Brzemię - Przemysław Słowiński - ebook + książka

Brzemię ebook

Przemysław Słowiński

5,0

Opis

Polski zesłaniec, duszpasterz sowieckiej Rosji, świadek Miłości w świecie bez Boga.
Brzemię to porywająca opowieść o niezłomnym świadku Chrystusa. Sługa Boży Władysław Bukowiński (1904-1974) poznał piekło wojny, łagrów i komunizmu. Ten niezwykły, charyzmatyczny, zawsze uśmiechnięty kapłan wpatrywał się w swojego cierpiącego Mistrza i z Nim pokonywał wszelkie przeciwności. Wiara w Bożą Opatrzność pozwoliła mu przejść przez życie z podniesioną głową i wlewać nadzieję w serca tych, którzy nadziei już nie mieli.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 478

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
miruko

Nie oderwiesz się od lektury

Brzemię to porywająca opowieść
10

Popularność



Podobne


Wstęp

Permisywizm to nic innego jak tolerancja dla odbiegających od normy zachowań społecznych, zakładająca bezużyteczność lub nawet szkodliwość większości zakazów obyczajowych. Jest to styl życia, w którym wolność utożsamia się z przyzwalaniem na jakikolwiek wybór. Mówiąc krótko, permisywizm to po prostu tolerancja wobec łamania norm moralnych. W dzisiejszej kulturze nie jest bynajmniej czymś zupełnie nowym. Swe korzenie intelektualne ma już w oświeceniowych i XIX-wiecznych prądach subiektywistycznych. Trzeba dużo, bardzo dużo wysiłku, aby z ogromnego gąszczu tego, co dziś oferuje nam świat, wyłuskać to, co jest prawdziwe, dobre i piękne, ponieważ w sieci tej znajdziemy bardzo wiele zła, powikłań egzystencjalnych i sporów. Znajdziemy też wiele opisów poczucia rozpaczy i beznadziejności. Te ostatnie objawy nie są niczym innym właśnie jak skutkami zachowań permisywnych ludzi w początkach XXI wieku. Człowiek i społeczeństwo, dla którego nic nie jest święte, szybko ulegają moralnej dekadencji.

Permisywizm jest praktyczną konsekwencją relatywizmu moralnego. Według jego wyznawców i apologetów w różnych okresach historycznych, środowiskach czy kręgach kulturowych istnieją odmienne kodeksy moralne. Czyn uznany w pewnych kręgach za niemoralny w innych jest już obojętny lub wręcz godzien pochwały. Jestem przekonany o słuszności mojego kodeksu moralnego – twierdzą relatywiści – widzę jednak, że są ludzie równie przekonani o słuszności kodeksów o odmiennej treści, nie mam więc podstaw, by ich potępiać ani narzucać im swoje normy. W imię suwerenności każdej jednostki aprobuję inne kodeksy moralne.

Postawę nihilizmu moralnego reprezentują ci, którzy świadomie uznają, że normy moralne nie powinny być regulatorami życia osobistego i społecznego, czyli zamiast wartości, jaką jest moralność, eksponują inne wartości, takie jak: spontaniczność, siła, moc, estetyka, skuteczność czy korzyści. Te właśnie wartości mają sterować życiem i być kryterium oceny świata.

Współczesny zlaicyzowany świat, jak zarazą dotknięty wyżej wspomnianymi – oraz kilkoma innymi, nie mniej groźnymi – „izmami”, jak nigdy dotąd potrzebuje świętości. Potrzebuje jej jak powietrza, jak wody i jak słońca, chociaż często sam nie zdaje sobie z tego sprawy. Lecz zarazem mniej niż kiedykolwiek świat ten potrzebuje hagiografii, a przynajmniej tej tradycyjnej – sterylnego świata gipsu, woskowych lilii, podniosłego komunału, dramatu przetłumaczonego na naiwne jasełka, odgrywanego na tle infantylnej makiety nieba.

Na horyzoncie chrześcijaństwa święci stoją jak wygasłe wulkany – napisał Jan Józef Szczepański. – Ich imiona kojarzą się często już tylko z ikonograficznym symbolem, z ludową przepowiednią pogody, z datą z kalendarza. Zapomniano, jakie wstrząsy wydźwignęły ich w górę, jakimi tryskali lawami. Kiedy przyjrzeć im się bliżej, niejedna z tych postaci wydaje się dziś kontrowersyjna. Można wśród nich znaleźć złotoustych demagogów, wzywających do nietolerancji, fanatyków wysyłających dzieci na pewną śmierć od chorób i saraceńskich strzał, doktrynerów, którzy położyli głowy za spekulacje nieznaczące już nic dla nikogo. Pojawienie się świętego w naszych skłonnych do cynizmu czasach jest zjawiskiem prowokującym do zadumy nad istotą cywilizacji, która nas ukształtowała.

Poniższa historia, chociaż bohaterem jej jest sługa Boży w trakcie procesu beatyfikacji, ma – przynajmniej w założeniu autora – być opowieścią o człowieku z krwi i kości. „Był korpulentny, rumiany na twarzy, miał donośny głos, lubił się śmiać i żartować” – wspomina jedna z parafianek księdza, Alicja Moskalowa. Właśnie o takim księdzu Bukowińskim chcę napisać. O postaci wielkiej, heroicznej, o człowieku niewątpliwie świętym, lecz niewolnym także od niektórych ludzkich słabostek i przywar. O kimś, kto będąc właściwie tylko ziarnkiem piasku rzuconym w tryby wielkiej machiny terroru, potrafił skutecznie dobro przeciwstawić złu i tą drogą ocalić wiarę, miłość i nadzieję tam, gdzie inni zatracili nawet swoje człowieczeństwo.

Jak powiedział kiedyś Prymas Tysiąclecia kardynał Stefan Wyszyński: „Nie wystarczy urodzić się człowiekiem – należy jeszcze nim być”. Ksiądz Władysław Bukowiński stał się wzorem do naśladowania właśnie dlatego, że w świecie miliona wież i prawie żadnego dzwonu, w świecie miliona cerkwi i prawie żadnej modlitwy prowadził strapionych i zagubionych wprost do Boga. Wlewał w serca nadzieję tym, którzy tej nadziei już nie mieli.

Kiedy księdza Bukowińskiego namawiano do powrotu do Polski i ostrzegano, że tutaj, w „imperium zła” z pewnością skończy w łagrze, odpowiadał: „W łagrach kapłan jest najbardziej potrzebny”.

W sumie spędził w sowieckich obozach i więzieniach ponad 13 lat. W swoich Wspomnieniach z Kazachstanu napisał:

Przyjaciel mój, ksiądz dr Józef Kuczyński, godnie dzierży światowy rekord wśród wszystkich księży katolickich. Jest to rekord uwięzienia. Wynosi on 17 lat.

Mój drugi przyjaciel, ksiądz – obecnie już prałat – dr Bronisław Drzepecki jest wicemistrzem światowym. Ma za sobą 15 lat więzienia.

Ja znajduję się na dalszym miejscu. Mimo trzykrotnego uwięzienia zdołałem nazbierać zaledwie 13 lat, 5 miesięcy i 10 dni.

Swoje miejsce do końca widział tam – w sowieckim Kazachstanie i wszystkich pozostałych odwiedzanych przez siebie miejscowościach rozrzuconych na obszarze potwornego kraju, gdzie żyli ludzie potrzebujący Boga.

Msze odprawiał i chrzcił nocami, zmieniając co rusz miejsce pobytu, bo tylko tak ludzie mogli uniknąć represji za to, że pozwolili mu pełnić kapłańskie czynności we własnych mieszkaniach. Była nędza, surowość życia i ustawiczna prowizorka, przy której ówczesne polskie warunki to luksus.

Po długiej nocy prześladowań i zwątpienia przychodził do ludzi jako zwiastun nadziei, uczył katechizmu, udzielał sakramentów, spowiadał. Nie bacząc na fizyczne zmęczenie, ustawiczne napięcie, grożące szykany i ograniczone środki, starał się dotrzeć wszędzie tam, gdzie jeszcze nie zgasły iskry wiary i gdzie z popiołów mogła ona odrodzić się na nowo.

Jedni uwielbiali go i czcili jak świętego, inni uważali za szaleńca. Nic w tym dziwnego, biorąc pod uwagę, że razy i obelgi tudzież okrzyki: „wariat, wariat!” często towarzyszyły wielu świętym.

Od samego początku władza radziecka głęboko nienawidziła Kościoła, widząc w nim największego rywala komunizmu we władaniu sercami i umysłami ludzi. Lenin był nie tylko twórcą klasycznej taktyki w zwalczaniu wiary w Boga. Włodzimierz Iljicz osobiście cierpiał na swoisty uraz, on po prostu nienawidził Boga. W listach do Gorkiego nazywał go „rozkładającym się trupem, który smrodem rozkładu zaraża powietrze świata”.

Szczególną niechęcią sowieckiej własti „cieszył się” Kościół katolicki. Tylko konkurencyjna religia, żywiąca niewypowiedziany strach wobec ducha, jaki zbudował domy Boże na terenie Rosji, mogła zemścić się, niszcząc je tak złośliwie. Stare powiedzenie mówi, że w samej tylko Moskwie kościołów było kiedyś „czterdzieści razy czterdzieści”. Bardziej dokładne dane mówią o liczbie czterystu pięćdziesięciu. Większość, ponad dziewięćdziesiąt procent, zniszczył Józef Stalin, były słuchacz seminarium duchownego.

Kościół Chrystusa Zbawiciela był największy w Moskwie. Wzniesiono go z datków ludzi, by upamiętnić zwycięstwo nad Napoleonem, a sama budowa świątyni zajęła ponad czterdzieści lat. Ukończono ją w roku 1880. Niestety Cerkow Christa Spasitiela nie spodobała się Stalinowi. Pewnego dnia postanowił ją zburzyć.

Przyszli robotnicy, ale kościół się oparł. Budowały go tysiące ludzi – budowały wyjątkowo solidnie. Ściany wytrzymały atak burzycieli i nie padły. Zadaniem obarczono więc Czeka1, tajną policję, poprzedniczkę NKWD i KGB. Wysłani przez nią saperzy podłożyli laski dynamitu. Eksplodowała tak, że w promieniu kilku kilometrów wyleciały wszystkie szyby. Ale mury w końcu się zawaliły.

Na miejscu kościoła planowano wybudować Pałac Rad, zaprojektowany w groteskowym stylu tortu weselnego stalinowskiego baroku. Liczne kondygnacje miały wznosić się na wysokość trzystu metrów i kończyć stumetrowym pomnikiem Lenina. Oczy statuy miały rzucać czerwony promień widoczny na kilometry, jak ideologiczna latarnia morska. Ale nawet nie przystąpiono do realizacji projektu. Teren był w tym miejscu bagnisty i nie mógłby udźwignąć tak potężnej konstrukcji. Zamiast tego wybudowano wielki basen na otwartym powietrzu – gigantyczną chrzcielnicę, w której kąpała się cała Moskwa, ale nie mogła zmyć swych grzechów.

Zarówno jednak Lenin, jak i potem Stalin nie mieli odwagi nakazać całkowitego wykorzenienia duchowieństwa. Obawiali się, że taki krok może spowodować ostry bunt ludności, którego nie opanuje nawet NKWD. Toteż po pierwszej fali przemocy, polegającej na paleniu cerkwi, rabowaniu kościelnych skarbów i wieszaniu diakonów, politbiuro zdecydowało się zmienić taktykę i pokonać Kościół metodą jego dyskredytacji w oczach społeczeństwa.

Imano się najrozmaitszych sposobów. NKWD przejęło na przykład całkowitą kontrolę nad seminariami duchownymi, z których usunięto wszystkich ludzi młodych i inteligentnych, zastępując ich przybyszami z odległych zakątków imperium. Poziom nauczania uległ znacznemu obniżeniu, co wkrótce odbiło się na ogólnym poziomie wykształcenia duchowieństwa.

Większość obiektów sakralnych po prostu zamknięto i pozostawiono na pastwę losu. Pomagali mu budowniczowie metra, czas i korniki też dołożyły swoje. Jeszcze później urbaniści z ochotą pustoszyli miasto. Kościoły zostały przekształcone w fabryki, biura, galerie sztuki i muzea. W rezultacie, pod koniec lat pięćdziesiątych, czynnych pozostało w Moskwie tylko około siedemdziesięciu kościołów. Pozostających na służbie diakonów zmuszono, by regularnie składali meldunki służbom bezpieczeństwa, a z biegiem lat uczyniono z nich informatorów donoszących na wiernych. Jeśli ktoś chciał ochrzcić dziecko, diakon z jego parafii musiał zameldować o tym fakcie władzom, w efekcie czego człowiek ten tracił swą pozycję społeczną: był wyrzucany ze studiów, otrzymywał niższe i gorzej płatne stanowisko, jego rodzice musieli wyprowadzić się z zajmowanego dotychczas mieszkania... Komuniści stosowali starą jak świat politykę kija i marchewki, choć zamiast kija używali bata, zaś marchewka była zatruta.

W roku 1932 ogłoszono pięcioletni plan antyreligijny, który zapowiadał, że w ciągu najbliższych pięciu lat na terytorium Związku Radzieckiego nie będzie potrzebny ani jeden dom modlitwy, zaś samo pojęcie Boga będzie wykreślone jako przeżytek średniowiecza i narzędzie hamowania rozwoju mas. Duchowni wszystkich wyznań i religii zostali uznani za kategorię szkodliwą dla nowego ustroju, a księży katolickich potraktowano jako element szczególnie niebezpieczny i wrogi. Tylko w latach 1937–1940 osiemdziesięciu jeden spośród nich zostało rozstrzelanych. Ci, którzy pozostali przy życiu, znaleźli się w łagrach lub na zesłaniu, żyjąc w warunkach, które de facto nie dawały im szans przeżycia.

Po drugiej wojnie światowej stworzono dla kościoła trzy strefy. Pierwsza obejmowała Litwę i Łotwę, gdzie hierarchię kościelną i seminaria pozostawiono na razie bez większych zmian. Na Białorusi i Ukrainie jako drugiej strefie nie było już hierarchii i seminariów, tylko niektóre parafie obronione dzięki determinacji wiernych. Na pozostałych terenach Związku Radzieckiego nie istniały parafie i kościoły z wyjątkiem części kościołów w Moskwie i Leningradzie. Nie mógł tam działać żaden ksiądz, wszystkich postanowiono uwięzić i osadzić w łagrach.

Heroicznej zaiste odwagi i ogromnej wiary wymagało głoszenie słowa Bożego w warunkach, w których być dosłyszanym przez bliźniego, doświadczyć przyjaźni, lojalności, solidarności w duchowym, a często i fizycznym zniewoleniu i upodleniu oznaczało szansę przetrwania. Ksiądz Władysław odważył się głosić prawdę wbrew wszelkim zakazom i nakazom władz, a przecież mogło się to skończyć – i niejednokrotnie tak było – źle, gdy w pobliżu znalazł się ktoś, kto ze służbowego obowiązku lub ze zwykłego tchórzostwa zajmował się tropieniem przejawów ludzkiej solidarności. Solidarności, będącej czymś najnaturalniejszym pod słońcem, ale dlatego właśnie tak bardzo prześladowanej przez sowieckie władze, których siła brała się z rozrywania międzyludzkich więzi i walki z wiarą w cokolwiek innego niż nieśmiertelna myśl Lenina.

Nic więc dziwnego, że sam wielki papież Jan Paweł II podczas homilii dla duchowieństwa w czasie wizyty apostolskiej w Kazachstanie we wrześniu 2001 roku wyraził się o księdzu Bukowińskim w sposób następujący: „Sam miałem szczęście znać go osobiście i podziwiać jego głęboką wiarę, mądre słowo i niezachwianą ufność w potęgę Bożą”.

Natomiast w liście do kardynała Franciszka Macharskiego z 18 listopada 2004 roku pisał:

Cieszę się, że postać tego bohaterskiego kapłana nie idzie w zapomnienie. Przeciwnie, pozostaje on w pamięci wielu jako heroiczny świadek Chrystusa i pasterz tych, którzy doświadczyli prześladowań z powodu wiary i pochodzenia. Nigdy ich nie opuścił. Dobrowolnie poszedł na zesłanie, aby dzielić ich los. Bogu dziękuję, że mogłem go osobiście poznać, budować się jego świadectwem i wspierać w każdy możliwy w tamtych czasach sposób. Nigdy oprócz modlitwy nie prosił o nic dla siebie, ale zawsze był otwarty na wszystko, co mogło dać oparcie w wierze i w cierpieniu tym, których pan Bóg powierzył jego pieczy. Podziwiałem jego oddanie i duszpasterski zapał. Niestraszne mu były przeciwności, nawet więzienie, byle tylko uciśniony Lud Boży mógł czerpać z jego posługi.

Zostaliśmy wyświęceni nie po to, aby się oszczędzać – twierdził ksiądz Władysław – lecz jeżeli jest potrzeba, ażeby oddać nasze życie za owczarnię Chrystusa.

A niedługo przed śmiercią napisał w swoich pamiętnikach:

Nie wiem, co przyniesie przyszłość, nawet najbliższa, mnie i moim przyjaciołom pracującym w duszpasterstwie w Związku Radzieckim. Nie wiemy, w jaki sposób Opatrzność Boża czuwać będzie nad naszym Kościołem w tym kraju. Wiem tylko jedno, iż słodkie jest jarzmo Chrystusowe, a brzemię jego jest lekkie...

*

Już samo to, co napisano powyżej, wystarczy, aby postać tak wspaniała jak ksiądz Bukowiński doczekała się biografii. To pierwszy powód, dla którego postanowiłem napisać tę książkę.

Dzięki wysiłkom księdza Witolda Kowalowa, apelującego od wielu lat o zbieranie wspomnień o Władysławie Bukowińskim i zgromadzone wspomnienia wydającego w bibliotece Wołanie z Wołynia, materiałów do biografii duszpasterza sowieckiej Rosji jest sporo. To drugi powód.

Jest i powód trzeci. Ksiądz Władysław był kuzynem mojego dziadka, Sławomira Bukowińskiego. Dziadek mojego dziadka, Ludwik, oraz dziadek księdza Władysława, Cyprian, byli rodzonymi braćmi, synami Mateusza Bukowińskiego, który zbuntował się przeciwko legalnej władzy carskiej w 1830 roku, biorąc udział w awanturze funkcjonującej w naszej historiografii pod nazwą powstania listopadowego. W wyniku tego Rosjanie zabrali mu rodzinny majątek.

Powód czwarty to taki, że miałem zaszczyt poznać bohatera tej opowieści osobiście w roku 1969, gdy zaledwie jako dziesięcioletni chłopiec chyba nie do końca umiałem docenić, z jak wspaniałym człowiekiem dane mi było się spotkać. Pamiętam wielkie zaaferowanie całej rodziny, poprzedzające wizytę księdza w naszym mieszkaniu w Katowicach przy ulicy nomen omen Armii Czerwonej (dzisiaj Wojciecha Korfantego). Pamiętam szacunek, z jakim wyrażano się o księdzu, pamiętam całą otaczającą go już za życia legendę... I pamiętam spory zawód, kiedy w dziadkowym fotelu zasiadł w końcu poprzedzony tak wielką sławą gość z dalekiego Kazachstanu.

Niestety w niczym nie przypominał Simona Templara, czyli „Świętego”, czy choćby Janka z „Pancernych”, ani nawet kapitana Klossa. Gdyby nie potężna tusza, rzec by można, iż ksiądz wyglądał niepozornie. Ubrany w lichy garniturek, w jakim na Śląsku nikt nie pokazywał się przynajmniej od 1956 roku, absolutnie nie spełniał marzeń dziesięcioletniego chłopca o wielkim bohaterze. Na nogach miał rozłażące się filcowe buty, o jakich często mówi się: „pamiętające lepsze czasy”. Te były jednak tak stare, że z powodu zaawansowanej sklerozy zapewne w ogóle niczego już nie pamiętały.

A jednak to właśnie ten otyły człowiek w niemodnym garniturku odważył się bez zahamowań głosić starą biblijną prawdę, że ziemia jest okaleczona i nieszczęśliwa z powodu grzechu i zła, jednakże pozostała dziełem Stwórcy. Że splugawiona mimo wszystko jest ołtarzem Boga, nie zaś podnóżkiem szatana. I że przyrzeczono jej zmartwychwstanie oraz przemienienie, gdyż co ustanowił Pan, trwa na wieki.

Zarówno funkcjonariuszom zbrodniczego reżimu, jak i niektórym zadufanym w sobie „klechom”, którzy ugrzęźli we własnej zasobności i jej konsekwencjach, człowiek ten zaświecił w oczy Ewangelią jak żagwią i pokazał, że naprawdę można właśnie tak. Że cnoty i wskazania ewangeliczne nie są mrzonką fantasty. Cóż bowiem zabrać można człowiekowi, który nie ma nic? Albo czym zagrozić, jeśli nie ma w nim lęku? Takich ludzi nawet uwięzić nie można skutecznie, ponieważ swoją wolność noszą w sobie i tylko jej słuchają w imię Pana. Są nieuchwytni jak wiatr. I potrzebni ludziom jak powietrze.

Źródłem heroizmu księdza Bukowińskiego była jego wiara. Ona nie tylko uzbroiła go w męstwo, ale podsunęła również gotowy wzorzec postępowania. Był człowiekiem wielkiej pobożności. A do polskości wnosił cechy, które raczej trudno byłoby przypisać polskiemu temperamentowi: roztropność, żelazną wytrzymałość, wytrwałość, systematyczność i konsekwencję. Był też człowiekiem modlitwy. Modlił się dużo i zawsze na kolanach; a gdy się modlił, stawał się nieobecny, zapamiętywał się. Mówiono, że kiedy ksiądz Władysław się modli, można przy nim strzelać z armaty, nie usłyszy.

W relacji księdza Bukowińskiego z pobytu na „nieludzkiej ziemi” nie znajdzie się ani cienia egzaltacji, ani jednej nuty nienawiści w stosunku do prześladowcy. Ksiądz opowiadał rzeczy straszne głosem ściszonym i pokornym, tak jakby opisywał historię ciężkiej, lecz nie beznadziejnej choroby. Zadziwia jego olbrzymia wiara w Opatrzność Bożą, której dłoń, w sytuacji wydawałoby się bez wyjścia, odczuwał bardziej aniżeli ktokolwiek z zewnątrz. Władysław Bukowiński po prostu zaufał Bogu. Ale nie tak, jak wielu ludzi ufa Najwyższemu, jakby Go wciągali do spółki zarobkowej, uważali za magiczne narzędzie sukcesu albo chcieli przymusić do udzielenia pomocy, bo ich dzieło jest dobre. Zaufał Mu całkowicie i bezwarunkowo.

Spuścizna piśmiennicza księdza Władysława, zwłaszcza jego listy, zadziwiają właśnie bezgranicznym zaufaniem w Bożą Opatrzność. W państwie sowieckim, w którym wiele narodów zostało porażonych obezwładniającą beznadziejnością, człowiek tak ufający w Bożą miłość był dla ludzi, których spotykał na swej drodze życia, nie tylko apostołem, ale świadkiem nadziei i prorokiem. Swoją postawą umacniał zranione ludzkie serca, zranione ciężko przez okrutny system, pokaleczone przez grzech.

Nie tylko zresztą słowem głosił miłość bohater tej opowieści, ale czynem praktykował ją na co dzień. A wszystko to ad maiorem Dei gloriam.

*

Siedemnaście lat po śmierci księdza Bukowińskiego upadł Związek Sowiecki i niemal natychmiast nastąpiło wielkie odrodzenie wiary. Sprawdziły się słowa kapłana, że „Rosja jest jak wysuszony step”, że wystarczy tylko „rzucić iskrę, a zapłonie wiara i nadzieja”. Mimo wieloletniego panowania ateizmu, prześladowań duchownych i otwartej walki z chrześcijaństwem, pozostało ono głęboko zakorzenione w narodzie. A stało się tak między innymi dzięki odwadze i poświęceniu kilku Bożych szaleńców, wśród nich także i księdza Władysława.

Dziś do grobu sługi Bożego księdza Władysława Bukowińskiego przybywa wielu ludzi, wypraszając potrzebne łaski. Jedną z nich było niewątpliwie otrzymanie przez katolików w Karagandzie pozwolenia na budowę kościoła, o co sam ksiądz Władysław zabiegał bezskutecznie przez wiele lat.

Religią tradycyjną jest w Rosji prawosławie, katolicy są tam niewielką mniejszością. Jest ich niespełna 800 tysięcy, co stanowi 0,6% społeczeństwa, liczącego ponad 130 milionów obywateli. Jego struktury składają się z jednej archidiecezji w Moskwie, trzech diecezji: w Saratowie, Irkucku, Nowosybirsku, jednej prefektury apostolskiej w Jużnosachalińsku oraz egzarchatu apostolskiego dla katolików obrządku bizantyjskiego.

Osiemnaście lat najnowszej historii Kościoła katolickiego w Rosji to czas odrodzenia, odbudowy i rozwoju. I chociaż również dziś, pod rządami „cara” Putina2, nie ma on lekko, to jednak obecnej niechęci władz nie można porównywać z prześladowaniami minionej epoki. Kościół katolicki w Rosji po latach zniewolenia stanął wreszcie mocno na nogach, ma wszelkie potrzebne instytucje, rozwinął działalność duszpasterską, katechetyczną i informacyjną. Bierze aktywny udział w życiu społecznym, kulturalnym i naukowym kraju, jest również trwałym elementem rosyjskiej rzeczywistości, dającym wiarę i nadzieję zateizowanemu społeczeństwu.

Zdaniem metropolity Moskwy abp. Paola Pezziego, największym osiągnięciem tamtejszego Kościoła jest już samo jego odrodzenie, a największym wyzwaniem – świadczenie wraz z prawosławnymi o Chrystusie w codziennym środowisku życia.

Trzeba zaznać głodu, by odczuć niebiański smak zdobytej kromki chleba. Trzeba przeżyć furię piorunowych burz, by ocenić szczęście pierwszego promyka słońca. Trzeba żyć długo podwójnym życiem: wolnym w katakumbach, zniewolonym na ziemi – by odczuć aż do najgłębszych zakamarków duszy potęgę misterium, gdy wychodząca z podziemia wolność zaczyna pokonywać niewolę. Trzeba wreszcie grozy wspaniałej i silnej, by w naturze człowieczej odezwało się bohaterstwo i wyrywając go z objęć powszedniości, poniosło ku wyżynom uczuć odświętnych, by szala umiłowania wartości idealnych i dobra powszechnego – narodowego czy ogólnoludzkiego – przeważyła ciężar całego światka osobistych, egoistycznych pragnień, trosk i radości.

Pewnie dlatego tak mało mamy bohaterów i jeszcze mniej świętych.

Rozdział PIERWSZY

W znanym powiedzonku „pisz pan na Berdyczów” miasto funkcjonuje jako synonim miejsca, którego nie ma. W rzeczywistości jednak jak najbardziej istnieje. Obecnie znajduje się na Ukrainie, nad rzeką Hniłopat, 44 kilometry na południe od Żytomierza. W Słowniku mitów i tradycji kultury Władysław Kopaliński zasugerował, iż cytowane powiedzenie wzięło się z niezbyt sprawnej poczty berdyczowskiej. Tymczasem poczta w Berdyczowie uchodziła za jedną z najlepszych, zaś porzekadło ma zupełnie inną historię.

W drugiej połowie XVIII wieku król Stanisław August Poniatowski udzielił miastu na wniosek zamieszkałych tam Radziwiłłów przywileju organizowania aż osiemnastu jarmarków rocznie, w tym czterech o charakterze międzynarodowym. W krótkim czasie Berdyczów stał się prawdziwym centrum handlu dalekosiężnego – jednym z najważniejszych między Ukrainą a Koroną. Zjeżdżający do miasta z całej Europy wędrowni kupcy przykazywali rodzinie, znajomym i kontrahentom pisać do siebie na Berdyczów, jako że był to jedyny adres, pod którym z całą pewnością w ciągu 2–3 miesięcy można ich było znaleźć. Wielkie rzesze przybyszów i mnogość tymczasowych kwater w licznych zajazdach, rezydencjach i karczmach (było ich w Berdyczowie ponad sto) utrudniały jednak bardzo doręczenie przesyłek pocztowych, stąd bardzo ważną rolę w przebiegu handlowej informacji pełniła berdyczowska poste restante.

Z czasem znaczenie zawołania zmieniło swój sens i dzisiaj używa się go w sytuacjach, w których jedna osoba chce drugą spławić. Powiedzieć komuś „pisz do mnie na Berdyczów” znaczy mniej więcej: „nie chcę cię znać”, „nie mam dla ciebie czasu” czy też „odjeżdżam daleko stąd”. Sporą zasługę ma w takim odczytaniu tych słów niejaki Słowacki Juliusz, z zawodu poeta i wieszcz narodowy, który w swym poemacie dygresyjnym pod tytułem Beniowski napisał:

Lecz pan Beniowski liczył lat dwadzieścia,

O doświadczenie jak o grosz złamany

Nie dbał – wolałby mieć wioskę i teścia,

To jest ślubem być dozgonnym związany

Z panną Anielą. – Tej sztuka niewieścia

Sprawiła, że był srodze zakochany;

Na gitarze grał i rym śpiewał włoski,

I wszystko dobrze szło – dopóki wioski

Nie stracił... wtenczas po włosku: addio!

Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów.

Okropne słowa! jeśli nie zabiją,

To serce schłoszczą tysiącami biczów.

Początki Berdyczowa sięgają połowy XV wieku, kiedy to na terenie obecnego miasta istniał zamieszkiwany przez niejakiego Berdycza chutor, wokół którego rozwinęła się potem osada. Zgodnie z postanowieniami unii lubelskiej3, w 1569 roku miejscowość została włączona do Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a 24 lata później uzyskała prawa miejskie.

Pamiątką tamtych czasów i zarazem ważnym pomnikiem polskiej kultury na tych ziemiach jest istniejący do dzisiaj warowny zespół klasztorny Karmelitów Bosych, ufundowany w roku 1630 przez Jana Tyszkiewicza – wojewodę kijowskiego, starostę żytomierskiego i śniatyńskiego. Od 1721 roku znajdował się tu cudowny obraz Najświętszej Marii Panny sprowadzony ze Lwowa, ważny cel pielgrzymek4. W swej pracy o sanktuariach maryjnych ojciec Wacław z Sulgostowa napisał: „Czym dla Litwy była Ostra Brama, dla Korony Jasna Góra, tym dla Rusi był Berdyczów”.

Czasy Augusta III i Stanisława Augusta Poniatowskiego były dla Berdyczowa okresem prosperity. W roku 1793 stał się siedzibą konfederacji targowickiej, przeniesionej z Tulczyna, a po drugim rozbiorze Polski został przyłączony do Rosji.

W roku 1850 w miejscowym kościele pod wezwaniem św. Barbary odbył się ślub Honoriusza Balzaka z Eweliną Hańską, a 3 grudnia 1857 roku przyszedł tu na świat Józef Konrad Korzeniowski herbu Nałęcz, znany potem jako Joseph Conrad, wybitny pisarz angielski. (Według innych źródeł urodził się w sąsiednim Terechowie). Berdyczów to również miejsce urodzin słynnego pianisty ukraińskiego Vladimira Horowitza.

W okresie powstania styczniowego we wspomnianym klasztorze drukowano ulotki, gazety i patriotyczne pisma. W odwecie car zarządził konfiskatę zakonu. Sanktuarium istniało jednak nadal, obsługiwane przez karmelitów występujących jako księża diecezjalni.

Miasto odgrywa wyjątkową rolę także w historii Żydów. Jego dzieje są tak ściśle powiązane z tą grupą etniczną, że w kulturze polskiej, ukraińskiej, a nawet rosyjskiej stanowi wręcz symbol żydowskiego miasteczka. Starozakonni pojawili się tu pod koniec XVI wieku i zajęli rozwojem handlu oraz rzemiosła. W 1865 roku ludność pochodzenia żydowskiego stanowiła już 91% mieszkańców, a Berdyczów stał się drugim co do wielkości skupiskiem Żydów w Rosji oraz największym centrum chasydzkim5 na Wołyniu.

W latach 1917–1919 Berdyczowem zarządzała wspólnota żydowska z działaczem Bundu6 Dawidem Lipetsem na czele. Wraz z nastaniem ZSRR zamknięto większość synagog i stopniowo ograniczano działalność instytucji żydowskich. Niemcy, którzy wkroczyli w 1941 r., dokonali ogromnej masakry Żydów, a pozostałych przy życiu wymordowali potem w getcie. Wojnę przeżyło co najwyżej 6 tys. osób (20% mieszkańców).

*

Dom Bukowińskich w Berdyczowie rozsiadł się na skraju miasta, w ogrodzie pełnym starych lip, dębów i wierzb. Był niewielki, biało tynkowany, z brązowymi futrynami, wspartym na kolumnach gankiem i drewnianymi ławeczkami pod każdym oknem. Mieściło się w nim pięć słonecznych i widnych pokoi, urządzonych gustownie i ze smakiem, oraz kuchnia z przyległościami. Ulubieńcami dzieci – o których za chwilę – były dwa fotele i kanapa w salonie, miękkie, głębokie, tak że wpadało się w nie jak w gniazdo.

Latem, przez okna ujęte w staroświeckie muślinowe firanki, zaglądały do wnętrza rozkwitnięte róże, malwy, georginie i słoneczniki. Ogród był zawsze piękny: zielony latem i wiosną, jesienią mienił się kolorami, jakich nie tylko żaden malarz nie wymyśli, ale i nie nazwie. Złoto więdnących łodyg mieszało się z zielenią liści, które pod koniec każdego lata zaczynały skrzyć się amarantem, karminem i fioletem. W pokojach było dużo kilimów, słońca i kwiatów.

Właściciel tego domostwa, Cyprian Józef Bukowiński, absolwent szkoły rolniczej w Dublanach, pochodził z rodziny ziemiańskiej, z majątku rodzinnego Święcica w powiecie sandomierskim. W odległe strony wyjechał, gdy powierzono mu obowiązki dyrektora cukrowni w Berdyczowie, należących do Spółki Kijowskiej.

Był potężnym mężczyzną, o wielkich, silnych dłoniach i tubalnym głosie – wspomina go wnuczka, Jolanta Barbara Bukowińska-Wichrowska. – Pomimo tego wyglądu był człowiekiem niezwykle ciepłym i z dużym poczuciem humoru.

Bukowińscy to stara rodzina szlachecka o wielce patriotycznych tradycjach, pieczętująca się herbem Drogosław. Według Herbarza Polski i Imionospisu zasłużonych w Polsce ludzi wszystkich stanów i czasów: ułożonego porządkiem alfabetycznym na podstawie herbarza Niesieckiego i manuskryptów (Lwów 1855):

Przodek domu tego zawitał do Polski za panowania Kazimierza Wielkiego ze Szlązka, otrzymał zaś ów znak herbowy z tej okazyi: iż gdy w pewnej rozprawie od nieprzyjaciele w około został opasanym, toż on dodawszy swoim odwagi, mieczem drogę sobie utorował, a przerywając ów cyrkuł nieprzyjaciela, wojsko szczęśliwie z grożącego niebezpieczeństwa wyprowadził.

Ta sama księga opisuje wygląd herbu w sposób następujący:

W polu czerwonym na barku srebrnej połutoczenicy takaż rogacina opierzona w słup (czyli na barku półpierścienia srebrnego strzała srebrna pionowo). W klejnocie 5 strusich piór.

Pradziadek bohatera tej opowieści, Mateusz Bukowiński, był uczestnikiem powstania listopadowego, za co Rosjanie zabrali mu majątek. Jego syn, Ludwik Bukowiński, nie wyciągnął chyba z tej lekcji żadnych wniosków, bo kiedy wybuchło powstanie styczniowe, natychmiast ruszył do boju. Znalazł się w oddziale Langiewicza, przyszłego dyktatora powstania, i otrzymał groźny postrzał w bitwie pod Grochowiskami.

Powstanie, jak wiadomo, zakończyło się klęską. Dwadzieścia tysięcy powstańców poległo, 2 tysiące zmarło lub stracono ich w więzieniach, około 10 tysięcy władze rosyjskie zesłały do kopalń na Uralu, a 40 tysięcy na Syberię. Polskie społeczeństwo dotknęły również ogromne straty materialne i szeroko zakrojone konfiskaty majątków uczestników powstania oraz osób je wspierających.

Idąc do powstania, Ludwik i jeden z jego przyjaciół zakopali w lesie dwie drogocenne, wysadzane szlachetnymi kamieniami karabele. Za takie cacko można było wtedy nabyć nie jedną, ale cały klucz wsi. Przyjaciel zginął, a Ludwik po powrocie znalazł zamiast karabeli jedynie pordzewiały chłopski kozik. Nie wiadomo, kto wykopał skarb, ale jakimś dziwnym trafem w opisywanym czasie ogromnie wzbogacił się jeden z miejscowych gospodarzy, niejaki Szymon. Za resztkę posiadanej gotówki Ludwik kupił kawałek lasu, który wykarczował i wybudował tam z czasem dwór o nazwie Nawarzyce.

Jego starszy brat, Cyprian, ojciec wspomnianego wyżej Cypriana Józefa, nie wziął udziału w powstaniu, ponieważ był już wtedy ojcem kilkorga dzieci. Za uzyskaną część schedy po Mateuszu postawił otoczony sadami dwór w Święcicy, na terenie dzisiejszego województwa świętokrzyskiego (gmina Obrazów). W średniowieczu był to folwark rycerski należący do rodu Święcickich herbu Jastrzębiec.

W 1871 roku w Święcicy urodził się Władysław Bukowiński (syn Cypriana oraz Emilii z Lipińskich, a zarazem stryj bohatera tej opowieści), używający pseudonimu Selim. Poeta oraz krytyk literacki i teatralny, aresztowany przez carską ochranę za szerzenie patriotyzmu. Przed z górą stu laty założył i redagował miesięcznik literacko-artystyczny i naukowy „Sfinks”, z którym współpracowali między innymi Stefan Żeromski i Tadeusz Miciński.

Panią domu w Berdyczowie była Jadwiga Scipio del Campo, małżonka Cypriana Józefa, której drzewo genealogiczne z pewnością nie było ani młodsze, ani mniej szlachetne. Brat jej Michał był jednym z pionierów polskiego lotnictwa. Protoplastą tej rodziny był Piotr Scipio del Campo – Gubernator Księstwa Baru i Rossano, marszałek dworu królowej Bony, który przybył z ziemi włoskiej do Polski w roku pańskim 1518. Za żonę miał neapolitankę Livię, księżniczkę de Leonardi.

Herb Scipio to „cztery laski błękitne w czerwonem polu, na krzyż na ukos złożone, z których dwie na jedną stronę idą, dwie na drugą; w Chełmie zaś Pelikan, krwią z rozdartych piersi troje dzieci ożywiający”. Tak właśnie opisuje go sławny Kasper Niesiecki – polski genealog, heraldyk, jezuita, leksykograf, pisarz, teolog i kaznodzieja – w swoim dziele HerbarzPolski (wyd. J.N. Bobrowicz, Lipsk 1839–1845).

Niesiecki twierdzi, że owe cztery laski w herbie znajdują się tam na pamiątkę „czterech niegdyś triumfami wsławionych Scipionów, którzy od zawojowanych Rzymowi prowincyi nowych przydomków nabyli; a to – Scipio Africanus major, Scipio Aziaticus, Scipio Nasica, Scipio Numantinus – albo Africanus minor”; że „ród ten, dziś polski, od owych Rzymian pochodzi, zaprzeczyć trudno, aczkolwiek tego żadne tu dokumenta dowieść nie mogą”.

Niezaprzeczalnym faktem jest już jednak, że od wieków kolejne pokolenia rodu Scipio del Campo wiernie Rzeczypospolitej służyły, nie wahając się nawet, kiedy przyszła taka potrzeba, z krwi swej szlachetnej Ojczyźnie daninę składać. Już syn Piotra, Fabrycy, pierwszy z tego rodu z Włocha Polak, pomny zapewne sławy swych rzymskich przodków, za dzielność w bitwie przeciw Moskwie pod Wielkimi Łukami7 został przez króla Stefana Batorego odznaczony i obdarzony licznymi dobrami.

*

Zima roku 1904 była na Wołyniu wyjątkowo surowa. Ogromne śniegi zasypały wszystkie drogi. Zwierzęta poukrywały się w swych norach, szukając schronienia przed mrozem, który srebrzystymi okowami skuł strumienie i rzeczki. Tylko gałęzie drzew trzaskały ostro, łamiąc się pod ciężarem przywalającego je śniegu.

Ranek 22 grudnia miał kolor i gęstość mleka. Białe tumany mgły przeciągały po okolicy, wlokąc się po nadrzeczu i przez opustoszałe pola. Od czasu do czasu podmuch wiatru tworzył w nich coś w rodzaju tunelu, przez który można było dostrzec włochaty od świerków niedaleki las, przyobleczony w zimową szatę, potężny i cichy. Zakrzepły staw, obrzeżony półkolem sosnowego boru, wyglądał jak olbrzymi amfiteatr. Po drugiej stronie, tuż niemal nad szklistą taflą, stały gęste kępy modrzewi, a śnieg i szron osnuły ich gałęzie ciężkim pokrowcem. Wśród pni panował nieprzenikniony mrok.

Od kilku godzin padał drobny, kłujący śnieg, bielszy niż kornet zakonnicy. Świt z trudem przedzierał się przez śnieżny całun, zwisający gdzieś wysoko i ginący w odchodzącym mroku nocy. Olbrzymie lipy, dęby i wierzby, rosnące w ogrodzie Bukowińskich, wyciągały długie oblodzone gałęzie, podobne do ramion gigantów. Ich kryształowe palce trzepotały się w takt przeraźliwych podmuchów. W takich miejscach jak to wiatr nigdy nie wyje i nie huczy, lecz jęczy, zawodzi, lamentuje i wydaje dźwięki pochodzące jakby z zupełnie innego świata. Brzmi to jak requiem dla potępionych albo jak krzyk duszy skazanej na mękę. Taki lament wichury doprowadził już niejednego do szaleństwa.

Tego właśnie dnia w skutym lodem Berdyczowie urodził się syn Józefa Cypriana i Jadwigi, któremu nadano imię Władysław Antoni. Według kalendarza gregoriańskiego był czwartek, 5 stycznia roku następnego, to znaczy 19058. Ochrzczono go 4 dni później w parafialnym kościele św. Barbary.

Dobra sytuacja materialna rodziców zapewniała Władkowi życie w dostatku i w luksusie. Przez całe swoje dzieciństwo młody Bukowiński nie wiedział, co to troski. Rósł niczym zdrowe drzewo na dobrej glebie, całymi dniami ucząc się lub jeżdżąc konno. Umysł miał chłonny, już w wieku pięciu lat potrafił biegle czytać oraz pisać, i to zarówno po polsku, jak i po rosyjsku. Czasami w dziecinnych zabawach towarzyszyła mu siostra Irena9, urodzona w roku 1907.

W Europie trwała jeszcze labelle époque, czas pomyślności, beztroski i optymizmu: przynajmniej dla tych, którzy w społecznej przestrzeni znaleźli dla siebie miejsce stosunkowo wygodne. Cały kontynent drzemał, grzejąc się w cieple trwałego – jego zdaniem – bezpieczeństwa, aliansów, zamożności i dobrobytu. We wszystkich dziedzinach dokonywał się postęp. Elektryczność rozpraszała mroki, samoloty i samochody fascynowały wyobraźnię ludzi. We wszystkich stolicach tętniło życie. Pospiesznie budowano miejskie pałace o wysokich i obszernych bramach wjazdowych, luksusowe hotele, solidne banki i instytucje użyteczności publicznej. Wzmagał się ruch uliczny. Stare, wąskie, zbyt ciasne szlaki komunikacyjne przebudowywano na szerokie arterie dla licznych pojazdów konnych i coraz częstszych automobili, zastępujących stopniowo konne powozy, od których zresztą – na początku – zapożyczał kształty.

Pruto dawne dzielnice Paryża, burzono niepotrzebne już wały obronne Wiednia. Wypiętrzał się elegancki Budapeszt. Wokół zabytkowego centrum czeskiej Pragi stawiano drogie hotele na wzór paryskich pałaców. W Warszawie powstawały wielkomiejskie Aleje Jerozolimskie. Budowlany rozmach i entuzjazm tworzenia ogarnął cały kontynent. Wielkie stawały się miasta, wielkie były domy, wielkie w nich mieszkania, meble, przedmioty codziennego użytku, wielkie też myśli towarzyszyły ludziom, nawet w godzinach rekreacji. Szalone życie przyprawiało o zawrót głowy nawet takich marzycieli, którzy patrzyli na potoki lśniących samochodów z wysokości (a raczej niskości) upstrzonych przez muchy okien zatęchłych suteren.

Życie, także i na prowincji, jaką z pewnością był Berdyczów, miało smak nowości, nęcących reklam i różnorodnych towarów pachnących egzotyką kolonialnych krajów. Urok wieczornych spotkań w teatrze, rautów i karnawałowych bali nieodmiennie towarzyszył porze jesienno-zimowej. Latem życie towarzyskie przenosiło się na wieś, do dworów i pałaców – rezydencji wiejskich, gdzie w rozległych plenerach angielskich parków spędzano czas na spacerach w eleganckich powozach, miękko resorowanych i wygodnych. Powozy zdawały się dostosowane do wytwornych, długich sukien z tiurniurą, ściśniętych w pasie, opiętych w gorsie, eksponujących kobiecą sylwetkę. Gigantyczne kapelusze z pękami kwiatów romantycznie ocieniały delikatne, blade twarzyczki o naiwno-dziecięcych oczach. Czar kobiety, czar powozu, czar wiejskiej sielanki... Bajeczna, kolorowa i sielsko piękna labelle époque. Już niedługo wszystko to miało skończyć się z wielkim hukiem, ale na razie nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.

Bukowińscy często zmieniali adres. Nic nie wskazuje na to, żeby Józef Cyprian miał jakieś szczególne skłonności do ustawicznego przenoszenia się z miejsca na miejsce. To raczej jego zawód agronoma powodował, że dostawał pracę w coraz to innej miejscowości. I tak kilka lat ze swego dzieciństwa Władek spędził we wsi Hrybienikówka na Ukrainie, pomiędzy rokiem 1912 a 1913 rodzina mieszkała w Opatowie, później zaś w powiatach latyczowskim i płoskirowskim. Te ciągłe przenosiny z pewnością nie zaliczały się do przyjemności, ale pozwoliły przyszłemu księdzu poznawać różnych ludzi i różne kultury, co nie pozostawało bez wpływu na kształtowanie tolerancji i szacunku wobec innych.

Gdziekolwiek jednak los by ich rzucił, w domu Bukowińskich zawsze panowała atmosfera dobroci i życzliwości. Cyprian i Jadwiga tworzyli rodzinne gniazdo, bezpieczne i przytulne, przesycone atmosferą zgody, spokoju i pracowitości. Dzieci otrzymały religijne wychowanie, często wspólnie z rodzicami odmawiały głośno różaniec. Rodzice wpoili im także głęboki patriotyzm i dumę z faktu bycia Polakiem i katolikiem. Stąd właśnie Władysław czerpał później odwagę przyznawania się w okresie prześladowań do tego, że jest kapłanem, i siłę potrzebną do pełnienia bez względu na okoliczności posługi duszpasterskiej.

Jednym z najbardziej wyrazistych wspomnień, które zachował z dzieciństwa, były domowe wigilie. Stół przykrywano białym obrusem, pod którym leżało siano. W rogach jadalni stały snopy niemłóconego zboża. O zmierzchu wypatrywano pierwszej gwiazdy na niebie, co oznaczało, że należy zasiąść do wigilii. Wszyscy zjawiali się odświętnie ubrani. Matka przynosiła na talerzu opłatki zlepione miodem. Przełamywała się nimi najpierw z ojcem, potem przechodziła do dzieci. „Bodajbyśmy za rok znów łamali się opłatkiem” – brzmiały rytualne życzenia, do których dołączały się dalsze, dla każdego inne, wymawiane wzruszonym głosem wśród objęć, pocałunków i nieukrywanych łez. Po tych życzeniach cała rodzina udawała się do kuchni, by przełamać się opłatkiem ze służbą.

Gdy zasiadano do stołu, wolno było zajrzeć pod obrus, gdzie każdy znajdował jakiś podarunek. Wilia składała się z przepisanych tradycją potraw, barszczu, szczupaka, gołąbków z ryżem i grzybami, klusek z makiem i chrustu. Po kolacji ojciec dawał znak, że można przejść do salonu. Matka intonowała „W żłobie leży, któż pobieży kolędować Małemu” lub „Lulajże Jezuniu”, i tak ten najważniejszy z wieczorów płynął wśród prastarych melodii, śpiewów, czarów i magii. Wielki dzień miał swój epilog o północy, kiedy cała rodzina udawała się na pasterkę.

*

Początkowo mały Władzio uczył się w domu, wykazując spore zdolności intelektualne. W roku 1914 rozpoczął naukę w gimnazjum rosyjskim w Kijowie. Ojciec dbał jednak o naukę języka polskiego i ojczystej literatury. Mechanizm taki formował nastawienie psychiczne kilku pokoleń polskich w okresie zaborów. Młody Bukowiński należał do ostatniego z nich.

Wyjazd do szkoły oznaczał nie tylko poznanie środowiska wielkomiejskiego, ale także zetknięcie się z rzeczywistością niewoli narodowej, w Kijowie bardziej widoczną niż na prowincji. Pierwsze zabawy z rówieśnikami kończyły się pierwszymi walkami na pięści uczniów polskich i rosyjskich, na przykład zdobywaniem „dla Polski” pryzmy żwiru w szkolnym ogrodzie.

Historycy zaobserwowali w odniesieniu do pokolenia poprzedzającego bezpośrednio generację Władysława Bukowińskiego pewną charakterystyczną cechę. Polacy urodzeni na Śląsku lub w Poznańskiem byli nastawieni głęboko antyniemiecko, a urodzeni na Kresach Wschodnich – antyrosyjsko. U Władysława Bukowińskiego nie doszło do żadnej z tych skrajności, gdyż główny wpływ na jego nastawienie życiowe wywarła religijność, a ona wyklucza nienawiść do kogokolwiek. Ba! Każe nawet wrogów miłować. Nie przeszkadzało to temu, że zaraz za religijnością szła gorąca afirmacja polskości, zrozumiała przecież konsekwencja czasów niewoli. Podkreślmy tu jednak z góry, że afirmacja ta nigdy nie przyjęła charakteru nacjonalistycznego. Wynikało to z wczucia się w ducha chrześcijańskiej miłości bliźniego i z wypielęgnowanego w rodzinie głębokiego szacunku dla każdego człowieka.

Rozpoczynała się właśnie krwawa zawierucha, której echa szybko dotarły również i na Kresy Wschodnie. Wraz z wybuchem I wojny światowej Rosja – państwo wielonarodowe – stanęła w obliczu niespotykanych dotąd problemów społecznych. W atmosferze ksenofobii i narastającej szpiegomanii władze przeprowadziły akcję aresztowań i wysiedleń z największych miast europejskiej części kraju. Dotyczyło to zwłaszcza guberni zachodnich (Litwa, Białoruś, Wołyń i Królestwo Polskie) oraz nadbałtyckich. Ofiarą zsyłek do guberni północno-zachodnich i na Syberię padło około 330 tysięcy Niemców i Austriaków, bez względu na to, czy byli to poddani państw centralnych, czy rosyjscy. Represje dotknęły także ludność turecką i tatarską oraz Żydów. Szacuje się, że z guberni południowo-zachodnich wysiedlono około 10 tysięcy Turków i Tatarów, a z Litwy, Białorusi i ziem Królestwa Polskiego – ponad ćwierć miliona ludności żydowskiej.

W Europie tymczasem, jak nigdy przedtem jeszcze w dziejach świata, śmierć zaczynała zbierać krwawe żniwo. Setkami tysięcy wykrwawiała się i topniała odarta z rozsądku ludność: pod Verdun, nad Marną, na polach Flandrii, nad Narwią, pod Lwowem, na Kaukazie, w Mezopotamii, na Bałtyku, na Morzu Północnym i na wodach Atlantyku.

Wojna, która rozgorzała latem 1914 roku, nie przypominała żadnej z poprzednich. W okopach tkwiły wielomilionowe armie, a na ich potrzeby pracowały wszystkie fabryki i sztaby uczonych. Na frontach wojowały już nie tylko państwa i narody, ale także – a może nawet właściwiej byłoby rzec: przede wszystkim – nowoczesne przemysły i coraz doskonalsze techniki zabijania.

Na polach bitew pojawiła się ciężka artyleria, łodzie podwodne, karabiny maszynowe, czołgi i samoloty. Na froncie pod Ypres w 1915 roku Niemcy po raz pierwszy na wielką skalę użyli gazów trujących. Kawaleria na zachodzie zsiadała z koni. Ku zaskoczeniu generałów obrona wykazywała olbrzymią przewagę nad atakiem. Łatwo było utrzymać pozycje, o wiele trudniej je zdobyć.

Swoistym paradoksem dziejów było to, że walki wciągające tak wiele narodów miały stać się tym, o czym marzył wieszcz Adam Mickiewicz, gdy modlił się: „o wojnę powszechną za wolność ludów” po klęsce powstania listopadowego, upatrując w takim kataklizmie jedynej szansy wskrzeszenia suwerennej Polski. Już pierwsze strzały, które oddali do siebie zaborcy, uderzyły w dom polskiej niewoli, chociaż droga do upragnionej niepodległości była jeszcze daleka i trzeba ją było dosłownie wyrąbać szablą.

Od 1917 roku Władek Bukowiński kontynuował naukę w polskim gimnazjum w Płoskirowie (obecna nazwa Chmielnicki), dokąd Cyprian Józef Bukowiński przeniósł się razem z rodziną. Miejscowość, chociaż nie miała właściwie wyraźnego, charakterystycznego oblicza, była przed I wojną światową jednym z większych skupisk Polaków. Pozostała nim zresztą po dziś dzień, chociaż znalazła się po wojnie po stronie ZSRR. Ciekawostką miasta była dzielnica Greczany, dawna wioska, zamieszkała przez potomków Mazurów, którzy za buntowanie się zostali tu przesiedleni przez króla Zygmunta Augusta.

Rok 1917... I tak w naszej opowieści doszliśmy do momentu, w którym przyszło zapłacić rachunek za opisane wyżej wspaniałe i beztroskie życie. W lutym 1917 roku zapanował dotkliwy ziąb, mróz sięgnął 38 stopni Celsjusza, słońce przesłaniała mroźna mgiełka. Śnieg w Carskim Siole lśnił niczym powleczony rtęcią... W wyniku rewolucji lutowej w 1917 roku abdykował car. Lud bawił się i upijał z radości, nie wiedząc, że oto właśnie wpada z deszczu pod rynnę... 10 października odbyło się posiedzenie Komitetu Centralnego partii bolszewickiej. Lenin postulował o rozpoczęcie przygotowań do zbrojnego powstania. Co było dalej – wszyscy wiedzą, kto zaś nie wie, ten szczęśliwy.

Hasłem „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się” Lenin wezwał do walki z klasą panującą. Zapowiadano osiągnięcia ustroju komunistycznego nieznane dotychczas ludzkości: powszechny dobrobyt, sprawiedliwość i pokój. System miał wychować nowego człowieka o cechach przewyższających ideały świętości ukazywane przez chrześcijaństwo. Przemoc, chciwość, obłuda i egoizm miały zniknąć raz na zawsze w stosunkach między ludźmi i narodami. Czym to się wszystko skończyło – powszechnie wiadomo, chociaż ta prawda nie do wszystkich jeszcze dotarła. Jednym z podstawowych warunków stworzenia owego raju na ziemi miało być wyeliminowanie własności prywatnej i wierzeń religijnych...

A jeszcze tak niedawno chodniki Moskwy, Petersburga i Berdyczowa pstrzyły się kolorowymi mundurami carskich gwardzistów, brzęczały ostrogi, słychać było francuszczyznę, wytworne damy chowały noski przed wilgotnym zimnem w drogie futra. I oto wielki reżyser klasnął w dłonie: ulice opustoszały, sklepy zabito płatami dykty, lustrzane szyby podziurawiono kulami. Damy pochowały futra, włożyły na głowy chusteczki. Oficerowie – ci, którym udało się przeżyć – zmienili się w dobrodusznych mieszczan, aktorów, kupców, nauczycieli tańca. Północny wiatr dyszał śmiertelnym zimnem w ciemne okna domów, wpadał do opustoszałych sieni, wydmuchując widma minionego zbytku i pędził po trotuarach kupy śmieci.

Wśród narodu, skłonnego z usposobienia do zasadniczego traktowania wszelkich zagadnień, narodu ciągle gotowego z pogardą odrzucić każdą tradycję (bo mu ją zawsze dyktowała brutalna siła autokracji), narodu wreszcie, w ogólnej swej masie tak starannie utrzymywanego w najgrubszej ciemnocie – już od dawna tkwiły zarodki tych wszystkich potworności bolszewickich, którymi Rosja zadziwiła w 1917 roku świat zupełnie nieznający jej duszy.

Potężna fala rewolucji rosyjskiej nie od razu obiła się o brzegi kresowego życia. Przez dłuższy czas odległe tylko kręgi, nieznaczne przypływy zdradzały jej bliskość i wielkość. Gdy pierwsze pozbawione cenzury gazety przyniosły wielką wiadomość, wrażenie, jakie ona wywarła, było tylko zewnętrznie intelektualne. Rzecz dziwna i dziwna ślepota: inteligencja, ta sama, której rewolucja napisała w następstwie straszny wyrok śmierci, przyjęła przewrót z entuzjazmem i radośnie; chłopi, którym otworzyć miała nową erę – nieufnie i pogardliwie. Świadomie i z pełnym przeczuciem tego, co miało nastąpić, cieszyli się jedynie Żydzi.

Gimnazjum, do którego uczęszczał Władek, było szkołą koedukacyjną z tak zwanym „prawem szkoły rządowej”. Zachowało się z tego okresu wspomnienie Haliny z Offmańskich Hellonowej, która napisała o Bukowińskim w sposób następujący:

Był w tym czasie moim o rok starszym kolegą szkolnym. Ja byłam w klasie czwartej, a on w piątej. Oboje byliśmy harcerzami, z zapałem oddającymi się swemu zadaniu. Osobno byli prowadzeni harcerze, osobno harcerki. Kolega Władek był bardzo poważny, niedostępny, nie interesował się koleżankami, unikał ich towarzystwa. Wszystko traktował serio, bardzo serio. Nie chciał żadnej koleżance wpisać się do pamiętnika, a kiedy mnie udało się uzyskać jego energiczny i zamaszysty podpis: „Bukowiński 11/12 1918 r. (na pamiątkę)” – chodziłam dumna jak paw. Możliwe, że wpisał mi się ze względu na swoją siostrę Irenę, która zamieszkała razem ze mną w internacie i z którą się zaprzyjaźniłam. Bądź co bądź podpis jego w moim pamiętniku rozbudził zazdrość i zdumienie moich koleżanek.

*

Ciężkim ciosem, zadanym przez los, stała się dla Władka śmierć matki. Pani Jadwiga Bukowińska zmarła w 1918 roku w Płoskirowie na Podolu i tam została pochowana. Niestety, żadne źródła nie podają, czym spowodowany był zgon młodej jeszcze i pełnej życia kobiety, pomimo licznych poszukiwań nie udało się ustalić tego faktu także i autorowi niniejszego opracowania. Wiadomo tylko, że przyczyną jej odejścia była choroba i że najprawdopodobniej nie trwała ona długo.

Śmierć matki wstrząsnęła Władkiem, ale nie złamała jego wiary. Gorąco modlił się wcześniej o jej wyzdrowienie, ale dom rodzinny wszczepił mu przeświadczenie o konieczności zgody na wolę Boga. Zgodę tę musiał w późniejszym życiu wielokrotnie wykazywać. Poddawanie się woli Bożej wpłynęło na kształt jego religijności. Ze swego pierwszego wielkiego nieszczęścia wyniósł więc wiarę nienaruszoną. Chociaż czasy, w których przyszło mu dorastać i żyć, zabarwione były niepokojami społecznymi i niepodległościowymi, to jednak religia i Kościół były w nich niejako koroną całego naturalnego porządku ludzkiego. Człowiek, którego przeznaczeniem było później dobrowolnie pogodzić się z myślą o męczeństwie, musiał mieć niezachwianą wiarę.

Zgodnie z wolą zmarłej, Cyprian Józef pojął za żonę jej młodszą siostrę, Wiktorię, którą Władysław przez całe życie szanował jak rodzoną matkę. 30 sierpnia 1921 roku z małżeństwa tego urodził się syn Zygmunt, który w późniejszych czasach wraz z żoną Krystyną i dwiema córkami, Jolantą Barbarą i Elżbietą, mieszkał we Wrocławiu, gdzie zmarł 23 listopada 1983 roku.

Przyczyny powrotu rodziny Bukowińskich w 1920 roku do Polski również nie są do końca znane. Niektóre źródła podają, że uciekali przed skutkami rewolucji bolszewickiej, inne, że powodem wyjazdu była chęć pozbycia się goryczy po stracie Jadwigi. Obydwa motywy wydają się jednakowo dobre, chociaż nieco spóźnione.

Oceniając logicznie sytuację oraz historyczny kontekst, przypuszczać można, iż bodziec do opuszczenia przez Bukowińskich Berdyczowa stanowiła raczej trwająca właśnie wojna polsko-bolszewicka i wiosenna ofensywa Budionnego.

W roku 1920 na ogromnej arenie, pomiędzy brzegami Dniepru i Dźwiny, a z drugiej strony Wisły, rozstrzygały się w walce losy milionów ludzi w Polsce i sowieckiej Rosji, a także – biorąc pod uwagę rosyjskie plany – w całej Europie. Kreml, nawet bolszewicki, nie pogodził się po roku 1918 z utratą „nadwiślańskiego kraju”. Likwidacja Polski, „bękarta traktatu wersalskiego”, wydawała się tylko kwestią czasu, a potem miała przyjść kolej na Berlin, Budapeszt, Paryż i resztę Europy. Bo przecież socjalizm „to takie piękna idea...”.

10 sierpnia Armia Czerwona dotarła na przedpola Warszawy. 15 sierpnia doszło do decydującej bitwy. To, co wydarzyło się tego upalnego dnia, funkcjonuje w polskiej historii jako „cud nad Wisłą”.

Jakżeby nie miał być cudem widziany, bezprzykładny poryw ducha narodu, siłą pierwszego lotu z grobu wiekowej niewoli rozbijający, łamiący, niszczący napór moskiewskiego najazdu i rozpościerający obszary swego władania daleko na wschód, obejmujący straż Rzeczypospolitej nad Dźwiną i Zbruczem? – napisał w swojej książce Cud 1920 roku Wojciech Stpiczyński (Warszawa 1930). – Czemże jak nie cudem wydawać się musi owo czarowne zjawisko wyrastania w owym czasie, jakby spod ziemi, bataljonów, pułków, brygad, dywizyj i armij, szarego, pancernego, junackiego, rycerstwa – z gleby, zdało się, przez obce najazdy wyjałowionej z pierwiastka rycerskiego? Czemże jak nie cudownym zrządzeniem opatrzności, w tej błyskawicy losów przełomu, Polska wyprowadza z katakumb swego życia prawdziwego – z wierzchu kamieniem niewoli przywalonego – wielkiego władczego męża, co wolą niezłomną i wielkodusznością wszechobejmującą wszystkie źródła i źródełka, strumienie i potoki, patrjotycznego zapału szlachetnego w narodzie połączy w jedną majestatyczną rzekę wspólnego czynu, prowadząc go z irracjonalną, bo genjalną drapieżnością hazardu do zwycięstwa, do chwały, do upojnego tryumfu.

Dużo krócej i bardziej dosadnie określił zwycięstwo w bitwie warszawskiej francuski generał Maxime Weygand: „Tam nie było żadnego cudu – powiedział. – Rosjanie po prostu dostali w d... A wszystko, co się stało, było rezultatem wojskowej operacji znakomicie zaplanowanej i perfekcyjnie wykonanej przez polskie dowództwo”.

Tak czy inaczej, Rzeczpospolita nie tylko oparła się potężnej – przynajmniej liczebnie – sile militarnej, nie tylko obroniła istotę swej wolności, nie tylko wyszła z tej wojny jako państwo wolne, niepodległe i silne, ale – co przyznaje również znaczna część zachodnich historyków – uchroniła Europę przed niebezpieczeństwem bolszewickiej zarazy.

Zestawienie słów „Bóg i Ojczyzna”, które potem Władysław Bukowiński uczynił swoim hasłem, krytykowano w kraju i za granicą, szczególnie w kołach niezorientowanych w kontekście historycznym. Ale wtedy, w czasie bitwy warszawskiej, która przecież zadecydowała o tym, że rewolucja nie ogarnęła całej Europy, słowa „Bóg i Ojczyzna” nie były frazesem. Były wyrazem wiary w konieczność obrony religii i narodu, kultury europejskiej, Kościoła i wolności człowieka. Czyż ta wiara i pełna dramatyzmu atmosfera tamtych wydarzeń nie musiały rzutować na młodą, wrażliwą psychikę Władysława? I czy nie musiały one utwierdzić w jego duszy wyobrażeń i wartości, które wyniósł z rodzinnego domu i z najwcześniejszego okresu życia?

*

Sytuacja w odrodzonej Polsce wcale nie była wesoła. Kraj ogołocony został z zasobów ludzkich i materialnych na skutek przymusowych rekwizycji, poboru mężczyzn do wojska, a w przypadku ziem wschodnich – przesiedleń całych grup ludności. W obiegu znajdowało się sześć bezwartościowych walut oraz zastępy urzędników przejętych w spadku po trzech byłych cesarstwach, co tylko pogłębiało zamęt. Większość fabryk nie pracowała. Robotnicy przymierali głodem. Szerzyły się tyfus i przestępczość.

Po przyjeździe do Polski Józef Cyprian przez jakiś czas dzierżawił od swego brata Gustawa rodzinną Święcicę.

Dwór Bukowińskich w Święcicy stoi do dziś, jednak w znacznym stopniu przebudowany, nie bardzo już przypomina XIX-wieczną rezydencję szlachecką. Po wojnie mieściła się w nim szkoła, a obecnie jest zamieszkały przez kilka rodzin. Zobaczyć go można w starym zaniedbanym parku, obok bloków mieszkalnych i zniszczonych budynków produkcyjnych. To pozostałość po zakładach usług technicznych, jakie działały na podworskim majątku.

W czasach, do których właśnie zaglądamy, wszystko przedstawiało się inaczej. Z wiosną okoliczne pola tchnęły oddechem ciepłych wiatrów, a dwór stawał w zapachu zaoranej ziemi. Zieleń na drzewach wytryskała nagle, czasem w ciągu jednej nocy. Pierwsze zakwitały wierzby, święcone w Palmową Niedzielę i przechowywane potem w domu za obrazami świętych. Bardziej laicką radość budziły bzy i jaśminy – odwieczne krzewy zakochanych.

Po Bukowińskich została w Święcicy jeszcze jedna pamiątka – ruiny spichlerza z frontową ścianą w formie portyku, na którym widnieje data 1873. Położony około dwustu metrów na południe od dawnego dworu budynek otaczają ze wszystkich stron bujne zarośla. Od lat niewykorzystywany, mocno zniszczony, skazany jest zapewne na zawalenie.

W 1921 roku Józef Cyprian przeprowadził się wraz z rodziną do Krzeszowic, gdzie zajął się administrowaniem majątku Potockich.

Miasteczko leżało około 25 kilometrów na zachód od centrum Krakowa, od 1847 roku przy drodze żelaznej łączącej gród Kraka z Wiedniem, będącej fragmentem słynnej Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej – pierwszej linii kolejowej na ziemiach ówczesnego Królestwa Polskiego i drugiej w całym Imperium Rosyjskim.

Do 1620 roku Krzeszowice były własnością biskupów krakowskich, następnie przeszły w ręce rodów magnackich: początkowo Tęczyńskich, potem Opalińskich, Czartoryskich, Lubomirskich i na koniec – od roku 1816 – Potockich, którzy w latach 1850–1855 wybudowali tu według projektu Franciszka Marii Lanciego piękny pałac w stylu włoskiego renesansu10.

Już w XVII wieku odkryto lecznicze właściwości tutejszych wód siarczanych. Pierwszego zapisu mówiącego o ich wykorzystaniu – na razie do leczenia bydła – dokonał w kronice parafialnej miejscowy proboszcz, ks. Bernard Bocheński w roku 1625. Rozwój słynnego dziś uzdrowiska rozpoczął się jednak dopiero ponad sto lat później, kiedy na zlecenie księcia Augusta Czartoryskiego doktor Jan Gotfryd Leonhardi dokonał badań właściwości wody siarczanej oraz odkrył i zastosował do celów leczniczych – tym razem już u ludzi – istniejące tu źródła wody żelazistej. W roku 1778 książę August wybudował w Krzeszowicach pierwsze łazienki, a w roku następnym zarejestrowano pierwszych pacjentów11.

Bogactwo i stężenie siarczanów w tutejszej wodzie przesądza, że pod tym względem Krzeszowicom dorównuje zaledwie kilka źródeł europejskich. Ich wpływ na ludzki organizm jest bardzo duży. Minerały, przenikając poprzez skórę, łagodzą dolegliwości ortopedyczne, reumatyczne oraz schorzenia układu kostnego i skóry, korzystnie wpływają też na układ nerwowy. Kąpiele mineralne rozszerzają naczynia krwionośne, działają uspokajająco i przeciwbólowo.

Krzeszowice – jak już wspomniano – były położone niedaleko od Krakowa, w którym po odbyciu kursów eksternistycznych 24 września 1921 roku młody Władysław zdał maturę w państwowej II Szkole Realnej. W tym samym roku rozpoczął studia na Wydziale Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego – jednego z najstarszych w tej części świata. Został przyjęty warunkowo, ponieważ eksternistyczny egzamin maturalny trzeba było jeszcze uzupełnić o łacinę i propedeutykę filozofii, które zdał w Krakowie dopiero 29 września roku następnego.

Wydawał się przeciętnym – choć bardzo zdolnym – młodym człowiekiem, oglądającym się – jak wszyscy jego rówieśnicy – za ładnymi dziewczętami i niegardzącym dobrym winem. Nic nie wskazywało, że zostanie kiedyś księdzem, a co dopiero świętym...

Rozdział DRUGI

Kraków początku lat dwudziestych ubiegłego wieku różnił się bardzo od Berdyczowa; jedyny i wyjątkowy różni się zresztą od wszystkich innych miast w Europie i na świecie. Kraków kawiarń o niepowtarzalnej atmosferze, renomowanych restauracji i tanich knajp, miasto jak żadne inne zakochane w tradycji, w szacunku dla przeszłości, w patriotyzmie i politykowaniu, a także w świętowaniu.

Kraków ze starówką skupioną wokół najpiękniejszego rynku świata, gdzie wznosił się majestatycznie kościół Mariacki, na którego wieży trębacz od wieków wygrywał co godzinę hejnał. Gdzie stały ogromne Sukiennice, w których można było kupić najprzeróżniejsze cuda. Gdzie dumna wieża ratuszowa, przed którą – ku uciesze dzieci i turystów – przez cały dzień maszerował żołnierz, wyglądający jakby go wyciągnięto z pudełka.

Kraków ze wzgórzem wawelskim, na którym rozsiadł się ogromny zamek – siedziba polskich królów – z przecudnej urody gotyckimi i renesansowymi komnatami i z renesansowym dziedzińcem, jednym z największych i najpiękniejszych na świecie. Z katedrą, w której groby prawie wszystkich królów przypominały, że to miasto było już stolicą Polski, kiedy o Warszawie nikt jeszcze nawet nie słyszał. Z wieżą zegarową, na której wisiał sławny „Zygmunt”, dzwon odlany z armat zdobytych na Wołochach, odzywający się w największe tylko święta państwowe i kościelne. Gdy jego głęboki dźwięk płynął dostojnie Plantami do Rynku, żywiej biły wszystkie polskie serca.

Kraków ze Zwierzyńcem, Kazimierzem, Cichym Kącikiem i Salwatorem. Kraków naukowców, artystów i studentów. Kraków pełen radczyń, profesorowych, mecenasowych, prezesowych i „państwa pułkownikostwa”. Miasto Wyspiańskiego, Matejki, Tetmajera i Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Kraków z tysiącem przepięknych kościołów. Kraków z Zielonym Balonikiem i Teatrem Słowackiego. Kraków z Uniwersytetem Jagiellońskim i otwartą właśnie Akademią Górniczą, przemianowaną później na Akademię Górniczo-Hutniczą. Kraków z kopcem Kościuszki, Barbakanem, Bramą Floriańską i Pałacem Biskupim przy ulicy Franciszkańskiej, gdzie od lat na stolicy metropolitalnej urzędowała indywidualność wielka – książę Adam Sapieha...

Ulicami człapały jedno- i parokonne dorożki. Najwyższy szyk w dziedzinie pojazdów stanowiły karety – czarne, lśniące pudła z oszklonymi drzwiczkami. Samochód stanowił jeszcze widok dosyć rzadki. Porządku pilnowali konni policjanci. Tkwili nieruchomo kwadransami w jednym miejscu lub posuwali się majestatycznym stępem. Ich groźne milczenie oraz ich ogromne, wypasione konie stanowiły symbol dostojeństwa i władzy.

Kiedy Władysław Bukowiński zjawił się w Krakowie, były to czasy, kiedy „pathefon” był reklamowany jako „najdoskonalszy instrument współczesny”, a kawiarnia Jana Bisanza na rogu Karmelickiej i Dunajewskiego ogłaszała jako wabik atrakcyjny lokalu: „oświetlenie elektryczne”.

Kraj budził się po latach zniewolenia – od półtora wieku germanizowany, rusyfikowany, wynaradawiany, niszczony gospodarczo, kulturalnie i społecznie przez zaborców. Zupełnie zrujnowany gospodarczo przez wojnę, której spory fragment rozgrywał się na polskich ziemiach. Walec frontu przetaczał się przez Polskę aż dwukrotnie. Miasta, miasteczka, wsie były zrównane z ziemią, palone, dewastowane. Ludność cywilna ginęła masowo. Pomimo to ci, co przetrwali, rzucili się szturmem do pracy. Trzeba było zaczynać od początku: dogadać się i budować. Trzeba było również, aby ludzie spod trzech zaborów zaczęli myśleć inaczej: w trosce o wspólne państwo. Trzeba było na gwałt organizować nowe życie, zwłaszcza oświatę. Uczyć, wyprowadzać naród z analfabetyzmu i zacofania, do którego doprowadziły państwa zaborcze. Stworzyć państwo sprawiedliwe, gdzie wszystkim byłoby dobrze. Nie tylko materialnie, ale i duchowo. A więc trzeba było wznieść wysoko wielkie ideały narodowe i religijne, żebyśmy nie zmienili się w społeczeństwo obojętnych na wszystko dorobkiewiczów.

*

Wraz z początkiem roku akademickiego Władysława wchłonęło bujne uniwersyteckie życie intelektualne i artystyczne. W Jamie Michalika na Floriańskiej schodziła się cała tutejsza bohema, w Noworolskim – słynnym Noworolu – elita mieszczańska Krakowa, w Wierzynku i Mauritzu przesiadywała arystokracja i miłośnicy najlepszej kuchni, a u Flakowicza na Stolarskiej – wielbiciele motoryzacji.

W piątkowe wieczory młody student uwielbiał odwiedzać dzielnicę żydowską – Kazimierz (w języku jidysz Kuzmir). W szabas przedstawiała barwny zaiste widok. Żydzi paradowali w drodze do bóżnic w długich, lśniących, jedwabnych chałatach, ich skręcone w korkociągi włosy nazywano popularnie „ickami”. Kazimierz pachniał cebulą i czosnkiem, rozbrzmiewał szwargotem jidysz. Miał pod dostatkiem masarni z koszernym mięsem, nad którymi wisiały wielkie szyldy pisane „po żydowsku” niebieskimi literami na białym tle. Po ulicach biegały małe żydowskie dzieci w jarmułkach na głowie. Tutaj też można było spotkać dostojnych rabinów w białych skarpetach i pluszowych kapeluszach.

Sklepikarze oferowali okrągłe, dziurkowane mace i bajgle, czyli rodzaj precli posypanych sezamem, makiem albo solą. Bajgiel jest częścią żydowskiej sztuki kulinarnej od co najmniej czterystu lat. Często myli się go z krakowskimi obwarzankami. Prawdziwy bajgiel jest miękki, ciepły i gąbczasty w środku, na zewnątrz zaś lekko chrupiący. Świeży produkt nie powinien być opiekany, chociaż często tak się dzieje. Opiekanie stanowi próbę rekompensaty jego niskiej jakości.

Maca natomiast, czyli placek z niekwaszonego ciasta (jedynie z mąki i wody) bez soli, spożywany był przez Żydów w czasie święta Pesach. Maca, zwana chlebem niedoli, miała przypominać o pobycie Żydów w Egipcie i ich niewolniczej pracy. Według Księgi Wyjścia Żydzi opuszczali Egipt w takim pośpiechu, że przygotowany przez nich zaczyn chleba (kwas) nie miał czasu wyrosnąć i musieli żywić się niekwaszonym plackiem z płodów pierwszego zbioru jęczmienia.

Przez wieki na Kazimierzu współżyły i przenikały się nawzajem dwie wielkie kultury, żydowska i chrześcijańska. Bieda i olbrzymie bogactwo sąsiadowały tu ze sobą, wielka finansjera, najnędzniejsi z nędznych pomocnicy rzemieślników, rabini w atłasach i lisich czapkach, cieszący się szacunkiem na równi z duchownymi chrześcijańskimi, wzajemna tolerancja i szacunek. Tu właśnie żyli potomkowie tych znanych żydowskich rodzin, które zbiegły dawno, dawno temu z Hiszpanii przed groźbą wielkiej inkwizycji, tu w mgłach zalegających ulice paliły się świece w siedmioramiennych świecznikach, tu rozbrzmiewały ich śpiewy.

Cały ten mikroświat tętnił beztrosko życiem, nie zdając sobie sprawy, że już niedługo skazany będzie na całkowitą zagładę. Kilkanaście lat później niemieccy okupanci utworzyli getto po południowej stronie Wisły w obrębie dzielnicy Podgórze, do którego przeniesiona została licząca wówczas blisko 45 tysięcy osób ludność żydowska Krakowa. Późniejsza likwidacja getta doprowadziła do unicestwienia praktycznie całej społeczności, z której nieliczni ocaleni decydowali się raczej na wyjazd z kraju, poszukując nowej nadziei w powstającym państwie Izrael. Zabytki kultury żydowskiej, szczególnie miejsca kultu religijnego, były regularnie dewastowane i wykorzystywane na przykład w charakterze magazynów amunicji.

Początkowo Władysław dojeżdżał do Krakowa z pobliskich Krzeszowic, potem – aby nie tracić czasu – zamieszkał na stancji u swej krewnej Karoliny Scipio, przy ulicy Wiślnej 8. Wnuczka pani Karoliny, Katarzyna Ziębicka-Komornicka (której ojciec i matka byli stryjecznym rodzeństwem sługi Bożego) wspomina go z tego okresu następująco:

W rodzinie wspominano, że Władziu był kibicem piłki nożnej. Sam zresztą bardzo lubił grać w piłkę. Innym jego zainteresowaniem była muzyka. Babcia bardzo pięknie grała na fortepianie, to chyba ona rozbudziła w nim zainteresowanie muzyką.

Po zakończeniu I wojny „Pasy” wkroczyły w najlepszy okres w swojej dziś już ponad stuletniej historii. Rozpoczęły od mistrzostwa okręgu krakowskiego w roku 1920 (przed Wisłą, Makkabi i Jutrzenką), aby w następnym roku zwyciężyć w toczonych po raz pierwszy rozgrywkach o mistrzostwo Polski.

Drużyna miała wtedy niepowtarzalną szansę ustanowienia fantastycznego rekordu: osiągnięcia kompletu zwycięstw w drodze po tytuł. W mistrzostwach okręgu wygrała wszystkie sześć meczów (w tym 3:0 i 5:0 z Wisłą), a w puli finałowej pięć, kiedy w ostatnim spotkaniu, z Wartą w Poznaniu, przy stanie 2:2 Ludwik Gintel nie wykorzystał w ostatniej minucie gry rzutu karnego!

W grudniu 1921 roku, w pierwszym oficjalnym meczu międzypaństwowym reprezentacji Polski z Węgrami w Budapeszcie wystąpiło aż siedmiu zawodników Cracovii, ośmiu zaś zagrało w październiku następnego roku w zwycięskim pojedynku z Jugosławią w Zagrzebiu.

W okresie międzywojennym Cracovia jeszcze trzykrotnie sięgała po mistrzowski tytuł, kolejno w 1930, 1932 oraz w 1937 roku. Swój piąty – jak na razie ostatni – tytuł mistrza Polski klub wywalczył w roku 1948. Dwukrotnie (w latach 1934 i 1949) zawodnicy w koszulkach w biało-czerwone pasy sięgali po wicemistrzostwo kraju.

*

Alma Mater Jagellonica była uczelnią z najlepszymi tradycjami i największymi osiągnięciami, uniwersytetem, którego profesorowie cieszyli się najwyższą powagą w mieście. Wybrani z grona najlepszych, obrastali w sławę, przyzwyczajenia, dziwactwa i anegdoty. W latach 1491–1495 studiował tu sam Mikołaj Kopernik.

W pierwszym dwudziestoleciu XX wieku fakultet prawa UJ przeżywał jeden z okresów swej największej świetności; profesorowie o najwyższym w Polsce autorytecie naukowym potrafili rozbudzać w młodzieży zainteresowanie wiedzą, a jednocześnie głęboką świadomość historyczną. Wyróżniał się wśród tego grona Fryderyk Zoll junior (1865–1948), profesor prawa cywilnego i rzymskiego, w latach 1912–1913 rektor UJ, członek Polskiej Akademii Umiejętności. Był czołowym zwolennikiem metody celowościowej w polskiej nauce prawa cywilnego i wywarł znaczny wpływ na ustawodawstwo i orzecznictwo okresu międzywojennego, opracowując między innymi zasady waloryzacji zobowiązań pieniężnych po I wojnie światowej, tak zwane lex Zoll.

Najbliżej jednak spośród wykładowców student Bukowiński związany był emocjonalnie z profesorem Stanisławem Estreicherem od historii prawa, niedawnym (1919–1921) rektorem uniwersytetu, bibliografem i publicystą, również członkiem PAU, od 1898 roku redaktorem działu literackiego „Czasu”12. Władek uczestniczył w cotygodniowych herbatkach u Estreicherów, obtańcowując z zapałem córki profesora Krystynę i Ewę, będące zarazem siostrami jego przyjaciela, Karola Estreichera13.

Chodzą słuchy, że podkochiwał się w Krysi i że zarówno profesor, jak i jego małżonka, Helena de domo Longchamps de Bérier, „nie mieli nic przeciwko temu”. Być może to jednak tylko plotki, zostawmy więc na boku ów nieco śliski temat. W każdym razie urocza pani Krystyna wyszła potem za Konstantego Grzybowskiego, profesora historii państwa i prawa na UJ i została pisarką, autorką książek dla młodzieży oraz Kroniki rodzinnej rodu Estreicherów.

Do najbliższych przyjaciół ze studiów Władysława Bukowińskiego z tego okresu – obok Karola Estreichera – zaliczał się również Karol Górski (1903–1988), późniejszy sławny historyk, badacz dziejów Pomorza Wschodniego i zagadnień krzyżackich, autor prac: Pomorzew dobie wojny 30-letniej (1932) i Państwo krzyżackie w Prusach (1946). Obaj mieli te same kresowe korzenie, obaj należeli do będącego ośrodkiem nowatorskich prądów w katolicyzmie polskim Stowarzyszenia Katolickiej Młodzieży Akademickiej „Odrodzenie”, co złączyło ich chyba najbardziej.

Członkowie tej organizacji, założonej w celu wychowania inteligencji katolickiej, wywodzili się głównie ze środowisk polskiej młodzieży działającej przed I wojną światową w ruchu „Prądowcy” w Warszawie, w ruchu filareckim w Wilnie oraz stowarzyszeniu „Polonia” w Krakowie. Pierwsze koło SKMA „Odrodzenie” powstało w Warszawie w roku 1919, po nim kolejne: w Lublinie, Poznaniu, Wilnie, we Lwowie i w 1921 roku w Krakowie. Na czele podwawelskiego oddziału stanęli Juliusz Stanisław Leo, syn prezydenta miasta – Juliusza Leo, oraz Iwo Jaworski, syn profesora Władysława Leopolda Jaworskiego – wybitnego konserwatysty.

Stowarzyszenie Katolickiej Młodzieży Akademickiej zajmowało się życiem religijnym i pracą intelektualną (m.in. problemami filozoficzno-religijnymi, społeczno-gospodarczymi, narodowymi, chrześcijańsko-społecznymi i mesjanistycznymi). Współpracowało z Akcją Katolicką i wydawało czasopisma takie jak: „Prąd”, „Świat Akademicki”, „Vox Universitatis”, „Nurty” i „Odrodzenie”14.

Bukowiński i Górski założyli w 1922 roku Koło Kresowe, wspomagające studiujących kolegów. Dla przybyłych z dalekich stron, trochę wykolejonych i czujących się obco w nowym środowisku, stało się ono prawdziwą rodziną. I pozostało już na zawsze. Jego pierwszym prezesem został Wacław Iwaszkiewicz, a Władysław Bukowiński sekretarzem.

Sprawozdania Władzia znane były nie tylko z wielkiej długości, ale i z kwiecistości stylu – wspominała żona Iwaszkiewicza, Irena (Kraków 1975 r.). – Władzio zawsze pogodny i uśmiechnięty, mający w sobie coś z dużego dziecka i jednocześnie coś, co wzbudzało wielkie zaufanie. Był powszechnie lubiany. Nie przypominam sobie, by robił jakiekolwiek różnice, by kogoś nie lubił, dla wszystkich był zawsze serdeczny i życzliwy. I nikt, kto go widział tańczącego z temperamentem mazura, nie przypuszczał, że myśli on o stanie duchownym15.

Po ukończeniu studiów drogi przyjaciół się rozeszły, choć nadal utrzymywali ze sobą serdeczne kontakty. Całkowicie przerwała je dopiero wojna i lata spędzone przez Bukowińskiego w łagrach. Karol i Władek odnaleźli się ponownie na początku 1956 roku i tym razem korespondowali ze sobą aż do śmierci tego ostatniego w roku 1974 (z ponowną przerwą w latach 1959–1961, spowodowaną pobytem księdza w ośrodku odosobnienia). Spotykali się również trzy razy (w Iwoniczu-Zdroju, w Toruniu i we Wrocławiu) podczas trzech kolejnych pobytów duszpasterza w Polsce, w latach 1965, 1969 i 1973.

Świadectwem tej przyjaźni jest wymieniana przez lata na trasie Karaganda–Toruń korespondencja. Ksiądz Bukowiński napisał do profesora Górskiego 37 listów, ile Górski do Bukowińskiego – nie wiadomo, ponieważ po śmierci Władysława prawie wszystkie zostały zniszczone przez księdza Józefa Kuczyńskiego. W tamtych czasach niebezpiecznie było je trzymać, dla niektórych przedstawicieli sowieckiej władzy były one groźniejsze od granatów.

W Polsce też zresztą niebezpiecznie było księdza Bukowińskiego nawet wspominać. Po jego śmierci Karol Górski napisał o nim artykuł przeznaczony dla „Tygodnika Powszechnego”, ale cenzura nie wyraziła zgody na opublikowanie tekstu. Co więcej, w zamieszczonym nekrologu zawiadamiającym o nabożeństwie żałobnym, które 10 stycznia 1975 roku odprawił w krakowskim kościele św. Floriana kardynał Karol Wojtyła, redakcja nie mogła nawet podać, że ksiądz Władysław umarł w Karagandzie.

Dopiero w dziesiątą rocznicę śmierci kapłana udało się „Tygodnikowi Powszechnemu” opublikować krótkie wspomnienie Karola Górskiego o przyjacielu. Napisał w nim między innymi:

Zobaczyłem go po raz pierwszy na wykładzie historii ustroju Polski Stanisława Kutrzeby, na który chodzili studenci I roku prawa i niektórzy historycy. Na pierwszy wykład czekaliśmy 35 minut. Kutrzeba tyle się spóźnił. Na owym wykładzie – gdy profesor wszedł już w miarę rzeczy i sypał jak grochem okrągłymi zdaniami – nagle z pierwszej ławki podniósł się rozrośnięty olbrzym o twarzy dziecka i zadał pytanie. Sala zdrętwiała w przejmującym strachu. Co będzie? Ale Kutrzeba ponad głową studenta mówił dalej – jakby tego studenta nie było. Władek siadł. Kiedyś, po latach mu to przypomniałem. Ani się śmiał, ani bronił. Przyznał, że popełnił niewłaściwość. Był w nim bezmiar pokory. Była prostota, mówił to, co myślał. Ale przedtem chyba wszystko przemodlił. On potem założył Koło Kresowe, któremu poświęcił całą duszę i włożył swoje serce. Był jak prezes naiwny i zarazem mądry. (...)

Któż mógł przewidzieć jego dalsze losy? Drogę swą znalazł Władek później, gdy z tobołkiem rzeczy osobistych przewędrował przez wiele miejsc, jak owi pierwsi apostołowie, by zostać górnikiem. Ale że zdrowie miał nadwyrężone, został stróżem nocnym, potem żył z renty. I to było jego ubóstwo, bez żebrania, bez medykanctwa, ubóstwo apostolskie. Ktoś określił jego życie duchowe słowami „zaufał Bogu” (...).

*

Działalność we wspomnianym krakowskim Kole Kresowym pochłaniała znaczną część wolnego czasu Władysława. Działalność ta obejmowała – poza samokształceniem – daleko idącą pomoc dla ubogiej, nieraz wręcz głodującej młodzieży. W tym celu koło organizowało bale dobroczynne i inne dochodowe imprezy. Młodzież studencka – jak to młodzież – uczyła się i bawiła, w czym prym wiódł Władysław Bukowiński z całą swoją pasją i zaangażowaniem.

Funkcję sekretarza pełnił przez dwie kadencje, a następnie, po odejściu Wacława Iwaszkiewicza z uczelni, od listopada 1923 roku do listopada roku następnego był prezesem.

W swoich wspomnieniach Karol Górski eksponował ogromną życzliwość, otwartość i dobroduszność Bukowińskiego, a także jego niezmordowany upór:

Planowaliśmy wspólnie założenie Koła Kresowego, które by skupiało studentów przybywających do Krakowa, zagubionych w obcym mieście, gdzie nie mieli oparcia. Koło zdobyło lokal w starym magazynie solnym na placu Jabłonowskich, gdzie na pierwszym piętrze były dwie izby z sienią. Podłoga z bardzo starych desek wydawała dziwne i nieoczekiwane dźwięki, w prostych lampach paliły się słabe żarówki. Tam schodziła się młodzież szukająca namiastki domu. Przez te izby przewijały się dziesiątki, a potem setki studentów; przyjechał kiedyś Putrament, bywał Ksawery Pruszyński i tylu, tylu innych. Wśród nich kręcił się Władzio, pomagając potrzebującym dobrą radą (cóż miał innego do rozdawania?) i wskazówkami. Wygłaszał referaty i przemówienia na walnych spotkaniach, upominał kolegów, by chodzili na posiedzenia, przestrzegali regulaminu i płacili składki. Mówił to z tym dobrym, łagodnym uśmiechem, który miał zawsze. Odpłacano mu też uśmiechem, choć nie zawsze przestrzegano jego pouczeń. Organizował zabawy i tańczył, bronił praw Koła, uzyskiwał fundusze.

Lucjan Czerski16 podkreśla duchową troskę Bukowińskiego o kolegów:

Studenci nie mieli gdzie mieszkać i udało się stworzyć „dom akademicki” bez obsługi, gazu i łazienki, którą zastępowała część baraku zwana kuchnią, z dużym piecem, na którym gotowano wodę w ogromnym saganie, a piec darzył ciepłem sypialnie i lektorium. Towarzystwo było nadzwyczaj mieszane: górnicy, hutnicy, artyści, rolnicy, geolodzy, chemik i jeden prawnik Władysław Bukowiński. Był on duchowym przywódcą młodzieży Koła Kresowego. Często rozmawiał z kolegami znajdującymi się w konflikcie czy depresji.

Irena Prawocheńska-Niewodniczańska17 natomiast wspomina Władysława Bukowińskiego z czasów pobytu w Akademickim Kole Kresowym na placu Jabłonowskich w sposób następujący:

W lokalu tym przy dźwiękach granego przez Tolka Listowskiego (na rozklekotanym fortepianie) mazura królowała ponad wszystkimi głowami postać Władeczka. Był postawny, w miarę przystojny, bardzo dobrze wychowany i zawsze uśmiechnięty. Spotkania nasze były prawie że codzienne: albo na dyżurach, gdy my „dziewczynki” samodzielnie gotowałyśmy i wydawałyśmy kolacje, albo na zebraniach zarządu czy też podczas organizowania imprez celem zaspokajania niekończących się braków i niedoborów pieniężnych. […] Nie zapomnę nigdy niezrównanej dyskrecji Władzia, który przecież kierował sprawami finansowymi Koła. On jeden chyba orientował się, komu i kiedy Koło spieszyło pomocą. Czynił to tak dyskretnie i taktownie, że nikt z nas nigdy pytań nie zadawał. Mieliśmy bezgraniczne zaufanie do jego rozeznania i decyzji. Każda impreza: czy to odczyt, czy spotkanie z ciekawymi osobistościami, czy zwykła zabawa odbywały się zawsze w obecności wszechobecnego Władzia z jego miłym uśmiechem, spokojem i taktem.

Profesor Adam Vetulani pochodził z Sanoka i nie był członkiem Akademickiego Koła Kresowego, przychodził jednak na spotkania przy placu Jabłonowskich bardzo często. O swoim związku z Władysławem Bukowińskim napisał: