Café Museum - Robert Makłowicz - ebook + audiobook

Café Museum ebook i audiobook

Robert Makłowicz

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Czytając „Café Museum”, pragnąłem natychmiast zjeść te wszystkie opisane ze znawstwem i miłością potrawy, zaraz potem wypić wszystko, czego picie jest tu opisane, a jeszcze bardziej — natychmiast wsiąść do samochodu i pojechać w miejsca, które na łamach tej zbyt skromnej objętościowo książki wymienia Makłowicz (Krzysztof Varga). 

 

Café Museum” to połączenie książki podróżniczej i kulinarnej z szerokim tłem historycznym i wieloma rodzinnymi wspomnieniami. Robert Makłowicz, w bardzo osobistej narracji, pokazuje nam kawałek swojego świata. Miejsca dla niego niezwykle ważne, których spoiwem jest ck Europa. Wraz z autorem przemierzamy kraje wielonarodowościowej monarchii habsburskiej. To nie jest jednak zwykła podróż – Makłowcz zatrzymuje się w miejscach, które bardzo rzadko pojawiają się w przewodnikach. Nie znajdziemy tu długich opisów zabytków, autor pisze przede wszystkim o ludziach i jedzeniu. Przywołuje często świat już nieistniający, próbuje go wskrzesić, bo dobrze wie, że pamięć potrafi przetrwać w smakach i zapachach. Nieważne czy spacerujemy po Wiedniu, szeklerskiej wiosce w Transylwanii czy Sarajewie – w jakiś przedziwny sposób Makłowicz zawsze wie, gdzie ma się udać, gdzie zapukać, jakie drzwi otworzyć. Może to lata praktyki, a może to opiekuńczy duch cesarza Franciszka Józefa I czuwa nad naszym autorem. „Café Museum” jest też wielką adoracją różnorodności – narodowej, językowej, kulturowej czy wreszcie kulinarnej. Makłowicz udawania, że właśnie tam, gdzie mieszają się narodowości, języki, kultury i smaki człowiek może czuć się naprawdę szczęśliwy. 

 

 

SPIS TREŚCI


1. Kusmanek, hurrah!
2. Praska szynka
3. Siedem flaszek śliwowicy
4. Urziceni
5. Russzkik haza!
6. Mangalica
7. Viribus unitis
8. Król wyspy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 197

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 44 min

Lektor: Robert Makłowicz

Oceny
4,5 (192 oceny)
122
56
11
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
urbanmagda

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze Pan Makłowicz super !!!
10
2B93WXSB72ZH9FFH

Nie oderwiesz się od lektury

Rewolucja słucha się z przyjemnością.szczegolnie pod czas przyrządzania karkówki. Zachęcama do eksperymentów kulinarnych ale również do poznania bliżej historii Bałkanów. Dziękuję
00
Asiajablonska

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam
00
AleksandraKMu

Nie oderwiesz się od lektury

.
00
mlodyzeglarz

Nie oderwiesz się od lektury

znakomicie napisana i opowiedziana książka a raczej przygody Pana Roberta. Polecam
00

Popularność




© Copyright by Robert Makłowicz, 2021

© Copyright for the pictures by Andrzej Zaręba, 2021

© Copyright for this edition by Wysoki Zamek, Kraków 2021

REDAKCJA Jacek Tokarski

KOREKTA Katarzyna Szajowska

PROJEKT OKŁADKI I OPRACOWANIE GRAFICZNE tuPałejko / www.tupalejko.pl

SKŁAD tuPałejko, Iwona Tokarska

Wydawnictwo Wysoki Zamek

ul. Dzielskiego 2 lok. 225, 31-420 Kraków

tel. + 48 12 411 05 56

e-mail: [email protected]

Zapraszamy do naszej księgarni internetowej: www.wysokizamek.com.pl

ISBN 978-83-963397-1-3

www.maklowicz.pl

www.youtube.com/c/RobertMakłowicz_official

Tytułem wstępu, czyli o rzucaniu kotwic

Niektóry Madziar też nie winien, że Madziar.

JAROSLAV HAŠEK „PRZYGODY DOBREGO WOJAKA SZWEJKA”

Nie jestem człowiekiem zbytnio pamiętliwym, są jednak rodzaje zniewag, które w sercu noszę szczególnie długo. Nazwanie mnie karłem bądź kurduplem puszczam zwykle mimo uszu, nie przywiązuję zbytniej wagi do tendencyjnego nawet podkreślania niedostatków mej urody czy też intelektu, zawsze jednak pamiętam, jeśli ktoś proponuje mi nocleg na prześcieradle frotte i pościeli pokrytej obleczkami z kory. Równie wielki despekt rzadko spotkać może istotę ludzką, istotę właściwie bezbronną, gdyż już częściowo roznegliżowaną, która wcześniej zgodziła się na nocleg, czasami płacąc zań nawet, a do głowy jej nie przyszło sprawdzić, z czegóż to zrobiono pościel, pod którą ma złożyć swe strudzone członki. Powiecie, że się czepiam, że grunt, by łóżko było wygodne, pościel czysta, a z czego jest zrobiona, to już rzecz drugorzędna, niemal nieistotny detal, ważny jedynie dla rozkapryszonych bobasów. Pościel to pojęcie doprawdy pojemne, odpowiadam malkontentom, są też i inne, równie pojemne słowa-pojęcia, których okrutny sens ujawnia się dopiero wówczas, gdy stwierdzimy dokładnie oraz detalicznie, co się pod nimi kryje. Muzyka na przykład. Zważcie zatem – otóż załóżmy, że przyszliście na koncert Kindertotenlieder Mahlera, kupując wcześniej bilety, a tu na scenę wyskakuje dziarsko ensemble Bayer Full i raczy Was długotrwałym występem, z którego nie ma ucieczki. Usiłujecie się potem awanturować, że zamiast In diesem Wetter zaaplikowano Wam Majteczki w kropeczki, ale w kasie mówią: „O co te dąsy, przecież to muzyka i to muzyka, a muzyka jest jedna!”.

Jestem podobnego zdania, nie czyniąc na własny użytek szczególnych rozróżnień pomiędzy klasyką, jazzem, rockiem i mnóstwem innych muzycznych stylów, wszakże dodać od razu muszę, że nie każde wydawanie dźwięków zaliczam a priori do muzyki.

Podobnie jest z łóżkiem. Takie, na którym spoczywa prześcieradło frotte oraz pościel z ohydnego materiału o nazwie „kora”, łóżkiem jest tylko w teorii. Bo czy ktoś o zdrowych zmysłach chciałby dobrowolnie spać w materii trącej oraz pomarszczonej?

Choć więc minęły już trzy lata, pamiętam doskonale, że tej czerwcowej nocy w pobliżu miejscowości Tapolca tylko tak haniebnie urządzone łoże mieliśmy do dyspozycji. W dodatku trudno było je odnaleźć, bowiem zagroda, w której stało, ukrywała się niczym kwalifikowany komandos nader sprawnie wśród pól płaskich, kurników, psich bud i wolno stojących domostw. Popularny serwis służący wyszukiwaniu noclegów jak zwykle przedstawiał ten adres zgoła inaczej, zachwalając niezwykle korzystną relację ceny do jakości i powołując się na entuzjastyczne opinie innych noclegowiczów. Rzeczywiście, drogo nie było – i to właściwie wszystko, co z leciutkim entuzjazmem dałoby się o tym miejscu powiedzieć. Nie narzekaliśmy jednak, a choć ciała nasze w instynkcie samozachowawczym starały się o jak najmniejszy kontakt z korą i frotte, to umysły zaprzątała myśl zgoła inna: oto bezpowrotnie kończy się pewien rozdział w naszym życiu.

Rzeczony koniec nastąpił przedpołudniem dnia następnego. W biurze notarialnym w centrum miejscowości Tapolca podpisaliśmy akt sprzedaży ziemi i zabudowań w wiosce Sáska, leżącej w powiecie Veszprém, na skraju wulkanicznego pogórza Badacsony i Lasu Bakońskiego, bliziutko wspaniałej góry i równie wspaniałej apelacji winiarskiej Szentgyörgyhegy, niedaleko jeszcze wspanialszej winiarskiej góry Somló. Nasz plan madziarski ostatecznie wziął w łeb.

Opisy prób jego realizacji Szanowne Czytelniczki i Czytelnicy znajdą na stronach dalszych. To zapis peregrynacji po Europie Środka i próbach rzucenia tam kotwic, zapis będący treścią pierwszego wydania Café Museum. Teraz właśnie, w czerwcowy poranek, u notariusza w miejscowości Tapolca jedna z tych kotwic została ostatecznie odcięta.

Lokatorskiego porzucenia Węgier nie spowodowała decyzja nagła, niczym manewr kursanta nauki jazdy. Był to proces długotrwały i powolny, zdecydowanie bliższy technice sous vide niźli tej à la minute, przydatnej wielce podczas smażenia befsztyków, lecz nie zawsze wskazanej przy podejmowaniu ważnych życiowych decyzji. Zrazu, rzuciwszy również kotwicę w Dalmacji, nie chcieliśmy się madziarskiej przystani pozbywać. Mieliśmy już wspaniały projekt nowoczesnego domu, cudownie wpisującego się w otoczenie. Jako człowiek wierzący w teorie Oświecenia neguję co prawda możliwości bilokacji i w związku z tym wiem świetnie, że nie da się mieszkać w kilku miejscach naraz, marzyły mi się jednak wyjazdy do siebie, wyjazdy studyjne, w trakcie których niespiesznie mógł będę na przykład zgłębiać metafizyczne właściwości endemicznego szczepu juhfark, dającego jedno z najbardziej niezwykłych białych win na świecie całym, że winem tym napełniać będę swą własną madziarską piwniczkę, również ku pożytkowi przyszłych pokoleń, juhfark bowiem ma niezwykły potencjał starzenia, nader rzadko wśród białasów spotykany. Albo też rozpalać będziemy z grupą lokalnych włościan ogień pod kociołkiem, odwiecznym prawem rumienić w nim cebulę i czosnek na smalcu z mangalicy, a potem, nie zapomniawszy o papryce w proszku, kminku i majeranku, dusić w tej cudownej kompozycji mięso racka, czyli baranów rasy śruborogiej, uważanej przez Madziarów za niemal część ich etnosu, co oczywiście kwestionują Rumuni, zwłaszcza ci z Siedmiogrodu. Przypomina to nie tak dawny i równie irracjonalny spór o polskość bądź też słowackość oscypka, choć o tym nie zamierzałem rozmawiać z żadną grupą węgierskich włościan, a co najwyżej namawiać ich do ograniczania mięsnej diety, rzecz jasna nie podnosząc problemów śladu węglowego czy też nadprodukcji metanu, lecz strasząc podagrą. A oni opowiadać mi będą o honfoglalás, czyli zajęciu ojczyzny, o Arpadzie, a najwięcej o zdradzieckim traktacie w Trianon.

Niedługo po swym polskim debiucie Café Museum przetłumaczono na czeski oraz węgierski i tamże wydano. Instytut Polski w Budapeszcie zorganizował mi serię spotkań autorskich, wprost fruwałem na skrzydłach madziarskiego entuzjazmu. Choć nie było to aż tak dawno temu, zdaje się, że od tamtych chwil dzieli nas cała epoka. Na Węgrzech istniała jeszcze prasa opozycyjna, w dodatku o przeróżnych światopoglądowych spektrach, zatem w trakcie wywiadów interlokutorzy krzywili się albo też uśmiechali, gdy indagowany o cesarsko-królewską przeszłość mówiłem, że wedle mnie austro-węgierski projekt runął również z powodu narodowego węgierskiego egoizmu, gdyż w Zalitawii etniczni Węgrzy nigdy nie byli większością, a jednak bezlitośnie madziaryzowali Słowaków, Rumunów, Serbów, Chorwatów czy też Rusinów. Ale miło było niezwykle, gdyż nikt jeszcze nie negował możliwości głośnego wypowiadania własnych opinii, nawet takich, które nie cieszą się błogosławieństwem tak zwanych czynników oficjalnych, miło było również dlatego, że szprycery oraz paprykarze zdawały się nie mieć końca. Starałem się zamawiać je po węgiersku, choć nigdy nie mogłem wziąć więcej niż trzy naraz, bowiem do tej liczby udało mi się opanować tamtejsze nazwy liczebników. Miałem nadzieję, że już wkrótce zamówić mógł będę dziesięć szprycerów i paprykarzy jednocześnie, w dodatku precyzyjnie podając proporcje pomiędzy wodą sodową a winem, oraz poprosić o paprykarze z grzybów, wszakże tylko pod warunkiem, że są to grzyby leśne, zebrane na przykład w Lesie Bakońskim, a wszystko to uczynię jednym zdaniem, kunsztownie i rzecz jasna podrzędnie złożonym. Wiedziałem bowiem, że prawdziwym fundamentem węgierskiego domu nie jest beton ani podmurówka, lecz język. To fundament domu każdego, ale węgierskiego przede wszystkim, bo przecież żaden inny język w świecie do węgierskiego podobny nie jest, więc jak tu pogadać z tamtejszymi włościanami? Bohaterski generał Adrian Carton de Wiart, belgijsko-irlandzki arystokrata w brytyjskiej służbie, ten który pomagał nam przemycać uzbrojenie z Węgier przez niechętną albo wręcz wrogą Polsce Czechosłowację, gdy bolszewicy zbliżali się do wrót Warszawy, dwadzieścia lat międzywojnia spędził w leśniczówce na wyspie wśród poleskich mokradeł i bagien tuż przy granicy z Sowietami. Leśniczówkę podarował mu książę Karol Mikołaj Radziwiłł, z którym generał mógł się porozumieć bez trudności. Z pewnością trudniej mu było dogadać się z Poleszukami, zatrudnianymi jako nagonka w polowaniach, którym namiętnie się oddawał. Arystokraci między sobą porozumieją się zawsze, niezależnie od tego, skąd pochodzą, a i ty porozumiesz się z nimi bez problemu, wystarczy znać jeno francuski, angielski, niemiecki lub ewentualnie hiszpański. By porozumieć się z Poleszukiem, trzeba znać poleszucki. Lecz znając jeden poleszucki, znasz jednocześnie trzy języki, jest to bowiem mieszanina białoruskiego, ukraińskiego i polskiego.

Jak zatem już wiecie, werbalna przestrzeń Poleszuków znacznie jest szersza niźli terytorium językowe węgierskich włościan, chciałem jednak koniecznie z nimi ich językiem rozmawiać, choćby i o sprawach najprostszych i najoczywistszych, takich jak zajęcie ojczyzny czy też zdrada w Trianon, albo o czymkolwiek innym, o czym pogadać akurat by chcieli. Do tego potrzebny był wszakże jeden drobiazg: musiałbym nauczyć się węgierskiego.

Nauczyć się węgierskiego. Brzmi niegroźnie, wręcz fascynująco. Oglądasz w telewizji skoki do basenu z dziesięciometrowej wieży i myślisz sobie: też bym tak skoczył. Może nie równie ładnie, równie stylowo, może nie na główkę, ale na nogi to z całą pewnością. A potem wchodzisz na wieżę, spoglądasz w dół i basen widzisz z perspektywy niemal takiej samej, z jakiej Gagarin oglądał Ziemię, i wiesz już, że nie skoczysz nigdy, na pewno nie z wieży równie wysokiej.

Tak właśnie było ze mną. Zakupiłem całą masę podręczników i samouczków do nauki węgierskiego, a w swej pysze na Węgrzech nabyłem również słownik węgiersko-romski i romsko-węgierski, bo choć przecież wiem, że oba języki nie mają ze sobą nic wspólnego, to wydawało mi się, że dzięki temu słownikowi po błyskawicznym opanowaniu węgierskiego będę mógł poznać co najmniej kilkaset słów romskich i w madziarskich czardach prosić cygańskich skrzypków lub cymbalistów ich rodzimą mową, by na dźwięk polszczyzny wśród gości nie grali z automatu Szła dzieweczka do laseczka.

Otwierałem owe samouczki dość regularnie, lecz im częściej to czyniłem, im dłużej je wertowałem, tym bardziej bezradny się czułem. Byłem jak ów niedoszły skoczek, który wdrapawszy się na szczyt wieży, cały czas kurczowo trzymając się poręczy, schodzi z niej tyłem, by tylko w dół nie spojrzeć. Żeby skrócić proces opisu, napisać mogę po prostu: wymiękłem.

Gdyby zdarzyło się to wcześniej, gdy jeszcze niezaśmiecony mózg łacniej przyjmuje bodźce, gdybym bywał na Węgrzech częściej, więcej i dłużej, gdyby na przykład moi rodzice kupowali w latach siedemdziesiątych całe paczki krówek, a potem przemycali je w bagażniku trabanta i sprzedawali na sztuki w okolicach dworca Budapest-Keleti, każąc sobie w tym procederze intensywnie pomagać. Gdyby nieco później po węgiersku mówił do mnie Wacław Felczak, którego uniwersyteckim uczniem miałem zaszczyt być. Sam Wacław Felczak, legendarny tatrzański kurier, rezydent rządu RP w Budapeszcie, ojciec węgierskiej antykomunistycznej opozycji, wybitny historyk, którego komuniści najpierw skazali na dożywocie, a potem, aż do końca trwania PRL, odmawiali mu profesorskiego tytułu. Dostał go dopiero w 1993 roku i zaraz potem umarł. W trakcie pogrzebu nad jego grobem przemawiał Stanisław Marusarz, towarzysz Felczaka z tatrzańskich kurierskich szlaków. W czasie przemowy osunął się na ręce Ákosa Engelmayera, ówczesnego ambasadora Węgier w Polsce i zmarł nad świeżą mogiłą swego wielkiego przyjaciela.

Lecz profesor Felczak nie mówił do nas, studentów, po węgiersku. Za to my mówiliśmy do niego nieodmiennie „panie profesorze”, wiedząc doskonale, dlaczego tak wybitny historyk nie doczeka się nigdy tytułu profesorskiego z nadania peerelowskich decydentów. Pamiętam, jak dumny byłem, mogąc u niego pobierać nauki. To dzięki Wacławowi Felczakowi, zresztą uczniowi innego giganta, profesora Henryka Wereszyckiego, zainteresowałem się historią polityczną i społeczną monarchii habsburskiej, zwłaszcza w czasach austro-węgierskiego dualizmu i teraz Was tymi sprawami bezustannie oraz bezlitośnie prześladuję.

Tak więc nie nauczyłem się węgierskiego, poległem, niczym Karol Albert Sabaudzki w 1848 roku pod Custozzą w starciu z Austriakami, dowodzonymi przez feldmarszałka Radetzky’ego.

Zresztą entuzjazm do madziarskiej materii osiedleńczej topniał nieco, może nie tak szybko, jak ostatnimi laty firnowy język lodowca Pasterze pod szczytem wielkiej góry Großglockner, ale jednak konsekwentnie. Choć kulinaria i gastronomia węgierska nieustannie się rozwijały, to nie wszystko wyglądało coraz apetyczniej. W roku 2015 w miejscowości Tapolca wybory lokalne wygrała partia Jobbik, przejmując władzę samorządową. Było mi niezwykle miło, że dotychczas korespondencję urzędową związaną z posiadaniem węgierskiej realności dostawałem po węgiersku oraz – jako cudzoziemiec – w lingua franca dzisiejszego świata, czyli po angielsku. Po tym zwycięstwie angielskojęzyczną wersję skasowano. Diametralnie zmienił się też styl korespondencji. Wcześniej – nawykły do polskich urzędowych pism, przypominających swym tonem i poetyką rozkazy kaprala sadysty, wydawane o świcie na placu apelowym – pokazywałem wszem i wobec ostemplowane, oficjalne listy z Węgier pełne zwrotów typu: „uprzejmie przypominamy” czy też „bardzo prosimy”. To się jednak skończyło. Nowe urzędowe pisma słane wyłącznie po węgiersku konstruowano już wyłącznie tak, jak i u nas urzędnicy zwykli to czynić. W nawiązaniu do artykułu tego i tego wzywa się obywatela tego i tego do niezwłocznego skoszenia trawy na posesji tej i tej w terminie nieprzekraczalnym do dnia tego i tego. W razie niewywiązania się obywatela tego i tego ze zobowiązania tego i tego, wynikającego z rozporządzenia tego i tego urząd ten i ten nałoży karę w wysokości tej i tej w oparciu o uchwałę rady gminy tej i tej, mówiącą o konieczności systematycznego koszenia trawy.

Ale nie to było najważniejsze w podjęciu decyzji, która zaprowadziła nas do pani notariusz w miejscowości Tapolca. Chodziło o drugą kotwicę, dalmatyńską, która choć rzucona nieco później, najwyraźniej trzymała mocniej, coraz mocniej i coraz bardziej do siebie przyciągała. A gdyby nawet jakiś sztorm straszny miał ją zerwać, to wiem już z całą pewnością, że rzucałbym ją znowu, do skutku, celując w ten sam dalmatyński akwen. Dalmacijo, ljubavi moja. To jednak temat na zupełnie inną opowieść.

Kraków, 11 listopada 2021 roku

Prolog

Rynek w Pápie już od świtu pełen był dźwiękowych dowodów ludzkiej aktywności. Wstałem z łóżka zwinnie niczym chiński gimnastyk i od razu otworzyłem wychodzące na Fő tér okna, złakniony oślepiająco białego madziarskiego słońca. Stałem dobrą chwilę w jego promieniach, a ono z poranną delikatnością gładziło mnie po twarzy tak czule, jakbym był krwistym strąkiem papryki z okolic Kalocsy lub Segedyna, żółtym melonem albo wielkim arbuzem spod Csongrádu, gładziło mnie, jakbym od niepamiętnych czasów stanowił część tej ziemi, jakbym osobiście na małym koniku przybył w IX wieku znad Uralu nad Dunaj, by objąć Ojczyznę, jakbym codziennie prasował spodnie od paradnego munduru admirała Horthyego de Nagybánya, razem ze świętym Stefanem zwędził koronę przeznaczoną Bolesławowi Chrobremu lub tylko hodował na Wielkiej Nizinie endemiczne świnie rasy mangalica. A może jedynie chciało, bym bez reszty zaufał jego ciepłu i światłu, pozbywając się ewentualnych wątpliwości. Mrużąc oczy, przyglądałem się chwilę pysznym barokowym budowlom, które miasto zawdzięcza Esterházym, lecz zapach świeżo parzonej kawy kazał mi możliwie najspieszniej udać się w stronę jadalni hotelu Arany Griff, którego od wczoraj byłem gościem.

Czułem się lekko oraz rześko, mimo że poprzedniego dnia w potwornym upale zwiedzałem miasto, kąpałem się w wodach termalnych, a na późną kolację spożyłem siedmiogrodzką zupę z baraniny ze świeżym estragonem i kwaśną śmietaną, pörkölt z warchlaka z dodatkiem knedli bułczanych oraz strudel wiśniowy, pijąc obficie białe wino z Somló, wytrawną kadarkę z Szekszárdu, a przedtem i potem gruszkową palinkę.

Jak się rzekło, byłem wesół, choć na śniadaniowym stole, prócz właściwych dla miejsca atrybutów, czyli rogalików, salami, gotowanej szynki oraz konfitur morelowych, bezwstydnie spoczywał i niezdrowo żółcił się spożywczy wrzód – margaryna. Z obowiązku, lecz tego ranka bez normalnej na widok margaryny wściekłości, poprosiłem po węgiersku o masło, na co kelner przyniósł mi dzbanek mleka. Zorientowałem się zatem, że prosząc o masło (vaj), poprosiłem o mleko (tej), bowiem słowa „tej” użyłem, zatem jeszcze raz poprosiłem o masło (vaj), tym razem prosząc o vaj (masło), a nie o tej (mleko). Kelner popatrzył na mnie jak na idiotę i przyniósł margarynę. Z najwyższym spokojem spożyłem więc rogaliki bez omasty, a godzinę później dojeżdżałem już do zacnego miasta Győr, nad trzema rzekami leżącego.

Kusmanek, hurrah!

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Praska szynka

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Siedem flaszek śliwowicy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Urziceni

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Russzkik haza!

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Mangalica

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Viribus unitis

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Król wyspy

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Źrodła cytatów

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.

Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.