Buntowniczki. Niezwykłe życie Mary Wollstonecraft i jej córki Mary Shelley - Charlotte Gordon - ebook

Buntowniczki. Niezwykłe życie Mary Wollstonecraft i jej córki Mary Shelley ebook

Charlotte Gordon

4,0

Opis

Nagrodzone prestiżową National Book Critics Circle Award „Buntowniczki” przedstawiają porywającą historię dwóch niezwykłych kobiet: Mary Wollstonecraft – angielskiej prekursorki feminizmu, oraz jej córki Mary Shelley. Obydwie zyskały sławę jako pisarki: pierwsza jest autorką słynnego „Wołania o prawa kobiet”, druga wydała „Frankensteina”. Obie pokochały błyskotliwych, acz trudnych do zniesienia mężczyzn i wychowały samotnie nieślubne dzieci. Obie żyły na wygnaniu, musiały walczyć o swoją pozycję na świecie, raz po raz łamiąc panujące konwencje: Wollstonecraft goniła piratów po Skandynawii i pożeglowała do Paryża, by wziąć udział w Wielkiej Rewolucji, a Shelley uciekła z domu łodzią rybacką z żonatym mężczyzną oraz stawiła czoła neapolitańskim bandytom. I, co być może najważniejsze, obydwie głosiły, że prawa i przywileje kobiet powinny być ważne dla wszystkich.

Na kartach tej niesamowitej i odkrywczej biografii spotykają się dwie wizjonerki, którym nie dane było się poznać, ale mimo to ich historie się przeplatały. Pozostawiły po sobie ogromne wspólne dziedzictwo. Jako pisarki, myślicielki i kobiety.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 841

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (4 oceny)
3
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału:Ro­man­tic Outlaws: The Extra­or­di­nary Li­ves of Mary Wol­l­sto­ne­craft& Mary Shel­ley
Co­py­ri­ght © Char­lotte Gor­don, 2015 Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2019, 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie, 2019
Re­dak­to­rzy pro­wa­dzący: Ad­rian Tom­czyk, An­drzej Szew­czyk
Re­dak­cja me­ry­to­ryczna: prof. zw. dr hab. Li­liana Si­kor­ska
Re­dak­cja: Na­ta­lia Szczep­kow­ska
Ko­rekta: Bar­tosz Szpojda, Ro­man Bąk
Ko­rekta tego wy­da­nia: Ka­ta­rzyna Dra­gan
Pro­jekt okładki: Na­stka Dra­bot
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak | Pra­cow­nia Li­ter­nic­twa i Gra­fiki
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie dru­gie
ISBN 978-83-67616-56-0
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jej matce

Emily Co­no­ver Evarts Gor­don

Pa­mięć o matce za­wsze przy­no­siła mi dumę i ra­dość.

MARY SHEL­LEY

WSTĘP

Był 30 sierp­nia 1797 roku. W Lon­dy­nie wal­czyła o ży­cie nowo na­ro­dzona dziew­czynka. Była ma­lutka i słaba, nie da­wano jej wiel­kich szans. Matka pró­bo­wała uro­dzić ło­ży­sko, ale była już wy­czer­pana, we­zwano więc le­ka­rza. Prze­ciął pę­po­winę, nie my­jąc rąk. Nie wie­dział, że wpro­wa­dza do or­ga­ni­zmu ko­biety bak­te­rie wy­wo­łu­jące jedną z naj­groź­niej­szych cho­rób tam­tych cza­sów – go­rączkę po­ło­gową. Dzie­sięć dni póź­niej matka zmarła, ale ku za­sko­cze­niu wszyst­kich dziecko prze­żyło. Przez resztę ży­cia bę­dzie opła­ki­wać utratę matki, pie­lę­gno­wać jej dzie­dzic­two i ob­wi­niać się o jej śmierć.

To je­den z naj­słyn­niej­szych po­ro­dów w hi­sto­rii li­te­ra­tury. Zmarła ko­bieta to Mary Wol­l­sto­ne­craft. Pięć lat wcze­śniej wy­wo­łała zgor­sze­nie, pu­bli­ku­jąc Wo­ła­nie o prawa ko­biety – kry­tykę uprze­dzeń i za­sad, które ogra­ni­czały ko­biety w XVIII wieku. Córka to le­gen­darna Mary Shel­ley – jako dzie­więt­na­sto­latka na­pi­sała Fran­ken­ste­ina, po­wieść tak słynną, że nie trzeba jej przed­sta­wiać.

A jed­nak na­wet ci, któ­rzy znają twór­czość Mary Wol­l­sto­ne­craft i Mary Shel­ley, by­wają zdzi­wieni, od­kry­wa­jąc ich bli­skie po­kre­wień­stwo. Przed­wcze­sna śmierć Mary Wol­l­sto­ne­craft spo­wo­do­wała, że po­ko­le­nia ba­da­czy prze­oczyły jej wpływ na córkę. Ko­biety po­strze­gano jako nie­po­wią­zane ze sobą przed­sta­wi­cielki róż­nych po­glą­dów fi­lo­zo­ficz­nych i prą­dów li­te­rac­kich. Shel­ley po­ja­wia się na kar­tach epi­lo­gów do bio­gra­fii Wol­l­sto­ne­craft, a Wol­l­sto­ne­craft w przed­mo­wach do bio­gra­fii Shel­ley.

Bun­tow­niczki to pierw­sza książka w ca­ło­ści po­świę­cona im obu. Choć po­dobne stu­dium po­winno po­wstać już dawno temu, wiele za­wdzię­cza pra­com wcze­śniej­szych ba­da­czy. Bez ich wy­sił­ków nie by­łoby moż­liwe zba­da­nie wpływu Wol­l­sto­ne­craft na ży­cie i twór­czość Shel­ley, a także ob­se­sji Shel­ley na punk­cie matki.

Może to nie­ty­powe stwier­dze­nie. Jak matka, która zmarła dzie­sięć dni po uro­dze­niu córki, mo­gła mieć na nią wpływ? A jed­nak miała. I to ogromny. Jej ra­dy­ka­lizm ukształ­to­wał przy­szłą Mary Shel­ley, wznie­cił w niej de­ter­mi­na­cję do by­cia kimś, do stwo­rze­nia wła­snego ar­cy­dzieła. Przez całe ży­cie Shel­ley czy­tała książki matki, znała całe frag­menty na pa­mięć. Na ścia­nie domu, w któ­rym spę­dziła dzie­ciń­stwo, wi­siał ogromny por­tret Wol­l­sto­ne­craft. Dziew­czynka wpa­try­wała się w niego go­dzi­nami, po­rów­nu­jąc się do matki w na­dziei, że znaj­dzie ja­kieś po­do­bień­stwo. We­dług ojca Mary Shel­ley i jego przy­ja­ciół Wol­l­sto­ne­craft była ucie­le­śnie­niem cnót i mi­ło­ści. Chwa­lili jej ge­niusz, od­wagę, in­te­li­gen­cję i ory­gi­nal­ność.

Za­nu­rzona w ide­ach gło­szo­nych przez matkę i wy­cho­wana przez ojca, który ni­gdy nie po­ra­dził so­bie ze stratą żony, Mary Shel­ley pra­gnęła żyć we­dług wska­zań Wol­l­sto­ne­craft, zre­ali­zo­wać jej am­bi­cje i wy­do­być ją z mro­ków hi­sto­rii. Chciała być taka jak ona albo przy­naj­mniej stać się ide­alną córką. Po wie­lo­kroć wy­my­ślała so­bie prze­szłość i prze­kształ­cała przy­szłość, pró­bu­jąc do­ko­nać nie­moż­li­wego – wskrze­sić zmarłą. Żyła w in­nych cza­sach, ale wciąż pa­trzyła za sie­bie, na to, czego nie mo­gła od­zy­skać, usi­łu­jąc od­two­rzyć to, co mi­nęło.

Je­śli cho­dzi o Mary Wol­l­sto­ne­craft, choć spę­dziła z córką tylko dzie­sięć dni, sama idea po­sia­da­nia dzieci wy­warła na nią głę­boki wpływ. Znaczną część swo­jej pracy wy­ko­ny­wała z my­ślą o ko­lej­nym po­ko­le­niu, ma­rząc o in­nym ży­ciu dla niego i za­sta­na­wia­jąc się nad tym, jak spra­wić, by odzie­dzi­czyło spra­wie­dliw­szy świat. Naj­wcze­śniej­sze tek­sty Wol­l­sto­ne­craft, na­pi­sane przed słyn­nym Wo­ła­niem, były pod­ręcz­ni­kami do wy­cho­wa­nia dzieci. Pi­sała o tym, jak i czego je uczyć, sku­piała się na dziew­czyn­kach. Ska­zana na po­tę­pie­nie przez współ­cze­snych, zwra­cała się do tych, któ­rzy przyjdą po niej. In­spi­ro­wała ją myśl o lu­dziach, któ­rzy będą czy­tać jej książki, kiedy jej już nie bę­dzie. Nie po­my­ślała, że jedną z naj­waż­niej­szych czy­tel­ni­czek okaże się córka, którą opu­ściła.

Hi­sto­rie Wol­l­sto­ne­craft i Shel­ley prze­pla­tają się w Bun­tow­nicz­kach. Czy­tel­nicy usły­szą echo Wol­l­sto­ne­craft w li­stach, dzien­ni­kach i po­wie­ściach Shel­ley, a także prze­ko­nają się, jak czę­sto Wol­l­sto­ne­craft pi­sała z my­ślą o przy­szło­ści, o córce, którą pla­no­wała wy­cho­wać. Ist­nieje wiele wy­czer­pu­ją­cych bio­gra­fii obu ko­biet, ich au­to­rami są naj­wy­bit­niejsi li­te­ra­tu­ro­znawcy. Bun­tow­niczki rzu­cają jed­nak nowe świa­tło za­równo na Wol­l­sto­ne­craft, jak i na Shel­ley, kon­cen­tru­jąc się na tym, jak ich ży­cia się prze­ci­nały. A prze­ci­nały się na­der czę­sto.

Za­równo matka, jak i córka pró­bo­wały wy­zwo­lić się z że­la­znego uści­sku wyż­szych sfer. Obie z tru­dem sta­rały się po­go­dzić pra­gnie­nie mi­ło­ści i by­cia z kimś z po­trzebą nie­za­leż­no­ści. Zmie­rzyły się z kry­tyką po opu­bli­ko­wa­niu prac, w któ­rych po­ru­szały draż­liwe te­maty. Były od­waż­nymi i peł­nymi pa­sji wi­zjo­ner­kami, nie­wiele było za­sad, któ­rych nie zła­mały. Obie miały dzieci z męż­czy­znami, któ­rzy nie byli ich mę­żami. Obie wal­czyły o spra­wie­dliwe trak­to­wa­nie ko­biet i obie na­pi­sały książki, które zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wały hi­sto­rię.

Ich osią­gnię­cia są tym bar­dziej nie­zwy­kłe, że przy­szło im żyć w epoce, w któ­rej uwa­żano ko­biety za nie­zdolne do de­cy­do­wa­nia o so­bie. Cho­ciaż były to burz­liwe czasy – za ży­cia Wol­l­sto­ne­craft Stany Zjed­no­czone wy­wal­czyły nie­pod­le­głość, a we Fran­cji wy­bu­chła re­wo­lu­cja; Shel­ley zaś do­ra­stała w szczy­to­wym okre­sie ro­man­ty­zmu – więk­szość im współ­cze­snych uwa­żała kon­cep­cję praw ko­biet za coś rów­nie ab­sur­dal­nego jak prawa szym­pan­sów. Prawdę mó­wiąc, szym­pansy (i inne zwie­rzęta) zy­skały ochronę prawną w 1824 roku, dwa­dzie­ścia lat przed uchwa­le­niem pierw­szej ustawy, która ogra­ni­czała, choć tylko w pew­nym stop­niu, prze­moc wzglę­dem ko­biet. Eks­perci gło­sili, że ko­biety to istoty słabe i ir­ra­cjo­nalne. Dziew­częta uczono po­słu­szeń­stwa wo­bec braci, oj­ców i mę­żów. Żony nie miały prawa do wła­snego mie­nia. Tylko w szcze­gól­nych przy­pad­kach mo­gły wy­stę­po­wać o roz­wód. Dzieci były wła­sno­ścią ojca. Bi­cie żony było le­galne, co wię­cej, za­chę­cano męż­czyzn do trzy­ma­nia ko­biet w ry­zach i ka­ra­nia ich za nie­po­słu­szeń­stwo. Je­śli któ­ryś tego za­nie­dbał, uwa­żano go za pan­to­fla­rza i po­da­wano w wąt­pli­wość jego mę­skość. Ko­biety, które pró­bo­wały uciec od okrut­nego, agre­syw­nego męża, sta­wały się wy­rzut­kami, a mąż miał prawo je wię­zić.

Nic więc dziw­nego, że kry­tycy szy­dzili z prac Wol­l­sto­ne­craft i Shel­ley. Pi­sarki wy­śmie­wano i wy­zy­wano od dzi­wek. Zo­stały od­rzu­cone na­wet przez wła­sne ro­dziny. Dla wro­gów były ni­czym pio­runy: nisz­czy­ciel­skie i nie­prze­wi­dy­walne. Wśród ca­łej tej wro­go­ści nie­zmien­nie za­cho­wy­wały od­wagę. Ich hi­sto­rie są źró­dłem praw­dzi­wej in­spi­ra­cji. Prze­trwały biedę, nie­na­wiść, sa­mot­ność i wy­gna­nie, a także wiele co­dzien­nych znie­wag: plo­tek, po­mó­wień, mil­cze­nia i od­wra­ca­nia się ple­cami, żeby na­pi­sać te słowa, któ­rych pi­sać nie po­winny, i żyć ży­ciem, któ­rego im od­ma­wiano. Wy­trwały, ma­rząc o cza­sach, które na­dejdą, kiedy ich już nie bę­dzie. O cza­sach, w któ­rych czy­tel­nicy zgo­dzą się z ich po­glą­dami: że ko­biety i męż­czyźni są równi, że wszy­scy lu­dzie za­słu­gują na te same prawa, że myśl i zdol­ność ko­cha­nia mogą zmie­nić świat, że wro­gami szczę­ścia są nie­wie­dza, bieda, okru­cień­stwo i ty­ra­nia i że każdy czło­wiek ma prawo do spra­wie­dli­wego trak­to­wa­nia i wol­no­ści. Przede wszyst­kim do wol­no­ści. Wol­ność miała dla nich obu szcze­gólne zna­cze­nie, otwie­rała wrota zmian.

ROZ­DZIAŁ 1.

ŚMIERĆ I NA­RO­DZINY

[1797–1801]

Była druga po­łowa sierp­nia 1801 roku. W pewne sło­neczne po­po­łu­dnie, kilka mil na pół­noc od Lon­dynu, trzy­let­nia Mary Go­dwin trzy­mała ojca za rękę, wcho­dząc na dzie­dzi­niec ko­ścioła St Pan­cras. Szli na grób matki. Mary znała to miej­sce nie go­rzej niż wła­sny dom. Wraz z oj­cem, Wil­lia­mem, przy­cho­dzili tu pra­wie co­dzien­nie. Dzie­dzi­niec nie przy­po­mi­nał wła­ści­wie cmen­ta­rza, prę­dzej pa­stwi­sko. Stare na­grobki le­żały po­przew­ra­cane, za ni­ską ba­rierką roz­cią­gały się pola.

Wil­liam Go­dwin nie uwa­żał, że jest coś dziw­nego w tym, że uczy có­reczkę li­te­rek na przy­kła­dzie na­grobka jej matki. A Mary chło­nęła wszystko, czego oj­ciec chciał ją na­uczyć. W jej oczach był kimś „więk­szym, mą­drzej­szym i lep­szym [...] niż inni”[1]. Był też wszyst­kim, co jej zo­stało.

Za­częła wo­dzić pa­lusz­kiem po li­te­rach: „Mary Wol­l­sto­ne­craft”. Na­zy­wała się pra­wie tak samo: Mary Go­dwin. Jedna mar­twa, druga żywa. Rów­nie do­brze to ona mo­gła le­żeć w tym gro­bie. Pra­gnęła po­łą­czyć się z matką, Mary Wol­l­sto­ne­craft, ko­bietą, którą ko­chała, choć ni­gdy jej nie po­znała.

Mary Go­dwin uro­dziła się 30 sierp­nia 1797 roku, pod ko­niec mie­siąca, kiedy na lon­dyń­skim nie­bie wi­doczna była ko­meta. Lu­dzie w ca­łym kraju za­sta­na­wiali się, co to zna­czy. Jej ro­dzice uwa­żali, że to do­bry omen. Nie mo­gli wie­dzieć, że dzie­sięć dni póź­niej Wol­l­sto­ne­craft umrze z po­wodu go­rączki po­ło­go­wej, zo­sta­wia­jąc có­reczkę tak ma­lutką i słabą, że spo­dzie­wano się wkrótce po­cho­wać ją z matką. Jed­nak pod opieką Ma­rii Re­ve­ley, przy­ja­ciółki Wol­l­sto­ne­craft, Mary na­bie­rała sił. Kiedy miała mie­siąc, na­dal była drob­niej­sza, niż po­winna, ale po­tra­fiła już pła­kać dniami i no­cami. Jej ła­godna sio­strzyczka, trzy­let­nia Fanny, nie­ślubna córka Wol­l­sto­ne­craft, bez­sku­tecz­nie pró­bo­wała ją uspo­ka­jać. Nic nie mo­gło ukoić Mary.

Go­dwin po­pro­sił przy­ja­ciela Wil­liama Ni­chol­sona, który zaj­mo­wał się fi­zjo­no­miką, żeby zmie­rzył czaszkę i czę­ści twa­rzy Mary, ale pod­czas ba­da­nia dziew­czynka nie prze­sta­wała krzy­czeć. Wy­koń­czony Ni­chol­son za­no­to­wał, że „usta były cią­gle za­jęte, nie spo­sób było się im przyj­rzeć”. Po­wie­dział jed­nak Go­dwi­nowi, że za­ob­ser­wo­wał ce­chy świad­czące o „do­brze roz­wi­nię­tej pa­mięci i in­te­li­gen­cji”, a także „by­strym ro­zu­mie”. Je­dyną po­ten­cjalną wadą mo­gła być skłon­ność do „dą­sa­nia się i nie­po­słu­szeń­stwa”, po­wie­dział Ni­chol­son, ma­jąc na uwa­dze jej płacz.

Go­dwin, Fanny i Mary miesz­kali pod nu­me­rem dwu­dzie­stym dzie­wią­tym w Po­ly­gon – zbu­do­wa­nym na pla­nie pół­kola sku­pi­sku wy­so­kich bu­dyn­ków znaj­du­ją­cym się w So­mers Town, ja­kieś dwie mile na pół­noc od ka­te­dry św. Pawła.

Po­ly­gon znik­nął już dawno temu i cho­ciaż na Wer­ring­ton Street znaj­duje się ta­bliczka z in­for­ma­cją, że miesz­kali tu kie­dyś Go­dwi­no­wie, pa­trząc na po­bli­ski dwo­rzec St Pan­cras, trudno ich so­bie wy­obra­zić. W miej­scu skle­pów, ogro­dów ró­ża­nych i obór stoją szpi­tale, miesz­ka­nia ko­mu­nalne i no­wo­cze­sne bu­dynki. Na po­czątku XIX wieku były to te­reny wiej­skie. Piasz­czy­sta ścieżka pro­wa­dziła do bia­łej ob­ro­to­wej bramy. Wy­cho­dziło się przez nią na Cla­ren­don Squ­are – plac z trzy­dzie­stoma dwoma dom­kami sze­re­go­wymi, wy­bu­do­wa­nymi na przed­mie­ściach Lon­dynu w ra­mach eks­pe­ry­mentu. Dom pod nu­me­rem dwu­dzie­stym dzie­wią­tym miał duży sa­lon z mar­mu­ro­wym ko­min­kiem. To tu­taj Go­dwin przyj­mo­wał go­ści, a kiedy do­ro­śli roz­ma­wiali, Mary i Fanny mu­siały sie­dzieć ci­cho. Ko­la­cję po­da­wano w ja­dalni na pię­trze. Bal­kon z ku­tego że­laza wy­cho­dził na wrzo­so­wi­ska, Hamp­stead i Hi­gh­gate. Na naj­wyż­szym pię­trze Mary miała sy­pial­nię z oknami wy­cho­dzą­cymi na rzekę Fleet i wą­ską dróżkę, która pro­wa­dziła do grobu matki.

Domy tu­taj były prze­stronne i ele­ganc­kie, a jed­no­cze­śnie nie­dro­gie ze względu na od­le­głość od mod­nego West Endu. Dla Go­dwi­nów i wielu in­nych So­mers Town sta­no­wiło ide­alny kom­pro­mis. Współ­cze­sny agent nie­ru­cho­mo­ści opi­sałby je jako oazę spo­koju nie­da­leko cen­trum. Pe­wien czło­wiek z epoki na­zwał ta­kie za­bu­do­wa­nia „miej­scami ucieczki” z Lon­dynu. Kiedy Mary tro­chę pod­ro­sła, ra­zem z Fanny spa­ce­ro­wały po placu z pie­lę­gniarką, za­glą­da­jąc przez okna do ap­teki, do skle­pów z za­baw­kami, z tka­ni­nami i ga­lan­te­rią, do sio­dla­rza i do mo­dystki. Cza­sami wolno im było wy­brać so­bie po wstążce, wy­pić pyszny kok­tajl z bitą śmie­taną w her­ba­ciarni. Sprze­dawca muf­fi­nek, któ­rego prze­zy­wano Bur­mi­strzem Gar­rattu, cho­dził wo­kół placu z wóz­kiem i dzwo­necz­kiem. Ze­gar­mi­strzo­wie i złot­nicy gar­bili się nad swo­imi warsz­ta­tami, prze­ku­wa­jąc cenne me­tale lub oglą­da­jąc przez lupę kie­szon­kowe ze­garki. Ucie­kli z Fran­cji po wy­bu­chu re­wo­lu­cji. Je­śli miało się aku­rat szczę­ście, pod­no­sili wzrok i kła­niali się albo wo­łali przez otwarte drzwi bon­jour. Eg­zo­tyczne do­świad­cze­nie.

Go­dwin nie uzna­wał od­stępstw od ru­tyny, która w oczach dziew­czy­nek była nie­wzru­szona ni­czym ka­mień, nie­prze­rwana ni­czym cy­ka­nie ze­gara. Był fi­lo­zo­fem i po­wie­ścio­pi­sa­rzem, nie po­zwa­lał, żeby co­kol­wiek od­ry­wało go od pi­sa­nia. W domu Go­dwi­nów naj­waż­niej­sze były idee. Pra­co­wał do pierw­szej, po­tem jadł obiad i czy­tał dziew­czyn­kom.

Po­do­bały im się bajki Per­raulta i La Fon­ta­ine’a. Od święta czy­tał im ksią­żeczkę, którą Wol­l­sto­ne­craft na­pi­sała dla Fanny. Cie­pły, ga­wę­dziar­ski styl spra­wiał, że zda­wało im się, że matka jest z nimi w po­koju. „Kiedy by­łaś głodna, za­czy­na­łaś pła­kać” – pi­sała, zwra­ca­jąc się bez­po­śred­nio do Fanny. „Przez sie­dem mie­sięcy nie mia­łaś ząb­ków i mo­głaś tylko ssać. Ale kiedy tylko wy­rósł ci pierw­szy, za­czę­łaś gryźć skórkę od chleba. Po­tem po­ja­wił się na­stępny, a dzie­sięć mie­sięcy póź­niej mia­łaś już cały rzą­dek ślicz­nych, bia­łych ząb­ków, któ­rymi mnie gry­złaś. Biedna ma­mu­sia!”

Wszystko przy­po­mi­nało im o matce, od por­tre­tów w ga­bi­ne­cie ojca do ksią­żek na pół­kach. Go­dwin sta­rał się czcić pa­mięć matki swo­ich dzieci, ale nie nada­wał się na ich opie­kuna. Przez więk­szą część ży­cia był ka­wa­le­rem, oże­nił się z Mary Wol­l­sto­ne­craft w wieku czter­dzie­stu je­den lat. Wy­cho­wano go w du­chu kal­wi­ni­zmu. Po­tra­fił być nie­zno­śnie zdy­stan­so­wany, ską­pił pie­nię­dzy i czasu, dbał o to, żeby nie stra­cić ani mi­nuty prze­zna­czo­nej na pracę.

Póź­nym po­po­łu­dniem przy­cho­dzili do niego lu­dzie pra­gnący od­dać mu hołd. Wielu go­ści chciało po­znać córki Wol­l­sto­ne­craft, zwłasz­cza Mary – jako córka dwóch gi­gan­tów in­te­lek­tu­al­nych była prze­cież ska­zana na sławę. Przy­zwy­cza­iła się do tego, że kiedy wcho­dzi do po­koju, wszy­scy milkną, gło­śno wcią­ga­jąc po­wie­trze, jakby była kimś waż­nym. Po­ka­zy­wali so­bie jej rude włosy, duże, ja­sne oczy. „Wy­ka­pana matka” – mó­wili. „Mary była cu­downą ko­bietą, taką mą­drą i dzielną, ko­cha­jącą. Uta­len­to­wana, a do tego piękna. Córka pój­dzie pew­nie w jej ślady”.

Brą­zo­wo­włosa Fanny z bli­znami po ospie usu­wała się wtedy w cień. Wie­działa, że jest mniej ważna niż Mary. Po ślu­bie Go­dwin za­adop­to­wał Fanny, córkę Gil­berta Im­laya, by­łego ko­chanka Wol­l­sto­ne­craft. Ko­chał dziew­czynkę, ale „wła­sną” córkę uwiel­biał. Jego zda­niem Mary była „szybka”, „ładna” i „zde­cy­do­wa­nie lep­sza” od „po­wol­nej” i „gnu­śnej” Fanny. Gdyby mu to wy­tknięto, po­wie­działby, że to prawda – wszystko wska­zuje na wyż­szość ma­łej Mary. Nie bez zna­cze­nia był fakt, że tym sa­mym do­wo­dził swo­jej wyż­szo­ści nad Im­layem. Trzeba przy­znać, że Go­dwin ni­gdy nie osą­dzał Wol­l­sto­ne­craft za jej ro­mans, był jed­nak za­zdro­sny o uczu­cie, ja­kim da­rzyła Im­laya.

Nie­za­leż­nie od spo­strze­żeń Go­dwina małą Mary uwa­żano za nie­zwy­kłe dziecko. Miała de­li­katną bu­dowę, ble­dziutką, nie­mal nie­ludzką skórę, mie­dziane loki, ogromne oczy i ma­lut­kie usta. Jej przyj­ście na świat było tak dra­ma­tyczne, że smu­tek cią­gnął się za nią ni­czym tren ślub­nej sukni. Go­ście zo­sta­wali pod wra­że­niem jej in­te­li­gen­cji, która zda­wała się wręcz nad­na­tu­ralna. Geo­rge Tay­lor, je­den z wiel­bi­cieli Go­dwina, w pierw­szym roku ży­cia Mary od­wie­dził ich dwu­krot­nie. Pod­czas pierw­szej wi­zyty nie za­uwa­żył nic nie­zwy­kłego, choć za­bawa z małą spra­wiła mu przy­jem­ność. Przy­szedł po­now­nie w od­wie­dziny, kiedy Mary miała dzie­więć mie­sięcy. Zda­wało mu się, że go „roz­po­znała i wy­cią­gnęła rączki”, co nim wstrzą­snęło. Ja­kim cu­dem udało jej się go za­pa­mię­tać?

Jed­nym z wiel­bi­cieli Mary był po­eta Sa­muel Tay­lor Co­le­ridge, który po raz pierw­szy od­wie­dził Po­ly­gon zimą 1799 roku. Był wtedy dwu­dzie­sto­sied­mio­lat­kiem, Mary zaś miała dwa lata. Żył sa­mot­nie, z dala od ro­dziny i w se­pa­ra­cji z żoną. Był wiel­bi­cie­lem Go­dwina i Wol­l­sto­ne­craft, którą po­dzi­wiał jesz­cze bar­dziej niż jej męża. Gdy przy­cho­dził na ko­la­cję, zo­sta­wał do późna, za­ba­wia­jąc całą ro­dzinę opo­wie­ściami, choć dziew­czynki po­winny już dawno być w łóż­kach.

Dla dziew­cząt wy­glą­dał jak żyw­cem wy­jęty z Ba­jek Babci Gą­ski. Miał do­łe­czek w bro­dzie, py­zatą twarz, roz­wi­chrzone włosy, krza­cza­ste brwi i nie­sa­mo­wi­cie czer­wone wargi. Był uro­dzo­nym ga­wę­dzia­rzem. Na­wet pe­dan­tyczny Go­dwin słu­chał go z przy­jem­no­ścią.

Co­le­ridge był za to zdu­miony tym, w ja­kiej ci­szy go słu­chano. Go­dwin na­uczył swoje córki, jak się za­cho­wy­wać w to­wa­rzy­stwie. Zda­niem Co­le­ridge’a były wręcz za grzeczne. Na­wet Mary, która była bar­dziej nie­za­leżna niż sio­stra, po­tra­fiła ca­łymi go­dzi­nami sie­dzieć ci­cho i nie­malże nie­ru­chomo w to­wa­rzy­stwie go­ści. Póź­niej mó­wiła, że cho­ciaż oj­ciec ją ko­chał, był su­rowy i wy­ma­ga­jący, rzadko oka­zy­wał uczu­cia. W jed­nym z opo­wia­dań stwo­rzyła por­tret ojca i córki oparty na jej re­la­cji z Go­dwi­nem.

[Oj­ciec] nie oka­zy­wał mi czu­ło­ści. Kiedy gła­skał mnie po gło­wie albo brał na ko­lana, od­czu­wa­łam dziwną mie­szankę nie­po­koju i za­chwytu. Ale choć to dziwne, oj­ciec ko­chał mnie mi­ło­ścią nie­malże bał­wo­chwal­czą. Wie­dzia­łam o tym i od­wza­jem­nia­łam jego uczu­cie z en­tu­zja­zmem, nie zwra­ca­jąc uwagi na jego re­zerwę i swój lęk.

Co­le­ridge uwa­żał, że Go­dwin krzyw­dzi córki swoim chło­dem. Fanny i Mary po­winny za­cho­wy­wać się jak jego wła­sny syn, trzy­letni Har­tley, który rzadko był ci­cho i ni­gdy nie sie­dział spo­koj­nie. Pę­dził ni­czym ptak, a „po­dmu­chy wia­tru trak­to­wał jako ska­kankę” – na­pi­sał Co­le­ridge. Po­cząt­kowo Go­dwin był pod wra­że­niem nie­za­leż­nego chłopca, który na­pa­wał ojca taką dumą. Po spo­tka­niu z Har­tleyem zmie­nił jed­nak zda­nie. We­dle słów Co­le­ridge’a, chło­piec „ude­rzył fi­lo­zofa w pisz­czel krę­glem tak, że Go­dwin [jak mó­wił Har­tley] pod wpły­wem bólu zro­bił [żo­nie Co­le­ridge’a] wy­kład na te­mat gwał­tow­no­ści dziecka”.

Jed­no­cze­śnie Go­dwin da­rzył po­etę ta­kim sza­cun­kiem, że po­zwa­lał mu pod­jąć próbę oży­wie­nia dziew­czy­nek. Choć Co­le­ridge na­pi­sał tak po­ważne wier­sze jak Przy­gnę­bie­nie: oda i Rymy o sę­dzi­wym ma­ry­na­rzu, lu­bił żar­to­wać i dys­po­no­wał sze­ro­kim re­per­tu­arem sztu­czek. Uwiel­biał opo­wie­ści o du­chach i znał mnó­stwo wier­szy­ków. „Wy­my­ślam dow­cipy, za­gadki, słu­cham i tań­czę” – na­pi­sał w li­ście do przy­ja­ciela. Ukła­dał palce w kształt ga­lo­pu­ją­cego ko­nia albo „je­le­nia go­nio­nego przez sforę psów my­śliw­skich” – unie­śmier­tel­nił tę sztuczkę w li­ście do Word­swor­tha, w któ­rym hek­sa­me­trem po­in­stru­ował ko­legę, jak wy­ko­nać dłońmi „wpierw skok, kłus i ga­lop”.

Nie­wiele osób umiało oprzeć się uro­kowi Co­le­ridge’a, a Fanny i Mary nie były wy­jąt­kami. Po­eta tak bar­dzo róż­nił się od wszyst­kich, któ­rych znały. Kiedy sia­dał w ich sa­lo­niku, wszystko mo­gło się zda­rzyć: przez ko­min mo­gła wpaść wiedźma, obok mógł prze­le­cieć duch. Kiedy roz­lał wino na dy­wan, Go­dwin za­śmiał się, a nie za­chmu­rzył, jak wtedy, kiedy to dziew­czynki ro­biły coś nie tak. Po­ecie cią­gle coś do­le­gało. A to bo­lała go głowa, a to dra­pało w gar­dle, miał za­czer­wie­nione oko albo czuł skurcz w żo­łądku. Mimo to nic nie mo­gło go po­wstrzy­mać przed spę­dza­niem czasu z cór­kami Go­dwina.

Do­brze wy­ko­rzy­stał swoją skłon­ność do in­te­re­so­wa­nia się wszyst­kim i dał dziew­czyn­kom po­czu­cie, że są za­chwy­ca­jące i mają cie­kawe po­my­sły. Za­chę­cał je do od­zy­wa­nia się i cho­ciaż Fanny opie­rała się, Mary uwiel­biała to uczu­cie wy­cho­dze­nia z cie­nia, wkra­cza­nia na scenę w domu, w któ­rym nie­po­dziel­nie rzą­dził oj­ciec. Wszyst­kich wielce za­smu­cił po­wrót Co­le­ridge’a w 1802 roku do miesz­ka­ją­cej w Kra­inie Je­zior ro­dziny. Po kilku ty­go­dniach Mary i Fanny od­na­la­zły się na po­wrót w ci­chej ru­ty­nie i bez­piecz­nym oto­cze­niu dzie­cin­nego po­koju, ale Go­dwin cier­piał. Był sa­motny i nie­spo­kojny, chciał się po­now­nie oże­nić, dzie­lić z kimś ży­cie, sy­pial­nię i cię­żar wy­cho­wa­nia dzieci. Co­le­ridge dał mu ja­sno do zro­zu­mie­nia, że córki po­trze­bują cze­goś, czego on im nie umie dać. Do­tyku matki.

ROZ­DZIAŁ 2.

MARY WOL­L­STO­NE­CRAFT – DZIE­CIŃ­STWO I MŁO­DOŚĆ

[1759–1774]

Dzie­ciń­stwo Mary Wol­l­sto­ne­craft w ni­czym nie przy­po­mi­nało wcze­snych lat ży­cia jej córki. Nie tylko nie była ni­czyją ulu­bie­nicą, ale przy szó­stce ro­dzeń­stwa wy­da­wała się nie­wi­dzialna. Pod­czas gdy Go­dwin lu­bił mieć wszystko pod kon­trolą, a jego za­cho­wa­nie ła­two dało się prze­wi­dzieć, Edward Wol­l­sto­ne­craft był ka­pry­śny i po­ryw­czy. Był al­ko­ho­li­kiem, roz­trwo­nił ro­dzinny ma­ją­tek, bił żonę i dzieci. Matka Mary, Eli­za­beth, była tak za­stra­szona, że nie sta­wała w obro­nie sy­nów ani có­rek. Za­le­żało jej tylko na pier­wo­rod­nym Ne­dzie. Kiedy Mary przy­szła na świat 27 kwiet­nia 1759 roku, Eli­za­beth od­dała ją mamce, cho­ciaż Neda sama kar­miła pier­sią. Ozna­czało to, że nie było jej przy córce, kiedy tej wy­rzy­nał się pierw­szy ząb, nie wi­działa jej pierw­szego uśmie­chu ani pierw­szych kro­ków. W tam­tych cza­sach było to nor­malne, wy­jąt­kowe było ra­czej kar­mie­nie pier­sią Neda. Mary kry­ty­ko­wała póź­niej ta­kie po­dej­ście, pi­sząc: „Je­żeli matka nie chce kar­mić dziecka pier­sią, jej uczu­cia ro­dzi­ciel­skie le­dwo za­słu­gują na to, by je nimi na­zy­wać”.

Roczna Mary zo­stała od­sta­wiona od piersi i wró­ciła do ro­dzi­ców. Nie­zba­dane są wy­roki losu i ge­ne­tyki, bo wnet oka­zało się, że choć znie­na­wi­dziła bru­tal­ność ojca, była bar­dziej po­dobna do niego niż do sła­bej matki. Odzie­dzi­czyła jego gwał­towny tem­pe­ra­ment i nie­chęć do ogra­ni­czeń. Biła się ze star­szym bra­tem, kiedy jej do­ku­czał, sprze­ci­wiała matce i opie­rała ojcu. Bę­dzie z nim wal­czyć przez całe ży­cie, uży­wa­jąc jego wła­snych na­rzę­dzi – wście­kło­ści, uporu i głę­boko za­ko­rze­nio­nego prze­ko­na­nia, że na­leży jej się coś lep­szego.

Pierw­sze cztery lata ży­cia Mary spę­dziła w ni­czym nie­wy­róż­nia­ją­cym się domu na Prim­rose Street. Obec­nie w po­bliżu znaj­duje się sta­cja me­tra Li­ver­pool Street. Prim­rose Street już nie ist­nieje, ale w cza­sach dzie­ciń­stwa Mary wiła się przez cen­trum sta­rego mia­steczka tar­go­wego Spi­tal­fields. Przy­tu­lone do mu­rów miej­skich od wschodu, w miej­scu daw­nego cmen­ta­rza rzym­skiego, Spi­tal­fields prze­siąk­nięte było smro­dem z ogrom­nych ka­dzi mo­czu w po­bli­skich gar­bar­niach. Była to jedna z naj­bar­dziej nie­bez­piecz­nych, po­dzie­lo­nych kla­sowo dziel­nic XVIII-wiecz­nego Lon­dynu. Choć w Spi­tal­fields żyli lu­dzie, któ­rzy, tak jak dzia­dek Mary, zgro­ma­dzili zna­czące ma­jątki i miesz­kali w ele­ganc­kich do­mach przy Fo­ur­nier Street albo na nowo wy­bu­do­wa­nym Spi­tal Squ­are, więk­szość miesz­kań­ców dziel­nicy trud­niła się han­dlem lub rze­mio­słem. Byli wśród nich kupcy, gar­ba­rze, skle­pi­ka­rze, tka­cze, pe­ru­ka­rze, kraw­cowe, tra­ga­rze i sprze­dawcy uliczni, a także ci, któ­rzy na nich że­ro­wali: zło­dzieje, że­bracy i pro­sty­tutki. Ta za­tło­czona, ha­ła­śliwa i brudna część East Endu nie była miej­scem dla osoby o aspi­ra­cjach do wyż­szej sfery, ta­kiej jak oj­ciec Mary.

Cztery lata to za krótko, żeby zo­sta­wić po so­bie zna­czący ślad, zwłasz­cza że zda­rzyły się na po­czątku ży­cia, ale to wła­śnie Spi­tal­fields ze swoją pa­to­lo­gią uwraż­li­wiło Mary, za po­śred­nic­twem jej ojca, na to, jak bo­gaci trak­tują ubo­gich. Wol­l­sto­ne­cra­fto­wie byli za­moż­niejsi od więk­szo­ści miesz­kań­ców Spi­tal­fields, ale nie osła­biło to ich nie­chęci do ary­sto­kra­cji. Edward Wol­l­sto­ne­craft wie­dział wszystko o wyż­szych sfe­rach, do któ­rych, jak uwa­żał, po­wi­nien się za­li­czać, w prze­ci­wień­stwie do tych, któ­rzy już tam byli, spi­ja­jąc całą śmie­tankę. Ten brak spra­wie­dli­wo­ści, za­sady rzą­dzące kla­sami i go­spo­darką le­żały u pod­staw nie­chęci Wol­l­sto­ne­cra­fta do ca­łego świata – po­stawy, którą Mary prze­jęła, za­nim jesz­cze na­uczyła się mó­wić.

Oj­ciec Edwarda, Edward se­nior, za­czy­nał jako tkacz i po­woli awan­so­wał, aż wresz­cie zo­stał wła­ści­cie­lem do­cho­do­wego za­kładu. Po­gar­dzał ary­sto­kra­tami, któ­rzy ku­po­wali od niego rę­ka­wiczki, suk­nie i fu­lary, cho­ciaż zbił dzięki nim ma­ją­tek. Nie był w tym osa­mot­niony. Han­dla­rze je­dwa­biem ze Spi­tal­fields sły­nęli z nie­chęci do wyż­szych sfer. Lu­dzie spę­dzali dłu­gie go­dziny, ciężko pra­cu­jąc, bra­ko­wało im je­dze­nia, ni­gdy też nie było dość dużo dżinu. W do­datku na każ­dym rogu grzmieli ra­dy­ka­ło­wie, pod­grze­wa­jąc na­stroje. „Ubo­dzy są cie­mię­żeni – wo­łali. – Tani je­dwab to wy­twór sa­mego sza­tana. Wolny han­del do­pro­wa­dzi świat do ru­iny”. Gdyby ktoś oka­zał się tak lek­ko­myślny, by wyjść na Prim­rose Street we fran­cu­skich je­dwa­biach, tka­cze po­cię­liby jego ubiór na strzępy. Tak czę­sto bun­to­wali się i pro­te­sto­wali, że stało się to ich spo­so­bem na ży­cie, wy­znacz­ni­kiem toż­sa­mo­ści. W 1765 roku, kiedy Mary miała sześć lat, zmu­sili Izbę Lor­dów do prze­rwa­nia ob­rad, usi­łu­jąc za­trzy­mać im­port je­dwa­biu z Fran­cji. Oskar­żyli księ­cia Bed­ford o przyj­mo­wa­nie ła­pó­wek w za­mian za wspie­ra­nie han­dlu z Fran­cu­zami, na­pa­dli na jego dom i pró­bo­wali zbu­rzyć ściany. Prze­kaz ze Spi­tal­fields był ja­sny: ary­sto­kraci, miej­cie się na bacz­no­ści! Pod­po­rząd­kuj­cie się! Nikt, choćby nie wiem jak wy­soko uro­dzony, nie mógł czuć się spo­kojny w ob­li­czu ich gniewu.

Cho­ciaż ani Edward se­nior, ani jego syn nie byli ra­dy­ka­łami, prze­peł­niała ich po­dobna go­rycz. Ary­sto­kraci miesz­kali wy­god­nie w re­zy­den­cjach koło West­min­steru, tym­cza­sem oni, Wol­l­sto­ne­cra­fto­wie, mu­sieli gnieź­dzić się koło gar­barni. I gdzie tu spra­wie­dli­wość? Mało tego, szlach­cice po­pi­jali brandy, flir­to­wali z pięk­nymi da­mami, prze­gry­wali w karty ma­jątki, ba­wili się na ele­ganc­kich przy­ję­ciach, ujeż­dżali ra­sowe ko­nie i ra­czyli się ostry­gami, pod­czas gdy Wol­l­sto­ne­cra­fto­wie ha­ro­wali ca­łymi dniami, wy­kra­wa­jąc rę­ka­wice z je­dwa­biu i roz­sta­wia­jąc kro­sna.

O ile jed­nak tka­cze sta­rali się zmu­sić rząd do zmiany po­li­tyki w spra­wie han­dlu, o tyle Wol­l­sto­ne­cra­fto­wie chcieli się po pro­stu wzbo­ga­cić. Dzia­dek Mary, wiecz­nie skwa­szony po la­tach spę­dzo­nych w Spi­tal­fields i wy­jąt­kowo pre­ten­sjo­nalny, spę­dził ostat­nie lata ży­cia, pró­bu­jąc wstą­pić w sze­regi wroga. No­sił się jak dżen­tel­men i na­ci­skał na syna, by ten po­rzu­cił plu­gawą branżę je­dwab­ni­czą. Zresztą, je­śli Wol­l­sto­ne­cra­fto­wie wy­zna­wali ja­kie­kol­wiek re­wo­lu­cyjne po­glądy, to wła­śnie ta­kie – klasy spo­łeczne to rzecz zmienna, można za­pew­nić so­bie po­zy­cję w spo­łe­czeń­stwie, je­żeli się ma pie­nią­dze, po­ślubi od­po­wied­nią osobę albo prze­pro­wa­dzi do sto­sow­nej dziel­nicy. Sto lat wcze­śniej ta­kie moż­li­wo­ści nie ist­niały, po­ja­wiły się wraz z re­wo­lu­cją prze­my­słową.

Wie­rząc, że jest rów­nie do­bry jak inni, dzia­dek Mary szu­kał no­wego domu dla ro­dziny syna, ta­kiego, który umoc­niłby ich po­zy­cję jako człon­ków klasy śred­niej. W 1763 roku zna­lazł „stary dwo­rek z po­dwór­kiem od frontu”, w Ep­ping, na skraju Ep­ping Fo­rest, mniej wię­cej pięt­na­ście mil na pół­nocny wschód od Lon­dynu, czyli po­nad dzień drogi ze Spi­tal­fields. Mieli tu skoń­czyć z ob­szy­wa­niem chu­s­te­czek i cze­ka­niem na klien­tów. Edward ju­nior mógł się już przed­sta­wiać jako far­mer i dżen­tel­men, a nie jako syn tka­cza. Jego wnuki będą się ob­ra­cać w lep­szych krę­gach.

Po lon­dyń­skiej bie­dzie Ep­ping było ra­jem. Były tu lasy, stawy, ba­gienka i pola, Mary spę­dzała więc na dwo­rze tyle czasu, ile tylko się dało, ma­rząc i eks­plo­ru­jąc. Nie zno­siła la­lek, więc znik­nąw­szy ro­dzi­com z oczu, od razu wspi­nała się na stare buki i go­dzi­nami wpa­try­wała w chmury. Zro­zu­miała, że przy­roda może być źró­dłem in­spi­ra­cji i ra­do­ści, a od­kry­cie to miało jej się przy­dać w póź­niej­szych la­tach. Sta­rała się uni­kać sied­mio­let­niego Neda – „za­stępcy do­mo­wego ty­rana”, jak go na­zy­wała. Nie­mal wszystko, co ro­bił, było jej wstrętne. Mę­czył owady i inne drobne zwie­rzęta, a także swoje młod­sze, słab­sze ro­dzeń­stwo, nie tylko czte­ro­let­nią Mary, ale też dwu­let­niego Henry’ego, który przy­szedł na świat, kiedy miesz­kali w Spi­tal­fields, a na­wet Elizę, uro­dzoną krótko po prze­pro­wadzce do Ep­ping. Zda­niem matki jako pier­wo­rodny miał prawo da­wać w kość wszyst­kim, któ­rzy wcho­dzili mu w drogę, ni­gdy więc go nie kar­ciła.

Po roku spę­dzo­nym w Ep­ping Edward po­sta­no­wił, że prze­pro­wa­dzą się do wio­ski, aby mieć bli­żej do pubu The Sun and Wha­le­bone i móc bez prze­szkód od­da­wać się swo­jemu na­ło­gowi. Już wcze­śniej miał nie­sta­bilny cha­rak­ter, a pod wpły­wem al­ko­holu sta­wał się prze­ra­ża­jąco nie­prze­wi­dy­walny. Cza­sem oka­zy­wał czu­łość, na­wet wy­lew­nie, jak twier­dziła Mary, ale był „po­ryw­czy i wy­bu­chowy”. Po­tra­fił ści­skać żonę i ca­ło­wać po­tom­stwo, by po chwili prze­wra­cać stół lub bić naj­bli­żej sto­jące dziecko, tylko dla­tego że kot coś strą­cił albo deszcz wpadł przez otwarte okno. Pew­nego dnia bez żad­nego po­wodu po­wie­sił psa. Czyn ten wy­da­wał się tym bar­dziej okropny, że nie dało się go ra­cjo­nal­nie wy­tłu­ma­czyć. Mary do końca ży­cia bę­dzie nie­na­wi­dzić psiego sko­wytu, po­nie­waż bę­dzie jej przy­po­mi­nał o „ka­tu­szach” dzie­ciń­stwa. No­cami ter­ro­ry­zo­wał Eli­za­beth, gwał­cił ją i mocno bił. Cien­kie ściany domu nie tłu­miły jej roz­dzie­ra­ją­cego krzyku, któ­rego nie była w sta­nie stłu­mić. Mary słu­chała go no­cami, wście­kła na matkę za jej bez­bron­ność i na sie­bie. Jako na­sto­latka zbun­to­wała się i sta­nęła na war­cie pod sy­pial­nią matki, cze­ka­jąc na po­wrót ojca. Po­gor­szyła tylko sy­tu­ację – Edward ode­pchnął ją, a Eli­za­beth oskar­żyła o roz­ju­sze­nie ojca. Mary się jed­nak nie pod­dała i ko­lej­nej nocy znowu sta­nęła na po­ste­runku.

Edward se­nior zmarł w 1765 roku, kiedy Mary miała sześć lat. Zo­sta­wił sy­nowi dzie­sięć ty­sięcy fun­tów. Oj­ciec Mary mógł te­raz pod­re­pe­ro­wać ro­dzinny bu­dżet i odło­żyć na po­sag dla có­rek, in­we­stu­jąc w coś, na czym się znał, albo przy­naj­mniej oszczę­dza­jąc na przy­szłość. Po­sta­no­wił jed­nak, że prze­pro­wa­dzą się do dro­giej re­zy­den­cji w po­bliżu Bar­king – mia­sta tar­go­wego po­ło­żo­nego osiem mil na wschód od Lon­dynu. Ogromny dom, na który wła­ści­wie nie było ich stać, pa­so­wał do jego wy­bu­ja­łego ego. Ra­zem z Eli­za­beth spę­dzali wie­czory u za­moż­nych są­sia­dów, a od czasu do czasu urzą­dzali wy­cieczki do mia­sta, gdzie ona ro­biła za­kupy, a on prze­cha­dzał się po Prim­rose Street z in­nymi dżen­tel­me­nami, stu­ka­jąc mod­nymi la­skami z bia­łymi uchwy­tami.

W oczach dziew­czynki oko­lice Bar­king były jesz­cze bar­dziej za­chę­ca­jące niż te­reny wo­kół Ep­ping. Wo­kół roz­cią­gały się ła­godne wzgó­rza, a łąki upstrzone były owcami i kro­wami. Rzeka Ro­ding mie­wała hu­mory, cza­sem pły­nęła ci­cho, in­nym ra­zem by­wała wzbu­rzona, ni­gdy jed­nak nie wy­glą­dała groź­nie. Mary wę­dro­wała go­dzi­nami, umi­la­jąc so­bie sa­mot­ność wy­my­śla­niem nie­wi­dzial­nych przy­ja­ciół. Na po­ło­żo­nych na po­łu­dniu roz­le­wi­skach „wpa­try­wała się w księ­życ, wę­dro­wała po­sęp­nymi ścież­kami, ob­ser­wo­wała zmie­nia­jące się kształty chmur i słu­chała po­bli­skiego mo­rza”.

W 1768 roku, kiedy Mary miała dzie­więć lat, Edwar­dowi skoń­czyły się pie­nią­dze. Nie miał z czego za­pła­cić czyn­szu, uciekł więc z ro­dziną na pół­noc, do Wal­king­ton, ma­lut­kiej wio­ski po­ło­żo­nej o trzy mile od Be­ver­ley w hrab­stwie East Ri­ding. Czyn­sze były tam dużo niż­sze niż na po­łu­dniu. Mało kto chciał miesz­kać na ta­kim od­lu­dziu. Kra­jo­braz był tu nie­przy­ja­zny, a lu­dzie mieli za­ścian­kową men­tal­ność.

W tym cza­sie w trzódce Wol­l­sto­ne­cra­ftów po­ja­wiła się trzy­let­nia obec­nie Eve­rina i no­wo­ro­dek o imie­niu Ja­mes, któ­remu Eli­za­beth nie po­świę­cała zbyt wiele uwagi. Ned był na­dal jej ulu­bień­cem, ale Mary tak bar­dzo chciała wkraść się w ła­ski matki, że sta­rała się jej po­ma­gać. Kiedy matka od­po­czy­wała, zaj­mo­wała się Ja­me­sem, Hen­rym, Elizą i Eve­riną, nie do­cze­kała się jed­nak wdzięcz­no­ści. Wręcz prze­ciw­nie, Eli­za­beth wy­mie­rzała córce co­raz to su­row­sze kary, jakby pró­bu­jąc się utwier­dzić w po­czu­ciu, że spra­wuje nad kimś wła­dzę. Za mniej­sze prze­wi­nie­nia Mary mu­siała sie­dzieć przy ko­minku przez trzy lub cztery go­dziny, „ci­cho jak myszka”. Mary na­pi­sze w przy­szło­ści, że nie obu­rzały jej słusz­nie wy­mie­rzane kary, nie­na­wi­dziła jed­nak braku spra­wie­dli­wo­ści, a po­stę­po­wa­niu Eli­za­beth bra­ko­wało kon­se­kwen­cji. Wpro­wa­dzała ogra­ni­cze­nia na­wet w naj­bar­dziej try­wial­nych spra­wach i żą­dała bez­względ­nego po­słu­szeń­stwa od wszyst­kich dzieci z wy­jąt­kiem Neda. Mary nie po­rzu­ciła jed­nak ma­rzeń o mat­czy­nej czu­ło­ści. Cza­sem pró­bo­wała jej się zwie­rzać, li­cząc na cie­płą od­po­wiedź, ale matka tylko ją od­py­chała.

Przez dwa i pół roku Edward Wol­l­sto­ne­craft sta­rał się pro­wa­dzić farmę na pół­nocy, ale wszy­scy mieli trud­no­ści z uprawą tej nie­go­ścin­nej ziemi, co do­piero Edward, który nie miał ani chęci, ani do­świad­cze­nia. Kiedy plony się nie uda­wały, a owce za­czy­nały cho­ro­wać, Edward pró­bo­wał roz­wiać przy­gnę­bie­nie al­ko­ho­lem. W ma­łej chatce trudno było się scho­wać przed hu­mo­rami ojca. Mary po­wie­działa: „Cały dom miał ska­kać na każde jego słowo”. Wraz z kur­cze­niem się ro­dzin­nego ma­jątku po­gar­szało się za­cho­wa­nie Edwarda. Wresz­cie w le­cie 1770 roku, za­raz po tym, jak Eli­za­beth uro­dziła ostat­nie dziecko, Char­lesa, Edward po­sta­no­wił po­rzu­cić farmę i prze­pro­wa­dzić się wraz z ro­dziną do po­bli­skiego Be­ver­ley.

W la­tach 70. XVIII wieku po­pu­la­cja mia­steczka wy­no­siła około pię­ciu ty­sięcy miesz­kań­ców. Mary, która miesz­kała na wsi, od­kąd skoń­czyła cztery lata, wy­da­wało się nie­malże me­tro­po­lią. Do­piero wiele lat póź­niej od­kryła ze zdzi­wie­niem, ja­kie było nie­wiel­kie. Jako je­de­na­sto­latka po­strze­gała je jed­nak jako roz­kosz­nie obce, rów­nie eg­zo­tyczne jak Rzym czy Pa­ryż. W skle­pach było wszystko: ka­pe­lu­sze, buty, po­ściele, sio­dła, tka­niny, ta­pety, bi­żu­te­ria ze złota, ser, rę­ka­wiczki, szkło, pa­ra­solki. Od za­wsze ja­dała pro­sto – prze­waż­nie ciemny chleb, jajka, jabłka, cza­sami wo­ło­winę, ja­gnię­cinę lub wie­przo­winę, je­śli Edward aku­rat za­rżnął świ­nię albo ku­pił mięso od są­siada. W skle­pach w Be­ver­ley były pro­dukty, któ­rych Mary ni­gdy wcze­śniej nie pró­bo­wała: cy­na­mon, po­ma­rań­cze, sza­fran, kmi­nek, cze­ko­lada i sło­dy­cze z watą cu­krową na czele. Z Lon­dynu przy­wo­żono ga­zety co­dzienne. Dzia­łała ob­woźna bi­blio­teka, or­ga­ni­zo­wano też bale prze­bie­rań­ców. W miej­sco­wym te­atrze wy­sta­wiano przed­sta­wie­nia.

Edward był prze­ko­nany, że wkrótce od­zy­ska ma­ją­tek i prze­ko­nał ko­goś na­iw­nego do wy­na­ję­cia mu dwu­pię­tro­wego domu z ce­gły, z pięk­nymi drzwiami, oknami prze­suw­nymi i sztu­ka­te­rią, po­ło­żo­nego w eks­klu­zyw­nej dziel­nicy We­dnes­day Mar­ket. Gdyby wła­ści­ciel domu wie­dział, że plany za­rob­kowe Edwarda opie­rają się głów­nie na ob­sta­wia­niu wy­ści­gów kon­nych na po­bli­skim to­rze, może by się za­wa­hał, ale prze­ko­nała go cheł­pli­wość Edwarda i Wol­l­sto­ne­cra­fto­wie wpro­wa­dzili się do ele­ganc­kich po­miesz­czeń. W dni tar­gowe Mary wą­chała sma­żone ostrygi, pró­bo­wała cy­dru, po­dzi­wiała stra­gany z książ­kami i po­rów­ny­wała ceny wstą­żek. Wszę­dzie roz­brzmie­wały głosy tar­gu­ją­cych się far­me­rów, kwia­cia­rek, cu­kier­ni­ków, mle­cza­rek i in­nych prze­kup­niów. Krowy mu­czały, ko­nie zry­wały się z uwięzi, po­ga­nia­cze spę­dzali ja­gnięta i gęsi, han­dla­rze skła­dali swoje kramy, Cy­ga­nie po­ły­kali ogień, ry­sow­nicy szki­co­wali, je­dwabne mar­kizy trze­po­tały na wie­trze ni­czym śre­dnio­wieczne cho­rą­gwie. Nad tym wszyst­kim gó­ro­wały wa­pienne wieże ko­ścioła ma­riac­kiego, pra­wie ka­te­dry. W sło­neczne dni, kiedy świa­tło wpa­dało do wnę­trza bu­dowli przez okna cle­re­sto­rium, mo­gła po­dzi­wiać zdo­bie­nia, za które za­pła­ciła gil­dia mu­zy­ków – mi­nia­tu­rowe fi­gurki męż­czyzn i ko­biet gra­ją­cych na pre­cy­zyj­nie wy­rzeź­bio­nych, ma­lut­kich in­stru­men­tach, kota przy­gry­wa­ją­cego my­szom na skrzyp­cach, smoka z otwartą pasz­czą i ko­wala pod­ku­wa­ją­cego, a przy­naj­mniej pró­bu­ją­cego pod­kuć, gęś.

W domu Eli­za­beth prze­stała wy­cho­dzić z po­koju, roz­trzą­sa­jąc za­wody, które ją spo­tkały, ka­ta­lo­gu­jąc wy­stępki Edwarda i na­rze­ka­jąc na na­tłok obo­wiąz­ków do­mo­wych. Ned wy­je­chał do Lon­dynu, by roz­po­cząć prak­tykę u praw­nika, ale Henry, Eliza, Eve­rina, Ja­mes i mały Char­les byli cał­ko­wi­cie za­leżni od Mary. To ona ce­ro­wała im skar­petki, sma­ro­wała grzanki ma­słem, tu­liła i bro­niła przed Edwar­dem. W ich oczach była do­ro­sła, cho­ciaż miała tylko je­de­na­ście lat, nie­wiele wię­cej niż oni.

Sama naj­bar­dziej cie­szyła się z tego, że dzięki prze­pro­wadzce bę­dzie mo­gła cho­dzić do szkoły. Wszyst­kie dzieci Wol­l­sto­ne­cra­ftów na­uczyły się czy­tać w domu, ale Mary ma­rzyła o szer­szym wy­kształ­ce­niu. W pierw­szym dniu na­uki Henry i Ja­mes po­ma­sze­ro­wali w stronę Be­ver­ley Gram­mar School, w któ­rej mieli się uczyć hi­sto­rii, ma­te­ma­tyki i ła­ciny. Kiedy jed­nak Mary, Eliza i Eve­rina do­tarły do szkoły dla dziew­cząt, oka­zało się, że będą się uczyć szy­cia i pro­stego do­da­wa­nia.

Mary go­to­wała się ze zło­ści. Li­sta przed­mio­tów, któ­rych się nie uczyły, zda­wała się nie mieć końca. Ła­cina, greka, fran­cu­ski, nie­miecki, hi­sto­ria, re­to­ryka, lo­gika, ma­te­ma­tyka. Ko­lejną sprawą były szkolne ko­le­żanki. Wspo­mi­nała póź­niej z obu­rze­niem ich „nie­sto­sowne żarty i spro­śne uwagi”. Mó­wiły w lo­kal­nym dia­lek­cie. Za­miast rain, czyli pa­dać, mó­wiły sile down. Na sto­łek mó­wiły buf­fit, na pi­ja­nego Cat Ha­wed, a dru­gie śnia­da­nie na­zy­wały lo­wance. Dziew­czynki Wol­l­sto­ne­cra­ftów – nie­zdarna, po­ważna Mary i jej dzi­waczne sio­stry – sta­no­wiły ła­twy cel. Dwie młod­sze pra­wie się nie od­zy­wały, a naj­star­sza mó­wiła za dużo. Wy­glą­dało na to, że nie za­leży jej na by­ciu młodą damą. Czy nie ro­zu­miała, że wy­kształ­ce­nie zruj­nuje jej szanse na ko­rzystne za­mąż­pój­ście? W szy­der­stwach ko­le­ża­nek od­bi­jały się ów­cze­sne po­glądy. „Je­śli zda­rzy się wam mieć ja­kąś wie­dzę, trzy­maj­cie ją w głę­bo­kiej ta­jem­nicy” – po­wie­dział pe­wien oj­ciec, ucząc córki, jak nie od­stra­szyć za­lot­ni­ków. Znana in­te­lek­tu­alistka, lady Mary Wor­tley Mon­tagu, do­ra­dziła uta­len­to­wa­nej wnuczce, żeby ukry­wała ma­te­ma­tyczne zdol­no­ści „z po­dobną dba­ło­ścią, z jaką ukry­wa­łaby ka­lec­two”.

Na szczę­ście ist­niała dziew­czynka, która nie śmiała się z sióstr Wol­l­sto­ne­craft, a na­wet sza­no­wała eks­cen­trycz­ność Mary. Była rok star­sza od Mary, po­ważna i oczy­tana. Na­zy­wała się Jane Ar­den. Mary bar­dzo chciała się do niej zbli­żyć. W ko­ściele za­jęła ławkę obok Jane, cho­dziła do Ar­de­nów na po­siłki, a po szkole nie od­stę­po­wała dziew­czynki na krok. Nie mu­siała długo cze­kać na wy­zna­nie przy­jaźni od ubó­stwia­nej ko­le­żanki. Może po­win­ni­śmy współ­czuć Jane? Nie mo­gła wie­dzieć, co ta zna­jo­mość za sobą po­cią­gnie. Nie prze­wi­działa spięć, kłótni, ne­go­cja­cji peł­nych za­zdro­ści, prze­pro­sin, wy­znań mi­ło­snych i dłu­gich, po­pla­mio­nych łzami li­stów. Mary nie chciała dzie­lić się Jane z in­nymi ko­le­żan­kami. To ona miała zaj­mo­wać pierw­sze miej­sce w jej sercu. Kiedy przy­ja­ciółka sia­dała obok ko­goś in­nego w ko­ściele, Mary pę­kało serce. „Nie pi­sa­ła­bym tego, gdy­bym cię nie ko­chała” – oznaj­miła.

Wy­kształ­ci­łam w so­bie ro­man­tyczny ob­raz przy­jaźni [...]. Moje po­dej­ście jest dość oso­bliwe. Albo zaj­muję pierw­sze miej­sce, albo żadne. – Przy­znaję, iż twoje za­cho­wa­nie zgodne jest z tym, co my­śli reszta świata, ale nie dla mnie ta­kie cia­sne okowy. – Wy­ja­śnię ci przy­czyny tego, co mó­wię – od przy­by­cia panny C. oka­zu­jesz mi zu­pełny chłód. – Nie­gdyś wie­rzy­łam, że na­sza przy­jaźń opiera się na trwa­łych fun­da­men­tach.

W ko­lej­nych li­stach Mary wy­ło­żyła swoje ocze­ki­wa­nia: ma być kimś wy­jąt­ko­wym dla Jane, któ­rej nie wolno fa­wo­ry­zo­wać in­nych dziew­czy­nek, na­wet tych, które przy­je­chały do mia­sta w od­wie­dziny. „Mi­łość i za­zdrość to bliź­nia­cze uczu­cia” – oznaj­miła, kiedy roz­pra­wiały o za­sa­dach swo­jej przy­jaźni. Po­kłó­ciła się z panną R., przy­ja­ciółką Jane, i nie chciała prze­pro­sić. Nie po­szła do te­atru z in­nymi dziew­czyn­kami, bo Jane nie pod­jęła próby uko­je­nia jej wzbu­rzo­nych uczuć, zo­stała w domu i się dą­sała. Po­sta­no­wiła za­koń­czyć zna­jo­mość z Jane, ale wi­zja ze­rwa­nia przy­jaźni oka­zała się nie­zno­śna. „Prze­pła­ka­łam więk­szą część nocy [...]. Nie po­tra­fię znieść afrontu ze strony osób, które ko­cham” – wy­znała.

Uwiel­biała też ojca Jane. John Ar­den, sa­mo­zwań­czy am­ba­sa­dor oświe­ce­nia, były ka­to­lik, te­raz apo­stata, sze­rzył ewan­ge­lię na­uki i za­ra­biał na ży­cie, wy­kła­da­jąc o elek­trycz­no­ści, gra­wi­ta­cji, ma­gne­ty­zmie i optyce. Zdo­by­cie choćby po­wierz­chow­nej wie­dzy na­uko­wej i fi­lo­zo­ficz­nej stało się modne, ale nie ist­niały ści­słe re­guły, które uza­sad­nia­łyby uzna­nie cze­goś za na­ukę lub fi­lo­zo­fię, ła­two więc było po­my­lić na­ukow­ców z hochsz­ta­ple­rami. Na po­kazy eks­pe­ry­men­tów przy­cho­dziły tłumy. Lu­dzie pła­cili słono za bi­lety, nie przej­mu­jąc się tym, czy oglą­dają che­mię, czy al­che­mię, do­wia­dują się o astro­lo­gii czy astro­no­mii, słu­chają wy­wo­dów fi­lo­zo­ficz­nych czy prze­są­dów.

Oj­ciec Jane róż­nił się od szar­la­ta­nów, któ­rzy do­mi­no­wali w sa­lach wy­kła­do­wych. Był bar­dziej skru­pu­lat­nym na­ukow­cem, a po­ważna przy­ja­ciółka córki za­in­te­re­so­wała go. Po­zwa­lał jej brać udział w lek­cjach, któ­rych udzie­lał swoim dzie­ciom. Uczył oglą­dać świat przez mi­kro­skop i te­le­skop. Mary nie od­kryła no­wych pla­net, ale prze­ko­nała się, że świat nie prze­staje jej cie­ka­wić. Dzięki astro­no­mii na­uczyła się ina­czej pa­trzeć na swoją po­goń za wie­dzą. Skoro przed trzy­stu laty wszy­scy wie­rzyli, że Słońce krąży wo­kół Ziemi, w ja­kich kwe­stiach mylą się te­raz? Co może zo­stać od­kryte?

Drę­czył ją nie­po­kój, po­dob­nie jak jej ojca i dziadka, ale za­czął on przy­bie­rać inną formę. Była rów­nie jak oni am­bitna i nie­za­do­wo­lona z ży­cia, ale ro­zu­miała coś, czego oni nie poj­mo­wali – że wy­kształ­ce­nie jest klu­czem do przy­szło­ści i po­zwoli jej wy­rwać się z kręgu prze­mocy i po­ni­że­nia, tak cha­rak­te­ry­stycz­nych dla jej ro­dziny. Kiedy więc Ar­de­no­wie po­le­cali jej grube, trudne lek­tury, ta­kie jak Pod­bój Gre­nady – sztukę Dry­dena z epoki re­stau­ra­cji, i Oby­wa­tela świata – sa­ty­ryczne li­sty Gold­smi­tha, ko­rzy­stała z oka­zji. Z każdą prze­czy­taną książką rósł dy­stans mię­dzy nią a jej ro­dzi­cami.

Mimo prób, któ­rym ją pod­da­wała Mary, Jane po­zo­stała lo­jalna wo­bec draż­li­wej przy­ja­ciółki. W po­godne dni dziew­czynki spę­dzały po­po­łu­dnia, spa­ce­ru­jąc po po­ło­żo­nym na skraju mia­sta We­stwood – wspól­no­cie grun­to­wej, na któ­rej pa­sły się krowy. Cho­dziły na tańce i na kon­certy, szep­tem wy­mie­niały uwagi o flir­tach, któ­rych były świad­kami. „Naj­bar­dziej oso­bliwy śmier­tel­nik tego świata zo­stał jed­nym z za­lot­ni­ków panny C. [...]” – na­pi­sała Jane do uwiel­bia­ją­cej ta­kie plo­teczki Mary, ta od­po­wie­działa: „Ona jest na­der głu­piutka, a on na­der po­ważny, jakże za­bawne musi to być ze­sta­wie­nie – krótko mó­wiąc, po­zwól mi po­śmiać się z nich”. Mary nad­ra­biała stra­cony czas. Przez tyle lat miesz­kała na wsi, za to­wa­rzy­stwo ma­jąc tylko wła­snych krew­nych. Z en­tu­zja­zmem rzu­ciła się w wir ży­cia to­wa­rzy­skiego. Ma­jąc u boku Jane, cho­dziła na przy­ję­cia, a po­zna­wa­nie ko­lej­nych osób wciąż miało dla niej urok no­wo­ści. Od­kry­wała też wła­sne zdol­no­ści to­wa­rzy­skie. Przy­cią­gała lu­dzi cie­płem, umiała się prze­ko­ma­rzać i znaj­do­wać cięte ri­po­sty, które były cenną wa­lutą pod­czas ta­kich spo­tkań.

W 1774 roku oj­ciec Mary oznaj­mił, że po­ja­wiła się oka­zja na nowy in­te­res, w związku z czym prze­pro­wa­dzają się do Ho­xton, przy­gnę­bia­ją­cej wio­ski na pół­noc od Lon­dynu, słyn­nej z po­wodu trzech szpi­tali dla umy­słowo cho­rych. Pięt­na­sto­let­nia Mary bę­dzie mu­siała opu­ścić swoją Jane. Był to praw­dziwy wstrząs, po­nie­waż po tylu prze­pro­wadz­kach stra­ciła czuj­ność i za­częła uwa­żać Be­ver­ley za swój dom. Jej oj­ciec prze­grał jed­nak na wy­ści­gach mnó­stwo pie­nię­dzy i nie mógł już uda­wać, że stać go na dom przy We­dnes­day Mar­ket. Mary za­wsty­dzał fakt, że są­sie­dzi wszystko prze­wi­dzieli. Skar­żyła się Jane, że „nie mieli skru­pu­łów, prze­po­wia­da­jąc upa­dek jej ro­dziny, a to, co zro­bił [jej oj­ciec], tylko ich uspra­wie­dli­wia”.

Prze­pro­wadzka na­stą­piła zimą, kiedy Ho­xton wy­glą­dało naj­mniej za­chę­ca­jąco. Cho­rzy psy­chicz­nie lon­dyń­czycy miesz­kali w po­pa­da­ją­cych w ru­inę dwor­kach z epoki Tu­do­rów, było tu też kilka przy­tuł­ków dla ubo­gich. W po­sępne po­po­łu­dnia Mary wę­dro­wała po po­cię­tych ko­le­inami uli­cach, prze­ra­żona tym, co ją ota­czało. Że­bracy sta­no­wili smutny wi­dok, ale cho­rzy psy­chicz­nie spra­wiali, że za­sta­na­wiała się nad „naj­bar­dziej przej­mu­ją­cym z upad­ków – upad­kiem ludz­kiej du­szy”. Ota­czały ją roz­pad, sza­leń­stwo, wię­zie­nie. Ak­cję swo­jej ostat­niej po­wie­ści no­szą­cej ty­tuł Ma­ria osa­dzi w szpi­talu dla umy­słowo cho­rych. „Biedne istoty, które snuły się po ścież­kach, na­zna­czone były me­lan­cho­lią i upo­śle­dze­niem” – na­pi­sała wiele lat póź­niej.

Jed­nak nie wszy­scy są­sie­dzi cho­ro­wali psy­chicz­nie. Od­szcze­pieńcy od Ko­ścioła an­gli­kań­skiego, któ­rym nie wolno było stu­dio­wać na uni­wer­sy­te­tach, za­ło­żyli tu swoją uczel­nię, Ho­xton Aca­demy, obec­nie sta­no­wiącą część lon­dyń­skiego New Col­lege. Stu­denci z Ho­xton po­zna­wali wy­wro­towe po­glądy, że ludz­kie istoty są z na­tury do­bre i mają prawo do wol­no­ści. Stało to w sprzecz­no­ści z na­ukami Ko­ścioła an­gli­kań­skiego, we­dług któ­rego wszy­scy je­ste­śmy grzesz­ni­kami, a su­rowe za­sady i au­to­ry­tarne rządy są nie­zbędne dla po­wstrzy­ma­nia pod­szep­tów złego. Je­den z miej­sco­wych stu­den­tów tak gor­li­wie spi­jał na­uki Ho­xton Aca­demy, że po skoń­cze­niu stu­diów po­świę­cił ży­cie walce o wol­ność. Na­zy­wał się Wil­liam Go­dwin, dwa­dzie­ścia lat póź­niej zo­sta­nie mę­żem Mary Wol­l­sto­ne­craft.

Kiedy jed­nak jej przy­szły to­wa­rzysz ży­cia chło­nął kształ­tu­jące go idee, Mary po­świę­cała się obo­wiąz­kom do­mo­wym. Za­iste, trudno zna­leźć lep­szy przy­kład na prze­paść mię­dzy męż­czy­znami i ko­bie­tami z XVIII-wiecz­nej klasy śred­niej niż ży­cie Wil­liama Go­dwina i Mary Wol­l­sto­ne­craft w Ho­xton. Dzie­liło ich kil­ka­set me­trów, ale ich co­dzien­ność wy­glą­dała zu­peł­nie ina­czej. Ona zaj­mo­wała się ro­dzeń­stwem i pro­wa­dze­niem domu, on po­grą­żony w książ­kach zgłę­biał fi­lo­zo­fię po­li­tyki i od­mianę cza­sow­ni­ków ła­ciń­skich. Oboje chcieli sta­nąć do walki z nie­spra­wie­dli­wo­ścią, ale Go­dwin, jako wy­kształ­cony młody czło­wiek, miał do tego wiele spo­sob­no­ści, pod­czas gdy Mary miała po­świę­cić się ro­dzi­nie. Ko­biety nie mo­gły brać udziału w de­ba­cie pu­blicz­nej na­wet w roli po­mniej­szych dys­ku­tan­tów, nie mó­wiąc już o sta­wa­niu w pierw­szym sze­regu i po­dej­mo­wa­niu walki.

Na­wet no­wo­cze­śnie my­ślący męż­czyźni z Ho­xton Aca­demy byli prze­ko­nani, że miej­sce ko­biet jest w domu. Wie­rzyli w re­wo­lu­cję, ko­re­spon­do­wali z bun­tow­ni­czo na­sta­wio­nymi osad­ni­kami z Ame­ryki i z fran­cu­skimi ra­dy­ka­łami, sprze­ci­wiali się nie­wol­nic­twu i nie­to­le­ran­cji re­li­gij­nej, oba­lali ty­ra­nów, wal­czyli z de­spo­ty­zmem i li­czyli na upa­dek ir­ra­cjo­nal­nych wie­rzeń. Ani razu jed­nak nie sta­nęli w obro­nie nie­za­leż­no­ści ko­biet, nie wspie­rali ich prawa do pu­blicz­nego gło­sze­nia swo­ich po­glą­dów. Choć uczono ich, jak wal­czyć z nie­spra­wie­dli­wo­ścią spo­łeczną, nie za­uwa­żali wię­zów pę­ta­ją­cych ich wła­sne matki, córki i żony.

Go­dwin sko­rzy­stał na po­by­cie w Ho­xton, Mary wręcz prze­ciw­nie. Jego ho­ry­zonty się po­sze­rzały, jej kur­czyły. Bra­cia i sio­stry stali się znowu jej je­dy­nym to­wa­rzy­stwem. Chłopcy mieli zresztą wkrótce opu­ścić dom. Świat stał przed nimi otwo­rem.

ROZ­DZIAŁ 3.

MARY GO­DWIN – DZIE­CIŃ­STWO I NOWA RO­DZINA

[1801–1812]

Pierw­szą tra­ge­dią, jaka do­tknęła Mary Go­dwin, była śmierć jej matki. Drugą – mał­żeń­stwo ojca z Mary-Jane Cla­ir­mont, pulchną trzy­dzie­sto­pię­cio­latką, która za­miesz­kała w są­siedz­twie w 1801 roku. Miała dwójkę ma­łych dzieci, za­le­żało jej więc na zna­le­zie­niu męża. Aby chro­nić re­pu­ta­cję, po­da­wała się za wdowę, choć w rze­czy­wi­sto­ści ni­gdy nie była mę­żatką, a każde z jej dzieci miało in­nego ojca. Jako na­sto­latka ucie­kła z An­glii do miesz­ka­ją­cego we Fran­cji ku­zy­no­stwa i więk­szość do­ro­słego ży­cia spę­dziła za gra­nicą. Po po­wro­cie za­pra­gnęła sta­bil­no­ści, którą mo­gło jej dać mał­żeń­stwo, z za­chwy­tem od­kryła więc, że tuż obok mieszka od­po­wiedni dla niej wdo­wiec. Nie znie­chę­cały jej nie­istotne szcze­góły, ta­kie jak jego mało atrak­cyjny wy­gląd – był ni­ski i miał długi, za­krzy­wiony nos. Sta­ran­nie wszystko za­pla­no­wała. Prze­czy­tała spory frag­ment jego naj­więk­szego dzieła, Do­cie­kań nad za­sa­dami spra­wie­dli­wo­ści po­li­tycz­nej, tyle, ile udało jej się zdzier­żyć, po­znała jego zwy­czaje, co zresztą nie było trudne. Go­dwin nie­na­wi­dził wszel­kich prze­ja­wów spon­ta­nicz­no­ści i trzy­mał się ru­tyny z od­da­niem god­nym śre­dnio­wiecz­nego mni­cha.

Po raz pierw­szy spo­tkali się w ma­jowy wie­czór, krótko po jej prze­pro­wadzce. Go­dwin po­ja­wił się na bal­ko­nie, jak to miał w zwy­czaju, by po­od­dy­chać wio­sen­nym po­wie­trzem. Mary-Jane wpa­dła do ogrodu i za­wo­łała do są­siada: „Czy to być może, że pa­trzę na nie­śmier­tel­nego Go­dwina?”. Go­dwin był łasy na po­chleb­stwa, o czym wszy­scy wie­dzieli. Ob­da­rzył ją ła­ska­wym uśmie­chem i po­twier­dził, że tak, w rze­czy sa­mej na­zywa się Wil­liam Go­dwin. Mary-Jane zło­żyła dło­nie i szep­nęła: „O nie­zwy­kła istoto, jakże Pana uwiel­biam!”.

Dla Go­dwina sta­no­wiło to przy­jemną od­mianę. Od 1798 roku, kiedy to jego re­pu­ta­cja ucier­piała wsku­tek gło­szo­nych przez niego ra­dy­kal­nych po­glą­dów po­li­tycz­nych, spo­ty­kał się głów­nie z wro­go­ścią. Gdy w 1791 roku opu­bli­ko­wał Do­cie­ka­nia nad za­sa­dami spra­wie­dli­wo­ści po­li­tycz­nej, zy­skał uzna­nie jako in­te­lek­tu­alny przy­wódca re­for­ma­to­rów. W swoim dziele pro­po­no­wał oba­le­nie wszel­kich rzą­dów, jako że ze swej na­tury sta­no­wią na­ru­sze­nie na­tu­ral­nych praw czło­wieka. Ten śmiały atak na sys­tem rzą­dze­nia in­spi­ro­wał lu­dzi pra­gną­cych dra­stycz­nych zmian. Li­be­ra­ło­wie chwa­lili od­ważne po­glądy Go­dwina. Jed­nakże pod ko­niec de­kady zmie­nił się kli­mat po­li­tyczny. Chaos i roz­lew krwi, bę­dące wy­ni­kiem Wiel­kiej Re­wo­lu­cji Fran­cu­skiej, spra­wiły, że więk­szość An­gli­ków za­częła po­nad wol­ność ce­nić bez­pie­czeń­stwo, po­rzą­dek i sta­bil­ność. Ra­dy­ka­ło­wie tacy jak Go­dwin zy­skali łatkę mą­ci­cieli, a na­wet „Fran­cu­zów” – była to jedna z naj­gor­szych obelg, ja­kie można było wy­mie­rzyć w po­li­tyka lub in­te­lek­tu­ali­stę. Go­dwin nie po­pra­wił sy­tu­acji, pu­bli­ku­jąc w 1798 roku pa­mięt­niki Mary Wol­l­sto­ne­craft za­wie­ra­jące opisy jej przy­gód ero­tycz­nych. Spo­tkał się z po­wszech­nym po­tę­pie­niem i stra­cił wielu wiel­bi­cieli. Te­raz od­wie­dzali go tylko sta­rzy ra­dy­ka­ło­wie i mło­dzi ro­man­tycy, tacy jak Co­le­ridge.

Trzeba przy­znać Go­dwi­nowi, że nie wy­rzekł się swo­ich po­glą­dów, trzy­ma­jąc się ich nie­za­leż­nie od pa­nu­ją­cych na­stro­jów. Był jed­nak sa­motny. Od śmierci Mary Wol­l­sto­ne­craft mi­nęły trzy dłu­gie lata, a po­szu­ki­wa­nia no­wej żony nie szły do­brze. Miał bzika na punk­cie mó­wie­nia prawdy i upie­rał się, żeby mó­wić nie tylko przy­ja­cio­łom, ale także ko­bie­tom, o które za­bie­gał, że nikt nie zdoła do­rów­nać Mary[2]. W efek­cie od­rzu­cały go ko­lejne damy, a cie­pło i wy­trwa­łość Mary-Jane sta­no­wiły miłą od­mianę. Wró­ciw­szy tego wie­czoru do domu, za­pi­sał w dzien­niku: „spo­tka­nie z pa­nią Cla­ir­mont”, co było nad­zwy­czaj wy­lew­nym opi­sem jak na czło­wieka, który pod­su­mo­wy­wał ważne wy­da­rze­nia ży­ciowe, sta­wia­jąc po­ziome kre­ski (tak od­no­to­wał śmierć Mary Wol­l­sto­ne­craft), za­pi­su­jąc czte­ro­li­te­rowe skróty (Panc ozna­czało ich ślub w ko­ściele St Pan­cras) albo ry­su­jąc kropki i kre­ski z do­pi­skami po fran­cu­sku dla za­re­je­stro­wa­nia zbli­żeń sek­su­al­nych.

W ko­lej­nych ty­go­dniach, kiedy tylko Go­dwin wy­cho­dził na dwór, po­ja­wiała się Mary-Jane, go­towa do spa­ceru lub po­ga­wędki przy drzwiach. Przed­sta­wiła Mary i Fanny swoje dzieci – pię­cio­let­niego Char­lesa i trzy­let­nią Jane. Wkrótce obie ro­dziny spę­dzały ra­zem więk­szość wie­czo­rów. Za­nim na­stał li­piec, mieli za sobą dwa wspólne wyj­ścia – do te­atru Astley w Lam­beth na Kota w bu­tach i na pik­nik za mia­stem. W dru­gim ty­go­dniu lipca Mary-Jane i Go­dwin skon­su­mo­wali swój zwią­zek, co zo­stało ozna­czone w jego dzien­niku zna­kiem X. Był to jego pierw­szy sto­su­nek od śmierci Mary.

Choć ich zwią­zek na­bie­rał roz­pędu, Go­dwin trzy­mał Mary-Jane w ta­jem­nicy. Wie­dział, że każda ko­bieta, która mia­łaby za­jąć miej­sce Wol­l­sto­ne­craft, spo­tka się z wro­go­ścią ze strony jego przy­ja­ciół. W do­datku trudno było uznać Mary-Jane za wzór do­sko­na­ło­ści. Była by­stra i oczy­tana, po­tra­fiła z ko­goś za­kpić, ale miała pa­skudny tem­pe­ra­ment i ro­biła pu­bliczne sceny, kiedy tylko czuła się ura­żona, a zda­rzało się to czę­sto. „Kon­tro­luj swój tem­pe­ra­ment, za­rzą­dzaj nim” – upo­mi­nał ją Go­dwin. Nie po­zwól so­bie na „zgorzk­nie­nie i ze­psu­cie”. Mary-Jane uwa­żała jed­nak, że daje lu­dziom to, na co za­słu­gują, i nie miała za­miaru się pil­no­wać.

We wrze­śniu od­kryła, że jest w ciąży. Go­dwin prze­cho­dził już przez to z Wol­l­sto­ne­craft, która nie­spo­dzie­wa­nie za­szła w ciążę z Mary. Wzięli wtedy ślub, choć oboje po­tę­piali in­sty­tu­cję mał­żeń­stwa. W Do­cie­ka­niach Go­dwin twier­dził, że le­ga­li­za­cja „ob­ję­cia ko­biety w po­sia­da­nie” po­przez akt mał­żeń­ski to „wstrętny ego­izm”. Rów­nie ra­dy­kal­nie uspo­so­biona Mary Wol­l­sto­ne­craft zga­dzała się z nim, ale kiedy uro­dziła Fanny, od­kryła, że świat po­trafi być okrutny wzglę­dem nie­za­męż­nych ma­tek. Nie chciała, by jej dru­gie dziecko cier­piało z po­wodu upo­ko­rzeń, ja­kie praw­do­po­dob­nie cze­kały Fanny w przy­szło­ści. Choć więc stało to w sprzecz­no­ści z ich prze­ko­na­niami, zde­cy­do­wali, że pod­po­rząd­kują się kon­wen­cji.

Po śmierci Wol­l­sto­ne­craft Go­dwin, je­dyny opie­kun dwóch có­rek, stał się bar­dziej kon­ser­wa­tywny. Wpro­wa­dził po­prawki do swo­jego dzieła, wy­co­fu­jąc się z wcze­śniej­szego twier­dze­nia, że in­sty­tu­cja mał­żeń­stwa po­winna zo­stać zli­kwi­do­wana, i przy­zna­jąc, że sta­nowi ona zło ko­nieczne w nie­do­sko­na­łym spo­łe­czeń­stwie. Gdyby jedna z jego có­rek za­szła w ciążę po­za­mał­żeń­ską, chciałby, aby oj­ciec dziecka ją po­ślu­bił, ra­tu­jąc w ten spo­sób przed wy­rzu­ce­niem poza na­wias spo­łe­czeń­stwa. Co za tym idzie, po­ślu­bie­nie Mary-Jane i da­nie jej i dziecku swo­jego na­zwi­ska wy­da­wało się słuszne. Zresztą po­do­bała mu się myśl o zy­ska­niu to­wa­rzyszki, a Co­le­ridge słusz­nie za­uwa­żył, że dziew­czynki po­trze­bo­wały cze­goś, czego nie mógł im dać – matki. Nie znie­chę­ciły go sy­gnały nad­cho­dzą­cych pro­ble­mów: tem­pe­ra­ment Mary-Jane, jej za­zdrość, na­mol­ność i szorst­kie obej­ście. „Nie zwal­czaj [...] wszyst­kich swo­ich wad” – po­wie­dział jej. „Ko­cham nie­które z nich. Ko­cham to, co ludz­kie, co czyni cię miękką, do­daje aury sła­bo­ści i ule­gło­ści”.

Dla Mary-Jane Go­dwin był pierw­szym męż­czy­zną, który nie ucie­kał przed obo­wiąz­kami zwią­za­nymi z by­ciem oj­cem. Po­zwo­liła so­bie na szcze­rość i wy­znała prawdę o swo­ich ro­man­tycz­nych przy­go­dach, łącz­nie z tym, że ni­gdy nie była mę­żatką. Opo­wie­działa o pierw­szym uko­cha­nym, fran­cu­skim żoł­nie­rzu, który zgi­nął tra­gicz­nie, zo­sta­wia­jąc ją z ma­lut­kim Char­le­sem. Drugi kon­ku­rent oka­zał się szują. Zo­sta­wił po so­bie ko­lejne dziecko – Jane, a także stertę ra­chun­ków, któ­rych nie miała z czego za­pła­cić. Była dużo od­waż­niej­sza i bar­dziej po­my­słowa, niż jej pa­sier­bica Mary kie­dy­kol­wiek to przy­zna. Prze­trwała wiele nie­szczęść, w tym trzy­mie­sięczny po­byt z dwójką dzieci w wię­zie­niu dla dłuż­ni­ków. Po wyj­ściu wy­ko­rzy­stała zna­jo­mość fran­cu­skiego i do­stała pracę jako tłu­maczka. Jej prze­kład Szwaj­car­skiej ro­dziny Ro­bin­so­nów (1814) sta­nie się pod­sta­wową wer­sją an­giel­ską na po­nad sto lat.

Po tych przej­ściach Mary-Jane ma­rzyła o sta­bi­li­za­cji. W prze­ci­wień­stwie do Go­dwina i Wol­l­sto­ne­craft pod­cho­dziła do ży­cia prag­ma­tycz­nie. Nie miała na­tury ma­rzy­cielki, naj­bar­dziej in­te­re­so­wały ją pie­nią­dze – ich za­ra­bia­nie, wy­da­wa­nie, oszczę­dza­nie i uda­wa­nie, że się je ma. Jej ma­te­ria­li­styczne na­sta­wie­nie nie po­do­bało się Go­dwi­nowi, ale z dru­giej strony by­cie z ko­bietą, która nie kwe­stio­no­wała jego po­glą­dów, tak jak cza­sami ro­biła to Wol­l­sto­ne­craft, przy­no­siło mu ulgę.

Nie mó­wiąc dzie­ciom, wy­mknęli się do ko­ścioła w dru­giej po­ło­wie grud­nia. Dla za­cho­wa­nia re­pu­ta­cji Mary-Jane opra­co­wali od­ważny plan – naj­pierw za­pro­sili przy­ja­ciół na nie­ważną uro­czy­stość, pod­czas któ­rej Mary-Jane uży­wała fał­szy­wej toż­sa­mo­ści, przed­sta­wia­jąc się jako wdowa Cla­ir­mont. Na­stęp­nie prze­je­chali po­wo­zem do in­nego ko­ścioła, w któ­rym wzięli ważny ślub – 21 grud­nia 1801 roku Wil­liam Go­dwin po­ślu­bił starą pannę Mary-Jane Vial.

Noc po­ślubną spę­dzili w wiej­skiej go­spo­dzie, a na­stęp­nego dnia wró­cili do domu. Go­dwin po­wie­dział Fanny i Mary, że zna­lazł im nową mamę, „drugą ma­mu­się”. Ale ani Mary, ani Fanny nie ma­rzyły o dru­giej ma­musi, a zwłasz­cza o Mary-Jane, którą uwa­żały za in­truza. W oczach czte­ro­let­niej Mary, która, jak sama póź­niej przy­znała, była „nad­mier­nie i ro­man­tycz­nie” przy­wią­zana do ojca, po­ja­wie­nie się Mary-Jane ozna­czało ka­ta­strofę. Do tej pory pe­łen re­zerwy oj­ciec en­tu­zja­stycz­nie oka­zy­wał Mary-Jane swoje uczu­cia, ca­ło­wał ją w holu i wy­mie­niał czułe słówka, które za­wsze wpro­wa­dzały świad­ków w za­że­no­wa­nie. Czyżby prze­stało mu za­le­żeć na ulu­bio­nej córce? A co z jej matką? Czy cał­kiem o niej za­po­mniał?

W ciągu dwóch ty­go­dni Cla­ir­mon­to­wie prze­nie­śli się do domu pod nu­me­rem dwu­dzie­stym dzie­wią­tym, a ci­cha ru­tyna Go­dwi­nów le­gła w gru­zach. Mary-Jane trza­skała drzwiami, darła li­sty, krzy­czała na służbę, po­licz­ko­wała swoje dzieci, a po­tem bła­gała je o wy­ba­cze­nie. Uwa­żała, że Go­dwin roz­pie­ścił Mary, w związku z czym trak­to­wała ją szcze­gól­nie su­rowo. Na Fanny pra­wie nie zwra­cała uwagi.

Jej wła­sna córka, trzy­let­nia Jane, nie mo­gła słu­żyć za wzór do­brze wy­cho­wa­nego dziecka. Mie­wała na­pady zło­ści, gry­ma­siła i szlo­chała, kiedy ją kar­cono. W domu Go­dwi­nów była to no­wość, po­nie­waż Fanny i Mary rzadko by­wały nie­po­słuszne. Char­les ba­wił się na dwo­rze, pró­bu­jąc uciec przed dra­ma­tycz­nymi sce­nami, które roz­gry­wały się we­wnątrz. Biedna Jane nie po­tra­fiła roz­gryźć przy­rod­nich sióstr, nie była przy­zwy­cza­jona do ta­kich to­wa­rzy­szek za­baw. Trzeba zresztą przy­znać, że róż­niły się od in­nych dziew­czy­nek. Nie chi­cho­tały, nie wy­brzy­dzały, nie śpie­wały, nie krzy­czały, kiedy ktoś im się sprze­ci­wiał. Fanny spra­wiała wra­że­nie tę­pej. Mary była in­te­li­gentna, umiała już czy­tać i pi­sać. Jane chciała być do niej po­dobna, może wtedy oj­czym za­cząłby ją za­uwa­żać. Była za­zdro­sna o uwagę, jaką ob­da­rzał ro­dzoną córkę. Pró­bo­wał być miły, ale rzadko roz­ma­wiał z ma­łymi Cla­ir­mon­tami. Char­le­sowi to chyba nie prze­szka­dzało. Jako chło­piec był w mniej­szo­ści. Bie­gał po scho­dach, ga­lo­po­wał po po­lach. Ale Jane była nie­odrodną córką swo­jej matki. Wal­czyła o mi­łość Go­dwina, bo pra­gnęła za­trium­fo­wać nad Mary.

Z cza­sem sy­tu­acja tylko się po­gor­szyła. Go­dwin czy­tał książki Mary, a nie Jane, roz­ma­wiał z córką o fi­lo­zo­fii i po­li­tyce, igno­ru­jąc przy tym pa­sier­bicę i po­głę­bia­jąc prze­paść mię­dzy dziew­czyn­kami. Przez resztę ży­cia Jane bę­dzie się czuła gor­sza od przy­rod­niej sio­stry. Mary z ko­lei szybko za­częła pa­trzeć na Jane jak na ry­walkę, ko­goś, kto czeka na jej po­tknię­cie, żeby za­jąć miej­sce w sercu Go­dwina. Oczy­wi­ście dziew­czynki ob­da­rzały się uczu­ciem i były wzglę­dem sie­bie lo­jalne, ale słynne trud­no­ści w ich wza­jem­nej re­la­cji wy­ni­kały z błę­dów wy­cho­waw­czych po­peł­nia­nych przez Go­dwina.

Róż­nice mię­dzy obiema ro­dzi­nami prze­ro­dziły się wkrótce w trwałe punkty sporne, a na­wet po­wody do nie­na­wi­ści. Cla­ir­mon­to­wie nie zno­sili pro­tek­cjo­nal­no­ści Go­dwi­nów, Go­dwi­no­wie nie mo­gli ścier­pieć te­atral­nych za­cho­wań Cla­ir­mon­tów. Mary bę­dzie póź­niej uży­wać słowa „cla­ir­mont” w cha­rak­te­rze przy­miot­nika ozna­cza­ją­cego ko­goś sa­mo­lub­nego, dra­ma­ty­zu­ją­cego i or­dy­nar­nego. Z ko­lei Mary-Jane oskar­żała Mary o kon­fa­bu­la­cję, a pró­bu­jąc wy­mu­sić na niej po­słu­szeń­stwo, tylko po­gar­szała sy­tu­ację. Była prze­ko­nana, że jej za­da­niem jest zła­ma­nie Mary. Za­bro­niła wspo­mi­nać o swo­jej po­przed­niczce, na­le­gała, by dziew­czynki mó­wiły do niej „ma­mu­siu” i wpa­dała w fu­rię, kiedy Mary się temu sprze­ci­wiała. Zwol­niła uko­chaną nia­nię Fanny i Mary, Mar­gu­erite, a także po­ko­jówki i ku­charkę – wszyst­kie ko­biety, które zaj­mo­wały się dziew­czyn­kami po śmierci matki. W ich miej­sce za­trud­niła nowe osoby, w tym gu­wer­nantkę i na­uczy­ciela. Prak­tycz­nie z dnia na dzień sio­stry zo­stały wy­rwane z bez­pie­czeń­stwa ich dzie­cin­nego po­koju i wrzu­cone w szkolny ry­gor. Go­dwin nie in­ter­we­nio­wał, zde­cy­do­waw­szy, że zo­stawi wy­cho­wa­nie dzieci żo­nie.

Nie można po­wie­dzieć, że Mary-Jane za­wsze była okrutna. Miała nad­zwy­czajne zdol­no­ści or­ga­ni­za­cyjne i wy­ko­rzy­stała je do tego, żeby nie­wiel­kim kosz­tem na­kar­mić i ubrać czwórkę dzieci, dbała o to, by spały w czy­stej po­ścieli, na prze­wie­trzo­nych i twar­dych ma­te­ra­cach (do końca ży­cia Mary nie po­tra­fiła znieść spa­nia na mięk­kim łóżku). Cho­dziła z nimi na Hamp­stead He­ath, gdzie mo­gły się wy­sza­leć, za­bie­rała je do te­atru i na wy­stawy, opie­ko­wała się nimi, kiedy cho­ro­wały, uczyła dziew­czynki szy­cia i ha­ftu, tu­liła do snu i dbała o ich do­bre ma­niery. Nie po­tra­fiła jed­nak po­ko­chać có­re­czek Go­dwina. Na­wet gdyby po­zby­cie się sta­rej służby było je­dy­nym prze­ja­wem jej braku życz­li­wo­ści (a nie było), świad­czyło o jej braku em­pa­tii wzglę­dem pa­sier­bic. Zwłasz­cza Fanny opła­ki­wała na­głe roz­sta­nie z niańką, która sta­no­wiła ostat­nią nić łą­czącą ją z matką.

W czerwcu Mary-Jane uro­dziła chłopca, który zmarł kilka mi­nut po przyj­ściu na świat. Po­grą­żona w ża­ło­bie i gnie­wie, wy­bu­chała jesz­cze czę­ściej. Osiem­na­ście mie­sięcy póź­niej po­wiła ko­lejne dziecko, Wil­liama ju­niora. Ku za­chwy­towi Go­dwina, który za­wsze chciał mieć syna, chło­piec prze­żył, Mary jed­nak prze­żyła taki szok, że otwar­cie się zbun­to­wała. Zmu­szona do dzie­le­nia się oj­cem z ko­lejną osobą, do­pro­wa­dzała go do wście­kło­ści, wy­po­wia­da­jąc Mary-Jane wojnę. Wszystko mo­gło być przed­mio­tem sporu: obo­wiązki do­mowe, wy­bór su­kienki, szczot­ko­wa­nie wło­sów. Jane, choć na­dal jej za­zdro­ściła, za­zwy­czaj brała jej stronę, do­pro­wa­dza­jąc matkę do jesz­cze więk­szej fu­rii. Z ko­lei Fanny sie­działa ci­cho. Nie lu­biła Mary-Jane, ale nie miała dość pew­no­ści sie­bie, żeby się zbun­to­wać.

Kiedy Mary miała osiem lat, Lon­dyn od­wie­dził Co­le­ridge. Mary i Fanny nie wi­działy go od ślubu ojca z Mary-Jane, ale Go­dwin dbał o to, żeby nie za­po­mniały po­ety, czy­tał im jego li­sty i wier­sze. Mary-Jane z ca­łej siły pró­bo­wała nie do­pu­ścić do ich spo­tka­nia. Sta­rzy przy­ja­ciele Go­dwina bu­dzili jej po­dejrz­li­wość. Zda­wała so­bie sprawę z tego, że po­rów­nują ją z Wol­l­sto­ne­craft. W przy­padku Co­le­ridge’a nie od­nio­sła zwy­cię­stwa. Go­dwin za bar­dzo go uwiel­biał, żeby od­rzu­cić pro­po­zy­cję spo­tka­nia.

W wie­czór za­po­wie­dzia­nej wi­zyty na­dą­sana Mary-Jane po­twier­dziła swoją wła­dzę, wy­sy­ła­jąc całą czwórkę dzieci do łó­żek i nie po­zwa­la­jąc im po­słu­chać opo­wie­ści po­ety. Był to celny cios ma­jący na celu dal­szą alie­na­cję młod­szej pa­sier­bicy, która jed­nak za­kra­dła się na dół. W ślad za nią po­szła po­dzi­wia­jąca ją Jane. Dziew­czynki wśli­zgnęły się do ga­bi­netu Go­dwina i przy­cup­nęły za ka­napą w chwili, kiedy Co­le­ridge za­czął re­cy­to­wać Rymy o sę­dzi­wym ma­ry­na­rzu. Pełny, dźwięczny głos po­ety wy­cza­ro­wał dzi­kie sceny w wy­obraźni Mary, sceny, któ­rych miała ni­gdy nie za­po­mnieć. Do końca swo­ich dni bę­dzie w sta­nie przy­po­mnieć so­bie każde słowo, re­cy­tu­jąc je po­etom, któ­rych po­zna. Dzięki niej ko­lejne po­ko­le­nie po­etów ro­man­tycz­nych ule­gnie wpły­wowi Co­le­ridge’a.

Hi­sto­ria była prze­ra­ża­jąca i jed­no­cze­śnie do­brze Mary znana. Ma­ry­narz za­bił al­ba­trosa i do­pro­wa­dził do śmierci współ­to­wa­rzy­szy, tak samo jak ona swoim przyj­ściem na świat spo­wo­do­wała śmierć matki. To, jak dużo Mary zro­zu­miała wtedy z po­ematu, to inna sprawa, ale kiedy Co­le­ridge re­cy­to­wał słynną zwrotkę:

O! biada! Ja­kież oczy złe

Tłum majt­ków we mnie wbi­jał!

Nie krzyża znak, a mar­twy ptak

Na mo­jej za­wisł szyi[3].

Mary współ­czuła ma­ry­na­rzowi, do­brze wie­działa, czym jest po­czu­cie winy. Nie umiała jesz­cze na­zwać przy­czyn, ale pew­nego dnia uczu­cia te po­pchną ją do stwo­rze­nia wła­snego utworu, w któ­rym ob­naży i za­na­li­zuje przy­tła­cza­jący cię­żar wy­ni­ka­jący z sa­mo­oskar­ża­nia.

Jed­no­cze­śnie przy­swa­jała inną, nie mniej nie­po­ko­jącą opo­wieść – o bez­rad­nej walce po­ety z wła­sną ideą. Ma­ry­narz Co­le­ridge’a nie może wy­zwo­lić się spod wła­dzy swo­jej hi­sto­rii – musi ją wiecz­nie po­wta­rzać w cha­rak­te­rze po­kuty za po­peł­nioną „zbrod­nię”. Jako osoba do­ro­sła Mary zro­zu­mie, że Rymy o sę­dzi­wym ma­ry­na­rzu są tak na­prawdę spra­woz­da­niem z ot­chłani, ba­da­niem ciem­nych za­ka­mar­ków umy­słu Co­le­ridge’a. Była mała, a in­stynkt jej pod­po­wia­dał, że twór może kon­tro­lo­wać twórcę.

Dla Go­dwina i Co­le­ridge’a re­cy­ta­cja wier­sza była waż­niej­sza niż za­sady wpro­wa­dzone przez Mary-Jane, je­śli więc za­uwa­żyli dziew­czynki, co jest bar­dzo praw­do­po­dobne, nie ode­słali ich na górę. Mary-Jane nie trak­to­wała jed­nak po­ezji z ta­kim pie­ty­zmem. Kiedy od­kryła nie­obec­ność dziew­czy­nek, wtar­gnęła do ga­bi­netu, wy­cią­gnęła wi­no­waj­czy­nie zza ka­napy i za­pro­wa­dziła do sy­pialni. Wy­grała tę po­tyczkę, ale za­pła­ciła za to. Pa­sier­bica nie za­po­mni jej tego upo­ko­rze­nia. Mą­drzej­szy ro­dzic spró­bo­wałby za­ła­go­dzić gniew Mary, ale Mary-Jane nie była mą­dra. Bra­ko­wało jej spo­koju, siły i ugo­do­wo­ści, dzięki któ­rym do­szłaby do po­ro­zu­mie­nia z roz­wście­czo­nym, wrogo na­sta­wio­nym dziec­kiem.

Go­dwin nie zro­bił nic dla za­że­gna­nia kon­fliktu mię­dzy Mary a Mary-Jane. Po­chła­niały go zmar­twie­nia zwią­za­nie z fi­nan­sami, nie wda­wał się w do­mowe sprzeczki. Ni­gdy dużo nie za­ra­biał, a po­więk­sze­nie ro­dziny na­pięło bu­dżet do­mowy do gra­nic moż­li­wo­ści. Nie mi­nęło dużo czasu, a Mary-Jane mu­siała ro­bić za­kupy spo­żyw­cze na kre­dyt, ne­go­cju­jąc z roz­złosz­czo­nymi kup­cami i kła­miąc wła­ści­cie­lowi domu w kwe­stii czyn­szu. Prze­śla­do­wały ją wspo­mnie­nia z wię­zie­nia dla dłuż­ni­ków, na­ci­skała więc na męża, żeby zmie­nił zwy­czaje i za­czął za­ra­biać. Miał za­rzu­cić za­bawę w fi­lo­zofa i za­cząć pi­sać książki, ja­kie się sprze­da­dzą. A je­śli upie­rał się przy zgłę­bia­niu mało po­pu­lar­nych dzie­dzin, po­wi­nien pi­sać szyb­ciej, żeby wię­cej za­ro­bić.

Go­dwin jed­nak nie mógł albo nie chciał – nie była pewna, co jest prawdą – pi­sać in­nych ksią­żek albo pi­sać szyb­ciej. Nie zno­sił in­te­lek­tu­al­nego nie­chluj­stwa i braku pre­cy­zji. Za­liczki koń­czyły się, za­nim skoń­czył pracę. Co gor­sza, za­częły mu się zda­rzać za­słab­nię­cia – tra­cił na ja­kiś czas przy­tom­ność. Te na­głe omdle­nia, na które mó­wił de­li­qu­ium[4], mar­twiły jego i tak już nie­spo­kojną żonę i przy­czy­niały się do ko­lej­nych opóź­nień w pi­sa­niu. Le­karz oznaj­mił, że przy­czyną jest stres, ten jed­nak nie od­pusz­czał. Sprze­daż ksią­żek na­dal spa­dała.

Po trzech la­tach zno­sze­nia gróźb ze strony lo­kal­nych kup­ców i wła­ści­ciela domu Mary-Jane, wy­ka­zu­jąca smy­kałkę do in­te­re­sów, wzięła sprawy w swoje ręce i oznaj­miła, że pora na otwar­cie księ­garni. Za­uwa­żyła wzrost po­pytu na li­te­ra­turę dzie­cięcą i zde­cy­do­wała, że będą się spe­cja­li­zo­wać w książ­kach dla dzieci, a ich sklep bę­dzie pierw­szym tego typu na rynku. Był to świetny plan, jako że po­zwa­lał unik­nąć kon­ku­ren­cji ze strony ist­nie­ją­cych już księ­garni. Mo­gliby też sprze­da­wać swoje pro­dukty. Go­dwin na­pi­sał kilka hi­sto­ry­jek dla có­rek, w tym wła­sną wer­sję Ba­jek Ezopa, w któ­rej pod­kre­ślał zło wy­ni­ka­jące z ty­ra­nii i wagę wol­no­ści.

Go­dwin miał jed­nak opory przed wkro­cze­niem w świat han­dlu i nie chciał ustą­pić, do­póki ich sy­tu­acja fi­nan­sowa nie po­gor­szyła się jesz­cze bar­dziej. La­tem 1807 roku, na krótko przed dzie­sią­tymi uro­dzi­nami Mary, cała ro­dzina prze­nio­sła się do Lon­dynu, wy­no­sząc ci­cha­czem z Po­ly­gonu, żeby unik­nąć pła­ce­nia czyn­szu.

Nowy dom Go­dwi­nów przy Skin­ner Street 41 był pię­cio­pię­trową ru­derą, nie­odma­lo­waną i brzydką. Prze­cznicę da­lej mie­ściło się wię­zie­nie New­gate. W dniach eg­ze­ku­cji dzwony po­bli­skiego ko­ścioła pod we­zwa­niem Grobu Świę­tego biły ska­za­nym na śmierć, a tłumy spie­szyły pod szu­bie­nice. Z okna po­ło­żo­nego na naj­wyż­szym pię­trze domu po­koju szkol­nego Mary, Fanny i Jane mo­gły zo­ba­czyć, jak więź­nio­wie wy­ru­szają w ostat­nią po­dróż z New­gate do Ty­burn, czyli miej­sca stra­ceń.

Wi­działy też ciemne, groź­nie wy­glą­da­jące wody rzeki Fleet. Czy to mo­gła być ta sama rzeka, która prze­pły­wała obok cmen­ta­rza przy ko­ściele St Pan­cras? Tu­taj przy­po­mi­nała czar­nego węża, owi­nię­tego wo­kół wzgó­rza Hol­born. Koło ich domu znaj­do­wał się New­gate Mar­ket i stra­gany rzeź­ni­ków, z wi­szą­cymi tu­szami krów, owiec i świń. Mi­ja­jąc je, ła­two było wdep­nąć w ka­łużę krwi. W upalne dni przez otwarte okna dało się usły­szeć kwik za­rzy­na­nych zwie­rząt z po­ło­żo­nego nie­opo­dal Smi­th­field.

Ha­łas, bieda i smród Skin­ner Street były wszech­ogar­nia­jące. Kupcy ubie­gali się o klien­tów, gło­śno za­chwa­la­jąc to­wary. Kiedy Mary-Jane otwo­rzyła na par­te­rze swój skle­pik, dziew­czynki prze­stały mieć czas wolny. Pa­ko­wały, roz­pa­ko­wy­wały, usta­wiały książki na pół­kach. Kiedy pod­ro­sły, po­ma­gały ob­słu­gi­wać klien­tów. Char­les wy­je­chał do szkoły z in­ter­na­tem, a Wil­liam był za mały, żeby po­ma­gać.

Ogra­ni­cze­nia iry­to­wały Mary, która do­dała je do dłu­giej li­sty za­rzu­tów pod ad­re­sem Mary-Jane. W jej oczach Skin­ner Street była ucie­le­śnie­niem mi­nu­sów ży­cia z „drugą ma­mu­sią”, pod­czas gdy spo­kojne łąki w oko­li­cach Po­ly­gonu sym­bo­li­zo­wały cnoty Mary Wol­l­sto­ne­craft. W So­mers Town dziew­czyn­kom wolno było bie­gać bez nad­zoru, ale tu­taj wy­cho­dze­nie na dwór nie było bez­pieczne. Stary cmen­tarz przy ko­ściele St Pan­cras bu­dził no­stal­gię. Po­cho­wano tam matkę, a poza tym to tam Mary spę­dzała czas sam na sam z oj­cem.

Prze­pro­wadzka miała też ja­sne strony. Go­dwi­no­wie miesz­kali te­raz w sercu wy­daw­ni­czego świata. Pi­sa­rze wpa­dali do nich z wi­zytą. Książki były wszę­dzie, le­żały w sto­sach na krze­słach i na pod­ło­dze. Go­dwin po­py­chał Mary w stronę teo­re­ty­ków umowy spo­łecz­nej, któ­rych oboje z jej matką po­dzi­wiali: Ro­us­seau i Locke’a. Pod­czas ro­dzin­nych obia­dów czę­sto oma­wiano ich teo­rie. Go­dwin po­dzie­lał po­gląd Ro­us­seau, że po­rzą­dek spo­łeczny szko­dzi ludz­kiej na­tu­rze, więc Mary od naj­młod­szych lat chło­nęła ro­man­tyczne po­glądy do­ty­czące wy­rwa­nia się z oko­wów kon­wen­cji. Oj­ciec za­da­wał jej py­ta­nia sta­wiane przez re­for­ma­to­rów. W jaki spo­sób naj­le­piej zmie­niać świat? Jaką rolę w ży­ciu lu­dzi po­wi­nien od­gry­wać rząd? Czy w ogóle po­wi­nien ist­nieć? Fanny i Jane pa­trzyły z po­dzi­wem, jak Mary wy­gła­sza swoje opi­nie, spraw­nie cy­tu­jąc frag­menty ksią­żek, które pod­su­nął jej oj­ciec.

Dzięki po­ło­że­niu Skin­ner Street Go­dwin stał się bar­dziej do­stępny dla swo­ich wiel­bi­cieli. Choć wielu kon­ser­wa­ty­stów na­dal uwa­żało go za ra­dy­kała, po­li­tycy o na­sta­wie­niu re­for­ma­tor­skim chęt­nie się z nim kon­sul­to­wali. Jed­nym z naj­bar­dziej zna­nych był trzeci wi­ce­pre­zy­dent Sta­nów Zjed­no­czo­nych Aaron Burr. W 1808 roku wro­go­wie zmu­sili go do wy­jazdu z Ame­ryki, po za­le­d­wie trzech la­tach pracy z Tho­ma­sem Jef­fer­so­nem. W ostat­nim roku pracy jako wi­ce­pre­zy­dent Burr po­je­dyn­ko­wał się ze swoim po­li­tycz­nym ry­wa­lem Ale­xan­drem Ha­mil­to­nem, któ­rego śmier­tel­nie ra­nił. W wieku pięć­dzie­się­ciu dwóch lat jego ka­riera za­ła­mała się, a Go­dwin był jed­nym z nie­wielu, któ­rzy mieli dość od­wagi, by oka­zać mu przy­jaźń.

Burr przez całe ży­cie był wiel­bi­cie­lem Mary Wol­l­sto­ne­craft. Wie­rzył w równe prawa męż­czyzn i ko­biet, na­ma­wiał uko­chaną córkę Teo­do­zję do na­uki ła­ciny, lo­giki i wyż­szej ma­te­ma­tyki. W 1811 roku spo­tkała go tra­ge­dia – sta­tek, któ­rym po­dró­żo­wała dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia Teo­do­zja, za­to­nął u wy­brzeży Ka­ro­liny Po­łu­dnio­wej. Za­ła­many Burr znaj­do­wał po­cie­chę w opiece nad dziew­czyn­kami Go­dwina. Na­zy­wał je bo­gi­niami, les god­des­ses. One zaś od­wza­jem­niały jego uczu­cie. Nie ba­wił się z nimi w ce­re­giele i po­zwa­lał, żeby mó­wiły na niego „Gamp” – sam tak mó­wił o so­bie. Cza­sem da­wał się na­mó­wić na od­wie­dziny w ich po­koju za­baw. Pew­nego razu przy ta­kiej oka­zji wy­słu­chał prze­mó­wie­nia wy­gło­szo­nego przez Wil­liama, a na­pi­sa­nego przez Mary, pod ty­tu­łem Wpływ rządu na cha­rak­ter ludu. Fanny po­da­wała her­batę, pod­czas gdy Burr po­dzi­wiał śpiew Jane, która jak zwy­kle nie chciała dać się przy­ćmić Mary.

Burr skom­ple­men­to­wał her­batę i pio­senkę, ale naj­bar­dziej wy­lew­nymi po­chwa­łami ob­sy­pał prze­mowę i jej au­torkę. Mary miała wtedy tylko trzy­na­ście lat, ale do­brze ro­zu­miała, że zgar­nęła naj­waż­niej­sze laury. Pió­rem przy­kuła uwagę Burra. Oj­ciec na­uczył ją, że pi­sa­nie to jej spu­ści­zna, że jest córką Wol­l­sto­ne­craft i Go­dwina, dziec­kiem my­śli­cieli. Kiedy czuła się sa­motna i tę­sk­niła za matką, po­cie­szała się my­ślą, że los wy­niósł ją po­nad zwy­kłych lu­dzi. Cla­ir­mon­to­wie nie mo­gli ode­brać jej ro­do­wodu. Choć ją to po­cie­szało, na­dal czuła się opusz­czona. Oj­ciec nie na­le­żał już do niej – prze­jęła go Mary-Jane. Fanny była zbyt lę­kliwa, żeby do­da­wać otu­chy, a Jane, choć jej to­wa­rzy­stwo było cie­kaw­sze, była ry­walką, cały czas cze­ka­jącą na błąd Mary, żeby za­jąć jej miej­sce.