Ci, za­wsze.

Spró­buję tro­chę po­spać. Pi­szę do Cie­bie z ma­łego po­koju. Stoją w nim dwa kom­pu­tery i jest po­świę­cony pa­mięci mło­dego dra­ma­to­pi­sa­rza, który zbyt wcze­śnie opu­ścił ten świat. Jego ro­dzice sfi­nan­so­wali urzą­dze­nie ma­łego stu­dia, które zo­sta­nie na­zwane jego imie­niem. W ciągu dnia jest tu tłok, ale te­raz, w środku nocy, nie ma ni­kogo i ci, któ­rzy są za­kwa­te­ro­wani w bu­dynku in­sty­tutu, już dawno śpią. Stąd będę do Cie­bie pi­sy­wał w ciągu tych trzech ty­go­dni.

De­ner­wuje mnie, że od­ma­wiasz za­in­sta­lo­wa­nia Skype’a, mo­gli­by­śmy wtedy sły­szeć się i roz­ma­wiać do woli. Do Gor­dany od­zy­wa­łem się te­le­fo­nicz­nie. Jest bar­dzo szczę­śliwa z mo­jego po­wodu. Mówi, że­bym się ro­zej­rzał, czy jest spo­sób, aby tu zo­stać, wy­daje jej się, że to dla mnie duża szansa. Po­wie­dział­bym, że poza tym jest tro­chę smutna. Czy wy dwoje sły­szy­cie się cza­sami? Może jest coś, czym nie chce mnie obar­czać? Pro­szę Cię, sprawdź i po­roz­ma­wiaj z nią. Dzwo­ni­łem też do ro­dzi­ców. Daddy brzmiał OK, choć lekko zmę­czony. Pro­po­nuje, że­bym zna­lazł tu ja­kąś dziew­czynę, kla­syka. Mama jest prze­pra­co­wana, tyle zro­zu­mia­łem. Nie mó­wiła mi o de­cy­zji eme­ry­tal­nej, to ją praw­do­po­dob­nie boli. Jak Ty to wi­dzisz? Kurde, przy­po­mniało mi się. Cho­dzi mi o to, że nie mogę zna­leźć od­po­wie­dzi na py­ta­nie, czy za­słu­ży­łem na to, że ja­kieś ame­ry­kań­skie sto­wa­rzy­sze­nie dra­ma­to­pi­sa­rzy za­pra­sza mnie, że­bym przez trzy ty­go­dnie na jego koszt wa­łę­sał się po cen­trum świata. Sam so­bie nie wy­daję się wy­star­cza­jąco do­bry na coś ta­kiego. Tego nie do­świad­czył ani nasz stryj, ani Ty. Dla mnie tata i on są bo­ha­te­rami, Ty też je­steś bo­ha­te­rem. Gor­dana jest naj­ja­śniej­szą du­szą, a pro­szę, od dzie­się­ciu lat żyje w wy­na­ję­tym miesz­ka­niu, do­jeż­dża do pracy w ja­kiejś dziu­rze, po­ni­ża­jące.

Wy­bacz mi ta­kie za­koń­cze­nie, a te­raz na­prawdę idę spać, bo już świta.

Na­pisz, co mam Ci ku­pić. Ro­bię li­stę.

Ści­skam Twoją dłoń i ko­cham Cię.

Twój brat

Vu­ka­šin, owoc ży­wota tej sa­mej matki!

II

III

IV

V

VI

VII

VIII

IX

X

XI

XII

XIII

XIV

XV

XVI

XVII

XVIII

XIX

XX

XXI

XXII

XXIII

XXIV

XXV

XXVI