Bractwo Zagrożonych. Punkt topnienia - Austin Aslan, Philippe Cousteau - ebook

Bractwo Zagrożonych. Punkt topnienia ebook

Austin Aslan, Philippe Cousteau

5,0
32,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Temperatura na całej planecie rośnie, lodowce topnieją, a niewinne zwierzęta cierpią. Ludzie mieli już swoją szansę, żeby wszystko naprawić, jednak zawiedli. Nadszedł czas, by to zwierzęta wzięły sprawy we własne łapy. Najwyższa pora na interwencję… Bractwa Zagrożonych.

Kiedy Zagrożeni dowiadują się, że jeden z ostatnich przedstawicieli niemal całkowicie wymarłego gatunku leniwców znalazł się w tarapatach, nie wahają się zabrać sprzętu, uruchomić helikoptera i wyruszyć na ratunek. Tym razem jednak ich misji zagraża jeszcze jeden, zupełnie nieoczekiwany przeciwnik – grupka zwierząt, które uznały, że aby ratować dziką przyrodę, należy doprowadzić do zniknięcia z powierzchni Ziemi… ludzi. To najtrudniejsze zadanie, z jakim do tej pory musieli się zmierzyć Zagrożeni. Ich przeciwnicy nie cofną się przed niczym, by odzyskać władzę nad planetą.

To kolejna szalona przygoda, w której walka toczy się o najwyższą stawkę – poznajcie nową odsłonę ekscytującej serii, poruszającej tematy ochrony przyrody. Jej autorami są Philippe Cousteau, światowej sławy ekolog, oraz Austin Aslan, autor wielokrotnie nagradzanych książek z serii TURBO Racers.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 277

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mojej najlepszej przyjaciółce i ukochanej żonie, która stała się największym błogosławieństwem mojego zaczarowanego życia, Clare. Zmieniłaś mnie i cały ten świat.

Austin Aslan

Naszemu ukochanemu maleństwu, ta opowieść jest dla Ciebie. Dopiero rozpoczynasz wielką przygodę zwaną życiem, więc mam nadzieję, że ta historia stanie się dla Ciebie inspiracją i przypomnieniem, że masz w sobie siłę, by zmieniać świat. Mój kochany Aniołku, pamiętaj, że zawsze jest nadzieja na przyszłość.

Philippe Cousteau

CZĘŚĆ 1

ROZDZIAŁ 1

WANGARI

(Phataginus tetradactyla)

BAHIA AZUL, PANAMA

Wangari, przedstawicielka afrykańskich łuskowców długoogonowych, wynurzyła się z dżungli i popatrzyła na ruiny.

– Jestem na miejscu – powiedziała do mikrofonu.

Znajdowała się daleko od stanowiących jej naturalne miejsce bytowania terenów, w wilgotnym i bujnym lesie równikowym w Ameryce Środkowej, pełnym egzotycznych przysmaków w rodzaju rozmaitych gatunków mrówek z rodzin Acromyrmex i Atta czy chrząszczy Ischnocodia annulus. Ruiny na skraju bagnistego terenu stanowiły pozostałość budowli wzniesionych tu niegdyś przez dawnych mieszkańców Panamy, a następnie unowocześnionych i zamienionych w warownię przez przybyszy z Europy. Ostatnio w tych starych murach mieściła się fabryka, w której farbowano tkaniny, a następnie szyto z nich ubrania.

Zapadał zmierzch, słońce wisiało nisko nad horyzontem, barwiąc na pomarańczowo wąskie pasma obłoków znad Morza Karaibskiego. Ostatni pracownicy fabryki przekraczali bramę w nadgryzionym zębem czasu murze otaczającym zakład, za którym zostawili tego ranka rowery i samochody.

– Lada moment zrobi się tu całkiem pusto.

– Przyjąłem. – Wan usłyszała w słuchawce spokojny głos orangutana Ariefa, który zawsze działał na nią kojąco na początku każdego zadania. – Czekamy w gotowości, żeby cię podjąć.

– Murdock, jesteś w tym momencie moimi oczami, jasne? Prowadź!

– Chwileczkę, jeszcze nie włamałem się do systemu z planem budynku. Dam ci znać, gdy tylko czegoś się dowiem, a na razie postępuj zgodnie z planem, odbiór.

Wan mruknęła z niezadowoleniem. Ale nawet jeśli Murdock będzie miał rozkład pomieszczeń na podorędziu, nadal powinna ufać przede wszystkim swojemu instynktowi. Ostatecznie Murdock był arktycznym narwalem, a więc kimś w rodzaju wieloryba. Wnętrza budynków znał właściwie jedynie z ekranu komputera.

Większość pracowników fabryki zdążyła już rozjechać się do domów, więc jeśli nie liczyć nigdy niemilknącej orkiestry złożonej z odgłosów wydawanych przez rozmaite owady i żaby, wokół panowała cisza.

– Pora się zbierać – mruknęła Wangari do siebie, a potem zaczęła się wspinać po zewnętrznej ścianie muru.

Wiekowa konstrukcja pełna była dziur i wgłębień, których Wan mogła się chwycić potężnymi pazurami, więc łuskowiec bez trudu pokonywał teraz kolejne metry ze zręcznością jaszczurki. Szczyt muru został zabezpieczony na całej długości drutem, ale Wan go wymacała i ostrożnie ominęła, po czym przykucnęła i popatrzyła na znajdujący się poniżej dziedziniec.

Fabryczne budynki miały po dwa lub trzy piętra i dorównywały wysokością drzewom w otaczającej je dżungli. Stanowiły połączenie starej i nowej architektury z oknami i balkonami na wyższych piętrach i murami oplecionymi pędami pnączy. Na rogach budynków umieszczono kamery, dachy usiane były reflektorami z czujnikami ruchu. Na dodatek po podwórku biegały swobodnie psy stróżujące, trzy potężne rottweilery, wciąż węszące w powietrzu i wśród trawy, by wytropić ewentualnych intruzów. Oprócz nich terenu fabryki pilnowali również strażnicy. Spokojni, ale czujni.

Na pierwszy rzut oka mogli wziąć Wan za przedstawiciela któregoś z miejscowych gatunków: ostronosa, kinkażu czy mrówkojada albo wręcz za zwykłego domowego kota. Jednak odróżniały ją od nich nie tylko jej ochronne łuski, lecz także kamizelka naszpikowana gadżetami szpiegowskimi. Na dodatek na głowie miała gładko przylegający noktowizor. Jeśli tylko wartownik będzie miał okazję przyjrzeć się jej dokładnie, cała akcja zakończy się fiaskiem.

W pewnym momencie psy pobiegły za róg budynku i zniknęły jej z oczu. Wan natychmiast zwinęła się w osłoniętą pancerzem łusek kulę, stoczyła między paprocie, a potem rozprostowała ponownie ciało i ruszyła czym prędzej w stronę najbliższego budynku. Przemierzała trawnik zakosami, a kiedy w pewnym momencie gdzieś w pobliżu rozległ się głośniejszy głos ludzki, natychmiast przypadła brzuchem do ziemi. Serce zabiło jej szybciej. Jeśli któryś z wartowników zauważy ją na otwartej przestrzeni, ich misja dobiegnie końca, zanim w ogóle na dobre się rozpocznie!

Wiatr porwał ludzkie słowa, mówiący człowiek musiał odwrócić się w drugą stronę. „Teraz!”, przemknęło Wan przez głowę. Błyskawicznie wysunęła język i owinęła jego koniec wokół zdrewniałej łodygi pnącza porastającego fasadę budynku, a następnie ni to skoczyła, ni to podciągnęła się w stronę muru, po którym zaraz potem zaczęła się wspinać, nie odrywając przy tym oczu od firanki powiewającej w otwartych drzwiach balkonowych dwa piętra wyżej.

Potężny cień przemknął nad jej głową, więc podniosła wzrok w obawie, że to jakiś drapieżnik wybrał się na polowanie, jednak po niebie szybowała tylko wielka biała mewa.

Psy wróciły tymczasem truchtem na dziedziniec i znalazły się w zasięgu wzroku Wan, która przyspieszyła, mocniej wbijając potężne pazury w stary mur.

Daleko na ziemi psy zaczęły krążyć nerwowo u podstawy budynku, węsząc wśród traw, a potem jeden z nich zaszczekał akurat w momencie, gdy Wan dotarła do drzwi balkonowych i wśliznęła się do środka, zahaczając na moment kamizelką o parapet.

„Mało brakowało!” – pomyślała z ulgą. – „A teraz pora na zabawę”.

Znajdowała się w pokoju, który jej zdaniem przypominał drogi hotelowy apartament oświetlony w tym momencie jedynie wpadającą przez okno poświatą. Najwyraźniej w tej części fabrycznych budynków mieściły się pokoje przeznaczone dla rozmaitych ważniaków z branży, sławnych projektantów mody i modelek, a pewnie także inwestorów z grubymi portfelami.

– Kici, kici, nie chowaj się – zawołała w ciemność.

Jednak cel jej misji znajdował się zapewne gdzieś w głębi rozciągającego się przed nią labiryntu.

Wangari podbiegła do drzwi apartamentu. Pusty korytarz pogrążony był w ciemnościach. Z obawy przed obecnością ukrytych kamer i laserowych czujników ruchu na podczerwień zsunęła na oczy noktowizor i jeszcze raz rozejrzała się we wszystkie strony. Nic nie wzbudziło jej niepokoju, ruszyła więc naprzód.

Zajrzała przez otwarte drzwi do kolejnego z pomieszczeń, gdzie na umieszczonych na ścianie monitorach wyświetlany był podgląd z kamer w różnych punktach całego kompleksu.

– Murdock, jestem w dyżurce ochrony – szepnęła do mikrofonu. Na biurku pod monitorami stał kubek z kawą na tyle ciepłą, że jeszcze unosiła się z niego para, ale krzesła były puste. – Na razie nikogo, ale ten stan długo nie potrwa.

– Świetna robota. Znajdź główny serwer i wepnij do niego pendrive, który ci dałem – polecił jej narwal podekscytowanym głosem.

Kiedy już dzisiejsze włamanie wyjdzie na jaw, ktoś na pewno przejrzy nagrania z kamer, więc ich plan od początku zakładał konieczność posprzątania twardego dysku – inaczej zdjęcia przedstawiające łuskowca wykonującego sztuczki akrobatyczne w specjalistycznej uprzęży raz-dwa trafiłyby do sieci.

Wan wśliznęła się do pomieszczenia i wcisnęła pendrive w odpowiedni port. Dzięki temu nie tylko włamali się na serwery, lecz mieli też dostęp do stosowanych w fabryce zabezpieczeń. Bez trudu mogli teraz zwędzić plany budynków, których także przecież szukali.

– Obszedłem firewalla i mam pełny dostęp do systemu! – oznajmił Murdock. – Możesz się stamtąd zabierać, Wan. Uważaj na czujniki laserowe… Nie mogę ich wyłączyć bez zainicjowania diagnostyki – przypomniał przyjaciółce. – A wtedy od razu uruchomi się alarm.

– Przyjęłam – odpowiedziała Wangari.

Dotarła do szerokich schodów prowadzących do holu na parterze i dzięki noktowizorowi od razu zauważyła sieć połyskujących zielenią laserowych linii przecinających każdy ze stopni. „Jak to obejść?”, zmartwiła się z początku, szybko jednak znalazła rozwiązanie. Wskoczyła na poręcz i przywarła do niej brzuchem, po czym przeniosła ciężar ciała do przodu i pomknęła ślizgiem w dół krętej balustrady, wykorzystując długi ogon jako hamulec.

– Stój! – usłyszała w słuchawce głos Murdocka.

Czym prędzej zacisnęła ogon wokół poręczy i wyhamowała.

– Co znowu? – szepnęła.

– Na podglądzie widzę, że na dole natkniesz się zaraz na dwie przeszkody. Wyższa kadra menedżerska, jeśli można sądzić po ich eleganckich garniturkach.

– Dzięki – mruknęła Wan, po czym odetchnęła głęboko. Serce waliło jej jak młotem, kiedy niemal niepostrzeżenie pokonała na brzuchu kilka ostatnich metrów poręczy, byle tylko nie rzucać się ludziom w oczy. Kiedy dotarła do jej końca, ostrożnie zeskoczyła na chłodną posadzkę i prześlizgnęła się obok donicy z jakąś rośliną, by dostać się do kolejnego korytarza.

– Świetna robota – pochwalił ją Murdock. – Teraz jakieś dwadzieścia metrów prosto, a potem w lewo, do przeszklonego atrium między budynkami. Warto tam zajrzeć. Strażnicy regularnie patrolują teren, więc masz tylko jakieś czterdzieści pięć sekund, zanim znowu wyłonią się zza rogu.

Wan popędziła korytarzem przed siebie, jednak kiedy dotarła do atrium, okazało się, że jego drzwi są zamknięte na klucz, podczas gdy ona już słyszała odgłos kroków dobiegający zza rogu.

– Przydałaby się pomoc – mruknęła.

– Pracuję nad tym – zapewnił ją Murdock.

– Więc może pracuj odrobinę szybciej. – Wan obejrzała się przez ramię i dostrzegła nawet nogę ochroniarza wyłaniającego się właśnie zza rogu.

– Mam! – wrzasnął narwal prosto w jej ucho. Światełko zamka rozbłysło zielenią, a Wan prześlizgnęła się przez drzwi właściwie w ostatnim momencie.

Na pierwszy rzut oka atrium musiało być kiedyś po prostu przejściem między budynkami, jednak teraz zamykały je szklane ściany podtrzymujące wysoki przeszklony sufit. Niczym w jakiejś ogromnej szklarni powietrze wewnątrz było gorące i wilgotne, zupełnie jak w dżunglowym siedlisku Ariefa w Arce.

Wan przekradła się za jedną z rozlicznych donic z paprociami i rozejrzała wokół. Przez wysoki przeszklony sufit wpadało naturalne światło, o tej porze coraz słabsze, bo zaczynał zapadać zmierzch. Zresztą chwilę później zamrugały listwy ledowe ukryte między roślinami w donicach, zalewając to ogromne pomieszczenie niemal oślepiającym blaskiem. Wzdłuż ścian rozmieszczono kamery.

– Masz dostęp do kamer, Murdock? – zapytała Wan.

– Jasne, bez problemu zapętlę dziesięciominutowe nagranie, ochroniarze na razie daleko, więc możesz ruszać.

Wzdłuż obu dłuższych boków prostokątnej sali o kamiennej posadzce znajdowały się strome schody o potężnych stopniach, a Wan zrozumiała, że oto najwyraźniej znalazła się na kamiennym boisku do rytualnej gry w piłkę, wybudowanym przez mieszkańców tych okolic wiele stuleci temu.

Na drugim krańcu pomieszczenia znajdował się odgrodzony wybieg dla zwierząt, podobny do tych widywanych w zoo.

„No, wreszcie jakieś konkrety”, pomyślała Wan na widok tego, po co tu przyszła.

Bradypus pygmaeus, leniwiec karłowaty.

Maluch znajdował się na wybiegu zupełnie sam, przytulony do pnia drzewa jakieś półtora metra nad ziemią. Ostatecznie taka już była natura tych istot. Zwierzątko miało z lekka spłaszczony pyszczek, zupełnie jak u mopsa, i ciemniejsze futerko wokół oczu, przez co wyglądało, jakby rozmazał mu się tusz do rzęs. Kudłate futro za sprawą pokrywających je alg stało się z lekka zielonkawe, jednak w przypadku tego gatunku nie było to nic niezwykłego czy świadczącego o chorobie.

Wan przypatrywała mu się przez chwilę z lekkim uśmiechem.

– Cel namierzony – rzuciła do mikrofonu.

ROZDZIAŁ 2

WANGARI

(Phataginus tetradactyla)

Wan pokręciła głową, po czym wyszła na środek kamiennego boiska.

Na wyspie Escudo de Veraguas, niewielkim karaibskim atolu jakieś osiemnaście kilometrów od wybrzeża, na którym znajdowały się fabryczne zabudowania, żyje na wolności około stu leniwców karłowatych. Zwierzęta te potrafią pływać, ale nie w taki sposób maluch znalazł się tak daleko od domu. Ten biedak został uprowadzony przez właścicieli fabryki.

Ani Wan, ani jej towarzysze nie znali powodów ich postępowania.

Kiedy jednak się dowiedzieli, że przedstawiciel tego krytycznie zagrożonego gatunku znalazł się w równie trudnym położeniu, uznali, że muszą działać – i to jak najszybciej. Jeśli ten kudłaty biedak za mocno przesiąknie zapachem ludzi, jego pobratymcy mogą nie przyjąć go z powrotem, a w przypadku tak ograniczonej populacji utrata nawet jednego osobnika z puli genowej mogła okazać się katastrofalna w skutkach.

Wan poczuła, że jej tylna łapa o coś się ociera. Zapomniała o ostrożności, zmierzając prosto do celu, więc teraz w ostatniej chwili się zatrzymała i popatrzyła w dół. O mały włos nie aktywowała pułapki w podłodze. Kilka metrów na lewo od niej leżał bez ruchu szczur i wpatrywał się w nią szeroko rozwartymi ślepiami, a z jego szyi wciąż wystawała strzałka z trucizną. Cała podłoga była usiana pułapkami! Wan z trudem przełknęła ślinę.

– Murdock, dlaczego mnie nie uprzedziłeś?

– Tych pułapek nie ma na planie. Prawdziwe pole minowe dla gryzoni! Włączają je po godzinach, to nie są żarty. Uważaj!

– Dzięki za radę – zakpiła Wan.

Teraz, kiedy już wiedziała, czego może się spodziewać, bez trudu wypatrzyła kolejne płyty posadzki z czujnikami nacisku. Ostrożnie ruszyła przed siebie i dotarła do wybiegu leniwca bez trącenia którejkolwiek z nich choćby pazurem.

Leniwiec powoli odwrócił głowę.

– Cześć, stary, przyszłam cię uwolnić – wyjaśniła Wan.

– Idę spać – odparł po chwili odrobinę mniejszy od niej zwierzak. – Już noc.

Używał prostych zwrotów i rozumiał Wan jedynie na takim poziomie, na jakim wszystkie zwierzęta rozumiały nawzajem swoją mowę.

– Mam lepszy pomysł. Może zejdziesz tu do mnie?

– Już? – Leniwiec ziewnął. – Dopiero przyszłaś.

Wan przewróciła oczami, potem jednak głęboko odetchnęła. Podobnie jak pozostali Zagrożeni była superinteligentna. To właśnie dzięki temu potrafiła rozumować i planować. Z kolei leniwiec był po prostu zwykłym ssakiem.

– W porządku, w takim razie ja wdrapię się do ciebie.

Z jednej strony wybieg był ograniczony kamiennym murem dawnego boiska, a jedyne wejście na jego otoczony siatką teren znajdowało się z boku i było zamknięte na kłódkę. Wan obmacała swoją kamizelkę, aby odszukać w niej cążki do cięcia drutu, po czym zbliżyła się z nimi do siatki, ale w ostatniej chwili zmieniła jednak zdanie. A jeśli ogrodzenie znajduje się pod napięciem?

Uważnie przyjrzała się słupkom, do których przymocowano siatkę. Nigdzie nie dostrzegła skrzynki mogącej skrywać zasilanie, żadnych izolatorów czy przewodów znikających w podłożu. Krzywiąc się z niepokojem, postukała metalowym czubkiem cążków w ogrodzenie, tak na wszelki wypadek.

Zero iskrzenia.

Wan wzruszyła ramionami, po czym używając obu przednich łap do obsługi cążków, zaczęła przecinać oczka siatki.

Nagle w powietrze wdarło się ogłuszające wycie alarmu, do którego chwilę później dołączyły światła stroboskopowych reflektorów.

– Na jelenie bobki – mruknęła Wan. – Powinnam była to przewidzieć!

– Co to? – wymamrotał leniwiec, ziewnąwszy po raz kolejny.

– Nie mam czasu na tłumaczenia – rzuciła Wan.

– Zawsze jest czas – orzekł leniwiec.

Wan przecięła jeszcze kilka ogniw, po czym przecisnęła się przez powstały w ten sposób otwór na teren wybiegu i błyskawicznie wspięła się do leniwca.

– Wskakuj mi na plecy. I mocno się trzymaj.

Leniwiec posłusznie wykonał jej polecenie. I jak na jego możliwości, zrobił to całkiem szybko, to znaczy wspiął się na grzbiet Wangari i chwycił zakrzywionymi pazurami za paski jej uprzęży.

Wan wyczuła tupot ludzkich stóp. Strażnicy zbliżali się korytarzem do strony atrium. Nie zamierzała dać się schwytać ani nawet zobaczyć, więc czym prędzej popędziła przez całą długość boiska, aby wrócić tą samą drogą, którą tu dotarła. Nie miała czasu na ostrożne unikanie ewentualnych pułapek. Ze ścian posypał się grad zatrutych strzałek, ale Wan okazała się od nich szybsza. Żadna strzałka jej nie trafiła, wszystkie przemykały za nią ze świstem, gdy pędziła przed siebie.

Wan dotarła do patio na skraju wewnętrznego dziedzińca akurat w momencie, gdy dwóch strażników wpadło do atrium północnym wejściem. W ostatniej chwili zdążyła ukryć się przed ich wzrokiem za ogromną kamienną płytą z wyrytymi na niej antycznymi piktogramami. Tymczasem do atrium wbiegło od południa kolejnych dwóch ochroniarzy. Jeden z nich pstryknął wyłącznikiem na ścianie, aby dezaktywować system zatrutych strzałek, a potem wszyscy czterej mężczyźni ruszyli przez kamienne boisko w kierunku wybiegu leniwca.

Jednocześnie podwójne stalowe drzwi pomiędzy atrium a korytarzem zaczęły się zamykać.

– O, nie, utkniemy tu na dobre! – jęknęła Wan. – Murdock, dasz radę to obejść?

– Już nad tym pracuję… Nie da rady, mogę je tylko odrobinę spowolnić.

Południowym korytarzem nadbiegli kolejni strażnicy, którzy również zaczęli przeszukiwać atrium.

– Biegiem! – wrzasnął Murdock.

Wan wypadła z kryjówki i pomknęła w kierunku zamykających się drzwi. Kiedy rzuciła się ślizgiem po lśniących płytach posadzki, leniwiec aż zapiszczał z radości.

Udało się! Co prawda leniwiec w pewnym momencie zwolnił uścisk pazurów i zsunął się z grzbietu Wangari, ale ta złapała go ogonem za ramię i szarpnięciem przeciągnęła na drugą stronę drzwi. Zdążyła w ostatniej chwili, jego tylne łapy minęły próg ułamki sekund przedtem, nim drzwi się zasunęły.

Zwierzak wpatrywał się w Wan szeroko rozwartymi ślepiami.

– Szybka jesteś.

– Jeszcze się nie ciesz, wciąż zagraża nam niebezpieczeństwo – oceniła Wan.

– Święta racja, siostro – wtrącił Murdock. – Strażnicy zmierzają w waszym kierunku z obu krańców korytarza. Wyłączam światła, to pozwoli nam zyskać trochę czasu. Dokładnie nad tobą znajduje się szyb wentylacyjny…

– Przyjęłam. – Wan natychmiast włączyła noktowizor i popatrzyła na wspomniany szyb, po omacku szukając w swojej uprzęży odpowiednich narzędzi.

W tym momencie drzwi w głębi korytarza się otworzyły i do środka wpadły dwa psy. Na ułamek sekundy oczy Wan o zielonkawym połysku spotkały się ze ślepiami rozwścieczonych rottweilerów.

Wan wyciągnęła wyrzutnię przyssawek z uprzęży i wystrzeliła pierwszą z nich w stronę sufitu, po czym pomknęła na lince ku górze, podczas gdy psy na próżno kłapały zębami w miejscu, które jeszcze chwilę temu zajmował łuskowiec.

Wan pchnęła barkiem jedną z płyt i razem z leniwcem znalazła się bezpieczna w szybie wentylacyjnym. Psy wciąż kręciły się na dole, warcząc i szczerząc kły. Stukot ich pazurów o posadzkę brzmiał w uszach Wan zupełnie jak uderzenia tasaków do mięsa.

– Pomarańczowy przywódco, słyszysz mnie?

– Słyszę – odezwał się natychmiast Arief. Wan poczuła ulgę na dźwięk jego głosu. – Jaki jest twój status?

– Krytycznie zagrożona – odburknęła Wan. – Właściwie to na granicy wyginięcia. Dlatego proszę o natychmiastową ewakuację.

– Wschodni dziedziniec przy głównym budynku jest najrozleglejszy, więc jeśli uda ci się tam dotrzeć, spuścimy drabinę, odbiór.

– Przyjęłam.

Leniwiec z powrotem ulokował się na jej plecach, po czym Wan pognała szybem wentylacyjnym przed siebie. Chwilę później dotarli do jego końca.

– Dokąd teraz?

– Musisz zeskoczyć do głównego holu – polecił jej Murdock. – Pospiesz się.

Wan opuściła najbliższą kratkę i za pomocą wyrzutni przyssawek spuściła się z otworu niczym pająk.

Kiedy jednak z leniwcem na grzbiecie skręciła za róg, do holu wpadły trzy rottweilery, szczerząc kły aż po różowe dziąsła i stukając pazurami w posadzkę.

Wan instynktownie skoczyła do najbliższych drzwi. Lampka w zamku zmieniła kolor z zielonego na czerwony, kiedy Murdock zdalnie zablokował zamek.

Wangari odetchnęła z ulgą.

– Patrz. To chyba leniwiec? – odezwał się leniwiec na jej grzbiecie, wskazując długim pazurem ścianę przed nimi.

Na tablicy informacyjnej wisiało zaproszenie na imprezę, ozdobione zdjęciem leniwca o trzech palcach. Wan zwróciła uwagę na nagłówek:

BAL MASKOWY!

ŚWIĘTUJ RAZEM Z NAMI SPRZEDAŻ NOWEJ LINII OUTDOOROWYCH UBRAŃ DLA DZIECI PRODUKCJI SCENIC TRAILS.

ZABAWĘ POPROWADZI BRI-LEN!

– To chyba ty – orzekła Wan. Pod zdjęciem leniwca znajdowała się jeszcze informacja:

ZRÓB SOBIE ZDJĘCIE Z WYJĄTKOWO RZADKIM, UROCZYM LENIWCEM KARŁOWATYM. DOCHÓD PRZEZNACZYMY NA WSPARCIE WALKI O ZACHOWANIE GATUNKU.

Wangari aż prychnęła ze złości.

– Jasne, walka o zachowanie gatunku, całujcie mnie w mój łuskowaty tyłek. – Przy tych słowach zerwała plakat z tablicy, złożyła na pół i wetknęła do jednej z kieszeni, żeby później obejrzeć go uważnie. – Wystarczy zostawić te zwierzęta w spokoju na ich wyspie, a na pewno same sobie poradzą.

– Co mówiłaś? Nie dosłyszałam – odezwała się w słuchawce niedźwiedzica polarna Nukilik.

Wan całkiem zapomniała, że ma włączony mikrofon.

– Nic takiego, później wyjaśnię – rzuciła, po czym zwróciła się do leniwca. – Zmykamy dalej, te psy zaraz wrócą.

– A to nie wszystko, strażnicy z atrium biegną już całą chmarą w waszym kierunku – wtrącił Murdock. – Najbliższy punkt podjęcia znajduje się na zachód od was. Biegnij tym korytarzem, potem skręć w lewo, leć przez halę fabryczną wschodnim korytarzem aż do okna, i voilà, jesteś wolna.

– Odbieram u siebie na ekranie przekaz z twojej kamery – dodała Nukilik. – Będziemy krążyć w pobliżu, dopóki nie dotrzesz do wyjścia. Lecimy, przewidywany czas przybycia: dwie minuty.

W tle Wan słyszała warkot silników Czerwonego Ogona, samolotu należącego do Bractwa Zagrożonych, wyposażonego w wirniki do zmiany pozycji na końcach skrzydeł, dzięki którym maszyna przemieszczała się jak samolot, ale była w stanie startować i lądować pionowo jak helikopter.

Wangari ruszyła biegiem, najpierw korytarzem, a stamtąd do hali produkcyjnej, chociaż żywy ładunek na plecach ograniczał jej ruchy. Kilka maszyn nadal pracowało na pełnych obrotach, czuwała nad nimi kobieta w słuchawkach wygłuszających hałasy, wpatrująca się w rząd szpul, z których nici trafiały prosto do jednego z mierzących dobre dziesięć metrów krosien, gdzie powstawały z nich płaty kolorowej tkaniny. Szczęk i zgrzyt metalowych części urządzenia były wręcz ogłuszające.

– Jakieś pomysły?

– Wyjście numer pięć – poinstruował ją Murdock.

Wan odnalazła ogromną maszynę oznaczoną czarną piątką, a następnie wypadła przez znajdujące się obok drzwi.

Kolejny korytarz okazał się równie długi, jak ten poprzedni, a na jego końcu znajdowało się zamknięte teraz okno, za którym dawno zapadł już zmrok.

Usłyszała szczekanie psa, które zagłuszyło huk maszyny za jej plecami.

Nawet się nie obejrzała, tylko na czterech łapach pobiegła w kierunku okna, gdzie wskoczyła na wąski parapet. Co prawda zasuwka okna była obluzowana, ale samo skrzydło ważyło zbyt dużo, by Wan zdołała je unieść w pojedynkę.

Psy były coraz bliżej, w biegu oblizywały już pyski.

Wan wyjęła z kamizelki ostrze do cięcia szkła, przyjrzała mu się uważnie, a potem po prostu rozbiła nim szybę.

– Chwileczkę, Wan! Nie rób… – Ostrzeżenie Murdocka przyszło zbyt późno.

Powietrze rozdarł ryk kolejnego alarmu, rozbłysły też reflektory oświetlające teren na zewnątrz.

– Sama widzisz… – westchnął Murdock.

Psy zawarczały triumfalnie, zbliżając się do swojej zapędzonej w kozi róg ofiary.

– Czas mi się kończy. – Wan popędziła narwala i wychyliła się prosto w mrok, w ostatniej chwili jednak się zawahała. Ziemia poniżej wyglądała na naprawdę kamienistą, Wan nie brała więc nawet pod uwagę skoku z okna, zwłaszcza z zagrożonym wyginięciem pasażerem na plecach.

A potem przed jej oczami zadyndała sznurowa drabinka. Wangari aż się uśmiechnęła.

– Jesteśmy na miejscu – usłyszała upragnione słowa Ariefa.

– Trzymaj się mocno – poleciła uczepionemu jej grzbietu leniwcowi. W tej samej chwili jeden z psów skoczył w ich stronę z szeroko rozwartą paszczą.

– Zawsze tak robię.

Rottweiler doskoczył do okna i kłapnął zębami w powietrzu.

– Za wolno, bratku! – zadrwiła Wan, która zdążyła już poszybować w kierunku sznurowej drabinki i chwycić za najniższy szczebel.

Razem z leniwcem natychmiast pofrunęli w górę niczym koślawe jojo na końcu gumki. Wznosili się gwałtownie, bo Czerwony Ogon poderwał się i skręcił ostro w kierunku oceanu, jednak Wan i jej pasażer wciąż nie rozluźniali chwytu pazurów.

– Właśnie, za wolno! – orzekł maleńki leniwiec i wydał z siebie pisk, a potem krzyknął jeszcze radośnie, łapiąc podmuchy słonawego wiatru w pyszczek. – Szybciej! Szybciej!

ROZDZIAŁ 3

ARIEF

(Pongo abelii)

WYSPA ESCUDO DE VERAGUAS, PANAMA

Czerwony Ogon wylądował na niewielkim skrawku lądu między namorzynami. Wyspa Escudo de Veraguas o powierzchni liczącej nieco ponad trzy kilometry kwadratowe rozmiarem przypominała nowojorski Central Park, a znajdowała się osiemnaście kilometrów od wybrzeża z zabudowaniami fabryki i podobno pozostawała niezamieszkana. Tak więc teoretycznie stanowiła niepodzielne królestwo leniwców karłowatych, w rzeczywistości jednak ludzie zapuszczali się w te rejony, aby ścinać drzewa, rabunkowo zbierać rośliny i łowić ryby w tutejszych wodach.

Tak to zresztą było z ludźmi na całym świecie. Wciąż od nowa. Wszelkie starania oznaczały za mało, za późno. Arief doskonale znał ten schemat za sprawą wielu lat bolesnych doświadczeń i osobistych traum.

Przed oczami mignął mu obraz matki i starszego brata, brutalnie okładanych kijami przez uzbrojonych mężczyzn, szybko jednak odsunął od siebie to wspomnienie.

Nawet kiedy ludzie usiłowali postępować odpowiedzialnie – a musiał przyznać, że czasami tak właśnie było – ich starania często okazywały się zbyt skromne albo za sprawą innych ludzi kończyły się niepowodzeniem. Arief rozumiał, dlaczego miejscowi wykorzystywali ziemię w ten, a nie inny sposób, co miało związek przede wszystkim z faktem, że przedstawiciele Homo sapiens zwyczajnie nie lubili się dzielić z innymi. Tutejsi mieszkańcy mieli rodziny do wykarmienia, a często ich jedynym wyborem było wziąć z tego skrawka ziemi wszystko, co tylko możliwe, żeby przetrwać, nawet jeśli zdawali sobie sprawę z tego, jak tragiczne skutki dla środowiska będzie miało w przyszłości ich działanie.

Łopaty wirnika znieruchomiały, a podmokłe namorzynowe zarośla znów rozbrzmiały ćwierkaniem, brzęczeniem, śpiewem dzikich zwierząt. Arief wcisnął guzik otwierający główny luk maszyny, a następnie zdjął słuchawki.

– Musimy to załatwić szybko i sprawnie – rzucił do reszty. – Będziemy lecieć całą noc, żeby dotrzeć do Arktyki na rano.

Następne zadanie stojące przed jego ekipą było jasno określone: ustalić, co się stało z matką Nukilik, a jeśli rzeczywiście nadal żyła, połączyć ją z córką.

– Musimy rozpocząć poszukiwania już o pierwszym brzasku – przypomniała im niedźwiedzica. – Mama będzie wtedy najbardziej aktywna, a poza tym łatwiej ją dostrzec na tle krajobrazu, kiedy jej cień jest najdłuższy.

– Martwię się raczej o okienko czasowe, jakie pozostanie nam na zatankowanie samolotu… – odezwał się Murdock ze swojego zbiornika z wodą w tylnej części Czerwonego Ogona. – Stacja paliw w Nowej Szkocji jest przełączana w tryb obsługi automatycznej wyłącznie na noc. Za dnia tamtejszy pracownik na pewno zacznie wszędzie wściubiać nos, zagadywać naszego włochatego pilota i sprawdzać numer konta w naszym banku.

– Uwinę się raz-dwa – zapewniła Wangari, która sprowadzała już leniwca karłowatego po rampie, trzymając go za łapkę, a kiedy stanęli w końcu na ziemi, zwróciła się do niego: – Poznajesz to miejsce? Trafisz stąd do domu?

Leniwiec niespiesznie obrócił łepek niemal naokoło, niczym sowa, żeby rozejrzeć się lepiej po polanie na skraju dżungli.

– Znam to miejsce. Przychodziliśmy tu czasem z kumplami. – Powoli uniósł łapkę i wskazał pazurem ścianę lasu, gdzie z trudem dało się rozróżnić pojedyncze gałęzie w koronach drzew.

Z zarośli zerwał się całkiem spory ptak, zupełnie jakby spłoszył go gest leniwca, po czym kilkoma potężnymi ruchami skrzydeł wzbił się w powietrze i zniknął wśród drzew.

– Nie obrazisz się, jeśli będziemy cię mieć na oku? – zapytała Wangari, chociaż tak naprawdę nie zamierzała zostawiać leniwcowi żadnego wyboru, bo już wyciągnęła mikroskopijny nadajnik i właśnie zamierzała umocować go na grzbiecie zwierzęcia, gdzie ukryty wśród futra powinien pozostać niewidoczny. – Dzięki temu nawet z oddalenia będziemy w stanie monitorować twoje ruchy. Na początku może trochę szczypać.

– Nie ma… auć… sprawy – odparł leniwiec poniewczasie.

Wangari poklepała swojego nowego przyjaciela po ramieniu.

– Uważaj na siebie. I od tej pory postaraj się unikać ludzi. Gdyby się pojawili, najlepiej poszukaj sobie jakiejś kryjówki.

– A gdybyś kiedykolwiek wpakował się w kłopoty – dodał stojący na rampie Arief – postawiliśmy sobie za cel chronić wszystkie zagrożone, potrzebujące pomocy zwierzęta. Więc gdybyś miał problemy… zawsze możesz liczyć na Zagrożonych.

Maleńki leniwiec popatrzył na Ariefa nierozumiejącym wzrokiem, w końcu jednak skinął łepkiem z wdzięcznością, po czym odwrócił się powoli i ruszył w stronę drzew.

– No dobra, ślamazary! – ponaglił Murdock. – Zbierajcie się, ruchy, ruchy!

– Mam wziąć pierwszą wachtę za sterami czy wolisz sam pilotować? – zapytała orangutana Nukilik.

– Sama zdecyduj – odparł Arief.

– Zaraz! – wykrzyknął Murdock. – Jak możesz zostawiać jej decyzję w takiej sprawie? Chyba pamiętasz, że Nukilik zawsze źle wybiera?

– Znowu zaczynasz? – jęknęła niedźwiedzica.

– Ale przecież to prawda! – upierał się narwal. – To strasznie dziwne, ale jeszcze nigdy nie widziałem, żeby wygrała rzut monetą. A zaczęliśmy w to grać już jakiś czas temu. O to, kto wykona różne prace. To naprawdę zaczyna się robić trochę przerażające.

– Nikt nie przegrywa w rzucie monetą bez końca – odparła Wan. – To statystycznie niemożliwe.

– No to spróbuj – prychnął Murdock.

Wan nie pozwoliła się długo prosić. Chwyciła leżącą na pulpicie monetę i ją podrzuciła.

– Wybieraj, Nuk!

– Orzeł – odparła niedźwiedzica z ciężkim westchnieniem.

Moneta upadła rewersem do góry.

Zaintrygowana Wan powtórzyła tę próbę jeszcze czterokrotnie. Nukilik przegrała za każdym razem.

– Dobra, dosyć tego – przerwał im w końcu Arief. – Biorę pierwszą wachtę, w porządku? Zapinajcie pasy.

Po tych słowach założył słuchawki i zainicjował procedurę startową. Nukilik tymczasem pochyliła się nad ekranami, po raz kolejny sprawdzając współrzędne celu, chociaż wcześniej zdążyła zrobić to co najmniej kilkukrotnie, po czym wpisała parę uaktualnionych danych do autopilota.

– Zapnij pasy, Wan – polecił orangutan. – A ty, Murdock, lepiej połknij swoje tabletki, zanim dostaniesz choroby morskiej.

– To nie jest żadna choroba morska! – obruszył się narwal. – Po prostu nienawidzę latać! To spora różnica.

– Ale rezultat jest dokładnie taki sam – zauważyła Nukilik.

Murdock mruknął coś z obrażoną miną, a potem wycofał się w głąb zbiornika ze słoną wodą.

Wangari tymczasem zajęła miejsce za plecami orangutana i postukała go w ramię jakimś przedmiotem.

– Znalazłam to w jednym z pomieszczeń na parterze – wyjaśniła. – Pomyślałam, że chętnie na to zerkniesz.

Arief obejrzał się na nią, a potem wziął do ręki kartkę z grubszego kartonu ozdobionego wzdłuż krawędzi srebrnymi zawijasami, ze zdjęciem leniwca karłowatego pośrodku, być może nawet tego samego biedaka, którego dopiero co wypuścili na wolność, chociaż tego Arief nie mógł być już pewny.

Niespiesznie przebiegł wzrokiem treść zaproszenia.

– To chyba jakiś żart – mruknął, oddając kartkę Wan. – Planują zbierać datki? Przecież to, czym się zajmują, nie ma nic wspólnego z ochroną środowiska!

– Dokładnie to samo sobie pomyślałam – przytaknęła Wan.

– Gdybyśmy mieli więcej czasu, chętnie przeprowadziłbym tutaj dokładniejsze rozpoznanie – dodał orangutan. – Wygląda na to, że ci ludzie planują coś większego. A przemysł tekstylny już i tak jest w ogromnej mierze odpowiedzialny za zanieczyszczanie środowiska i zmiany klimatyczne.

Murdock prychnął z rozbawieniem.

– Teraz będziemy się bawić z policję modową?

– Naprawdę cieszy mnie nasz dzisiejszy sukces. – Arief zdobył się na rzadki w jego przypadku uśmiech. – Uwolnienie tego biednego zwierzęcia i umieszczenie go z powrotem w jego naturalnym środowisku było nie lada wyzwaniem. A świadomość, że pokrzyżowaliśmy plany tym korporacyjnym hienom, to miły dodatek.

Czerwony Ogon, cały czarny, jeśli nie liczyć rzucających się w oczy czerwonych zdobień tuż przy tylnych statecznikach pionowych wirników, wzniósł się w nocne niebo.

ROZDZIAŁ 4

NUKILIK

(Ursus maritimus)

MORZE BAFFINA, GRENLANDIA

„Zbliżamy się do punktu docelowego”, poinformował autopilot monotonnym głosem.

Nuk zapadła w drzemkę jakiś czas temu, teraz jednak natychmiast poderwała głowę i zacisnęła łapy na sterach na stanowisku drugiego pilota.

„Wreszcie w domu!”, przemknęło jej przez głowę, choć tej podekscytowanej myśli towarzyszył też niepokój. „Mama…”.

– Spokojnie, staruszko, mam wszystko pod kontrolą – odezwał się jak zawsze czujny Arief z fotela kapitana. Mocno ściskał w łapach stery, by przeprowadzić Czerwony Ogon przez obszar turbulencji.

Słońce jeszcze nie wzeszło ponad horyzont, ale niebo przed nimi nie było już czarne. Miało ten sam znajomy pastelowy odcień, za którym Nukilik tak bardzo tęskniła od chwili opuszczenia Lodowej Krainy. W pobliżu równika, gdzie mieściła się siedziba Zagrożonych, słońce wstawało i zachodziło błyskawicznie, a przez większość dnia stało wysoko nad widnokręgiem. Zazwyczaj zdawało się wręcz płonąć na tle wyblakłego nieba. Jednak na biegunie zwykle pozostawało nisko nad horyzontem, przesuwając się jedynie niespiesznie wzdłuż jego linii. W trakcie arktycznego lata praktycznie nigdy nie zachodziło, zaś podczas zimy właściwie nie wstawało, kryjąc się wstydliwie za wzgórzami i lodowcami przez godzinę czy dwie, zanim na powrót nie zniknęło w czeluściach podziemnego świata.

O tej porze roku sprawiedliwie dzieliło jednak swój czas między oba te światy, wstając i zachodząc niestrudzenie, a zachwycające pastelowe barwy rozjaśniały niebo całymi godzinami. Widok tego delikatnego różu napełnił serce Nukilik niecierpliwym wyczekiwaniem.

– Pozwoliłeś mi zasnąć – zarzuciła orangutanowi. – A mówiłam ci, żebyś mnie obudził.

– Potrzebowałaś odpoczynku – odparł Arief. – Czeka cię ważny dzień.

– A co z tobą? – zaniepokoiła się Nukilik.

– I tak kiepsko sypiam. Wszystko w porządku, Nuk – zapewnił orangutan.

Niedźwiedzica przeciągnęła się najmocniej, jak tylko się dało w ciasnym fotelu, żeby wreszcie się dobudzić, po czym przyjrzała się pierwszemu pilotowi uważnie. Tak naprawdę niewiele wiedziała o jego nocnych zwyczajach. Nocą każde z nich przebywało we własnym siedlisku w Arce, ogromnej szklanej kopule na wyspach Galapagos, którą Zagrożeni nazywali domem.

Pierwotny plan zakładał, że Arka będzie stanowiła schronienie dla zagrożonych dzikich gatunków, dopóki ich naturalne siedliska nie okażą się na tyle bezpieczne, żeby zwierzęta mogły tam wrócić. Dlatego najważniejszy był niemal całkowity brak ingerencji ludzi w życie mieszkańców Arki, aby żadne z dzikich zwierząt nie przywykło do ich obecności. Dzięki temu superinteligentni Zagrożeni bez problemów mogli opuszczać Arkę, gdy tylko chcieli.

„Zmiana trasy”, poinformował autopilot, a Czerwony Ogon przechylił się mocno na lewo.

– Przestań. – Arief z groźnym burknięciem przejął z powrotem kontrolę nad sterami.

– Ciekawe, czyj to głos w tych automatycznych komunikatach – odezwał się Murdock, wychyliwszy łeb ozdobiony pojedynczym kłem ponad powierzchnię wody w zbiorniku za ich plecami. – „Zmiana trasy”, strasznie to protekcjonalne. Zupełnie jakby chcieli powiedzieć: „Właśnie przegapiłeś właściwy skręt, idioto”.

– Wcale nie przegapiliśmy skrętu – burknął Arief. – Cel naszej podróży obejmuje całkiem spory obszar. Tak naprawdę nie mamy pojęcia, gdzie znajdziemy mamę Nuk. Ale to właśnie tutaj widziałaś ją po raz ostatni, zgadza się?

„Nie wiadomo, czy w ogóle ją odnajdziemy”. Nukilik poczuła nieprzyjemny skurcz żołądka.

Wychyliła się mocniej ze swojego fotela, żeby popatrzeć przez przednią szybę. Przed jej oczami pojawiła się wreszcie linia brzegowa.

– Tak – orzekła z przekonaniem. Od razu rozpoznała tę charakterystyczną skalną formację wychodzącą daleko w morze. Spędziła wiele godzin przed ekranem komputera w Arce, zanim natrafiła na właściwe współrzędne. – Jestem pewna, że to właśnie tutaj się wychowałam.

Wzbierająca w jej wnętrzu fala niepokoju wprawiała ją w coraz większy nerwowy dygot. Nuk chętnie zrzuciłaby trapiący ją lęk na turbulencje, ale wiedziała, że to dziwne uczucie w żołądku nie ma nic wspólnego z lotem. Ostatni raz widziała matkę, kiedy wyczerpane z trudem unosiły się na wodzie. Chwilę później rozdzielił je przepływający statek ludzi. Od tamtej pory się nie spotkały.

Chwyciła kość i zaczęła ją ogryzać.

Arief chyba potrafił czytać w jej myślach.

– Na pewno gdzieś tam jest – zapewnił. – No i pamiętaj: nawet jeśli nie znajdziemy jej od razu, to jeszcze nie oznacza najgorszego.

Nukilik obróciła kość i wbiła w nią zęby.

– Tylko popatrzcie na tę wodę! – wykrzyknął Murdock z zachwytem. – Już nie mogę się doczekać, żeby w niej popływać.

– Pięknie tu – przyznał Arief.

– Lodowa Kraina – dodała Nukilik. – Nie ma piękniejszego miejsca na Ziemi, zwłaszcza kiedy nocą na niebie pojawiają się wstęgi zieleni.

– Zorza polarna? – zapytał Arief. – Chciałbym ją zobaczyć, ale mam nadzieję, że nie zabawimy na tyle długo, żeby noc nas tutaj zastała.

Nuk dostrzegła znajome wysepki wzdłuż wybrzeża Grenlandii – lodowy most, który zimą łączył je ze stałym lądem, dawno zniknął, w wodzie unosiło się jedynie kilka gór lodowych. Zaś lodowce o wysokich poszarpanych brzegach, które dawniej górowały nad okolicą, znajdowały się dalej na północ, niż zapamiętała.

– Coś jest nie w porządku – westchnęła Nukilik, wskazując łapą widok za oknem. – O tej porze roku w wodzie powinno pływać więcej gór lodowych. Moi przodkowie docierali do tych wysepek pieszo, rzadko musieli płynąć. Nie mam pojęcia, skąd o tym wiem, ale czuję to w kościach.

– Nosimy w sobie pamięć doświadczeń prababek naszych matek – stwierdził Arief. – Wszystkim zwierzętom trudno przywyknąć do tego, co się teraz wyprawia na świecie, kiedy wiedzą, jak to powinno naprawdę wyglądać.

– Uważasz, że to wina ludzi? – zapytała Nuk.

– Właśnie tak – wtrącił Murdock. – Wypuszczają do atmosfery te wszystkie gazy cieplarniane. Atmosfera zatrzymuje więcej ciepła niż kiedyś, więc każdej wiosny lód topnieje o wiele szybciej, a zimą gromadzi się go mniej.

Arief pchnął stery, a Czerwony Ogon zanurkował w stronę ziemi. Pokryta płatami śniegu i lodu kraina nagle zbliżyła się w ich kierunku.

– Lepiej obudźcie Wan – polecił orangutan. – Zamierzam przełączyć maszynę w tryb helikoptera, a nie chcę, żeby szarpnięcie ją wystraszyło.

Nuk wyciągnęła łapę do tyłu i potrząsnęła Wangari.

– Jesteśmy na miejscu.

W tym momencie słońce wynurzyło się zza horyzontu, zalewając okolicę miękkim złotawym światłem.

Wangari przetarła oczy, a potem wyprostowała się w fotelu, żeby wyjrzeć przez okno w kokpicie.

– Ile śniegu! – krzyknęła i aż się otrząsnęła, po czym założyła gogle i przesunęła kilka rodzajów soczewek, zanim zdecydowała się na te z filtrem przeciwsłonecznym.

Samolot zanurkował i zawisł w powietrzu, podczas gdy wirniki ustawiały się w pozycji pionowej, a potem Arief zszedł jeszcze niżej. Na tyle nisko, żeby mogli przyjrzeć się terenowi, ale nie nazbyt, aby nie niepokoić zwierzyny.

Wyłaniające się zza wzgórz w oddali słońce uwydatniało wszystkie nierówności terenu.

– Tam. – Arief wskazał lekkie wzniesienie pokryte płatami śniegu, gdzie było widać kilka niedźwiedzi polarnych.

– Cała wataha Nukilików! – zażartował Murdock. – Szybko, wiejemy!

– Niedźwiedzie polarne nie zbierają się w watahy, tylko czasem w luźne grupy – zauważyła Wangari.

– A to ci dopiero – westchnął narwal.

– Jak sądzisz, Nuk, twoja mama może być między nimi? – zapytał Arief.

– Nie wiem – odparła Nukilik. – Nawet jeśli jej tu nie ma, możemy spytać inne niedźwiedzie, czy jej nie widziały.

– Świetny pomysł – pochwalił Arief. – Wyląduję blisko wody, niech Murdock trochę się zabawi, skoro już tutaj jesteśmy.

– Och, wielkie dzięki, tatusiu – zadrwił Murdock.

– Na pewno jesteś podekscytowany – zwróciła się do niego Wangari. – Przecież ty też wróciłeś w rodzinne strony. Zamierzasz szukać krewnych?

– E tam. – Narwal wzruszył swoimi szczątkowymi ramionami. – To nie moja „dzielnia” – dodał. – Moje stado byczy się raczej na wschodnim wybrzeżu Grenlandii. Ale tak czy inaczej, chętnie się zamoczę.

– Należy ci się – przyznał Arief. – Naciesz się tą chłodną wodą, tylko nie odpływaj za daleko.

– Obiecuję nigdzie nie migrować – zażartował Murdock. – No, chyba że natknę się na szwedzki stół z krewetkami. W takiej sytuacji raczej nie zdołam się powstrzymać.

– Gotowy na spłukiwanie? No to jazda! – Arief pociągnął dźwignię.

– Spłukiwanie? – obruszył się narwal. – Hej, za kogo ty mnie uważasz? Za jakąś wielką kup…

Nie zdążył dokończyć, bo luk ładowni Czerwonego Ogona stanął otworem, a tylna ściana zbiornika, w którym pływał narwal, się podniosła. Woda wypłynęła z niego gwałtowną falą, zabierając ze sobą swojego dwutonowego mieszkańca.

– A niech to petunie! – wrzasnął Murdock, kiedy wylądował w wodach zatoki z wielkim chlupnięciem.

Czerwony Ogon zerwał się w niebo, nagle tak lekki i dziarski, aż Arief musiał zmniejszyć moc silników.

Wangari skrzywiła się lekko.

– No, to się nazywa skok na bombę.

Murdock wynurzył się kilka sekund później, prychając radośnie.

– Uwaga, ekipo! – zawołał wesoło. – Murdock wrócił na północ i zaraz wam tu namiesza swoim kłem!

ROZDZIAŁ 5

ARIEF

(Pongo abelii)

Arief ustawił maszynę nad kamienistą plażą, a potem pozwolił autopilotowi zrobić resztę. Czerwony Ogon siadł ostrożnie na samym skraju oblewanego przez fale brzegu.

– Będę miał oko na to, co się dzieje w wodzie. – Głos Murdocka rozbrzmiał w uszach orangutana jasno i wyraźnie. Zestaw mikrofonowy narwala został umieszczony tuż przy jego błonie bębenkowej i zamaskowany tak, że przypominał pąklę. Właściwie to stanowił już stały element na jego głowie. – Zapomniałem życzyć Nukilik powodzenia. Przekaż jej ode mnie, żeby połamała łapy. Zresztą nieważne, lepiej jej tego nie powtarzaj. Nie wiadomo, komu by je połamała.

Arief zeskoczył na ziemię, zimne powietrze wdarło mu się w nozdrza, zamieniając jego oddech w obłok pary. Wangari poszła w jego ślady, również wydmuchując biały obłoczek. Wiszące nisko nad horyzontem słońce oświetlało połacie śniegu rozciągającego się we wszystkich kierunkach skrzącą się warstwą. Widok był wręcz zachwycający. Arief nigdy wcześniej nie dotykał śniegu, to uczucie zwyczajnie go zaskoczyło.

Nukilik zeszła po rampie, więc Arief grzecznie odsunął się na bok. Nuk tymczasem zatrzymała się nad brzegiem wody i stanęła na tylnych łapach, a potem przymknęła ślepia i uniosła pysk ku niebu, podczas gdy wiatr znad oceanu rozwiewał jej futro. W końcu machnęła łapami w powietrzu i aż mruknęła z rozkoszy.

– Dobrze być w domu.

Arief uśmiechnął się na widok jej radości. Sam nie był na Sumatrze od lat, jeszcze na długo przedtem, zanim stał się hiperinteligentny, ale często się zastanawiał, jak by to było wrócić w rodzinne strony. Pewnie zareagowałby podobnie jak Nukilik.

Tyle że zaraz potem zalała go fala okropnych wspomnień.

Ludzie biją mamę i brata, ciągną ich w sieci w stronę samochodu, żeby wepchnąć ich do klatki na pace. Maleńki Arief obserwuje bezradnie z czubka drzewa, jak palce mamy zsuwają się bezwładnie ze stalowych prętów, a jego starszy brat wydaje ostatnie tchnienie…

Jakieś ptaki zerwały się do lotu i wzbiły wysoko ponad wody zatoki. Arief otrząsnął się ze wspomnień, starając się skoncentrować przede wszystkim na przepięknych nawoływaniach skrzydlatych stworzeń.

Nukilik odwróciła pysk w jego stronę, jej ciemne oczy błysnęły dumą.

– Pięknie tu, prawda? – powiedziała.

Orangutan zamrugał mocno. Tak naprawdę Arktyka do niego nie przemawiała. Gdzie się podziały wszystkie drzewa? Pozbawiony ich osłony czuł się taki bezbronny, narażony na ataki nie tylko drapieżników, lecz także paskudnej pogody. Ostry wiatr wciąż przenikał go zimnem do szpiku kości, na pewno wkrótce wyda mu się nazbyt męczący, a słońce, choć wciąż wisiało nisko nad horyzontem, operowało zbyt intensywnie jak na jego gust. Na dodatek oślepiający blaskiem śnieg zdawał się ciągnąć bez końca, a wszędzie było tak strasznie daleko. Jednak orangutan był świetnym dyplomatą, a poza tym doskonale rozumiał, z czego bierze się duma niedźwiedzicy.

– Prawda, Nukilik – przytaknął z uśmiechem, a potem dodał jeszcze: – Chociaż cieszę się, że mam takie gęste futro.

Nukilik popatrzyła w głąb lądu, tam, gdzie dostrzegli z powietrza kilka niedźwiedzi polarnych.

– Dobra, w takim razie ruszam. Jeśli zamierzasz mi towarzyszyć, postaraj się trzymać nieco z tyłu, ale spróbuj nadążyć.

Po tych słowach ruszyła przed siebie kamienistą plażą. Arief czym prędzej zgarnął z pokładu Czerwonego Ogona parę ciemnych okularów, a potem – opierając się na knykciach dłoni – podążył w ślad za Nukilik.

– Seksowne okulary. – W jego słuchawce odezwał się głos Murdocka, który najwyraźniej obserwował przyjaciół gdzieś z wody. – Wyglądasz zupełnie jak włochaty Tom Cruise.

Arief zignorował tę uwagę.

– Ale, hej, zostawiłeś otwarty kokpit – dodał narwal.

Arief obejrzał się jeszcze na samolot, ale był już zbyt daleko, żeby zawrócić. Nukilik poruszała się tak szybko, że obawiał się, czy nie straci jej z oczu za jednym z tych wzgórz.

– Po prostu miej się na baczności – polecił więc tylko Murdockowi.

W końcu udało mu się dogonić Wangari, zaraz potem jednak oboje przystanęli, bo właśnie dotarli do połaci śniegu. Orangutan wyciągnął rękę i ostrożnie zgarnął garść białego puchu. Nie był w stanie powstrzymać nerwowego chichotu. Początkowo śnieg nie wydawał się taki zimny, jedynie ciężki i mokry. Arief ścisnął go w dłoni. I wtedy nieoczekiwanie poczuł ziąb. Rzucił tą zbitą grudką śniegu w Wangari, a kiedy śnieżka rozbiła się o pokryty łuskami grzbiet przyjaciółki, znów parsknął śmiechem.

– To oznacza wojnę – zagroziła Wangari. – No, chyba że wynagrodzisz mi zniewagę, oferując podwózkę.

Arief puścił do niej oko i usadził ją sobie na ramieniu, po czym już razem ruszyli po świeżych śladach Nukilik w śniegu.

– Jak twoim zdaniem zakończy się ta misja rozpoznawcza? – zapytała Wan.

– Martwię się, co może z tego wyniknąć – wyznał Arief – ale i tak musimy pozwolić, żeby Nukilik doprowadziła tę sprawę do końca.

Oczywiście, Arief wiedział, że najprawdopodobniej nigdy nie odnajdą matki Nukilik. Tylko co wtedy? Czy Nuk będzie nalegać na kontynuację poszukiwań? Czy zdecyduje się tu pozostać, żeby nadal szukać, jeśli Arief zarządzi powrót do Arki? A może postanowi jednak z nimi lecieć, by później domagać się kolejnej wyprawy w arktyczne rejony?

A jeśli znajdą jakieś ślady matki Nukilik, tego, że ona… nie żyje? Arief nie miał pojęcia, jak Nuk może zareagować na takie wieści, jednak już sama myśl o tym go przerażała.

Przyspieszył kroku, żeby dogonić zdeterminowaną niedźwiedzicę.

ROZDZIAŁ 6

MURDOCK

(Monodon monoceros)

Murdock, który nieoczekiwanie został sam, poczuł nieodparte pragnienie, aby znaleźć sobie jakiś ekran, w który mógłby postukać. Chętnie zagrałby teraz w sapera, tyle że zaraz przypomniał sobie, że znajduje się przecież pośrodku oceanu.

„Żadnej elektroniki!”, westchnął, wydmuchując bańki powietrza. „Wygląda na to, że będę musiał znaleźć tu sobie inne rozrywki. Może powinienem sprawdzić, co oferuje miejscowy bufet?” – zapytał sam siebie w myślach, a w brzuchu zaburczało mu entuzjastycznie.

– Brzmi smakowicie – orzekł. – W takim razie przystąpmy od razu do dzieła.

Nabrał powietrza, gotów zanurzyć się w morskie odmęty, kiedy jego uwagę przyciągnął wielki ptak stojący na brzegu między nim a Czerwonym Ogonem.

„A to co takiego?”, zdumiał się. „Chyba zbyt długo przebywam z dala od mojego środowiska naturalnego”.

Ptak wydawał się niemal całkowicie biały, jeśli nie liczyć kilku czarnych znaczeń. Czyli wyglądał prawie jak każdy inny ptak, który wyewoluował, żeby przetrwać wśród śniegów Arktyki. Ten był jednak wyjątkowych rozmiarów. I znajdował się znacznie bliżej Czerwonego Ogona, niż Murdock początkowo zakładał.

„Edredon zwyczajny?”, zaczął się zastanawiać. „A może nawet edredon okazały?”.

Oba te gatunki osiągały spore rozmiary, ale o ile Murdock dobrze pamiętał, bardziej przypominały kaczki niż mewy. A tymczasem ten osobnik wyglądał jak mewa. Może to wyjątkowo duży przedstawiciel rodzaju Rissa, który odłączył się od stada? Albo fulmar? „Tak, to na pewno fulmar!”, uznał Murdock.

Swoją nazwę fulmary zawdzięczały cuchnącej, oleistej substancji, którą mogły opryskiwać napastnika w samoobronie, a na dodatek ptaki te potrafiły pokonywać naprawdę dalekie dystanse. Murdock nigdy wcześniej nie widział przedstawiciela tego gatunku z bliska. Podekscytowany, machnął swoim potężnym ogonem, żeby podpłynąć bliżej brzegu.

Ptaka tymczasem najwyraźniej zainteresowała stojąca na plaży maszyna, bo zbliżył się do niej w kilku podskokach, nie odrywając oczu od rampy i otwartego kokpitu.

– O nie, nawet mi się nie waż – mruknął Murdock, po czym zanurzył się pod wodę i przyspieszył.

Kiedy wychynął z powrotem na powierzchnię znacznie bliżej brzegu, fulmar siedział już na skraju rampy i zaglądał do wnętrza maszyny.

– Hej! – wrzasnął Murdock z nadzieją, że spłoszy ciekawskie ptaszysko, i na wszelki wypadek trysnął jeszcze słoną wodą z nozdrzy. – Wynoś się stamtąd!

Potężny ptak spojrzał w stronę czyniącego takie zamieszanie narwala, po chwili jednak odwrócił się z powrotem w stronę otwartego luku samolotu.

– Ja nie żartuję, Wielki Ptaku! – zagroził Murdock. – Nie zmuszaj mnie, żebym tam do ciebie podszedł.

Nadal znajdował się dobrych pięćdziesiąt metrów od samolotu, a ciekawski ptak najwyraźniej nie postrzegał go jako zagrożenia, bo chwilę później wskoczył do środka samolotu i zniknął Murdockowi z oczu.

– Czyli tak się chcesz bawić, co? – Narwal plasnął w wodę swoim potężnym kłem, co w jego przypadku stanowiło odpowiednik walenia się pięściami w klatkę piersiową przez Ariefa.

Jednym wyćwiczonym ruchem mięśnia uruchomił swoje przypominające pąklę radio.

– Drużyno, mamy problem. Nie trzeba było zostawiać otwartego kokpitu!

– O czym ty mówisz? Jaki problem? Pojawili się jacyś ludzie? – W głosie Wangari dało się słyszeć niepokój.

– Jakiś ptak właśnie wdarł się na pokład Czerwonego Ogona! – poskarżył się Murdock.

Po tych słowach zapadła głucha cisza.

– Ptak? – odezwała się w końcu Wan.

– Właśnie! – wrzasnął Murdock. – Jest teraz w środku. Wydaje mi się, że to fulmar.

Ta informacja powinna zmartwić Wangari, ale najwyraźniej nie zrobiło to na niej wielkiego wrażenia.

– No i? – odpowiedziała tylko.

– One śmierdzą! – wyjaśnił Murdock. – I łatwo wyprowadzić je z równowagi. A jeśli zapaskudzi nam całą deskę rozdzielczą?

– Murdock, nie mamy teraz do tego głowy – odparła w końcu Wan po dłuższej chwili milczenia. – Po prostu to załatw, dobra?

Murdock prychnął ze złością.

– Jasne, bez odbioru – rzucił i popatrzył na ptaka krążącego w kokpicie Czerwonego Ogona.

Zaczekał na rosnącą falę, starając się zebrać wszystkie siły, a potem odepchnął się ogonem i posurfował z ogromną prędkością w kierunku brzegu.

Kiedy jako młody narwal wypoczywał na płyciźnie, został złapany przez ludzi w sieć i wywieziony do Arki. Przejście w stan hiper zmieniało nie tylko umysł zwierzęcia. Tak jak każdy z Zagrożonych zyskał także większą kontrolę nad swoim ciałem, co pozwalało mu poruszać się w nowy, bardziej skomplikowany sposób.

Murdock przygotował się na zderzenie z lądem i zatrzymał się na kamienistej plaży niczym wyrzucona na mieliznę łódź.

– Sio, ty kupo pierza! – zawołał. No, może nie był to najlepszy dobór słów, ptaszysko jeszcze zbyt poważnie potraktuje ten fragment z kupą. – No już, uciekaj! – krzyknął tym razem.

Wielki ptak nadal nie zwracał na niego uwagi.

– Dobra, teraz to już na serio mnie wkurzyłeś. – Murdock zaczął się wspinać po brzegu niczym chorobliwie otyła foka z harpunem w głowie. – To moja plaża. Nikomu nie uchodzi na sucho taki brak szacunku dla narwala.

ROZDZIAŁ 7

ARIEF

(Pongo abelii)

Knykcie i stopy drętwiały już Ariefowi z zimna, jednak orangutan nie zamierzał się poddawać, choć dotrzymanie Nukilik kroku zaczynało mu nastręczać coraz więcej trudności. Niedźwiedzica właśnie zniknęła za jakimś wzniesieniem, więc jeszcze przyspieszył, bacznie przypatrując się nagiej skale, na której mógłby chwilę odpocząć i ogrzać nieco stopy i dłonie.

Kiedy w końcu dotarł na szczyt wzniesienia, ze zdumieniem zauważył kilka wychudzonych niedźwiedzi polarnych. Nukilik ostrożnie zbliżała się akurat do jednego z nich. Arief zajął stanowisko na skalistym występie zadowolony, że może obserwować sytuację z bezpiecznej odległości.

Wan zeskoczyła z jego grzbietu i uniosła pyszczek, żeby sprawdzić, w którą stronę wiatr poniesie ich zapach.

– Czyżbyś się denerwował? – zapytała.

– Wyglądają na bardzo wygłodzone – odparł Arief i pochuchał w dłonie. – Postarajmy się zostać po nawietrznej.

– Świetny pomysł.

– Nazywam się Nukilik – przedstawiła się Nuk pierwszemu napotkanemu niedźwiedziowi, który przypatrywał się jej podejrzliwie z ośnieżonego pagórka. – Jestem córką Atiqtalik. Widziałeś ją może?

– Odejdź – rzucił niedźwiedź i odwrócił głowę.

– Rozdzielono nas, a potem zabrali mnie daleko stąd.

– Nie należysz do naszej gromady – odparł niedźwiedź. – Nie możesz tu polować.

„Gromady?”, przemknęło zaciekawionej Nuk przez głowę. Rozumiała jednak, dlaczego niedźwiedzie zebrały się w większą grupę. Kiedy lód jest gruby, niedźwiedzie polarne pokonują ogromne przestrzenie i trzymają się określonego terenu, ale kiedy pokrywa lodowa zaczyna topnieć, wracają w poszukiwaniu pożywienia na stały ląd, gdzie natykają się na swoich pobratymców.

– Mam do tego miejsca większe prawo niż wy – warknęła z głębi gardła.

– Jesteśmy tutaj. Prawa zostały ustalone. Chcesz nam rzucić wyzwanie?

Siedzący na skale Arief napiął mięśnie.

– Nie wygląda to dobrze – mruknął do Wangari.

Wan stanęła na tylnych łapach i wyjęła paralizator.

– Hmm – westchnął orangutan, przypatrując się niewielkiemu urządzeniu ze sceptyczną miną. – Miałaś kiedykolwiek okazję wypróbować to cudo na zwierzęciu równie wielkim jak niedźwiedź polarny? Możesz tylko jeszcze bardziej rozjuszyć naszego kolegę.

Wan nie wyglądała na specjalnie pewną swojej decyzji.

– Nic innego nie mam – wyznała w końcu.

Tymczasem Nukilik zdusiła groźne mruknięcie, aby zacząć od nowa. Arief widział doskonale, jak bardzo starała się zapanować nad swoją frustracją.

– Ja tylko szukam Atiqtalik. Wiesz coś na jej temat?

– Jesteś sama przeciwko nam wszystkim. Odejdź – rzucił drugi z niedźwiedzi stanowczo i odwrócił się do niej plecami.

– Możesz mi przynajmniej powiedzieć, czy spotkaliście inne niedźwiedzie? Kiedy utworzyliście tę gromadę? I czy przegoniliście jakieś osobniki?

Wartownik odwrócił się znowu w jej stronę i popatrzył na nią z pogardą.

– Cuchniesz jak rzeczy ludzi i poruszasz się jak lis. Nie jesteś niedźwiedziem polarnym.

Nukilik cofnęła się o kilka kroków, Arief bał się nawet, że niedźwiedzica zaraz stanie na tylnych łapach w nagłym ataku wściekłości, ale ona tylko zwiesiła głowę.

Zalała go fala współczucia.