Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych - Timothy Egan - ebook

Brudne lata trzydzieste. Opowieść o wielkich burzach pyłowych ebook

Egan Timothy

4,7

Opis

Pierwsi przybysze na Wielkie Równiny zobaczyli morze traw ciągnące się po horyzont. Żadnych drzew, wzniesień terenu, przecinającej prerię rzeki. Hodowcy bydła zastali tu wymarzone pastwiska dla swoich stad. Rdzenni mieszkańcy musieli ustąpić miejsca kowbojom. Potem przybyli farmerzy i zaczęła się wielka orka. Miliony akrów ogołocono z traw, by wysiać pszenicę. Na początku XX wieku wydawało się, że ziemia rodzi złoto. Jednak hossa nie trwała wiecznie. Najpierw przyszedł Wielki Kryzys, a z nim bankructwa banków i gwałtowny spadek cen pszenicy. Później rozpętało się piekło. Przez kolejne lata zamiast deszczu na domy i pola osadników spadały tony błota i piasku, który wciskał się w każdą szczelinę, niszczył uprawy, dostawał się do płuc. Wiatr wzbijał tumany pyłu z ziemi pozbawionej ochrony traw.

Szalejące w latach trzydziestych XX wieku burze piaskowe uznano za jeden z najpoważniejszych kataklizmów pogodowych, była to też najstraszliwsza w skutkach katastrofa naturalna w dziejach Ameryki, spowodowana bezmyślną działalnością człowieka.

Timothy Egan śledzi losy kilkunastu osób, ich rodzin i sąsiadów, ich zmagania, sukcesy, a potem desperacką walkę o przetrwanie. To opowieść o niezwykłej sile charakteru i wytrwałości w obliczu katastrofy – ale też ostrzeżenie, że zwracając się przeciwko naturze, w końcu zawsze się przegrywa.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 557

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (46 ocen)
33
10
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kedzito

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna pozycja, na pół saga sięgająca źródłem do 16 wieku, na pół rozkład chciwego spoleczenstwa, ktore biegnie ku upadkowi. Nie kończy się dobrze, ale czy na pewno współczujemy głównym bohaterom? Polecam!
30
Acmarta

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonały reportaż, a zarazem historia życia kilku wybranych rodzin na Wielkich Równinach. Ta książka to przestroga dla nas przed tym, do czego prowadzi brak umiaru, zachłanność i brak szacunku dla natury, ale także pean dla ziemi i wspólnot ludzi, którzy razem próbowali przetrwać. Polecam!
10
jacek3miasto

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawy temat dewastacji przyrody przez człowieka i co z tego wynikło.
11
UrszulaMK

Nie oderwiesz się od lektury

kawał dobrej historii Ameryki. Sama się zdziwiłam że aż tak mnie zaciekawi. Warta przeczytania
00
Chilly

Nie oderwiesz się od lektury

świetna pozycja wyczerpująca temat Dust Bowl i losów mieszkających na wielkich równinach ludzi. opisy momentami przerażające
00

Popularność




SERIA AMERYKAŃSKA

Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę

Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji

S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej

Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim

James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul

Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę

David McCullough Bracia Wright

Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę

Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci

Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)

Charlie LeDuff Shitshow! Ameryka się sypie, a oglądalność szybuje

Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów (wyd. 2)

Andrew Smith Księżycowy pył. W poszukiwaniu ludzi, którzy spadli na Ziemię

Nikki Meredith Ludzkie potwory. Kobiety Mansona i banalność zła

Nick Bilton Król darknetu. Polowanie na genialnego cyberprzestępcę

Patti Smith Rok Małpy

Magda Działoszyńska-Kossow San Francisco. Dziki brzeg wolności

David Treuer Witajcie w rezerwacie. Indianin w podróży przez ziemie

amerykańskich plemion

Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA(wyd. 2)

Ronan Farrow Złap i ukręć łeb. Szpiedzy, kłamstwa i zmowa milczenia wokół gwałcicieli

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów (wyd. 2)

Matt Taibbi Nienawiść sp. z o.o. Jak dzisiejsze media każą nam gardzić sobą nawzajem

Holly George-Warren Janis. Życie i muzyka

Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą

Laura Jane Grace Dan Ozzi Trans. Wyznania anarchistki, która zdradziła punk rocka

Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka (wyd. 2)

Alex Kotlowitz Amerykańskie lato. Depesze z ulic Chicago

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero (wyd. 2 zmienione)

Rachel Louise Snyder Śladów pobicia brak. W pułapce przemocy domowej

Jon Krakauer Wszystko za życie

Ewa Winnicka Greenpoint. Kroniki Małej Polski

Lawrence Wright Szatan w naszym domu. Kulisy śledztwa w sprawie przemocy rytualnej

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki (wyd. 2)

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Worst Hard Time: The Untold Story of Those Who Survived the Great American Dust Bowl

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Science History Images / Alamy Stock Photo / Indigo Images

Copyright © 2006 by Timothy Egan

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021

Copyright © for the Polish translation by Mariusz Gądek, 2021

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Justyna Żebrowska

Korekta Gabriela Niemiec, Jadwiga Makowiec

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-310-2

Mojemu ojcu wychowanemu przez owdowiałą matkę w najmroczniejszych latach Wielkiego Kryzysu, kiedy we czworo gnieździli się w jednej sypialni. Wśród wielu rzeczy, których się od niej nauczył, była też rada: nigdy nie pozwól, żeby twoje dzieci widziały, że się niepokoisz.

Pomiędzy tą ziemią i tym niebem przestałem istnieć, zostałem wymazany

Willa Cather, Moja Antonia, tłum. Ryszarda Grzybowska, Warszawa 1981, s. 12–13.

Stany i hrabstwa najbardziej poszkodowane w czasie wielkich burz pyłowych

WprowadzenieCi, którzy przeżyli

W dni, kiedy wiatr ustaje nad Równinami Południowymi, ziemię ogarnia taka cisza jak w ogromnym domu, gdy nocą gasną światła i nigdzie nie widać żywego ducha. To budzi lęk, ponieważ ziemia jest wtedy ogromna i tak pusta, przytłaczająca swym bezkresem. To budzi lęk, ponieważ ludzie czują się zagubieni, zdezorientowani, nie mają czego się uchwycić. Nigdzie nie ma nawet drzewa. Ani skrawka cienia. W oddali nie migocze rzeka, w której nurcie toczyłoby się jakiekolwiek życie. Nie widać choćby wzniesienia terenu, które urozmaiciłoby linię horyzontu, dało pewną perspektywę, rozproszyło płaską monotonię. To budzi lęk, ponieważ ludzie zastanawiają się, co dalej. Napawało to również lękiem Francisca Vásqueza de Coronado, gdy w 1541 roku poszukiwał tu miast ze złota. Przerażało amerykańskich handlarzy, którzy skrócili sobie drogę z Independence do Santa Fe po tym, jak odważyli się opuścić bezpieczny szlak wzdłuż rzeki Cimarron w nadziei na zaoszczędzenie kilku dni z siedmiotygodniowej wyprawy. Napełniało strachem nawet niektórych Komanczów uganiających się wśród wysokich traw za bizonami. Wywoływało lęk u przybyłych z Rosji Niemców oraz mieszkańców Alabamy o szkocko-irlandzkich korzeniach – ludzi szukających tu ostatniej szansy, dwukrotnie już wygnanych, którzy próbowali budować chaty z odwróconej na drugą stronę darni, nawet jeśli w tych ziemiankach roiło się od robactwa i węży, a gdy rozpętywała się burza, na głowy ich dzieci kapało błoto.

To wciąż budzi lęk u ludzi siedzących za kierownicami explorerów bądź outlanderów. Budzi w nich lęk, ponieważ zmusza do bliskości z miejscem, które przybyszowi nie oferuje nic w zamian, miejscem, w którym ziemia i warunki klimatyczne – należące zapewne do najbardziej gwałtownych i ekstremalnych na świecie – wymagają od człowieka tylko jednego: pokory.

Przejeżdżając przez Wielkie Równiny, podróżny spotyka głównie pustkę. A przynajmniej tak mu się wydaje. Przez godzinę jedzie wciąż prosto, aż nagle wyskakuje przed nim miasto: Twitty w Teksasie albo Inavale w Nebrasce. Potem to miasto znika za plecami, gaśnie bez pożegnania.

Gdzieniegdzie widnieją resztki dawnego życia, zastygłe w pół kroku niczym żona Lota zamieniona w słup soli podczas ucieczki z Sodomy. Oto zasypana piaskiem drewniana szopa z wystającymi krokwiami. W oddali grupka drzew przypominających szkielety – łamliwe zwęglone szczątki sadu owocowego. A tam, z ocalałym jedynie kominem i dwoma ścianami – czy to szkoła? Nagle widzisz sterczące z jałowej brązowej ziemi wypustki: paliki ogrodzenia. Niegdyś słupy ogrodzeniowe oznaczały, że nawet w najdalszych zakątkach Równin Południowych taki Ehrlich, O’Leary czy Montoya mógł wieść lepsze życie niż tam, skąd wyjechał. Słupki ogrodzeniowe wznosiły się dwa metry nad ziemią albo i wyżej. Teraz zaś są całkiem zagrzebane, z wyjątkiem samych czubków, które wystają ponad warstwy pyłu.

W tych cedrowych palikach i rozpadających się domach kryje się historia tego miejsca: jak największy obszar trawiasty na świecie został całkowicie zniszczony, jak wiatr wzbijał w niebo tumany pyłu i przez większą część dekady zasypywał ziemię dławiącą czernią. W niektórych rejonach Nebraski, Kansas, Kolorado, Nowego Meksyku, Oklahomy i Teksasu przez wiele dni wyglądało to tak, jak gdyby na bezkresnej scenie końca świata zaciągnięto olbrzymią kurtynę. Ziemią wstrząsały konwulsje, jakich nigdy wcześniej nie widziano, a wszystko to działo się w okresie, w którym jeden na czterech dorosłych pozostawał bez pracy. Ludzie, którzy żyją tu obecnie, ci, którzy nigdy stąd nie wyjechali, wciąż usiłują zrozumieć, dlaczego ziemia zwróciła się przeciwko nim. Choć bardzo kochają to miejsce, dręczą ich poważne wątpliwości. Czy zostając, popełnili błąd? Czy będą ostatnim pokoleniem zamieszkującym Równiny Południowe? A do tego odczuwają głęboki wstyd – za nieurodzajność ziemi oraz rolę, jaką sami odegrali w procesie erozji gleby. Nie tak dawno w okolicach Inavale pewna staruszka spaliła pamiętnik pisany przez jej męża w okresie wielkich burz pyłowych. Sąsiad kobiety dziwił się: po co niszczyć tak cenną rodzinną pamiątkę? Staruszka wyjaśniła, że horror tamtych dni nie jest wart tego, by się nim dzielić. Lepiej, żeby zniknął na zawsze.

Czubki słupków ogrodzeniowych prowadzą do niewielkich farm (niektóre wciąż tętnią życiem), a z nich dalej do miasteczek, które obsługują pozostałości terenów rolniczych. Oto Springfield w hrabstwie Baca, tkwiące w odległym południowo-wschodnim zakątku Kolorado, z Kansas po wschodniej stronie granicy, z Oklahoma Panhandle[1] na południu, a po przeciwnej stronie z kawałkiem Nowego Meksyku. Przed domami znaki z napisem „Na sprzedaż”. Minimarket. Sępnik różowogłowy przycupnął na wieży w pobliżu ratusza. Springfield to siedziba władz hrabstwa Baca, które liczy około czterech tysięcy mieszkańców, żyjących w rozproszeniu na jego pomarszczonej ziemi – mniej niż dwie osoby na milę kwadratową. Sto lat temu hrabstwo o tak niskiej gęstości zaludnienia zostałoby uznane za pustkowie. Zgodnie z tą definicją ta część świata jest obecnie bardziej opustoszała niż w czasach, kiedy ludzie mieszkali tu jeszcze w lepiankach. Miasto ma wygląd typowy dla płaskowyżu Wielkich Równin, a jego widok przyprawia o dreszcz powolnej śmierci. Ludzie nawet nie próbują zdobić miasta ani pacykować zmatowiałych witryn sklepowych. Jest jakie jest. Bez kolorowych reklam. Bez żadnych pretensji.

Kilka przecznic od Main Street stoi dom z solidnego kamienia. Pukanie do drzwi sprowadza na werandę drobną, kruchą kobietę.

– Szukam Isaaca Osteena.

– Ike’a? – Jej głos sprawia wrażenie, jakby dobiegał z dawnej epoki. – Chce pan zobaczyć się z Ikiem?

– Właśnie.

– Jest na drabinie. Naprawia dach, z tyłu.

Dach jest spadzisty, stromy, nie lada wyzwanie nawet dla sprawnej osoby. Ike Osteen ma osiemdziesiąt sześć lat. Wdrapuje się na krawędź dachu, prawie osiem metrów nad ziemią.

– Witam – mówi. Ma wciąż sprężyste ciało, jasnoniebieskie oczy i szopę siwych włosów.

– Dzień dobry.

– Chcesz pan pogadać o tej suszy?

Wymawia to słowo twardo – drouth. Na Równinach Południowych nigdy nie mówi się drought.

Mamy już nowe stulecie, tymczasem wszędzie wokół ziemia wysycha na nowo. W tym roku w wielu rejonach Gór Skalistych w ogóle nie pojawił się śnieg, a tam, gdzie spadł, nie ma już po nim śladu. Biały rezerwuar górskiej wieloletniej pokrywy śnieżnej – zasilający rzeki Arkansas i Cimarron poprzez drobne strumyki spływające z najwyższych szczytów na prerie – wygląda mizernie. Dla niektórych ludzi, w większości zbyt młodych, by pamiętać dawne czasy, ten okres posuchy jest jak nowa epoka. Drugie Dust Bowl, mówią.

– Nikt, kto przeżył brudne lata trzydzieste, w to nie wierzy – mówi Ike, próbując wymacać jedną stopą szczebel drabiny. – Nie ma żadnego porównania.

Wraz z ośmiorgiem rodzeństwa Ike Osteen dorastał w ziemiance. Ziemianka jest właśnie tym, na co sama nazwa wskazuje – schronieniem wykopanym w ziemi na prerii. Zamiast podłogi mieli klepisko. Powyżej gruntu ściany były zbite z desek, lecz bez żadnej izolacji od środka ani papy smołowej na zewnątrz. Każdej wiosny matka Ike’a polewała ściany domu wrzątkiem, żeby zabić świeżo wylęgnięte robactwo. Rodzina ogrzewała ziemiankę, paląc w starym piecyku krowimi odchodami, po których w powietrzu długo jeszcze utrzymywał się odór gnoju. Ubikacja znajdowała się na zewnątrz, była to w zasadzie dziura w ziemi. Wodę wyciągano z innej dziury w ziemi, tylko znacznie głębiej wydrążonej. Matka była Irlandką, pochodzenia ojca Ike nie zna.

– Urodziłem się w Ameryce, więcej wiedzieć mi nie potrzeba.

Ojciec Ike’a wyruszył w 1909 roku starym szlakiem do Santa Fe. W tym samym roku Kongres, starając się zachęcić do osadnictwa na jednym z ostatnich należących do rządu obszarów pogranicznych – wysuszonej zachodniej części Wielkich Równin – uchwalił ustawę o gospodarstwach rolnych, która podwajała ilość ziemi, jaką mogła posiadać jedna osoba, do trzystu dwudziestu akrów[2]. Ustawa ta była desperackim posunięciem, a zabiegali o nią przedsiębiorcy kolejowi i senatorzy ze stanów obejmujących prerie, chcąc skłonić ludzi do zamieszkania w miejscu, w którym nie było nic poza kilkoma obozami myśliwskimi i pozostałościami trzynastowiecznych osad indiańskich.

Osteenowie kierowali się pogłoskami o tym, że na rzece Cimarron, na Ziemi Niczyjej, ma powstać zapora i potrzebują tam rąk do pracy.

– Przyjechali z końmi i wozem, a na miejscu powiedziano im, że nie ma żadnej pracy. Ludzie jednak mówili, że jeśli okolica im się podoba, mogą dostać od ręki trzysta dwadzieścia akrów. Rozejrzeli się za granicą z Kolorado i stwierdzili: cóż, tu jest idealnie płaski kawałek ziemi, w dodatku pozbawiony skał. Nie było tam nic poza trawą preriową. Wbili łopatę w grunt. Zobaczyli, że to nie piasek. Darń sięgała głęboko w ziemię. Osiądźmy tutaj.

Ojciec Ike’a zmarł w wieku czterdziestu sześciu lat. Pozostawił wdowę i dziewięcioro dzieci, tłoczących się w ciasnej norze w ziemi pośrodku Wielkich Równin. Do Osteenów należało trzysta dwadzieścia akrów ziemi i hulający po nich wiatr. Wiatr zasilał wiatrak, który pompował wodę z leżącej na głębokości czterdziestu metrów warstwy wodonośnej Ogallala. Woda była magazynowana w niewielkich zbiornikach. Piło z nich bydło, a do tego pasło się na bujnej trawie. To wszystko, co było potrzebne do przeżycia: woda i trawa. Kiedy czasami wiatr ustawał na dłuższy czas, Osteenów ogarniał strach, jaki nadchodzi, gdy nad ziemią zalega cisza. Bez wiatru nie było wody, nie było bydła ani życia. Krowy dawały mleko i śmietanę. Śmietanę wożono do miasta i wymieniano na mąkę, kawę, cukier, słoik bimbru. Do tego rodzina Osteenów miała kojec ze stadkiem niosących się regularnie kur oraz strzelbę kaliber .22.

W 1929 roku, na początku Wielkiego Kryzysu, chłopcy jeździli do szkoły na mule. Przez kolejnych dziewięć lat Ike obserwował, jak hrabstwo Baca opanowuje szaleństwo. Wcześniej ziemia została do cna wyeksploatowana na skutek wielkiej gorączki spekulacyjnej, podczas której zbijano majątki na niezrównoważonych uprawach pszenicy. Po ogromnej zwyżce nagle ceny jednak spadły. Deszcze ustały – nie na jeden sezon, lecz na kilka lat. Bez darni, która wiązałaby grunt, gleba zaczęła wapnieć, a wiatr zwiewał jej wierzchnią warstwę. Na wysokości trzech tysięcy metrów bądź wyżej gromadziły się chmury pyłowe i siłą własnego impetu przetaczały się po równinach niczym wędrujące góry. Kiedy pył opadał, wdzierał się wszędzie: we włosy, do nosa, gardła, kuchni, sypialni, studni. Rano do posprzątania domu potrzebna była szufla. Najbardziej upiorna była ciemność. Ludzie przywiązywali się linami, żeby pójść do oddalonej ledwie o kilkadziesiąt metrów stodoły, zupełnie jak podczas spaceru w przestrzeni kosmicznej, podłączeni do centrum podtrzymującego życie. Kury szły na grzędę już późnym popołudniem.

– Były dni, w które człowiek nie widział nawet dłoni przed swoją twarzą – mówi Osteen, używając dokładnie tych samych słów, jakie słyszałem od innych ludzi z jego pokolenia.

Oczywiście są tacy, którzy im nie wierzą, podobnie jak wiele osób na Wschodzie nie dawało wiary pierwszym doniesieniom o morderczym pyle, dopóki w maju 1934 roku potężna burza nie rozniosła po większej części kraju porwanych wiatrem drobin z Wielkich Równin. Na Chicago spadło dwanaście milionów ton pyłu. Nowy Jork i Waszyngton – a nawet statki znajdujące się na Atlantyku blisko pięćset kilometrów od Wschodniego Wybrzeża – zostały pokryte brązowym osadem.

Bydło ślepło i się dusiło. Gdy farmerzy rozcinali ciała zwierząt, znajdowali żołądki wypełnione drobnym piaskiem. Konie pędziły jak szalone prosto w burze. Dzieci kaszlały i krztusiły się, umierając na chorobę, którą lekarze nazywali „pyłowym zapaleniem płuc”. Niektóre zdesperowane rodziny oddawały dzieci na wychowanie gdzie indziej. Odruchowy gest przytulenia bliskiej osoby lub uściśnięcia czyjejś dłoni mógł doprowadzić do porażenia prądem, ponieważ burze pyłowe sprawiały, że wszystko wokół było mocno naelektryzowane. Ike Osteen przeżył epidemię grypy z 1918 roku, największy kryzys ekonomiczny w dziejach Ameryki oraz wojnę, która wywróciła do góry nogami cały światowy ład. Ale jak sam mówił, nic nie mogło się równać z czarnymi dusterami, czyli burzami pyłowymi z lat trzydziestych, kiedy to najprostsza czynność życiowa – zaczerpnięcie oddechu – groziła śmiercią.

Droga z hrabstwa Baca prowadzi wzdłuż słupków ogrodzeniowych do kolejnego świadka tamtych dni, Jeanne Clark. Przywołując wspomnienia, kobieta mruży oczy w silnym słońcu prerii. Nieodłącznie towarzysząca jej butla z tlenem spoczywa u jej boku na niewielkim wózku. W domu, w którym spędziła większość życia, mieszka sama. Śmiech przychodzi jej z trudem, choć mająca żywe usposobienie Jeanne Clark zawsze lubiła się śmiać. Jej wyniszczone pyłem płuca kryją w sobie drobną część tej historii. Kiedy lekarze zbadali je po raz pierwszy, stwierdzili, że musiała chorować na gruźlicę. Nic podobnego. To pamiątka po czarnych dusterach z lat trzydziestych.

– Wciąż jeszcze miewam straszliwe koszmary – mówi Jeanne.

Matka Jeanne, Louise Walton, występowała na Broadwayu jako tancerka i aktorka, była energiczną, lubiącą nocne życie kobietą. Otwierała się przed nią wielka kariera po tym, jak została zaangażowana do rewii George White’s Scandals. Ale praca do późna w nocy i intensywne nowojorskie życie odcisnęły na niej piętno. Podupadła na zdrowiu, zaczęła mieć problemy z oddychaniem. W ramach kuracji lekarze poradzili jej jechać na zachód, na Równiny Południowe. Proszę jechać na zachód, żeby zaczerpnąć powietrza. Wsiadła do pociągu w Nowym Jorku. Trasa wiodła przez Chicago, St. Louis, Topekę, Garden City. Kiedy wysiadła w końcu w Lamar w Kolorado, miała wrażenie, jakby wylądowała na innej planecie. Nie było tam w ogóle zieleni. Ani świateł w nocy. Żadnego gwaru pędzących za czymś tłumów ani przemysłu. Boże, jak tam było płasko. Przypominało to brązowy ocean. Jakiś nieznajomy spytał Louise:

– Po co tu pani przyjechała?

– Dla powietrza – odparła. – Dla powietrza.

Zmiana klimatu poskutkowała w przypadku wielu innych osób. Od końca XIX wieku Równiny Zachodnie przyciągały „suchotników”, jak nazywano podróżujących, którzy zmagali się z różnymi dolegliwościami układu oddechowego. Nie tylko „Doc” Holliday, morderca i dentysta z wykształcenia, przybył do Kansas, żeby leczyć się z gruźlicy. Każde większe miasto w tamtym rejonie miało własne sanatorium oferujące rozmaite wygody. Przez pewien okres w Colorado City było tak dużo mówiących z brytyjskim akcentem pacjentów, którzy uciekali tam przed cuchnącym powietrzem przemysłowych angielskich miast, że nazywano je „Małym Londynem”. Na dworcu kolejowym czekał na Louise Walton lekarz i skierował ją do najładniejszego budynku w mieście: do szpitala.

W ciągu kilku kolejnych lat stan zdrowia Louise rzeczywiście się poprawił. Wróciła jej energia. Wyszła za mąż za ranczera i urodziła dziewczynkę, Jeanne. Broadwayowska tancerka, ranczer i ich mała córeczka próbowali właśnie ułożyć sobie razem życie na równinach, kiedy niebo zaczęło siać zniszczenie. W 1934 roku tamtejsza gleba przypominała drobno przesianą mąkę, a upał sprawiał, że przebywanie na zewnątrz wiązało się z dużym niebezpieczeństwem. W miasteczku Vinita w Oklahomie temperatura przekraczała trzydzieści siedem stopni Celsjusza przez trzydzieści pięć dni z rzędu. W trzydziestym szóstym dniu sięgnęła czterdziestu siedmiu stopni. W tamtych czasach oczywiście nie istniała klimatyzacja, a większość farmerów z Równin Południowych nie miała w domach nawet elektryczności.

Pył ścierał skórę niczym pilnik do paznokci, jego ziarenka były na tyle ostre, że sprawiały ból. Dla ochrony ludzie wcierali w nozdrza wazelinę. Czerwony Krzyż rozdawał w szkołach maseczki umożliwiające oddychanie. Na noc szpary pod drzwiami zatykano mokrymi ręcznikami, a okna zasłaniano świeżo namoczonymi prześcieradłami, które rano miały brunatnobrązowy kolor. W szkole Jeanne Clark, córka nowojorskiej tancerki, odbywała próbne alarmy przeciwpyłowe. Burze atakowały zwykle bez ostrzeżenia. Ponieważ nie było możliwości wykonania zdjęć satelitarnych, prognozy pogody opierały się głównie na obserwacjach zmian ciśnienia atmosferycznego, ale takie pomiary rzadko wychwytywały galopujące masy ziemi. Chmura pyłowa była więc niemożliwa do wykrycia, dopóki nie przewaliła się przez sąsiednie miasto i nie uprzedzono o niej telefonicznie.

– Dyrektor szkoły wywoływał wszystkich z klas i krzyczał: „Wracajcie do domów! Idźcie prosto do domów. Pospieszcie się!”.

W pewną niedzielę w połowie kwietnia 1935 roku ranek był spokojny, bezwietrzny i pogodny. Po południu jednak niebo zabarwiło się na fioletowo – jakby ogarnęły je mdłości – a temperatura gwałtownie spadła. Na północnym zachodzie ludzie ujrzeli poruszające się postrzępione u góry kłębowisko, które przesłoniło cały horyzont. Powietrze trzeszczało od wyładowań elektrycznych. Trzask, trzask, trzask. Ptaki skrzeczały i w pośpiechu szukały kryjówek. Gdy czarna ściana podeszła bliżej, w odbiornikach radiowych rozległ się biały szum. W cewkach zapłonowych samochodów dochodziło do zwarć. Fale piasku, niczym wody oceanu wzbierające nad dziobem statku, przetoczyły się przez drogi. Samochody wpadały do rowów. Pociąg wypadł z szyn.

Jeanne Clark bawiła się na podwórku, kiedy matka zawołała ją z przerażeniem w głosie.

– Zupełnie, jakby porwał mnie jakiś wir – opowiada. – Nagle zrobiło się kompletnie ciemno. Nic nie widziałam.

Była to tak zwana czarna niedziela, dzień najbardziej niszczycielskich burz pyłowych, który przypadł 14 kwietnia 1935 roku. Burza niosła ze sobą dwa razy tyle ziemi, ile wykopano przy budowie Kanału Panamskiego. Przy czym jego przekopanie zajęło siedem lat, burza zaś trwała jedno popołudnie. Tego dnia wiatr uniósł w powietrze ponad trzysta tysięcy ton wierzchniej warstwy gleby Wielkich Równin. Ośmioletnia Jeanne Clark jeszcze wiele tygodni później nie mogła przestać kaszleć. Trafiła do szpitala, gdzie dziesiątki innych dzieci, a także liczni dorośli pacjenci wypluwali małe drobinki. Lekarz stwierdził u Jeanne pyłowe zapalenie płuc, zwane brunatną plagą, i orzekł, że dziewczynka nie pożyje długo. Matka Jeanne nie mogła uwierzyć w jego słowa. Przyjechała tutaj dla czystego powietrza, a tymczasem jej córkę właśnie z powodu tego powietrza czekała śmierć.

Dalej na południe, na zachodnich, wyżej położonych krańcach Wielkich Równin, zgięty pod wpływem wiatru mężczyzna karmi konia na polu obok zbudowanego przez siebie domu w Dalhart w Teksasie. W rejonie Texas Panhandle[3] znów wzmaga się wiatr, nawiewając na ogrodzenia kule biegaczy pustynnych, miotając dokoła liśćmi topoli. Melt White porusza się powolnym, sztywnym krokiem wiekowego kowboja.

– Przydałoby się trochę deszczu – mówi.

White pamięta, jak w brudnych latach trzydziestych do miasta przyjeżdżali handlarze deszczu. Mieszkańcy Dalhart przeprowadzili zbiórkę pieniędzy i zapłacili człowiekowi o nazwisku Tex Thornton, aby wywołał opady. Ziemia była już ogołocona z trawy. Thornton rozmieścił ładunki wybuchowe i zgodnie z obietnicą zaczął wystrzeliwać je w niebo. Ale susza trwała dalej i jeden po drugim przychodziły kolejne dni z czystym, bezchmurnym niebem.

Niemal wszyscy, z którymi dorastał Melt White, już nie żyją. Część najznamienitszych obywateli Texas Panhandle uznała właśnie Dalhart za swój ostatni bastion, przyrzekając nigdy nie opuszczać miasta. Jeśli przyroda oszalała, będziemy z nią walczyć wszystkim, czym możemy, zapewniali na zebraniach mieszkańców. W niedziele tłum ludzi zaganiał króliki do zagrody i roztrzaskiwał im czaszki pałkami. Czasami niebo przesłaniały wielkie chmary koników polnych. Aby się ich pozbyć, mieszkańcy miasta sporządzali specjalną mieszankę z arszeniku, melasy i otrębów, którą następnie przy pomocy Gwardii Narodowej rozpylali na polach. Melt White miał już dość zabijania królików, inwazji koników polnych, miasta, w którym na każdego mogła czyhać śmierć, i nieba, które nie dawało żadnego pocieszenia. Ta kraina była doszczętnie zdewastowana.

– Bóg nie stworzył tej ziemi po to, żeby ją orać – mówi White. – Stworzył ją dla Indian i bizonów. Ludzie zgwałcili tę ziemię. Upodlili ją do cna.

Kiedy burze pyłowe rozszalały się na tyle, że nawet najwytrwalsi zaczęli się wyprowadzać, rodzina White’ów została w Dalhart. Bez pieniędzy i jakichkolwiek perspektyw, z plączącymi się pod nogami małymi dziećmi, utknęli tu na dobre. Bam White się rozchorował i Melt przejął część obowiązków ojca związanych z utrzymaniem rodziny. Było ciężko. Melt miał dość porywczy charakter. Często wdawał się w bójki. Inne dzieciaki naśmiewały się z jego skóry, która wydawała się nieco zbyt ogorzała, nawet zimą. Jednej niedzieli Melt spytał przybywających z wizytą krewnych, skąd pochodzi ich rodzina. „Siedź cicho, chłopcze”, usłyszał w odpowiedzi. Melt wypytywał jednak dalej. W końcu ciotka powiedziała mu o płynącej w jego żyłach krwi Apaczów i Czirokezów. Nikomu nie powinien jednak o tym mówić – niech to pozostanie w rodzinie.

– To wstyd być po części Indianinem – mówi White. – Tak mi powiedziała.

Od tej chwili White zaczął jednak rozumieć tkwiący w nim gniew. Ten kowboj był Indianinem i nie zamierzał opuszczać miasta. Ale co się stanie, jeśli ktoś odkryje jego sekret?

W szczytowym okresie zasięg burz pyłowych obejmował powierzchnię stu milionów akrów. Burze przechodziły również przez Równiny Północne, ale ich epicentrum znajdowało się na południu. Obszar wielkości Pensylwanii był zniszczony, a dotychczasowi mieszkańcy opuszczali go w pośpiechu. W latach trzydziestych przed Dust Bowl uciekło ponad ćwierć miliona osób. Obecnie może się wydawać, że ludzie po prostu porzucali w popłochu swe domy i czym prędzej wyjeżdżali z Równin Południowych. To nieprawda. Po części historię tych ludzi, którzy chcieli przenieść się na bardziej zielone tereny, opowiedział John Steinbeck. Byli to tak zwani exodusterzy. Ale wygnańcy Steinbecka pochodzili raczej ze wschodniej Oklahomy, z okolic Arkansas: byli głównie dzierżawiącymi grunty farmerami zrujnowanymi w wyniku kryzysu gospodarczego. Samo centrum czarnych zamieci znajdowało się bardziej na zachód, w takich miastach jak Guymon i Boise City w Oklahomie, Dalhart i Follett w Teksasie czy Rolla i Kismet w Kansas. Niewiele słyszano o ludziach, którzy z braku pieniędzy czy może rozsądku postanowili zostać, o ludziach, którzy w wyniku przywiązania do ziemi lub zwykłego uporu zdecydowali się przeczekać, o ludziach, którzy wierzyli w lepsze jutro, ponieważ był to cały ich kapitał. Jednak większość żyjących w samym epicentrum burz pyłowych, około dwóch trzecich populacji z 1930 roku, nigdy nie opuściła swych domów w trakcie tego tragicznego okresu.

Miejsce to stało się wówczas zaginioną krainą i taką pozostaje do dziś. Władze traktują tę ziemię jako spisaną na straty, miejsce, w którym zdradzono Indian, w którym w trakcie II wojny światowej przetrzymywano w obozach internowania Amerykanów japońskiego pochodzenia, w którym wreszcie więziono niemieckich jeńców wojennych. Jedyne gałęzie gospodarki, jakie tu jeszcze działają, to hodowla świń i więziennictwo. W ciągu minionego półwiecza miasta podupadły, a całe hrabstwa w zasadzie uległy wyludnieniu, pozostali wyłącznie ludzie starzy i umierający. Huragany, które grzebały w piasku całe kwartały miasta, tornada niszczące wszystko, co napotykały na swojej drodze, ciągnące się aż po horyzont pożary traw – Równiny Południowe doświadczyły wszystkich tych kataklizmów. Ale nic nie równało się z burzami pyłowymi. Amerykańscy meteorolodzy uznali Dust Bowl za najpoważniejszy kataklizm pogodowy w XX wieku. Historycy zaś, analizując wywołane przezeń zniszczenia, określili ten okres najstraszliwszą w skutkach katastrofą naturalną w dziejach Ameryki.

„W żadnym innym przypadku amerykańska ziemia nie poniosła większych ani też bardziej długotrwałych szkód” – napisał historyk Donald Worster.

Później niektórzy z farmerów zaczęli traktować ziemię niemal z religijną czcią: odnosili się do niej z większym szacunkiem, tworzyli obszary ochrony gleby, próbowali przywrócić tereny trawiaste i obiecywali, że już nigdy nie powtórzą błędów, które doprowadziły do zapaści otaczającej ich przyrody oraz śmierci oddychających tutejszym powietrzem dzieci. Wiele z tych obietnic przetrwało tylko przez jedno pokolenie. Gdy powoli zbliżała się epoka globalnej wioski, Dust Bowl było już tylko odległym echem przeszłości, zapomnianym w nowym pędzie za tym, aby uprząść złoto ze słomy.

Na razie opowieści o tamtych czasach nie są jeszcze zagrzebane pod piaskiem razem ze słupkami ogrodzeniowymi i widmowymi domostwami. Ludzie, którzy przeżyli to wszystko – wielką rozbudowę miast, ekspansję gospodarstw, dobrobyt lat dwudziestych zmieciony w kolejnej dekadzie czarną ręką przyrody, codzienne życie wyglądające jak na czarno-białym ziarnistym filmie – ciągle są wśród nas, kryją w sobie wciąż żywe wspomnienia. Dlatego ostatni świadkowie, zanim odejdą, mają nam do przekazania swoją historię.

IObietnica. Wielka orka1901–1930

1Wędrowiec

Znajdowali się w drodze od sześciu dni, pięcioosobowa rodzina kolebiąca się w zdezelowanym wozie, kiedy Bama White’a obudziło nagłe szarpnięcie. Jeden z jego koni padł martwy. W XIX wieku był to problem porównywalny obecnie z przebitą oponą w samochodzie, z tym że była już zima 1926 roku. White’owie nie mieli pieniędzy. Przenosili się właśnie z chłodnego, położonego pośrodku pustynnej wyżyny Las Animas w Kolorado do Littlefield w Teksasie, na południe od Amarillo, aby zacząć wszystko od nowa. Bam White był robotnikiem pracującym na ranczach, miłośnikiem koni i bezkresnego nieba w czasach, kiedy kowboj stawał się w Teksasie bardziej eksponatem muzealnym, a także ikoną Hollywood. W ciągu kolejnego roku Charles Lindbergh przeleci w swym jednopłatowcu wszerz cały ocean, a biały człowiek z uczernioną twarzą przemówi z ekranu kinowego. Tymczasem wielkie rancza były grodzone, mierzone, dzielone na mniejsze parcele i przekopywane, po czym trafiały do przedsiębiorców budujących miasta, nafciarzy i rolników. Najmniej zaludnione części Teksasu były otwarte na wszelkie interesy i w czasie szalonych lat dwudziestych cieszyły się wspaniałą koniunkturą. Z dnia na dzień powstawały nowe miasta pełne banków, oper, elektrycznych latarni ulicznych i restauracji serwujących owoce morza, przysyłane pociągiem z Galveston. Bam White wraz ze swoimi podkręconymi do góry wąsami, pałąkowatymi nogami i pobrużdżoną zmarszczkami twarzą wyglądał jak człowiek, który ugrzązł na dobre w minionym stuleciu. Plan zakładał, że White’owie dostaną się do Littlefield, gdzie zimy nie były tak dokuczliwe jak w Kolorado, i sprawdzą, czy któryś z niedawno tam osiadłych paniczyków nie potrzebuje bystrego pomocnika do pracy na ranczu. Uzgodniono, że członkowie rodziny zawsze też mogą zbierać bawełnę.

Teraz utknęli na Ziemi Niczyjej, długim, wąskim pasie na zachodnim krańcu Oklahomy, ledwie rzut kamieniem od Teksasu. O wschodzie słońca Bam White odbył rozmowę z pozostałymi przy życiu końmi. Zbadał ich przetarte, wyszczerbione kopyta i spojrzał im w oczy, próbując oszacować siły zwierząt. Ich ciała były kościste, wychudzone za sprawą długiego marszu na południe i kurczących się porcji paszy. White’owie nie pokonali nawet połowy drogi. Czekało ich jeszcze trzysta trzydzieści pięć kilometrów wędrówki przez wysoko położone, wyschnięte północne pogranicze Teksasu. Musieli przeprawić się przez Canadian River i minąć dziesiątki wyrastających w rejonie Texas Panhandle osad: Wildorado, Lazbuddie, Flagg, Earth, Circle, Muleshoe, Progress, Circle Back.

Jeśli dacie mi jeszcze dwa albo trzy dni, mówił White do swoich koni, pozwolimy wam porządnie odpocząć. Dowieźcie nas przynajmniej do Amarillo.

Żonie Bama, Lizzie, nie podobało się na Ziemi Niczyjej. Chłód, potęgowany jeszcze przez wiatr, wywiewał spod ubrań resztki ciepła. Ziemia była twarda i jałowa. To właśnie w tym miejscu Wielkie Równiny zaczynały – ledwo zauważalnie dla oczu większości ludzi – stopniowo piąć się do góry, wznosząc się na swych zachodnich obrzeżach na wysokość prawie tysiąca sześciuset metrów nad poziomem morza. Rodzina White’ów zastanawiała się nad pozbyciem się fisharmonii, jednego z najcenniejszych przedmiotów w ich dobytku. Mogliby ją sprzedać w Boise City i zarobić w sam raz tyle, żeby kupić nowego konia. Zaczęli rozpytywać dokoła – za będący rodową pamiątką instrument proponowano dziesięć dolarów. Za mało, żeby kupić konia. Zresztą Bam White nie potrafiłby go tak po prostu poświęcić. Z muzyką płynącą z tej skrzyni wiązały się najpiękniejsze wspomnienia z najtrudniejszych dla rodziny lat. Do oddalonego o trzydzieści kilometrów Teksasu czekała ich zatem jazda w znacznie wolniejszym tempie. Pogrzebawszy zdechłego konia, skierowali się na południe.

Jadąc przez Ziemię Niczyją, White’owie mijali dopiero co przeorane pola, z darnią odwróconą w dół. Kierowcy w warkoczących samochodach trąbili na kowbojską rodzinę w zaprzężonym w konie wozie i wyprzedzali ich, wzbijając za sobą tumany kurzu. Dzieci wciąż dopytywały, jak daleko jeszcze do Teksasu i czy będzie tam inaczej niż na tym długim pasie Oklahomy. Na terenie hrabstwa Cimarron rzadko zdarzało im się ujrzeć drzewo. Nie było tam nawet trawy dla koni; przeorana gleba była zmrożona i brązowa. Monotonię równin przerywały jedynie wiatraki stojące obok ziemianek, krytych darnią chat i wciąż rozbudowujących się osad. Podczas dłuższego postoju w południe dzieci bawiły się wokół zrytego kopytami bizonów bajora w niewielkiej niecce. Cimarron to meksykańskie słowo zapożyczone z języka Apaczów, którzy często nocowali w pobliżu takich właśnie bizonich bajorek. Oznacza ono wędrowca.

Kilka mil dalej na południowy wschód archeolodzy zaczęli właśnie prace wykopaliskowe przy zaginionej osadzie zbudowanej przez rdzennych mieszkańców w pobliżu Canadian River, będącej jedynym stałym źródłem wody w okolicy. Ludzie mieszkali tam prawie przez dwa stulecia i pozostawili po sobie jedynie enigmatyczne tropy wskazujące na to, jak udało im się tu przeżyć. Kiedy w 1541 roku Francisco Vázquez de Coronado maszerował przez Wielkie Równiny w poszukiwaniu cennych metali, ciągnąc za sobą bydło, żołnierzy i księży, zastał nad rzeką Arkansas jedynie garstkę osiedli z domami z plecionej trawy, z pewnością zaś nie miasta ze złota, jakie spodziewał się znaleźć. Jego ekspedycja zakończyła się fiaskiem. Żyjący tu wówczas Indianie tropili stada bizonów na piechotę. Wśród nich mogli się znajdować odlegli przodkowie Bama White’a z plemienia Quecheros, z którego wywodzili się późniejsi Apacze. Tymczasem Hiszpanie sprowadzili konie, które pod względem gospodarczym wywarły na życie Indian z równin podobny wpływ jak kolej na amerykańskie osady na Środkowym Zachodzie. Plemiona urosły w siłę, stały się liczebniejsze i były w stanie przemieszczać się na duże odległości, aby polować i prowadzić handel. Przez większą część XVIII wieku rejony Panhandle zdominowali Apacze. Potem nadeszli Komancze, zwani „władcami równin”. Przybyli ze wschodniego Wyomingu, byli ludem szoszońskim zamieszkującym górne dorzecze rzeki Platte. Mający do dyspozycji konie Komancze przenieśli się na południe, polując i prowadząc najazdy na dużym obszarze Równin Południowych, obejmującym spore części dzisiejszych Kansas, Kolorado, Oklahomy, Teksasu i Nowego Meksyku. W szczytowym momencie swej potęgi w połowie XVIII wieku liczyli około dwudziestu tysięcy osób. Według niewielu białych, którzy mieli okazję ich zobaczyć, zanim rozpoczął się napływ osadników, Komancze wyglądali tak, jakby wyrośli już całkowicie uformowani wprost z trawy preriowej.

„Są najwspanialszymi jeźdźcami, jakich widziałem w trakcie wszystkich podróży” – stwierdził malarz George Catlin, który w 1834 roku towarzyszył kawalerii podczas misji zwiadowczej na Równinach Południowych.

Wśród Komanczów panowała poligamia, co cieszyło wielu przyjętych do plemienia handlarzy futer. Naga kobieta z plemienia Komanczów była sama w sobie dziełem sztuki: całe jej ciało pokrywały bowiem tatuaże przedstawiające rozmaite sceny. Na odległość Indianie porozumiewali się za pomocą specjalnego języka migowego, ponieważ ich okrzyki na prerii zagłuszał wiatr. Komancze hodowali konie i muły – w XIX wieku stanowiły one najsolidniejszą walutę – którymi handlowali ze zmierzającymi do Kalifornii poszukiwaczami złota i zdążającymi do Santa Fe kupcami. W tym czasie również walczyli z Teksańczykami. Komancze nienawidzili Teksańczyków bardziej niż kogokolwiek innego.

Założona około 1840 roku przez Republikę Teksasu formacja Texas Rangers miała za zadanie głównie walkę z Indianami. Poruszający się konno Komancze byli najdoskonalszymi wojownikami na równinach. Stanowili trudny cel ataków, sami natomiast potrafili bardzo groźnie nacierać. Lata polowań na bizony na cwałujących koniach sprawiły, że zyskali umiejętności, które z góry dawały im przewagę nad rangerami. Kiedy już ruszali do bitwy, szarżowali z gromkim rytmicznym okrzykiem przypominającym współczesne pohukiwanie kibiców na stadionie futbolowym. Po przeprowadzeniu rajdu i odpoczynku ponownie ruszali do ataku, tym razem mając na sobie skradzione łupy, nawet kobiece suknie i czepki. Zabijanie Teksańczyków napawało ich dumą.

„Sprowadzili do naszych wiosek smutek, a my postąpiliśmy tak, jak byki bizonów, kiedy ich krowy zostaną zaatakowane – mówił w 1867 roku wódz Komanczów Dziesięć Niedźwiedzi. – Odszukaliśmy ich i zabiliśmy, a ich skalpy zawisły w naszych chatach. Białe kobiety szlochały, a nasze kobiety śmiały się z tego. Komancze nie są słabi i ślepi jak żyjące od siedmiu nocy psie szczenięta”.

Komancze grzebali poległych wojowników na wzgórzu, jeśli udało im się je znaleźć, a następnie zabijali również konie pochowanych współplemieńców. Bizony dawały im praktycznie wszystko, czego potrzebowali: ubrania, schronienie, narzędzia i oczywiście mięso, które można było ususzyć, uwędzić lub ugotować. Budowa niektórych tipi wymagała dwudziestu bizonich skór, które rozciągano i zszywano ze sobą, i choć całość ważyła ponad sto kilogramów, w dalszym ciągu była na tyle lekka, że dawała się bez trudu przenieść w inne miejsce. Żołądki zwierząt suszono i wykorzystywano jako pojemniki na jedzenie lub zbiorniki na wodę. Nie marnowano nawet ścięgien, służyły jako cięciwy do łuków. Uzupełnienie diety złożonej z bizoniego mięsa stanowiły dzikie śliwki, winogrona i porzeczki rosnące w nawadnianych przez drobne źródełka zakamarkach równin, do tego były antylopy, głuszce, dzikie indyki i cietrzewie preriowe, choć wielu Komanczów uważało mięso ptaków za nieczyste.

Plemię mogło liczyć na umowę podpisaną przez prezydenta Stanów Zjednoczonych i ratyfikowaną przez Kongres. Na mocy traktatu z Medicine Lodge z 1867 roku obiecano Komanczom, Kiowa, Kiowa-Apaczom i innym plemionom prawo do polowań na większej części Wielkiej Amerykańskiej Pustyni, czyli obszarze rozciągającym się na południe od rzeki Arkansas. W tamtym czasie między jednym a drugim wybrzeżem nie było kawałka ziemi, który byłby traktowany z taką pogardą w planie objawionego przeznaczenia[4]. Osadnicy i farmerzy wędrujący na zachód po wojnie secesyjnej mogli otrzymać obfitujące w wodę części równin, na wschód od sto pierwszego południka oraz leżącego na terenie Teksasu urwiska Caprock Escarpment. Indianom miały zaś przypaść ziemie, których nikt nie chciał: wysuszony trawiasty obszar na zachodzie. Od początku handlarze zwani comancheros określali samo serce tego regionu mianem „el Llano Estacado” – „równiny palikowej”. Nazwa ta wzięła się stąd, że owo miejsce było tak płaskie i pozbawione punktów odniesienia, że dla lepszej orientacji ludzie zaczęli wbijać w ziemię paliki, aby nie zgubić się w płaskim bezkresie. Tereny te zostały zarezerwowane dla polujących na bizony rdzennych plemion.

Podczas podpisywania traktatu Dziesięć Niedźwiedzi próbował wytłumaczyć, dlaczego Indianom może się spodobać na Wysokich Równinach.

„Urodziłem się na prerii, gdzie wiatr wieje swobodnie i nie ma niczego, co zasłaniałoby promienie słońca. Urodziłem się w miejscu, w którym nie ma żadnych ogrodzeń i gdzie wszystko może oddychać pełną piersią. Tam pragnę też umrzeć, nie między ścianami […]. Biali ludzie odebrali nam kraj, który kochaliśmy, i teraz chcemy jedynie wędrować po prerii aż do chwili, kiedy umrzemy”.

W ciągu kilku lat od podpisania traktatu amerykańscy myśliwi najechali na przydzielone Indianom ziemie. Zabijali bizony milionami, gromadząc olbrzymie zapasy skór i rogów, na których robili później dochodowe interesy na wschodzie. Tylko w latach 1872–1873, kiedy według szacunków jednego z agentów rządowych zabito dwadzieścia pięć milionów bizonów, z Dodge City w Kansas wysłano ponad trzy tysiące ton bizonich języków. Kości, bielejących na słońcu w wielkich hałdach na stacjach kolejowych, używano do produkcji nawozu i sprzedawano po dziesięć dolarów za tonę. Pośród tych miłośników zabijania znajdował się profesjonalny łowca bizonów Tom Nixon, który chwalił się, że pewnego razu w czterdzieści minut zastrzelił sto dwadzieścia zwierząt.

Teksańczycy wprost ignorowali traktat z Medicine Lodge, twierdząc, że teksańska ziemia należy wyłącznie do Teksańczyków, począwszy od czasów Republiki Teksasu, i nie można jej oferować jako części amerykańskiej własności publicznej. Wraz z kurczeniem się stad bizonów Indianie zaczęli polować na należące do Amerykanów bydło. Dowodzeni przez Quanaha Parkera i innych wodzów Komancze napadli również na faktorię handlową Adobe Walls, na północ od Canadian River. Parker odznaczał się charyzmą i królewską prezencją, do tego miał delikatne rysy twarzy, które nadawały mu niemal kobiecy wygląd. Jego imię oznaczało „słodki zapach” i najprawdopodobniej zostało mu nadane przez matkę, Cynthię Parker, Teksankę, która w wieku dziewięciu lat została porwana, a potem wychowana przez Komanczów. Następnie wyszła ona za mąż za członka plemienia i urodziła trójkę dzieci, w tym Quanaha. Po tym, jak Cynthia przeżyła dwadzieścia cztery lata jako Indianka, teksańscy rangerzy uprowadzili ją z powrotem i zabili jej męża, wodza Petę Nocona. Kobieta błagała, by pozwolili jej wrócić do Indian, ale rangerzy byli nieubłagani.

Wojna nad Rzeką Czerwoną w latach 1874–1875 doprowadziła do rozbicia Komanczów. Podczas bitwy w kanionie Palo Duro sześć kolumn amerykańskiego wojska napadło z zaskoczenia na indiańskie obozowisko. Komancze uciekli. Żołnierze zarżnęli tysiąc czterdzieści osiem koni, pozostawiając „władców równin” bez wierzchowców już do końca trwania wojny. Poruszający się na piechotę i przymierający głodem Komancze nie stanowili już żadnego zagrożenia dla generała Philipa Sheridana i jego broni maszynowej. Komancze zostali ostatecznie umieszczeni w różnych obozach na Terytorium Indiańskim Oklahomy, a niektórych ich wodzów uwięziono na Florydzie. W późniejszym okresie Quanah poślubił siedem kobiet i wybudował duży dom. Stworzył również religię polegającą na poszukiwaniu wizji pod wpływem takich środków halucynogennych jak pejotl i meskalina, a praktyki te Sąd Najwyższy uznał ostatecznie za podlegającą ochronie prawnej formę kultu religijnego. Ostatnie bizony zginęły kilka lat po tym, jak naród Komanczów został rozgromiony i wyparty z Llano Estacado. Zaledwie kilka lat wcześniej spotykano tu stada bizonów, które zajmowały obszar o powierzchni stu trzydziestu kilometrów kwadratowych. Bizony stanowiły podstawę wyżywienia Indian, dlatego też resztki wielkiego południowego stada zostały co do sztuki przepędzone z tych terenów, aby żaden Indianin nigdy więcej nie zapuścił się w rejon Texas Panhandle.

„Dla zapewnienia trwałego pokoju – oznajmił generał Sheridan teksańskiemu Zgromadzeniu Ustawodawczemu w 1875 roku – [Amerykanie powinni] zabijać bizony, obdzierać je ze skóry i sprzedawać, aż zostaną one całkiem wytrzebione. Wówczas waszą prerię będzie mogło zapełnić łaciate bydło, a wraz z nim pojawią się radośni kowboje […] stanowiący zapowiedź rozwiniętej cywilizacji”.

Zwierzęta zostawiły po sobie wyschnięte na słońcu kupki odchodów, których osadnicy używali do ogrzewania swoich ziemianek i chat, ale w końcu nawóz się skończył.

Pozbawiona bizonów i Indian preria stała się opustoszałym miejscem; wyeliminowanie rdzennych mieszkańców tych terenów zajęło zaledwie dziesięć lat. Po odniesionym zwycięstwie amerykański rząd nie bardzo wiedział, co ma zrobić ze zdobytą ziemią.

„Wysokie Równiny są najbardziej urzekającym niezamieszkanym obszarem Stanów Zjednoczonych i takim pozostaną, dopóki nie uda się opracować najlepszych możliwych sposobów ich wykorzystania” – napisano na początku XX wieku w raporcie United States Geological Survey (Amerykańskiej Agencji Badań Geologicznych).

Po przekroczeniu granicy z Teksasem rodzina White’ów wjechała na teren rancza XIT[5] – lub raczej tego, co z niego zostało. W zasadzie przez całe swoje życie Bam White słuchał opowieści o teksańskim edenie, legendarnej krainie porośniętej sięgającą do pasa trawą preriową bluestem, a także krótką, mocną trawą bizonią czy bogatą w składniki odżywcze buteluą. Miejsce to de Coronado określił jako „trawiasty bezkres”. Od horyzontu po horyzont był to istny raj dla bizonów i spełnienie marzeń każdego hodowcy bydła. XIT stanowiło część cudownego daru Nowego Świata: trawiastych obszarów pokrywających dwadzieścia jeden procent Stanów Zjednoczonych i Kanady, które tworzyły największy pojedynczy ekosystem na kontynencie amerykańskim obok tajgi na północy. W samym tylko Teksasie obszary trawiaste obejmowały dwie trzecie stanu, przy czym występowało tam ponad czterysta siedemdziesiąt rodzimych gatunków traw. Zasadniczo cały region Panhandle, czyli prawie dwadzieścia milionów akrów, porastała trawa. Wiosną ten zielony kobierzec dodatkowo zakwitał, a gdy zaczynał wiać wiatr, przypominało to pieśń ziemi. Dla człowieka pokroju Bama White’a, który uwielbiał bezkresne widoki, możliwość ujrzenia choć fragmentu tej krainy w 1926 roku stanowiłaby prawdziwą rozkosz.

Tuż przed zmrokiem temperatura się podniosła, a na wschodzie zaczęły się kłębić chmury burzowe. Była zbyt wczesna pora roku, żeby posypały się z nich błyskawice i grad, ale ludzie dość już widzieli, aby przedsięwziąć środki ostrożności, gdy na niebie pojawiają się niepokojące znaki. Bam martwił się o konie. Wyglądały na zmęczone drogą i patrzyły na niego osowiałym wzrokiem. Jak większość kowbojów z Wysokich Równin wolał konie o ciemniejszym umaszczeniu, czekoladowe lub ciemnobrązowe, wierzono bowiem, że te rzadziej przyciągają pioruny. Jeden z jego koni miał jaśniejszy kolor. Choć nie był beżowy, to na tyle jasny, żeby ściągnąć na siebie błyskawicę. Bam nigdy nie widział, żeby koń o jasnej maści stanął w płomieniach od uderzenia pioruna, ale słyszało się rozmaite historie. Przyjaciel opowiadał mu, że widział, jak krowa padła martwa rażona gromem z nieba. Bam rozejrzał się wokół: nigdzie nie było występów skalnych ani żadnych arroyos, czyli łożysk niewielkich strumieni, jakie napotykali bardziej na północ. Ale co tam, do cholery: co zwykli dawniej robić kowboje z XIT? Skoro ci chłopcy potrafili sobie poradzić podczas szalejącej burzy bez schronienia, Bama White’a stać było na to samo.

Każdy w Teksasie miał swoją historię związaną z XIT. Było to ranczo, dzięki któremu wzniesiono budynek teksańskiego Kapitolu, najbardziej imponującej siedziby władz stanowych w całym kraju. Piętnaście lat po zakończeniu wojny secesyjnej Teksas zapragnął mieć największy gmach administracji państwowej w Stanach Zjednoczonych, pałac z pierwszorzędnego czerwonego granitu. Aby sfinansować to przedsięwzięcie, władze stanu zaproponowały trzy miliony akrów ziemi w odległym zakątku Panhandle każdemu, kto podejmie się budowy. Po rozgromieniu plemion indiańskich Charles Goodnight przeprowadził z Kolorado do kanionu Palo Duro stado liczące tysiąc sześćset sztuk bydła. Trawa była wówczas za darmo i przyciągała wielu prowadzących koczowniczy tryb życia poganiaczy bydła oraz spekulantów. W 1882 roku firma z Chicago utworzyła konsorcjum o nazwie Capitol Syndicate i ta grupa inwestorów przejęła prawo własności do trzech milionów akrów ziemi w zamian za wybudowanie Kapitolu. Budynek miał kosztować około 3,7 miliona dolarów, co znaczyło, że ziemię sprzedano za dolara i dwadzieścia trzy centy za akr. Konsorcjum wciągnęło do transakcji dużych brytyjskich inwestorów, między innymi hrabiego Aberdeen i kilku członków parlamentu. W tym czasie hodowla bydła na Wielkich Równinach była już częstym tematem rozmów na torysowskich przyjęciach. A książki takie jak The Beef Bonanza or How to Get Rich on the Plains [Wołowa bonanza, czyli jak się wzbogacić na amerykańskich równinach] wyjaśniały, jak w ciągu pięciu lat podwoić zainwestowany kapitał.

Ziemia oddana pod ranczo ziała pustką. Nie było tam ludzi. Ani bizonów. Żadnych dróg. Ani farm. Tylko trawa – trzy miliony akrów trawy.

„Zdrowy klimat, jaki panował tam pod koniec lat osiemdziesiątych, sprawiał, że kraina ta zdawała się rajem” – napisał jeden z pierwszych ranczerów Wesley L. Hockett.

O zmierzchu, kiedy nad oceanem trawy niebo płonęło na różowo, było tak pięknie, że nawet kowbojom łzy napływały do oczu. Większa część rancza XIT leżała w sercu Llano Estacado, którędy wiodły trasy wędrówek Komanczów. I podobnie jak Komancze, kowboje opracowali własny język migowy do porozumiewania się na odległość. Konsorcjum zapełniło trawiaste obszary rancza bydłem, zbudowało wiatraki, które pompowały wodę dla zwierząt, i ogrodziło płotem cały jego teren. Drut kolczasty opatentowano w 1874 roku, a już na początku lat osiemdziesiątych ranczerzy ciągnęli go wzdłuż równin, zamykając dostęp do darmowej dotychczas trawy. W 1887 roku na ranczu XIT pasło się sto pięćdziesiąt tysięcy sztuk bydła ogrodzonego 1250 kilometrami płotów. Wkrótce XIT stało się największym na świecie ogrodzonym ranczem.

XIT władało całym Panhandle. Nie chodziło tylko o ilość posiadanej ziemi, ale także o stanowienie prawa. Właściciele rancza sformowali oddziały straży obywatelskiej z zadaniem ścigania ludzi, którzy weszli na jego teren bądź dopuścili się kradzieży bydła. Do tego w okolicy rozkładano truciznę, aby zabić wilki i inne zwierzęta mające chętkę na cielęta z XIT. Kiedy do rancza doprowadzono łącznice kolejowe, w miastach zaczęły powstawać punkty załadunkowe bydła, które przyciągały handlarzy, pastorów i wszelkiej maści hochsztaplerów. Kowbojom dobrze się wtedy wiodło, zarabiali około trzydziestu dolarów miesięcznie, naprawiali ogrodzenia, przeganiali stada, a o zachodzie słońca zjadali suty posiłek. Czarni kowboje oraz Meksykanie mieli zdecydowanie gorzej. Mężczyzna, którego wszyscy nazywali Czarnuch Jim Perry, był jedynym czarnoskórym poganiaczem bydła w całym XIT.

„Gdyby nie ta moja czarna gęba, byłbym już pewnie brygadzistą” – mawiał Perry.

Na terenie rancza obowiązywał zakaz uprawiania hazardu, picia alkoholu i strzelania bez pozwolenia. Poza jego granicami powstawały małe miasteczka wzdłuż linii kolejowej, każde zaś rządziło się swoimi prawami. Jednym z nich było Dalhart, założone w 1901 roku na przecięciu dwóch linii kolejowych: jednej zmierzającej na północ do Denver, drugiej zaś prowadzącej na wschód do Liberal w Kansas. W Dalhart kowboj pracujący w XIT mógł się napić czegoś mocniejszego, roztrwonić miesięczną pensję podczas gry w karty, a do tego poużywać sobie w chacie zwanej po prostu Burdelem.

Ale nawet pomimo najlepszej trawy na świecie, trzystu dwudziestu pięciu wiatraków pompujących wodę z rozległych podziemnych warstw wodonośnych i wyeliminowania drapieżników, pomimo kilku tysięcy mil drutu kolczastego i bezwzględnego traktowania złodziei bydła największe ranczo w Teksasie niekoniecznie przynosiło zyski. Na nieogrodzonych pastwiskach w sąsiednich stanach pasło się zbyt wiele bydła, co powodowało drastyczny spadek cen. W ciągu roku występowało tam siedem różnych stanów atmosferycznych, z czego sześć stanowiło zagrożenie dla życia. Ranczo XIT nawiedzały susze, śnieżyce, pożary traw, burze gradowe, gwałtowne powodzie i tornada. Po kilku pomyślnych latach z dobrymi cenami bydła nadszedł straszliwy okres z dużą śmiertelnością wśród zwierząt, które padały z powodu suszy lub zimowych mrozów, a udziałowcy zaczęli się zastanawiać, na co im w ogóle ten zapomniany przez Boga kawałek ziemi. Bizony mają słaby wzrok i żyją w zamkniętych stadach, ale ich organizmy są zarazem najlepszymi termoregulatorami na Wielkich Równinach: potrafią wytrzymać temperatury dochodzące latem do czterdziestu trzech stopni Celsjusza, a zimą spadające do trzydziestu pięciu stopni poniżej zera. Natomiast bydło jest delikatne. Zima z przełomu 1885 i 1886 roku wybiła niemal całe stada krów na Równinach Południowych, a srogie mrozy, jakie nadeszły kolejnej zimy, przyniosły podobne straty na północy Wielkich Równin. Kowboje opowiadali, że zaspy śnieżne, jakie powstały wzdłuż ogrodzenia na północ od Canadian River, były tak wysokie, iż mogliby po nich przejść ponad sześćset kilometrów aż do Nowego Meksyku i ani razu nawet nie nadepnęliby martwego zwierzęcia.

Kiedy brytyjscy inwestorzy zaczęli się domagać większych zysków z tego zapadłego i praktycznie niezamieszkanego zakątka Teksasu, konsorcjum zajęło się handlem nieruchomościami. Problem polegał na tym, jak sprzedać ziemię, na której dobrze czuły się tylko bizony. Niektóre części rancza XIT były bardzo malownicze: położone nad źródłami niewielkie pastwiska, skały z czerwonego piaskowca i małe kaniony urozmaicały płaski jak stół krajobraz Wielkich Równin. Okolica ta miała też do zaoferowania trochę drewna, ale nie dość, żeby wykorzystać je na opał lub materiały budowlane. Opady były zbyt skąpe, żeby myśleć o tradycyjnych uprawach. Zresztą nawet to, co spadło na ziemię, błyskawicznie wyparowywało. W rejonie Panhandle trzeba było pięciuset sześćdziesięciu milimetrów deszczu, żeby nawodnić glebę w takim samym stopniu, do jakiego w dolinie górnego biegu Missisipi wystarczyło trzysta osiemdziesiąt milimetrów deszczu. Rośliny, które się tu przyjęły, jak jadłoszyn, zapuszczały korzenie nawet na głębokość pięćdziesięciu metrów.

Poza tym istniał jeszcze problem związany z wizerunkiem.

Wielka Amerykańska Pustynia. Jako pierwszy tego określenia użył Stephen Long, próbując w trakcie ekspedycji w 1820 roku znaleźć coś cennego na tym pozbawionym drzew pustkowiu. Później zaś trafiło ono na mapy, którymi kierowali się pionierzy zdążający w swych wozach na Zachód. Nazwa ta obowiązywała w kartografii aż do zakończenia wojny secesyjnej, kiedy to Wielka Amerykańska Pustynia stała się Wielkimi Równinami. Zebulon Pike, badający w 1806 roku z polecenia Thomasa Jeffersona południową część kupionej od Francuzów Luizjany, porównał w sprawozdaniu te tereny do afrykańskiej Sahary. Prezydent Jefferson był zdruzgotany. Obawiał się, że minie sto pokoleń, nim uda się zasiedlić tę białą plamę na mapie. Było to ogromne puste morze trawy, opisywane niezmiennie przez podróżujących przez nie Amerykanów jako pozbawione jakichkolwiek punktów orientacyjnych i napełniające trwogą.

„Głuche, wymarłe, niezamieszkane pustkowie” – napisał Robert Marcy po zbadaniu górnego biegu Rzeki Czerwonej. Marcy miał taką samą opinię na temat regionu co Long, ważny amerykański badacz i odkrywca, który podążył śladami Pike’a. Po przeprowadzeniu rozległych badań terenu Long napisał w 1820 roku słowa, które wciąż zdają się brzmieć nadzwyczaj proroczo:

„Jeśli chodzi o ten ogromny obszar naszego kraju, nie waham się orzec, że niemal w całości nie nadaje się on do zamieszkania przez ludzi utrzymujących się z rolnictwa”.

Odpowiedzią Capitol Syndicate na ten problem były agresywne działania sprzedażowe. Dlaczegóż to pustkowie, jeśli tylko odpowiednio je przeorać, nie miałoby się stać drugą Anglią albo drugim Missouri? W Europie, na południu Ameryki i w większości portów Stanów Zjednoczonych rozprowadzono broszury reklamowe: „Na sprzedaż pięćset tysięcy akrów ziemi pod budowę farm”. Do tego cena była niska, wynosiła tylko trzynaście dolarów za akr. Dwa razy w miesiącu przedstawiciele konsorcjum organizowali dla pięciuset osób podróż pociągiem z Kansas City, aby na własne oczy mogli ujrzeć teksańskie Panhandle. Przejazd odbywał się za darmo.

Spekulanci, którzy kupili ziemię od konsorcjum, także próbowali na niej zarobić. „Żyzna gleba, pomyślna pogoda, wszędzie postęp. Oto narodziny nowego Imperium!” – brzmiał slogan W. P. Soasha, handlarza nieruchomości z Iowa, który kupił duże tereny rancza XIT, by następnie je odsprzedawać. „Kup farmę w Teksasie, dopóki ziemia jest tania – tu każdy jest wielkim gospodarzem!”

Aby dowieść rolniczego potencjału Llano Estacado, konsorcjum zakładało farmy eksperymentalne, demonstrując imigrantom, jak czerpać korzyści z teksańskich równin. W tej kwestii współpracowali z przedstawicielami Departamentu Rolnictwa. Wprawdzie spadało tu w ciągu roku mniej niż pięćset milimetrów deszczu, a to był minimalny próg dla upraw bez irygacji, ale dzięki cudownym metodom uprawiania roślin bez nawadniania można było zamienić tę ziemię w złoto. Wystarczy postawić wiatrak i już spod ziemi płynie woda dla świń, kurczaków i roślin w ogródku. A ozima pszenica nie wymaga nawet nawadniania. Należy ją tylko posiać jesienią, kiedy niewielka wilgoć pomoże wypuścić pędy, następnie pozwolić jej przezimować do wiosennych deszczy, które sprawią, że zboże wystrzeli w górę. Plon zebrać latem. Każdy głupek potrafiłby to zrobić, przekonywali rządowi agenci. Jeśli chodzi o zaoraną ziemię, farmerom doradzano stosowanie ściółki torfowej: to powstrzyma erozję gleby i zmniejszy tempo parowania. Tak przynajmniej nauczał Hardy Campbell, apostoł upraw bez nawadniania z Lincoln w stanie Nebraska, a rząd udzielił poparcia jego filozofii poprzez działalność swego urzędu rolniczego na terenie Panhandle. Żaden osadnik nie obywał się bez Campbell’s Soil Culture Manual [Podręcznika uprawy ziemi Campbella], wypełnionego kazaniami poradnika, który każdemu czytelnikowi gwarantował dobrobyt. Co więcej, sam akt orania ziemi wywoływał anomalie atmosferyczne, które sprowadzały dodatkowy deszcz. Deszcz padał za sprawą orki? Dokładnie tak! Koleje z Santa Fe wydrukowały nawet oficjalnie wyglądającą mapę, która pokazywała, jak strefa opadów – przynajmniej pięćset milimetrów lub więcej – przesuwała się o około trzydzieści kilometrów w ciągu roku, obejmując swym zasięgiem nowe, leżące wzdłuż linii kolejowej miasta. Z naukową pewnością twierdzono, że deszcz powoduje też unosząca się z kominów lokomotyw para.

Doświadczeni robotnicy z rancza XIT krzywili się, słysząc takie teorie: pokazowe farmy to zwykły przekręt, twierdzili kowboje. Każdego, kto zechciał ich wysłuchać, ostrzegali, że ziemia w Panhandle nie nadaje się do uprawy. Ściółka torfowa? Jak niby miałaby utrzymać wilgoć w glebie przy wietrze wiejącym ze stałą prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę? Teren był wysoko położony, z niskimi temperaturami, niewielką ilością cieków wodnych i na całej swej powierzchni praktycznie pozbawiony drzew. Jeśli chodzi o poziom opadów, wynosił on dla jednego hrabstwa średnio czterysta milimetrów w ciągu roku, za mało według wszelkich tradycyjnych norm, żeby zadbać o nawodnienie upraw. Dalhart leżało na wysokości tysiąca czterystu metrów nad poziomem morza. Z Kanady i Gór Skalistych nadciągał tam zimny front atmosferyczny zwany blue norther i przenikał wszystkich chłodem do szpiku kości. Ziemia w Panhandle nadawała się tylko do jednego: do tego, żeby rosła na niej trawa – trawa dana przez Boga, indiański kobierzec obfitości. Na większej części obszaru brakowało jednak trawy bizoniej, która nawet w najsuchszych, najbardziej wietrznych latach utrzymywała glebę w miejscu. Ten gatunek trawy żywił południową część wielkiego amerykańskiego stada bizonów, które w pewnym momencie liczyło nawet trzydzieści milionów zwierząt.

Najlepsze w tej ziemi jest to, co na wierzchu, powtarzali kowboje – dlatego, na miłość boską, nie próbujcie jej orać. Osadnicy i kowboje nienawidzili się nawzajem; każda ze stron sądziła, że ci drudzy próbują wyprzeć ją z tych terenów. Rolnicy byli wyśmiewani jako noszący czepki pielgrzymi, chłopi od pługów, naiwniacy, prostaczki, buraki i fanatycy religijni. Kowboje z kolei byli jeżdżącymi na koniach hulakami i rozpustnikami, zawsze pijanymi i spragnionymi kobiet. Poganiacze bydła w jednym przynajmniej byli konsekwentni. Niczym mantrę powtarzali osadnikom powiedzenie na temat Wielkich Równin, jakie przekazywali sobie pracownicy XIT: „Wiele mil do wody, wiele mil do lasu, a tylko sześć cali do piekła”.

Konsorcjum musiało zadowolić posiadaczy obligacji z Londynu. W 1912 roku z terenu XIT usunięto ostatnie sztuki bydła, a ziemia, którą wykorzystano do tego, żeby wznieść gmach teksańskiego Kapitolu, przestała być działającym ranczem. Cztery lata później Charlie Goodnight urządził na swoim ranczu w kanionie Palo Duro – jak sam to nazwał – „ostatnie polowanie na bizony”. Ponad dziesięć tysięcy osób zjawiło się, żeby popatrzeć, jak stary kowboj daje dość żenujący spektakl, uganiając się za specjalnie w tym celu sprowadzonym bizonem. Kiedy w 1926 roku Bam White wraz z rodziną przekroczył granicę Teksasu, z trzech milionów akrów, jakie pierwotnie liczyło ranczo XIT, już tylko czterysta pięćdziesiąt tysięcy pozostało nietknięte przez lemiesze pługa.

Rodzina White’ów spędziła kolejną noc na północy hrabstwa Dallam, dzień drogi od Dalhart. Chmury burzowe ominęły ich, przesuwając się dalej na wschód. Bam White podniósł się w zimowej ciemności i ponownie poszedł porozmawiać ze swoimi końmi.

„Jesteśmy już w Teksasie i idziemy dalej, krok po kroku. Wydostałyście nas z Kolorado. Wydostałyście z Oklahomy. Przeprowadźcie nas jeszcze przez Teksas do Littlefield, tam będzie nasz nowy dom”.

Przemierzali teraz najwyżej położone obszary Wielkich Równin, gdzie wiatr bezwzględnie rozprawiał się ze wszystkim, co odważyło się wystawić głowę ponad ziemię. Było tu jeszcze bardziej płasko niż w Oklahomie. Lizzie White znów zaczęła się zastanawiać, dlaczego ktokolwiek – biały, brązowy czy czerwony – chciałby z własnej woli zamieszkać w tym najzimniejszym zakątku Teksasu. Nawet błyszczący na niebie lodowatym blaskiem księżyc wydawał się bardziej gościnnym miejscem niż ta stwardniała ziemia. Jak mawiano na ranczu XIT, Wysokie Równiny od bieguna północnego oddziela jedynie drut kolczasty.

Do Dalhart White’owie przybyli 26 lutego 1926 roku. Bam znalazł miejsce na skraju miasta, żeby rozbić obóz, i znowu zaczął się martwić. Littlefield leżało dwieście osiemdziesiąt trzy kilometry na południe. Tymczasem zostały im jedynie resztki suchego prowiantu i nie znali tu nikogo. Nie po raz pierwszy rodzina z dużą domieszką krwi indiańskiej wracała na stare, gwarantowane traktatem ziemie. Wracający w te strony Komancze, Kiowa i Apacze żyli jednak w cieniu białych, ubierali się jak biali i nosili imiona w rodzaju „Indianiec Joe” albo „Indianiec Gary”. Dopóki jednak się nie wychylali, nikt nie zwracał na nich uwagi. Indianie nie byli jeszcze obywatelami. Mogli zostać siłą umieszczeni w rezerwacie. Wszelkie ślady ich dawnej bytności zniknęły, usunięto je z myślą o nowym jutrze. Dalhart nie miało przed ranczem XIT żadnej historii; to, co wydarzyło się przedtem, uważano za pozbawione większego znaczenia.

„Północna część Panhandle została zasiedlona przez grupę znamienitych pionierów, tutejsi obywatele mogą się poszczycić najlepszym anglosaskim pochodzeniem” – deklarowano na łamach „Dalhart Texan” niedługo po tym, jak do miasta przyjechali White’owie.

Każdy obywatel tego nowo powstałego miasta był jednak na swój sposób uchodźcą. Bam poszedł się rozejrzeć. Gwizdy pociągów rozlegały się w regularnych odstępach. Koleje wciąż oferowały okazyjne ceny biletów, żeby ściągnąć na prerię nowych osadników, choć najlepsze tereny zostały już zajęte. Miasto wyglądało jak kostka do gry na wielkim stole z brązowego filcu, a domy o odsłoniętym drewnianym żebrowaniu były tak kruche i nietrwałe jak marzenia ich mieszkańców. Pierwsi obywatele Dalhart zasadzili akacje, ale większość drzew nie przetrwała ostrych wiatrów, suszy i mrozów. Wiąz drobnolistny radził sobie nieco lepiej. Miasto zostało założone przez pracowników kolei i nigdy nie było uzależnione od rancza XIT. Podobnie jak całe Panhandle, właśnie teraz, w trzech pierwszych dekadach XX wieku, przeżywało najazd nowych osadników. Podczas gdy północna część Wielkich Równin traciła ludzi zniechęconych długimi zimami oraz wyniszczającym przeplataniem się okresów suszy i mrozów, Równiny Południowe znajdowały się w fazie gwałtownego rozwoju cywilizacyjnego. Z ziemi tryskała ropa, a wieści o nafciarzach, którzy łatwo i szybko dorabiali się na nowych odwiertach, rozchodziły się lotem błyskawicy. Nowiny te przyciągały następnych poszukiwaczy ropy naftowej, którzy wraz z farmerami i spekulantami zbożem niszczyli kolejne trawiaste obszary. Między 1910 a 1930 rokiem w rejonie Panhandle powstało blisko trzydzieści nowych miast.

Na terenie Teksasu w większości poważnie podchodzono do prohibicji. Ale nie w Dalhart. Tutaj poważnie traktowano whisky, po części dlatego, że najlepsza zbożowa whisky w Ameryce pochodziła właśnie z Wielkich Równin. Na północy, w hrabstwie Cimarron w Oklahomie i w hrabstwie Baca w Kolorado, farmerzy uprawiali proso, z którego wiechci robiono miotły, ale pojawienie się odkurzaczy sprawiło, że w ciągu zaledwie kilku lat zapotrzebowanie na miotły spadło. Prohibicja ocaliła farmerów, dzięki niej bowiem alkohol uzyskiwany z ziarna stał się o wiele cenniejszy od używanych do zamiatania uschniętych łodyg. Jedna tylko destylarnia, jaka znajdowała się niedaleko gospodarstwa Osteenów w hrabstwie Baca, potrafiła wyprodukować dziennie beczkę zbożowej whisky, i to każdego dnia niemal przez cały czas trwania prohibicji. Niektórzy farmerzy zarabiali w ten sposób po pięćset dolarów tygodniowo. W szczytowym okresie zaledwie pięć hrabstw z obejmującego trzy stany regionu Wielkich Równin wysyłało do różnych odległych miast Ameryki blisko sto dziewięćdziesiąt tysięcy litrów whisky tygodniowo.

„To okres gwałtownego rozwoju – pisał w dzienniku biznesmen z Dalhart Jim Pigman – oraz lejącej się strumieniami kiepskiej gorzały”.

Zaledwie kilka kroków od budynku nastawni kolejowej Bam White napotkał ciekawy widok: jednopiętrowe sanatorium. Był to jedyny szpital w promieniu setek kilometrów. Na bocznej ścianie sanatorium wisiała reklama: wielki czerwono-biały prychający byk, który zachęcał do palenia tytoniu Bull Durham. Wewnątrz budynku znajdowała się sala wystawowa pełna słojów z płodami, wyciętymi guzami, powiększoną wątrobą, wolami i sercem. Wątroba należała do właściciela saloonu z czasów sprzed prohibicji. Miała szarawozielony kolor i była ogromna, służyła jako pomoc naukowa: dowód na to, co może się stać z kimś, kto wleje w siebie za dużo whisky. Sanatorium kierował stale plujący tytoniem czarnobrody południowiec, doktor George Waller Dawson. Doc, jak go nazywano, zawsze nosił czarny stetson, choć podobno zdejmował go podczas przeprowadzania operacji, a ze względu na zwyczaj żucia tytoniu zawsze miał na podorędziu mosiężną spluwaczkę. Tytoń żuł zarówno przy odbieraniu porodu, jak i operacji płuc, nie robiło mu to różnicy. Jego żona Willie Catherine była najlepiej prezentującą się kobietą w całym Panhandle. Zresztą nie była to tylko opinia „Doca” Dawsona: w 1923 roku została uznana za najpiękniejszą kobietę podczas obchodów Dnia Niepodległości w Panhandle i w nagrodę otrzymała diamentowy pierścień.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Oklahoma Panhandle (pol. „rączka od patelni”), zwana również No Man’s Land (Ziemią Niczyją) – wysunięta najbardziej na północny zachód część Oklahomy obejmująca hrabstwa Cimarron, Texas i Beaver. Graniczy ze stanami Kansas i Kolorado na północy, z Nowym Meksykiem na zachodzie i Teksasem na południu. Nazwę zawdzięcza kształtowi przypominającemu rączkę patelni lub rondla, czyli głównej części Oklahomy (wszystkie przypisy dolne pochodzą od tłumacza).

[2] Akr – anglosaska jednostka miary powierzchni gruntów odpowiadająca około 0,4 hektara. Był to obszar, jaki mógł zostać zaorany w ciągu jednego dnia przez pług zaprzęgnięty w parę wołów. W amerykańskim prawie osadniczym pełnowymiarowa działka ziemi miała 1 milę kwadratową powierzchni, czyli 640 akrów (tzw. full section). Osadnikom nadawano również działki o powierzchni 320 akrów (half section) i 160 akrów (quarter section). Najmniejsza parcela, jaką można było uzyskać, liczyła 40 akrów, a miara ta mocno zakorzeniła się w mitologii amerykańskiej po wojnie secesyjnej, kiedy to każdej wyzwolonej rodzinie niewolników rząd gwarantował 40 akrów ziemi uprawnej i muła.

[3] Texas Panhandle – najbardziej na północ wysunięty region Teksasu, graniczący na zachodzie z Nowym Meksykiem, a na północy i wschodzie z Oklahomą. Sąsiaduje bezpośrednio z Oklahoma Panhandle.

[4] Objawione przeznaczenie (lub naturalne przeznaczenie, ang. Manifest Destiny) – sformułowana w 1845 roku przez Johna L. O’Sullivana idea głosząca, że przeznaczeniem dziejowym Amerykanów są ekspansja i podbój całego kontynentu amerykańskiego.

[5] Według niektórych źródeł nazwa rancza pochodzi od tego, że znajdowało się ono na terenie dziesięciu hrabstw w Teksasie, czyli „Ten in Texas”, gdzie dziesięć było zapisane rzymskim X.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel. +48 22 621 10 48

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2021

Wydanie I