Bogumił Wiślanin - Paweł Rochala - ebook + audiobook + książka

Bogumił Wiślanin ebook i audiobook

Paweł Rochala

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Opowieść osnuta wokół pradawnych wierzeń, pogańskich bogów i ich ludzkiego wybrańca oraz autentycznych wydarzeń historycznych wczesnego średniowiecza. W magiczny, oniryczny sposób poczętego Bogumiła Wiślanina, syna wojewody Sobiesława, słowiańscy bogowie obdarzają niezwykłą mocą – Bogumił widzi nadchodzącą śmierć. I to właśnie z Bogumiłem wędrujemy po podziemnym królestwie, gdzie poznajemy najbardziej mocarnych bogów i bożków. Świat Welesa – najpotężniejszego władcy widzącego wszystko i wszystkowiedzącego – świat Chorsa, który włada śmiercią i chorobami, świat Wołoszyna – boga wód, świat brzegiń, mamun, chmurników nieuchronnie chyli się jednak ku upadkowi. Nikt już nie chce oddawać czci ani Welewitce, ani Świętowitowi, nikt już nie stawia im pomników. Stary porządek ustępuje miejsca nowemu porządkowi – pogaństwo zostaje wyrugowane, czego ukoronowaniem jest przyjęcie chrztu przez Mieszka, młodego kniazia Polan.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 700

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 20 godz. 15 min

Lektor: Donata Cieślik

Oceny
4,3 (6 ocen)
4
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CNB poleca

Karta redakcyjna

Redakcja: Andrzej Gumulak

Korekta: Krystyna Krajewska
Copyright © by Paweł Rochala, 2018
Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2018
Wydanie drugie (poprawione i uzupełnione)
Zdjęcia i ilustracje na okładce: Alfons Mucha – Słowiańska Epopeja: Sławienie Światowida na wyspie Ruji (domena publiczna); archiwum prywatne autora
Wydawnictwo Czarno na białym sp. z o.o.
ul. 1 Sierpnia 28/48; 02-134 Warszawa
NIP: 5223087302; REGON: 366886419; Nr KRS: 0000669391
tel: (redakcja): 608 700 700
www.wydawnictwocnb.pl
Warszawa 2018
Koncepcja graficzna: Donata Cieślik
Skład i łamanie:  Dawid Szulik
ISBN (wersja papierowa): 978-83-64374-41-8
ISBN (wersja elektroniczna – e-book): 978-83-64374-42-5
Druk i oprawa:
PRINT GROUP Sp. z o.o.
Konwersja wersji elektronicznej: 
Wydawnictwo Czarno na białym Sp. z o.o.
książki wydawnictwa
CZARNO NA BIAŁYM 
dostępne w wersji papierowej i elektronicznej na stronie:
www.wydawnictwocnb.pl

O autorze

Paweł Rochala (ur. 1968) – pisarz i historyk wojskowości z zamiłowania, zawodowy oficer Państwowej Straży Pożarnej. Autor wielu artykułów i felietonów do branżowej prasy strażackiej. Żonaty, ma dwoje dzieci.

Wstępny powiew wiatru

Dawno, dawno, bo ponad tysiąc lat temu, żył niepospolity człowiek imieniem Bogumił, z racji pochodzenia zwany powszechnie, acz nieściśle, Wiślaninem, bo po prawdzie należało nazywać go Lędzicem. Współcześni bali się Wiślanina nieco na wyrost, szanowali zaś odrobinę za mało – taka bowiem dola tych, co potrafią łączyć boskie z człowieczym. Ten skromny z własnego wyboru mąż był sławny za życia, lecz po śmierci słuch o nim szybko zaginął. Jako że odcisnął wyraźne znamię na naszych dziejach, nie zasłużył na zapomnienie.

Przypomnę więc kilka niesamowitych wydarzeń z jego życia, kilka czynów i – jak niektórzy zarzucali – zaniechań, choć ludzki rozsądek i chrześcijańska wiara podpowiadają o nich nie mówić. Rozsądek, bo aby towarzyszyć Bogumiłowi w drodze życiowej utkanej z ludzkich namiętności i nici pajęczych trzeba się otrzeć o ciemne moce, co dla umysłu bywa skrajnie niebezpieczne. Wiara zaś podszeptuje, że lepiej temat omijać, bo wspominając, wypada ożywić czeredę słowiańskich bóstw – na dokładkę nie samych dobrych – a także przejść zakazane obrzędy. Wskrzeszanie bałwochwalstwa nie jest wszakże budującym zajęciem dla chrześcijanina.

Bogumił zasługuje jednak, aby rozsądek i wiara na chwilę przycichły i oddały głos wiedzy. Inaczej nie znajdziemy odpowiedzi na pytania: skąd się wzięliśmy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Poznanie dziejów nigdy niepchającego się na należne mu miejsce Bogumiła, da odpowiedź na dwa z tych pytań i choćby tylko z tego powodu zasłużył na wyprowadzenie z cienia zwyczajności, który, wbrew przeznaczeniu, aż nadto sobie upodobał.

Pochyleni nad słowami zwiastującymi głęboką przeszłość być może już zadaliście sobie – a właściwie mi – pytanie: skoro słuch o Bogumile zaginął przed setkami lat, skąd wiadomo tyle, żeby snuć wątek o Bogumile przez wiele stron? Mam na to odpowiedź.

Wieści o Bogumile przetrwały, lecz w rozproszeniu, bo tylko tak mogły ujść gwałtownym niekiedy prześladowaniom (nie, czytelniku, nie ze strony Kościoła – ze strony świeckiej władzy tworzącej obraz świata na własne upodobanie). Przykleiły się do legend, schowały w baśniach, przeżyły w ludowych wierzeniach i obyczajach; i tak dotrwały, co nie do wiary, do naszych czasów. Dziwne, lecz nikt wcześniej nie zauważył, że po powiązaniu i wypełnieniu wątkami splecionymi z traw, mgieł i promieni słonecznych, opowieść układa się sama.

I jeszcze jedno!

Pewne okoliczności wymogły na mnie szczerość posuniętą dalej, niżbym sobie życzył, dlatego dzieje mojego, raczej naszego bohatera, zacząłem od początku. Stawiałem opór, bo całość już ma wymiar baśniowy, dołożenie więc jeszcze bardziej baśniowego początku trąciłoby zmyśleniem. Trudno, ktoś możny koniecznie chciał o tym wiedzieć, a ja jego wolę musiałem spełnić – tak podpowiadał rozsądek.

Przed mniej możnymi nie będę prawdy ukrywał.

Część I

Trzy życia

Kwiat

W środku letniej nocy roku 899 po narodzeniu Chrystusa, gdy nad wiślańską ziemią ledwie zroszoną wodą chrztu drżały gwiazdy, bojąc się, że Chors zetnie je sierpem nowego miesiąca, kogut zapiał tak głośno, aż Miłosława, usłyszawszy go tuż nad uchem, gwałtownie obudzona rzuciła się na posłaniu z cichym okrzykiem przestrachu. Rozglądała się w ciemnościach komnaty w takt bijącego serca, myśląc, o czym śniła, a wtedy za oknem rozległo się po raz wtóry przeraźliwie szydercze pianie. Obiecując śpiewakowi ostrym szeptem rychły i marny koniec, niewiasta poderwała się z małżeńskiego łoża i tupocąc bosymi stopami po gładkich dranicach, dobiegła do wyjścia, odsunęła rygiel i otworzyła drzwi. Spodziewała się mroków nocy, lecz w oczy uderzyło ją ostre światło. Zasłoniła twarz ręką i odwróciła głowę. Chciała się cofnąć, z rozpędu postąpiła jednak krok naprzód, drugą ręką ślepo macając białe powietrze. Nie natrafiła ani na drzwi, ani na ścianę dworu. Ochłonąwszy wreszcie ze ślepoty, odnalazła siebie odzianą w najdroższą suknię barwy jantaru, spływającą w gęstwinę nieznanej polany. Kwiaty przerastały zieleń gęsto i wielobarwnie, jakby kto tęczę pociął na cząstki, zmiędlił i rozrzucił wśród traw.

Nie rozumiejąc tego, co widziała – przecież był lipiec, a łąka kwitła jakby w maju – Miłosława zaczerpnęła powietrza. Tchnienie z wielką siłą odurzyło ją setką nektarowych zapachów, aż świat zawirował w głowie, aż się zachwiała.

Po kilku oddechach, oswojona już z woniami leśnego kobierca, niewiasta usłyszała buczenie tysięcy pszczół i trzmieli, cykanie setek świerszczy, świergot dziesiątek skowronków.

– To nie do wiary! Śnię? – zapytała, ale czy w szemrzącym gwarze usłyszała pytanie. – Którędy do domu? – szukały myśli, lecz nogi nie czekały na odpowiedź i poniosły donikąd. Sunęła przez jezioro kwiatów, nurzając się po kolana, po biodra, po piersi nawet, rozdając słodkie uśmiechy makom, rumiankom, bławatkom i kaczeńcom oraz czeredzie takich, co ich nazw nie znała, i wzbijała mgiełki pyłków, płosząc robotne pszczoły i trzmiele. Niektóre kwiaty muskały ją tylko, inne lekko chwytały za suknię jantarową i ciemne włosy, pozłacając je coraz mocniej, jeszcze inne kłaniały się na powitanie, a po rozstaniu wiodły za nią licami niczym słoneczniki za słońcem.

Czyżbym była piękna? Mogła to sprawdzić w zagajniku przy strumieniu, ale potok falował, nie dając Miłosławie obejrzeć się wyraźną, ale i bez tego wiedziała, że znów ma szesnaście lat, na głowie wianek, skórę gładką i śniadą, jest gibka, beztroska, i patrzy na cudny świat zielonymi oczami.

Głos wilgi, co wabił zalotnie a niewidzialnie, sprawił, że niewiasta chciała zobaczyć, czy żółty nicpoń istotnie trzyma w dzióbku piszczałkę. Śpiew dochodził od strony wiatrołomów, zza wykrotu, z konarów leżącego dębu.

Miłosława obeszła powalony świerk, przeskoczyła przez pień sosny i wówczas zobaczyła, kto tak pięknie gra.

Nieduży starzec, właściwie karzełek, w czerwonej spiczastej czapce, porośnięty długim siwym i zielonym włosem, siedział w rozwidleniu gałęzi ze dwa kroki nad ziemią i zerkał małymi, acz wyłupiastymi ślepkami brązowymi jak sosnowe sęki, i nieustannie grał na fujarce. Wyglądał poczciwie, chociaż cudacznie zarazem.

– Bądź pozdrowiony, dziadku! – Chciała zapytać o drogę do domu, ale ledwie wykrztusiła pozdrowienie, zaraz zasłoniła usta, inaczej parsknęłaby śmiechem.

Cudak nie odpowiedział na pozdrowienie, nawet nie wyjął fujarki z gęstwiny brody. Trzymając się gałęzi – na piszczałce grał wciąż oburącz – podparł się czwartą kończyną, żeby wygodniej usadowić ciało. Zrobił to, nie przerywając gry ani na chwilę i ani na chwilę nie oderwał ślepek od niewiasty, która straciła ochotę na śmiech i na zapytanie dziada o drogę. Krok za krokiem się wycofała; domyśliła się już bowiem, kim dziadyga jest: leśnym lichem lubiącym wodzić ludzi na manowce.

W człowieczku, co jeszcze przed chwilą wydawał się śmieszny, zaszły zmiany całkiem nieśmieszne. Włosy się skróciły, przy czym zielone sczerniały, siwe poszarzały. Zeskoczył z gałęzi, wbił w ziemię fujarkę, która w jednej chwili pokryła się wierzbowymi liśćmi, sam zaś stanął na czterech... no, nie rękach, na czterech łapach. Pomajtał kitą, spojrzał na niewiastę głęboko osadzonymi, żółtymi ślepiami, skulił spiczaste uszy i zawarczał.

Miłosława nie czekała, aż pokaże kły. Odwróciła się i dalejże uciekać.

Przemknęła, prawie się ocierając o stado jeleni, co pasło się opodal. Byki, a łanie za nimi, podniosły łby i z obojętnością popatrzyły na dziewczynę i biegnącego jej śladem straszliwego zwierza, po czym jedne wróciły do skubania trawy, inne do przeżuwania tego, co wcześniej uskubały.

Miłosława biegła wzdłuż strumienia śmigle jak jaskółka: wianek wpadł do wody, ale na to nie zważała, włosy rozwiały się chmurą strzępioną przez gałęzie, w uszach szumiał wiatr, a ona biegła nawet przez krzewy jeżyn, raniąc stopy do krwi.

Wilk-niewilk był tuż-tuż.

Wtenczas strumień zabiegł niewieście drogę. Przebrnęła przez nurt, potwór został na brzegu. Już się cieszyła, już miała odetchnąć, gdy zwierz podreptał chwilę w miejscu, ugiął łapy i dwoma susami przesadził wodę. Pościg rozpoczął się na nowo.

Miłosława krzyknęła i ruszyła do ucieczki, ale zaraz się potknęła i upadła. Szczęśliwie minęła ostre gałęzie leżącego drzewa i przeturlała się po mchu.

Wilk-niewilk był o krok.

Zasłoniła twarz i szyję. Zaraz pojęła, że na nic to by się zdało, gdyby potwór chciał przegryźć jej kark. Coś jednak powstrzymało jego luty zamiar, a co, domyśliła się szybko. Wilk bowiem wodził pyskiem wzdłuż nazbyt wysoko obnażonych nóg Miłosławy.

W niewieście krew zawrzała.

– Ty! – krzyknęła; była przecież z wojowniczego rodu. Jedną ręką obciągała szatę, drugą sięgnęła po miałkie próchno leżące obok pnia i sypnęła w ślepia zwierza.

Ten prychnął, potrząsnął łbem i potarł łapą pysk.

Miłosława poderwała się do biegu, ale trącona wilczym barkiem znów upadła. Zaraz okraczyły niewiastę kosmate łapy potwora, wyszczerzona morda ocierała się o jej twarz, cielsko przygniotło do ziemi, a tylne łapy walczyły ze ściśniętymi udami.

Co mam czynić?, zastanawiała się gorączkowo, wiedząc, że dola niewiast zgwałconych przez niedźwiedzie czy leśne potwory nie była do pozazdroszczenia – potomstwo odznaczało się przymiotami obcymi ludziom, a matki zawsze przypłacały macierzyństwo szaleństwem. Teraz złość, wstyd i obrzydzenie obezwładniały, jak przygniatający ciężar wilka, co z każdym oddechem bardziej ściskał płuca. Miłosława wczepiła się rękoma w szyję potwora, próbowała dusić. Nie zrobiło to na nim wrażenia, jeszcze głośniej zawarczał i mocniej do niej przywarł. Ostatnim tchem wydała z siebie krzyk rozpaczy, aż poruszyła się cała puszcza.

Nagle zadudniło, ziemia zadrżała, huknął grom. Ciężar zelżał, warkot zwierza gasł w oddalającym się skowycie.

Miłosława uciekłaby, lecz nie miała siły nawet otworzyć oczu. Czuła, że nie jest sama. Ktoś się zbliżył, położył dłoń na jej czole, pogłaskał. Wzdrygnęła się, zasłoniła, odtrąciła dłoń i pełna obaw spojrzała, a to, co zobaczyła, przyniosło ulgę: pochylał się nad nią Sobiesław. Mąż przytulił żonę i trwali w tym uścisku jakiś czas.

– Bardzo, ale to bardzo się bałam. Dobrze, że jesteś... – szeptała przez łzy.

Sobiesław poprowadził żonę do strumienia, ostrożnie ułożył i starannie obmył z krwi, a tam, gdzie polał wodą, rany znikały i ból ustępował; nie zostawały nawet siniaki.

Patrzyła na to z niedowierzaniem.

– Co to jest? Jak to się dzieje? – zapytała.

Odpowiedział znakiem ciszy.

Nie pojmowała niczego, chciałaby pytać, lecz posłusznie umilkła. Zakiełkował w niej jednak niepokój, czy wszystko jest w porządku, chociaż dobrze się stało... Ale nie dochodziła tego.

Woda cudownie działała. Miłosława obmyła twarz, potem szyję, zmoczyła włosy, które zaraz przybrały złotawy odcień, wreszcie zanurzyła się cała.

Po wyjściu ze strumienia promieniała młodością, śniada skóra przybrała barwę miedzi, a suknia znów była piękna i bez śladów zniszczenia. Niewiasta spostrzegła to, ale się nie przestraszyła zmian, ani nimi nie przejęła – woda spłukała z niej zmęczenie, troski i niedawną grozę, a mając przy sobie męża, gotowa była zmierzyć się z każdym strachem. Nie wiedziała tylko jednego: zrobiła się słodka niczym miód. Od stóp do głów.

Sobiesław przyglądał się żonie z uśmiechem. Wyglądał pięknie: krótkie, szarawe włosy nagle sięgnęły ramion i zjaśniały jak słoma na słońcu, skóra zaś barwą przypominała len. Brwi sczerniały, a powszednio szare oczy wydawały się niebieskie. Strojem także robił wrażenie: spodnie i koszula przy każdym ruchu połyskiwały wszelkimi odcieniami krwistej czerwieni, czemu wtórowały szeroki opinający wpół złoty pas z przytroczonym mieczem w czerwonej pochwie i trzewiki ze skóry w takim samym kolorze. Wysoki, barczysty, szczupły, o mięśniach z żelaza – Miłosława przyglądała się mężowi z zachwytem: onieśmielił ją urodą, aż musiał skinąć ku niej ręką, żeby podeszła. Jakby na ten sam znak z zarośli wybiegł biały rumak i pokłonił się krasnemu panu, ułatwiając dosiad. Sobiesław schylił się po niewiastę. Ona wyciągnęła ręce, on ujął ją pod pachy jak dziecko, posadził bokiem przed sobą na siodle i ruszyli niespiesznie.

– Dlaczego milczysz? – zapytała.

Nie odpowiedział. Pogłaskał ją po głowie, potem pogładził po plecach.

– Ktoś cię zaczarował? – Popatrzyła mężowi w oczy, ten pocałował ją w usta. Na chwilę dała się zwieść tym pocałunkiem, rzuciła więc: – Nie drażnij się ze mną. Nie dam ci więcej ust, chyba że wreszcie choć słowem się ozwiesz.

On znów tylko się uśmiechnął.

Ona odchyliła twarz poważną, ze ściągniętymi brwiami, a wtenczas poczuła gorący pocałunek na szyi.

On objął ją mocniej w pasie lewą ręką, unosząc niemal przed sobą, prawą zaś błądził po udach coraz niżej.

– I tak cię nie pocałuję – szepnęła zalotnie; Miłosławie przemknęła przez głowę jeszcze przytomna myśl, że to, co właśnie się dzieje, jest niemożliwe.

Koń przeszedł w galop i zaraz niemal oszalał: wpadł bowiem w kępy krzewów, ale się nie splątał, i niczym po zboczu pobiegł po brzegach listowia, z nich w górę, aż na wierzchołki drzew.

Sobiesław, zamiast kierować rozgrzanym ogierem, szukał dolnego skraju sukni swojej pani.

Widok wznoszącego się rumaka rozkojarzył niewiastę; nie mogła skupić myśli na tyle, żeby temu się dziwić. Znaczenie miało teraz każde dotknięcie warg Sobiesława i żar jego dłoni.

Miłosława broniła się jeszcze, choć i jej ręka błądziła już po mężowskim ciele.

– Rzeknij coś wreszcie...

Milczeniem zbył prośbę żony, mocniej ją przytulił. Miłosławie zrobiło się gorąco. Jej piersi nabrzmiały, rozpierały niebezpiecznie suknię, a on gładził je coraz mocniej, niemal ugniatając jak ciasto. To niemożliwe!, pomyślała o własnej słabości i poddała się całkowicie. Chciała go drapać, gryźć, całować.

Rozerwał suknię od szyi po pępek, przywracając żonie oddech. Ona westchnęła, czując na nagiej skórze przemiły wiatr, on zaś całował to, co uwolnione.

Miłosława przyjmowała pieszczoty w błogości, aż naszła ją ochota poswawolić: – Tak robisz z brankami na wojnie? Rwiesz na nich szaty? I mnie więc, bezbronnej niewieście, pokaż miecz! – wypowiadając te słowa, spuściła dłoń po napiętych mięśniach mężowskiego brzucha, gotowa rwać i pieścić zachłannie to, na co niżej natrafi.

Jego szczęście, że za pierwszym razem ręka Miłosławy natrafiła na rękojeść miecza – szarpnęła nią bowiem nad wyraz gwałtownie, kilka razy wysuwając ostrze z pochwy przynajmniej na piędź. Zorientowawszy się, że nie tego szuka, puściła miecz, a dłoń zanurkowała jeszcze niżej pasa. Wtedy Sobiesław odsunął od siebie żonę, co nie przyszło łatwo, bo niewiasta – pomyślawszy, że mąż chce przerwać to, co dobrze się zapowiadało – ogarnięta falą wściekłości, uderzyła go pięścią na oślep. Potem drugi raz, trzeci, następny... Dopiero gdy podłożył rękę pod jej kolano, zrozumiała, o co chodzi. Sama więc, bez zachęty, uniosła nogę gwałtownie i niewiele brakowało, a zsunęłaby się w zieloną błyskawicznie uciekającą spod kopyt rumaka otchłań, lecz w ostatniej chwili złapała za szyję męża. Ten stanął w strzemionach, bo łęki, choć niskie, do czegoś innego stworzone, nie ułatwiały zadania kochankom. Wtedy niewiasta mocno oplotła nogami biodra męża, krzyżując za jego plecami smukłe golenie. Sięgnęła ręką w dół, ale znów nie znalazła tego, co pragnęła znaleźć – przez suknię, która się ułożyła między nimi jak ściśnięta, miękka przeszkoda.

– Zróbże coś z tym! – szarpiąc się bezradnie, krzyknęła Sobiesławowi do ucha.

Znów musiał ją nieco od siebie odsunąć. Tym razem mu pomogła: poluźniła chwyt i wspólnymi siłami zawadzające fałdy przesunęli nad jej biodra. W tej szamotaninie uwolnił się z troków szkarłatny płaszcz wojownika, rozwinął w pędzie i splątał z krajem sukni niewiasty. Tak oto miód wymieszał się z krwią i za nimi płynął.

Miłosława nie odpuściła Sobiesławowi: poszukała właściwego miecza, uwolniła ze więzów mieszka przy nogawicach i – borykając się nieco z galopadą dzikiego konia – trafiła nim wreszcie w cel.

Krzyknęli oboje. Ona z rozkoszy wbiła mężowi paznokcie w szyję. On szarpnął ją kilka razy, przechylając na boki, aż zmieniła chwyt i spojrzała na niego. W oczach Miłosławy nic nie zostało z zieleni – wypełniały je czarne, ledwie widzące źrenice. Zanurzyła palce w jego włosy, usta całowała łapczywie.

Koń teraz cwałował po szczytach gór albo po mgłach zalegających doliny i wąwozy.

Miłosława się przeciągnęła, a gdy bezwładnie opadła na wyciągnięty koński kark, pęd powietrza okrył ją pasmami białej grzywy. Osunęłaby się, lecz mąż ją przytrzymał – ich dłonie się spotkały, palce splotły w koszyk. Ponownie przywarli do siebie w dziwnie spokojnym pocałunku. Oczy Sobiesława, przed chwilą grające złotem, nęciły teraz czarną głębią. Niewiasta czuła, że wpada w tę otchłań.

Wokół coś się zakłębiło na szaro, rdzawo, czarno. Niedaleko uderzył grom, zaraz z suchym trzaskiem i oślepiającym błyskiem poszły w jego ślady następne. Deszcz zaciął mocno – kochankowie spłynęli wodą, ich włosy zmieniły się w chlaszczące ciała bicze. Mimo to Miłosława znów się wspięła wysoko, aby raz jeszcze spaść w wir rozkoszy.

I wtedy dmuchnął gorący wiatr.

Zanurzeni w pieszczotach kochankowie nie pozwoliliby na to, aby wzajemny żar odepchnął ich od siebie. I pewnie by spłonęli, lecz szczęśliwie wlecieli między czarne chmury, gdzie śnieg schłodził litościwie ich ciała, oblepiając prawie w całości, wbijając się we włosy i fałdy szat. Lodowe ostrza kłuły niewiastę, aż przeszedł ją dreszcz. Pokryta szronem, wewnątrz rozpalona, ocknęła się, a widząc śnieg na Sobiesławie, krystaliczne płatki roztopiła pocałunkami.

On oddał większość z tych pocałunków, wkrótce więc oboje odtajali z zimnych iskierek.

Wiatr dmuchnął od północy, przynosząc śnieg kwiatów, na co z prawej odpowiedział powiew z deszczem wielobarwnych liści. I tak w jednej chwili niewiasta zobaczyła maj i październik zespolone jak ona i mąż. Ledwie zdążyła zauważyć, co nierzeczywiste, gdy w kolejnym uniesieniu znów przestała wyraźnie widzieć. Poczuła zbliżający się koniec, bo Sobiesława przyspieszył – poddała się temu rytmowi. Jeszcze raz popatrzyli sobie w oczy, ich oddechy stały się jednym. Zakrzyknęli oboje i świat zawirował: ziemia, niebo, słońce, miesiąc!

Rzuciła się na łożu z ulgą, ale i z pewnym żalem, jak to po przebudzeniu z pięknego snu.

Sobiesław się przeciągnął.

– Ach, ty, niedobry mężu! – szepnęła mu do ucha.

– Niedobry? – zdziwił się. – Ja?

– A kto mnie męczył całą noc? Przyjechałeś na białym jak śnieg koniu, szaty miałeś, że u kniazia takich nie widziałam.

– Przecież tu leżałem!

– We śnie, głuptasie, we śnie.

– Nie mam białego konia...

– Widać nie przyjechałeś na swoim... A jak lekko biegł... – szeptała, ale że Sobiesław znów przysnął, sama zmrużyła oczy, zapominając o sennej przygodzie. Dopiero później, a słońce było wtedy już wysoko, gdy Miłosława zajrzała do skrzyni, nocne wizje powróciły: niewiasta wyjęła bowiem ulubioną jantarową suknię i krzyknęła ze zdziwienia, bo suknia nie dość, że rozdarta od szyi do pasa, to jeszcze z jej fałd wypadła czerwona, spiczasta czapka sukienna, taka, jaką miał leśny dziad-wilk ze snu. Co to ma znaczyć?, Miłosława zapytała w myśli samą siebie.

Co to znaczyło, już niebawem stało się widoczne: żona lędzickiego wojewody była brzemienna. Odtąd Miłosławę codziennie coś zaskakiwało. Na jawie miewała widzenia, potrafiła przepowiedzieć, co niewiadome, odnaleźć zgubione i wyleczyć chore. Im więcej nad nowymi darami dumała, tym mniej rozumiała, i jeśli by przyjąć, że to nie z Sobiesławem oddała się owej nocy pędowi, lecz z którymś z bogów, co ją odwiedził pod zmienioną postacią, mogłoby to cokolwiek wyjaśniać.

Opowiedziała mężowi sen, o domysłach jednak nie wspomniała.

Choć snu wojewodziny ludzie nie znali, spostrzegli jego skutki. Najbliższe otoczenie zauważyło, że po spotkaniu Miłosławy każdy czuł się lepiej, pogodniej i mu się darzyło: a to kury niosły się nadspodziewanie dobrze, a to ziarna przybywało pod cepem, a to mleko nie mieściło się w skopkach i należało zrobić większe. Tej jesieni okoliczne owce dostały tak gęstego runa, że ledwie się ruszały, i trzeba było strzyc je dwa razy. Także tej jesieni nikt nie umarł ani w gródku, ani w zasięgu z niego wzroku.

Wieści o cudach wprawdzie wielu brało za zmyślenia, ale byli też tacy, co w nie uwierzyli. Lecz zimą, gdy ujrzano duży brzuch u wojewodziny, a rozjuszony byk przed nią uklęknął, nikt już nie wątpił, że nosi w sobie niezwykłego potomka. Wtedy jednak ogarnął ludzi strach. Złe zawsze sprytniejsze jest od dobrego – może ono tylko udaje dobroć, aby potem łatwiej wszystkimi zawładnąć?

Zważywszy na snute codziennie domysły Miłosława ciążę znosiła ze spokojem i beztroską. Nie miała złych snów, na jawie spotykały ją tylko ludzka życzliwość i uśmiechy, a po pokłonie byka sama uwierzyła, że jest w stanie obłaskawić niejedno nieobłaskawione, chociaż tuż po zejściu lodów zdarzyło się coś, co mogło ją wystraszyć czy nawet przyspieszyć poród. Nie było to byle co, dawało do myślenia tyle samo, co straszny, zarazem rozkoszny tamten sen.

Wczesną wiosną przed domem z samego rana Miłosława spotkała babsko i tylko dlatego nienagie, że owłosione na całym ciele. Zrazu wojewodzina pomyślała „niedźwiedź” i nim krzyknęła ze strachu, owładnął nią drugi lęk, co zdławił krzyk, mimo że krzyczeć powinna: we włochatym stworze rozpoznała bowiem mamunę, która może zaszkodzić brzemiennej i dziecku. Już odwracała twarz, żeby się nie zapatrzyć w ohydną postać – ciężarnym nie wolno patrzeć na nic brzydkiego – gdy mamuna się skuliła i sama odwróciła bojaźliwie, jakby przed Miłosławy widokiem, i zasłaniając oczy, powiedziała tylko: – Ni, ni, ni.

Wojewodzina w przestrachu omal dotknęła ust, a tego też nie wolno robić – dziecko może dostać bowiem w tym miejscu czerwonej plamy bądź owłosionej brodawki. Uświadomiwszy sobie owo zagrożenie, zeźliła się i krzyknęła: – Precz stąd, poczwaro! Precz!

Z trudem, przez ten wielki brzuch, podniosła kamień i już miała nim rzucić, ale wówczas mamuna jeszcze bardziej się skuliła, niemal zwinęła w kłębek, i padła na czarną mordę, piszcząc prosząco te swoje: – Ni, ni, ni!

Niewiasta powstrzymała karzącą dłoń. Leśny potwór uniósł łeb i nie spoglądając na ciężarną, wyciągnął ku niej otwartą dłoń z czymś, czego Miłosława nie rozpoznała.

– Na, na! – wysyczała mamuna.

Wojewodzina cofnęła się o krok.

Mamuna rzuciła Miłosławie pod nogi przedmiot, który wcześniej pokazywała na dłoni, po czym się wycofała na klęczkach, a gdy zniknęła w cieniu lasu, pozostawiając po sobie wrażenie, że była tylko przywidzeniem, wojewodzina spojrzała na dar włochatej baby; na gładkie, połyskliwe, z ostrym stożkiem i pokrętłem wrzeciono z brązu.

Nic, tylko puścić je frygą po podłodze...

Nie podniosła podarunku, nawet nie tknęła nogą. Od mamun przychodziły złe moce, kto wie, czego w zamian chciałoby straszydło? Spojrzała tam, dokąd wycofała się potworzyca, jeszcze krzaki na skraju lasu się bujały, i sama, zostawiając na podwórzu niechciany podarunek, uciekła w głąb domu.

Do tego, co przeżyła, się nie przyznała, bo i tak obowiązywało ją już wiele zakazów: nie mogła prząść, szyć, tkać i wyszywać, wić wianków, spoglądać przez szpary i dziury w deskach – zwłaszcza po sękach, oglądać ludzi brzydkich, złych czy tchórzliwych, nie powinna nawet chwytać niczego ostrego, a po spotkaniu z mamuną z pewnością na nic by już jej nie pozwolono; czekałaby jedynie na rozwiązanie w izbie, w której byłoby za duszno nie tylko od zakazów krępujących mocniej niż zaciśnięte supły na powrozie. Ona zaś lubiła odetchnąć świeżym powietrzem, cieszyło ją wiosenne słońce. Nie, tego nie mogła poniechać, nawet narażając się na następne spotkanie z mamuną.

Rozważania przywiodły niepokojące pytania: czy spotkanie mamuny może być dowodem na to, że napotkane we śnie leśne licho ciągle chce do niej się zbliżyć? Kim właściwie był Sobiesław ze snu?

W kwietniową noc przyszło rozwiązanie i sprawy w swoje ręce wzięły niewiasty. Przebrały Miłosławę w białe porodowe giezło pozbawione troczków i jakichkolwiek wystających nitek, na których mogłyby przypadkiem zawiązać się supełki, rozpleciono włosy, rozczesano, aby i tu żaden węzełek nie utrudnił porodu. Kobiety sprawdziły, czy nie ma w komnacie choćby kawałka przędzy, nici czy strzępów kurzu, w którym mogło się schować licho, i wreszcie, usadowiwszy wojewodzinę na zydlu, zapytały o bóle. Pytały ciągle, bólów jednak nie było, choć poród wyraźnie się rozpoczął. Najstarsza z niewiast, ustawicznie podejrzliwa – chyba tylko ją niepokoiła wszechdobroć ogarniająca Miłosławę – przypomniała sobie o jeszcze jednym: – Trzeba coś czerwonego, żeby było widoczne. Wtedy będziesz całkiem bezpieczna.

– W skrzyni jest czerwona czapka. Połóżcie ją na stole – powiedziała rodząca w dziwnie przytomnym pomyśle.

Starej było mało. Jednej z młodszych kazała przynieść coś ostrego, bo o ile barwa czerwona odwracała uwagę złego, o tyle żelazo je płoszyło.

Traf chciał, że dziewczyna zaraz napotkała pachołka niosącego do czyszczenia miecz wojewody. Bez ceregieli wyrwała go z rąk chłopaka, którego cmoknęła w policzek i zostawiła zaskoczonego z pustymi rękoma. Tym samym, przypadkiem, narodzinom towarzyszyły znaki wiary, wojny i miłości.

Przezorna staruszka kazała jeszcze jedno: dziewki omiotły ogniem kąty izby, a wtedy bóle porodowe się pojawiły.

Rozwiązanie nastąpiło szybko, ale – jak to zwykle bywa w takich wypadkach – towarzyszyło mu spore zamieszanie.

Dzieciak zaraz wrzeszczał, jak się należy, spocona matka płakała z ulgi, patrząc na wiązanie pępka.

– Chłopiec.

Do misy utrącono rozogniony węgielek, co z sykiem przepłoszył złe moce z wody, w której wymyto dziecko. Również Miłosławę niewiasty obmyły, dziwując się, jak gładko urodziła niemałego dzieciaka, i to bez krwi. Potem ciasno owiniętego w powijaki malca przystawiły do matczynej piersi, szepcąc zaklęcia i okadzając tych dwoje dymem z rucianego wianka. Już prawie brały się do pochwał, jakiż to udały dzieciak, ale wówczas któraś zauważyła, że mimo tak dziwnie szczęśliwych okoliczności, nie godzi się chwalić wprost, wszak licho – słowa tego na wszelki wypadek nie wypowiedziała – nigdy nie śpi. Inna wzięła ze stołu krasną czapkę i podała Miłosławie. Wtedy jeszcze inna zapytała zaskoczona: – Kto tu położył wrzeciono?

Miłosława zadrżała: Czyżby to było wrzeciono przyniesione przez leśne straszydło? Przecież go nie wzięłam!

Znachorki popatrzyły po sobie niepewnie; wydarzenia tej nocy miały się odbić w życiu nowo narodzonego. Poznały czapkę, jaką noszą żercy, poznały miecz wojewody. Wymowa tych rzeczy była jasna – mądrość i waleczność. Ale wrzeciono? Cóż miało znaczyć? Czyżby ktoś chciał z chłopca zrobić dziewczynkę?

Podejrzenie padło na służebną. Miłosława przerwała jednak śledztwo i pokątne szepty: – Miecz oddajcie wojewodzie. Czapkę dajcie mnie, pod troczki od powijaków. I pokażcie wrzeciono.

Wrzeciono mamuny, poznała je. Ponoć – tak opowiadano – do przędzenia nici z mgieł.

– Ładne, równe, gładkie i świecące! Czy odlane ze złota? – Miłosława zapytała spokojnym głosem, w którym drżenie można było wziąć za poporodową słabość. – Będzie dla jego żony. – Westchnęła i zapytała znachorkę: – Czy wreszcie wolno mi usnąć?

– Teraz tak.

Kobieta chciała także odebrać dziecko, coby matce było wygodniej, ta jednak się nie zgodziła.

– Ojciec na wojnie, po co go wynosić? – zadała pytanie jakby bez związku, bo Sobiesław czekał wszak niedaleko.

W sąsiedniej izbie niewiasty biesiadowały i tylko jedną służebną zostawiły przy Miłosławie, której, odchodząc, surowo przykazały, aby młodej matki nie odstępowała na krok. Ta jednak nie usłuchała: zauważywszy przygasające łuczywo – drugiego nigdzie w komnacie nie znalazła – po stwierdzeniu, że wojewodzina śpi, wyszła na chwilę, cichutko jak myszka, żeby przynieść do izby światło. Wtedy zdarzyło się coś niezwykłego.

Potem wmawiano Miłosławie, że zmęczona po połogu śniła lub miała zwidy. Może tak, może nie...

Przez sen jednak, wyczuwszy coś dziwnego, otworzyła oczy. Trzy stare niewiasty pochylały się nad malcem i weń się wpatrywały.

Rodzanice!

– Będzie piękny, silny i mądry, ale niezbyt szczęśliwy w miłości... – powiedziała pierwsza, co zakręciła czteroramiennym zwijadłem.

– ...Za to ulubiony przez bogów, kniaziom równy, choć przez ludzi niedoceniany... – dodała druga, nim przebrzmiały słowa pierwszej, a swoje słowa przystrzygła złotymi nożycami do cięcia ludzkich żywotów.

Trzecia się odezwała, nim druga zamknęła usta: – ...Jego droga to nić pajęcza, może nie zdążyć z rozsupłaniem – skończyła, rozkładając ręce szeroko.

Między nimi rozsnuła się złowieszcza gmatwanina z gęstej sieci starych pajęczyn.

Nim Miłosława pozbierała myśli, coby powiedzieć choćby słowo, Rodzanice rozmyły się w jej załzawionych oczach.

– Jeżeli nie rozplącze, to choć równo uprzędzie tę kądziel! – krzyknęła, wygrażając pięścią uzbrojoną we wrzeciono.

Kilkakroć czyniono potem Miłosławie wyrzuty, że mimo niebywałej sposobności, nie dowiedziała się więcej.

– Nie byłam ciekawa – odpierała wścibskich natrętów, ale nie mówiła prawdy. Z jednej strony chciała wiedzieć, oj, chciała, i cały ten czas, gdy Rodzanice stały nad dzieckiem, nie mrugnęła okiem, żeby niczego z widoku nie uronić, a trzeba przyznać, że okoliczności wydarzenia nie sprzyjały rozmowie. Z drugiej zaś strony Rodzanice były wymowne i zrozumiałe jak nigdy.

Przepowiednia zadowoliła rodziców. Ojciec, wojewoda, był szczęśliwy, że wojewodzic będzie równy kniaziom. Wojewodzina nie miała nic przeciw temu, żeby syn był piękny i mądry, tylko – jak to niewiasta – martwiła się o brak miłosnego szczęścia. Razem to źle się nie zapowiadało, nawet ta stara pajęczyna – trudno wszakże w życiu wyłącznie o proste drogi.

Tej ostatniej sprawie, pajęczej, Miłosława postanowiła zaradzić na swój sposób. Chłopiec nie skończył jeszcze pięciu lat, a prządł na wyścigi z trzy razy starszymi dziewczynami. Sporo było z tego śmiechu, ale trzeba przyznać, że matka słowa dotrzymała – już jako dziecko dobrze sobie radził z wrzecionem.

Owoc

Nielub – nazwany tak dla zmylenia licha i ukojenia niepokojów Miłosławy – chował się zdrowo. Rósł, śpiewał z matką i – co lubił najbardziej – słuchał opowiadanych przez nią bajek, a także bawił się z braćmi: starszym i młodszym o rok. Matczyne niepokoje wywoływał jednak tylko średni syn. Do Miłka, najmłodszego, mówiła bez strachu – wiedziała bowiem, że nie przyjdzie po niego licho czy mamuna.

Rzadko bywały w domu ojciec robił z synów wojowników. Najstarszy zapowiadał się nie tylko na wojownika, ale także na wodza. Dobrze sobie radził z braćmi, co zrozumiałe, był spośród nich najsilniejszy, nieźle mu szło też z rówieśnikami, co także nie było niczym nadzwyczajnym, ale przede wszystkim potrafił zarządzać starszymi od siebie, wymyślając podchody, bitwy, pogonie i ciągle ćwicząc bronią, co sami sobie z patyków wyrabiali. A to już dawało do myślenia.

Nieluba broń nie pociągała ani-ani, chociaż w zabawach starszego brata brał udział. W oczy zaś rzucała się jego skłonność do zadumy i daleko posunięta litość nawet nad najmarniejszym stworzeniem – raz przestraszył się pająka, a gdy Sobiesław rozdeptał stwora, chłopak się popłakał.

– Dlaczego płaczesz? – wojewoda zapytał syna.

– Bo on żył w kącie i tam miał dzieci.

Usłyszawszy po raz wtóry podobne stwierdzenie, Sobiesław, któremu słowa chłopca wydawały się dziwne, obiecał sobie, że po wyjściu syna spod opieki matki, on zajmie się jego wychowaniem i zrobi to, jak należy. Za miękkość charakteru winił żonę, to oczywiste.

Miłosławy nie dziwiło zachowanie syna: dokazywał jak inni chłopcy, ale nierzadko wpadał w smutne zamyślenie, potem się głowiła, nad czym dziecko duma z twarzą po dorosłemu zatroskaną. Podpytywała, lecz on, zamiast odpowiadać, zasypywał ją pytaniami. Łagodności i skłonności do zadumy Nieluba towarzyszyła umiejętność stawiania na swoim. Obrona własnego zdania mile zaskoczyła matkę i była powodem słabo skrywanej dumy. Nie to więc przysparzało trosk.

Zmartwiła się, gdy pewnego wieczoru po odśpiewaniu pieśni o rozstaniu, w której udatnie zawarła tęsknotę – Sobiesław właśnie uczestniczył w kolejnej wyprawie wojennej – Nielub się rozpłakał. Zapytała, co mu jest. Zamiast odpowiedzi, mocno się przytulił. Tuląc go, bujała na kolanach ukochanego sześciolatka, który nie dawał jednak się udobruchać i nie pokazując twarzy, skrycie wycierał łzy w matczyną suknię. Starszy brat, już po postrzyżynach, o dorosłym imieniu Wojsław, minę miał niepewną, a i najmłodszemu także zebrało się na płacz.

– Nie płacz, ojciec niebawem przyjedzie do ciebie – obiecywała Nielubowi, lecz ten się nie uspokoił.

– Nie ojca... ciebie nie będzie... a ja będę... tęsknił... – łkał.

Nie wiedziała, co znaczą te słowa, ale ją zaniepokoiły. Nie mogła wiedzieć, że nazajutrz ten niepokój będzie jeszcze większy.

Widząc przy domowym ognisku pochyloną męską postać, w pierwszej chwili pomyślała: Sobiesław. Myliła się. W popiele grzebał leszczynową witką obcy człowiek o młodej twarzy, lecz okolonej długimi włosami i brodą starca, w szarym kmiecym ubraniu i w łykowych łapciach – dziwnie z tym licowała złota obręcz obejmująca mu skronie.

– Ktoś ty?! – zakrzyknęła Miłosława. – Co tu robisz? Mówi, bo wezwę pomoc.

– Kim jestem, domyśl się sama. Zaraz odejdę, bo dłużej nie mogę was chronić. Żal mi, ale tak być musi. – Wyprostował się i głową sięgnął powały. Popatrzył z góry na oniemiałą niewiastę i smutno dodał: – Żegnaj, Miłosławo, nie trwóż się.

Przechodząc przez zachodnią ścianę, zostawiając po sobie, chwilę zawieszony w powietrzu, leszczynowy kijek. Wreszcie upadł na podłogę, a z jego lichutkim stukotem słońce przygasało wojewodzinie.

Miłosława nie wybiegła, nie krzyczała; usiadła na stołku do przędzenia wełny i zasłoniła usta dłońmi, załzawionymi oczami patrząc w przygaszone ognisko. Takiego chłodu, takiej pustki, jaka w tej chwili ją ogarniała, w życiu nie czuła.

Chcą nie chcąc, otrząsnęła się, bo do gródka Sobkowa zajechali wysłannicy księcia Wyszesława i trzeba było gości należycie podjąć. Liczyła, że przybył z nimi mąż, zwłaszcza że po rozstaniu z duchem, co ją – ich – chronił, tęsknota mocniej dała o sobie znać, a uczucie niepewności nie opuszczało.

Sobiesława jednak nie było.

Z ludźmi Wyszesława przyjechał Damian – uczony świątek chrześcijański. Po co, na co, nikt nie wiedział. Ten niepospolity człowiek ciągle się modlił na kolanach, bywało, że nawet leżąc twarzą do ziemi. Z początku ludzie go się bali – ubrany na czarno, mamrotał w koło zaklęcia, dobre jadło odsuwał od siebie, od niewiast się odwracał, mówiąc, że to stworzenia nieczyste i przez nie cały ten grzech na świecie. Jadał tylko ryby, innego mięsa nie tykał – co było prawdą do czasu, aż po wcale niedługich namowach spróbował bobrzego ogona. Łapczywie pochłonął cały, a tak się rozsmakował, że Miłosława specjalnie posłała po bobry, choć pora na skóry była zła. Rychło więc Damiana przezwano „Bóbr”, a przezwisko pasowało do niego też ze sposobu, w jaki się modlił: klęczał w kapturze, kulił się, składał dłonie i dotykał twarzy, co upodobniało go do wielkiego czarnego bobra siedzącego na ogonie i chrupiącego gałązkę. Widząc tego bożego człeka zanurzającego białe, śliskie łapki w misie z wodą, nikt już nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

Przez przezwisko poważanie dla Damiana prysło. Dzieciaki świątka chrześcijańskiego przedrzeźniały – celował w tym Nielub, zwłaszcza dobrze wychodziło mu leżenie krzyżem i przewracanie oczami – dorośli też nieźle dokazywali. Raz jedna z urodziwych służebnych na widok Damiana niby przypadkiem podkasała kiecę, potem, jakby w strachu, z piskiem, chociaż nie od razu, ją opuściła. Boży człek na widok ud niewieścich zesztywniał, robiąc się na przemian blady i czerwony, po chwili uciekł goniony śmiechem dziewek.

W Sobkowie nawet te najkrótsze chwile radości rozpraszały niepokój powodowany brakiem wieści od Sobiesława i pogłoskami o straszliwej wojnie i zarazie.

Aż nastał dzień, w którym cały Sobków poruszył się na wieść o tym, że mężowie z wojny wracają. Ludność wyległa na wały, otwarto bramę, ale im wojowie byli bliżej, tym bardziej radość gasła: na wojnę wyjechało dwunastu jeźdźców, teraz się doliczono zaledwie pięciu. Wiedli za sobą wyścielone słomą trzy wozy z przytroczonymi kilkoma luzakami. Nie prowadzili ani niewolników, ani innej żywej zdobyczy. Nic też nie wskazywało na to, aby słoma kryła cenne łupy. Dopiero wyłonienie się z lasu jeszcze dwóch jeźdźców ożywiło ludność.

Miłosława ze starszymi synami także wybiegła na powitanie. Z Nielubem na ręce wspinała się na palce, żeby lepiej z wału widzieć nadjeżdżających, a rozpoznawszy w jednym z konnych Sobiesława, w jej struchlałe serce wlała się ulga.

– Tam jest tatuś. – Pokazała Nielubowi wojownika.

I właśnie wtedy wojewodzina spostrzegła na którymś z wozów wstającą spośród słomy białą postać, co zaraz dosiadła najbliższego luzaka i mieczem po dwa razy uderzyła w każdy wóz, aby zaraz rozpędzić konia i od tyłu najechać na niespodziewających się niczego złego wojowników.

Miłosławie ostrzegawczy okrzyk zamarł na ustach.

Miecz błyskał już zamaszystymi kręgami – biały szaleniec siekł w pędzie na oślep – ale... Jak to? Nikogo nie ranił? Nikt nie osunął się z siodła? Nawet konie nie padły, choć ostrze podcinało gardła.

– Zawrzyjcie bramę! – rozkazała, lecz nikt jej nie usłuchał, chociaż szaleniec był kilkadziesiąt kroków od wyległych na wały mieszkańców. Zostawiła więc Nieluba na wale, sama zeskoczyła z nasypu, co bronić miał gródka, i dopadła ciężkich wierzei.

Woj, rozdając cięcia, przejechał obok wojewodziny, na dziedzińcu zatoczył koło i wciąż tnąc na oślep – a zadanie miał łatwe, bo nikt przed nim nie uciekał, krom nie wiedzieć dlaczego, oszalałych psów – raził jeszcze kilku ludzi patrzących to na dziwnie zachowującą się żonę wojewody, to na ujadające psy, podjechał do Miłosławy, co zamiast uskoczyć z drogi, znieruchomiała, bo w tej chwili pojawiła się w drzwiach dworu piastunka z najmłodszym synkiem. Jeździec wziął głęboki zamach, co widział – oprócz Miłosławy – tylko jeden człowiek.

– Mamusiu, uciekaj! – krzyknął Nielub.

Miłosława spojrzała jeszcze w twarz jeźdźca – czarną, trupią, z wyszczerzonymi zębami i pustymi oczodołami – bezradnie zasłoniła się ręką, a wówczas miecz ze świstem przeciął powietrze.

Wojewodzina padła bez tchu. Zemdlona.

Dzień skończył się tylko na strachu, ale wówczas zaczął się smutek wkrótce przemieniony w żałobę. Sobiesław stracił wszak dwóch ludzi, trzech raniono, z czego jeden zaraz zmarł, inny w gorączce przestał kogokolwiek poznawać. Wojewoda o wojnie z Rusią w kraju Radymiczów opowiedział krótko: – Ledwośmy ich odparli...

Więcej nie udało się z niego wydusić.

Życie w gródku przybrało niebawem inny już obrót, bo zbliżały się urodziny Nieluba i mówiono już tylko o tym. Nawet Damian wyraził podziw, że wojewodzic przyszedł na świat w czasie najświętszym i najradośniejszym z możliwych – w noc zmartwychwstania. Chrześcijański świątek często prawił mądrości, czym wzbudzał mieszane uczucia, o ile wcześniej nie zanudził tych, co mu uwagę poświęcili. Tylko Nielub słuchał Damiana z rozdziawioną buzią – zajmowało go bowiem wszystko, co dotyczyło czarów i świętych mocy.

Sobiesław krzywił się na te święte gadki, o ile ich w ogóle słuchał, bo wciąż przeżywał w ponurym milczeniu, samotnie, niepowodzenia wojenne. Ożywiał się tylko, ustalając z synkami, dokąd pójdą na łowy. Od gadania świątka Miłosława prawie uwierzyła, że nie widziała śmierci, lecz śniła na jawie.

Aż wydarzyło się coś, co niejednego dorosłego wprawiłoby w śmiertelny strach, a co dopiero dziecko. Nielub leżał już w łóżku obok młodszego braciszka, lecz nie spał. Patrzył na wielką tarczę miesiąca, co do komnaty przez okno zaglądał, i na księżycową poświatę podobną do jasnego zawieszonego na niebie mostu – nie pierwszy raz mu się przyglądał, zawsze dziwił ten promień i byłby rad poznać jego tajemnicę. Chciałby wejść po nim jak najwyżej, aż na miesiąc, i się przekonać, z czego jest zrobiony. Ze srebra czy złota? I czy jest duży? Starsi różnie prawili. Że jest ogromny niczym góra, kształtem podobny do misy na brzegu postawionej. To tarcza Dadźboga czy Swarożyca. Niewiasty mówiły jeszcze coś innego – co, nie wiadomo, bo zdradzić nie chciały, miały tajemnice.

Nielub wierzył jednym, wierzył drugim, aż kiedyś dojrzał w licu miesiąca oczy i nos. Księżyc krzyczał, a skoro krzyczał, musiał być żywy. Dzieciak czuł, że sam do niego poleci albo zabiorą go srebrzyste rumaki – kilka razy wyszedł im na spotkanie. I wtedy, gdy miesiąc się uśmiechał, szedł mu na spotkanie, ktoś go odnajdywał i... już nie mógł lecieć. Krzyczeli na niego, od mamy dostawał w skórę, lecz wilkom nigdy nie oddali, choć nieraz grozili.

W domu promień oglądał na leżąco – dobrze mu było leżeć i patrzeć, ale nie tylko to. Jeśli leżał nieruchomo wystarczająco długo, z kąta wychodziły pocieszne ludki. Wskakiwały na smugę światła, wdrapywały się jak najwyżej i zjeżdżały. Promień jarzył się ledwo, ledwo, igrał z ludkami, a i z myślami Nieluba rozmawiał. Chłopca wówczas zachwycało dziwne szczęście biorące się pewnie z beztroski.

Tamtego wieczoru jak zwykle Nielub wpatrywał się w promień miesiąca – braciszek spokojnie już spał – gdy skrzypnęły drzwi i w progu stanęła niemal całkiem wypełniająca ościeże postać w długiej i postrzępionej szacie. Chłopcu serce zamarło, a potem biło już coraz mocniej. Zmrużył oczy i udał śpiącego, cały czas przyglądał się jednak nieznajomemu, mimo że serce waliło niczym młot w kowadło. Obcy, szurając, podszedł do łoża chłopców. Nielub zamknął oczy i wstrzymał oddech. Tamten mocno schwycił najmłodszego z braci za ramię – dzieciak zacharczał, rzucił się i już nie spał tak spokojnie jak przedtem – potem tknął Nieluba w bok zimnym jak lód palcem. Chłopiec drgnął, nie wydając głosu.

Nieznajomy podszedł do łoża rodziców, a Nielubowi łzy napłynęły do oczu. Chciałby ostrzec bliskich, lecz coś krępowało ruchy. Nie był to tylko strach przed tym, że straszny mąż zabierze go nie wiadomo dokąd, tylko obawa przed czymś dużo gorszym.

Wielki cień pochylił się nad Miłosławą – kobieta jęknęła cicho – po czym wyszedł, wciąż przeraźliwie szurając.

Rano Miłosława i najmłodszy syn gorączkowali, majaczyli, krzyczeli i płakali. Znachorki jeszcze tego samego wieczoru okadziły dom, odśpiewały żałobne pieśni wspak, wytopiły w wodzie pochodnie ze świętego ziela, a wszystko po to, aby oszukać śmierć. Nic to jednak nie pomagało. Miłosława walczyła o życie, lecz Miłek oddychał coraz płycej i szybciej jak zmęczony zajączek, aż w kilku żałosnych jękach oddał ducha.

Przerażonym pozostałym przy życiu braciom nie wolno było spać, aby i ich nie zabrał posłaniec Czarnogłowa. Dopiero na dźwięk tego imienia Nielub wyznał, co widział w nocy. Traf chciał, że o lodowatym mężu usłyszał ktoś z otoczenia Bobra, gdy więc zatroskany Sobiesław posłał po świątków Welesa, chrześcijański świątek wziął się żywo do roboty i jeśli wcześniej wyglądał na poczciwego głupca, później wielu myślało o nim już inaczej.

Damian najpierw wysłuchał Nieluba, potem porozmawiał z jego ojcem. Zaczął miękko, lecz odważnie zarazem, choć wcale tak to nie brzmiało.

– Sumienie nie pozwala mi stać na uboczu, gdy innych dotyka nieszczęście – powiedział. – Nie obiecuję, Sobiesławie, że twoja żona wyzdrowieje. Nie znam się na chorobach ciała. Znam się za to na potrzebach duszy. Pomogę wam, na ile potrafię.

Wojewoda nie był głupi, acz podejrzliwy i nad wyraz waleczny. Nigdy się nie poddawał, walczył nawet w chwilach największej rozpaczy. Od razu wypalił słowami, co niejednego by zmieszały: – Czujesz sposobność, żeby kogoś ochrzcić?

– Jeśli prosto na to patrzeć, owszem, czuję. – Damian nawet się nie zmieszał. – Pan mój wyznaczył mi zadanie: mam nieść jego światło. Mam otwierać drogę do zbawienia, a czy ludzie na nią wstąpią, od nich samych zależy. Przed wiekami nasi rodzice dopuścili się grzechu, którym naznaczyli potomstwo i kolejnych następców. Ciebie, mnie, nieszczęsną niewiastę...

– I teraz chce ją ukarać za pradziadów? – Sobiesław przerwał ostro; nigdy nie miał cierpliwości do świątków. – Prędki to on nie jest, ale pamiętliwy!

Damian był pokorny, swoje jednak powiedział: – Pozwól, panie, że dokończę. Jestem drobnym robakiem wobec chwały Boga, podobnie kniaź Wyszesław, król czy nawet cesarz. Jesteśmy tylko ludźmi. Nie nam oceniać boskie zamiary. Chciałbym, żeby wyzdrowiała, będę o to się modlił i miłościwy Bóg może mnie wysłucha. Wiem jedno: jeśli ta kobieta zejdzie z tego świata z niezmazanym grzechem, z którym na świat przyszła, droga do zbawienia będzie przed nią zamknięta.

Wprawdzie Sobiesław nie należał do tych, co wierzą pierwszym słowom, ledwo hamował wtedy złość, lecz teraz, mimo smutku, miał wzgląd na znaczenie Damiana u kniaziowskiego dworu, dlatego spokojnie, co nie całkiem mu wyszło, powiedział: – Po co to gadanie? Dlaczego mam ci wierzyć? Chcesz mnie do większej żałości doprowadzić? Daj mi spokój. Powiem kniaziowi, że dobrze się sprawiłeś. Jutro ochrzcicie tych, co przed tym się nie wzbronią. Mnie ochrzcili przez przymus w niewoli, drugi raz nie ma więc potrzeby. Nie było źle, gdyśmy w starej wierze żyli. Co ci zależy na niewieście? Szukaj władyków, drużynników, innych, a od mojej rodziny się odczep – zakończył stanowczo.

– Mylisz się, Sobiesławie – świątek nie ustępował. – Bierzecie mnie lekko, śmiejecie się ze mnie, ale ja zdążyłem was polubić, bo jesteście dobrymi ludźmi. Może i dobrze wam było w starej wierze, przyszedł jednak czas próby. Moja modlitwa nie wystarczy. Nie dla łaski kniazia chcę wam pomóc. Wam grozi wielkie niebezpieczeństwo, a ja nie mogę pozostać obojętny. Zły odwiedza twój dom, zabrał ci już synka. Teraz przyszedł po żonę. Dziś, jutro przyjdzie po następnych synów, w końcu także i po ciebie. Kto wie, czy bies nie mieszka z wami pod jednym dachem? – skończył z przejęciem.

Sobiesław, zrazu niecierpliwy, jakby nieco się uspokoił. Już nie myślał, aby boży człek od niego się odczepił. Dopadły go wątpliwości i dał im wyraz.

– Dzieciakowi mogło się zdawać – stwierdził. – On ładnie zmyśla, czasem sam mu wierzę. Może mu się śniło?

– To niewinne dziecię, może więc widzieć, co przed grzesznymi dorosłymi jest ukryte – cierpliwie wyjaśnił Damian. – Nawet teraz, gdy o tamtym opowiadał, trząsł się ze strachu. Nie wątpię, że przychodzi do was bies. Drzwi dla niego są otwarte. Pewnie i dlatego, że choć jesteś ochrzczony, nie dbasz o wiarę rodziny. Twój chrzest nie daje mu dostępu do ciebie, dlatego bije w bliskich, ale kiedyś i ty ulegniesz, ogarnięty rozpaczą, a jego radość będzie wielka, bo w rozpaczy pozłorzeczysz ludziom i Bogu. A ja znów z nim przegram. Co gorsza, zabierze nie tylko wasze żywoty, ale również dusze. Pozwól czynić, co do mnie należy, potem rób, co chcesz. Czy źle ci, żeś sam ochrzczony i znamię grzechu jest z ciebie zmyte? Nie odmawiaj tego rodzinie. Po co zrażać do siebie przyjaznego Boga, odtrącać jego pomoc?

Po początkowych wątpliwościach, w końcu wojewoda dał się przekonać; Damian mówił wszakże rozsądnie.

Chrzest nie był uroczysty, jak to bywało gdzie indziej, i prawie w tajemnicy, tylko przy najbliższej służbie; kto się nie rozeznawał, nawet się nie domyślił, o co w tym chodzi – rozumieli, że Bóbr wygania złe duchy z domu Sobiesława i zamawia chorobę jego niewiasty.

Nie nad wszystkim dało się jednak zapanować. Choć zakazano służbie mówienia o widzeniu Nieluba, po osadzie rozeszła się przejmująca grozą wieść, że śmierć radzi się Sobiesława, kogo ma zabrać. Rozpowiadano, że chrześcijański świątek potrafi śmierć powstrzymać, wkrótce więc do Damiana przychodzili ludzie na chrzest, wierząc, że chroni przed urokami i zarazą. Nie zmieniło tego nawet coraz gorsze zdrowie Miłosławy, która nikogo już nie poznawała. Tłumaczono, że co prawda chrzest wojewodzinie nie pomógł, ale do dzieci zły już nie ma dostępu.

Wreszcie przybyli wezwani przez Sobiesława świątkowie Welesa, z nimi starzec Bogumił, czyli – jak ludzie o nim gadali – święty mąż; pletli ozorami, że stuletni, ale to bajka, bo – też zresztą nie do uwierzenia – osiemdziesiąt zim już przetrzymał. Służył Świętowitowi, nie Welesowi, ze świątkami od Welesa niekoniecznie było mu więc po drodze – teraz przyszedł z nimi do Sobkowa. Taka konieczność.

Bogumił dużo chodził po świecie. Wszędzie, gdzie zawitał, przyjmowany jak kniaź, czego nie lubił. Szanowano go nie przez wzgląd na podeszły wiek, ale dla celnych wróżb, przepowiadania pogody i urodzaju. Znał się na chorobach ludzi i zwierząt. Miał przy tym dar obcowania z bogami, wiedzę o nich ogromną i ich ogromną przychylność. Dlatego żaden ważny żerca, czy z dalekiej Radogoszczy, czy z Kijowa, nie wychodził przed niego o krok, spokojny o własną pozycję, bo Bogumił nigdzie za długo miejsca nie zagrzał. Pierwszy sprawiał żertwy, jego słów słuchano z pokorą, chociaż prawie nic nie mówił, ze trzy słowa na dzień.

Osobliwy ten człek, niektórym chwilami zdawał się szalony, rano mył się w rzece, nawet zimą. Bywało, że wyrąbywał przerębel i zanurzał się w wodzie po szyję, nieraz widywano go biegającego nago o wschodzie słońca po zroszonych łąkach. Nigdy nie chorował. Jadał mało i wyłącznie to, co ludzie mu dali. Ponoć do pieczonej baraniny miał słabość, ale i to oddawał głodniejszemu od siebie, gdy tylko takiego w pobliżu napotkał. Ubierał się skromnie, raczej szaro niż biało. Gdy kniaź podarował mu futro z rysiów, oddał dar, przy czym powiedział, że służy wszystkim ludziom, nie tylko jednemu. Wolał stary kożuch, który nosił zimą, latem służył jako tobół, aż zdarł go ze szczętem. Wtedy przyjmował następny. Taki właśnie człowiek zawitał do Sobkowa w tym trudnym czasie.

Świątkowie Welesa tuż po przybyciu, a może jeszcze w drodze, dowiedzieli się, co i jak mówić przed Sobiesławem, lecz nie mieli takiego wyczucia jak Damian i dopadli wojewodę, nie zważając na jego niedolę.

– Słyszeliśmy, że pozwalasz chrzcić swoich. Obcego świątka słuchasz, obcego boga! Nie dziw, że śmierć chodzi po twoim domu. Sam jesteś sobie winien.

Wielce zaskoczony tym powitaniem Sobiesław zaniemówił i rozpłakał się jak dziecko. Świątkowie Welesa jego łzy zrozumieli opacznie, jako skruchę, dalejże więc poczęli gromić odstępcę. Tu spotkał ich jednak zawód. Oszczekując wojewodę jak małe, głupie psiaki podnoszące wzajem ślepą zajadłość, żercy nie zwrócili uwagi, że pan odwrócił się do nich plecami, otarł twarz z łez smutku, żeby zrobić na niej miejsce na łzy wściekłości. I gdy krew w nim zakipiała, odwrócił się i pokazał kły, cedząc słowa: – Spróbowaliście już chleba i soli pod tym dachem, to teraz precz stąd, inaczej każę was szczuć, psie syny! Na pole! Won!

W jednej chwili świątkowie zamilkli, czym prędzej umykając spod groźnego wzroku wojewody.

Myśląc, że został sam, Sobiesław wpadł w zamyślenie, co przerwał zaraz spokojny głos Bogumiła.

– Głupio zrobili, bo nie znają prawdy. Jutro każę im cię przeprosić. A teraz chodźmy do twojej niewiasty. Może coś poradzę.

Nic nie poradził, ale wypytał o chrzest, chciał pomówić z Damianem, ten jednak unikał rozmowy, bo z czarownikiem – mówił mocniej: ze sługą biesa – nie chciał mieć do czynienia.

Za to Nielub nie bał się Bogumiła. Świadkowie ich rozmowy nie mogli się nadziwić, że budzący lęk starzec był miły, a nawet gadatliwy. Uśmiechał się, głaskał chłopca po głowie, mówił o śpiewających ptakach, sam poświergotał i podarował świstającego ptaszka z gliny, co mu się dmuchało w dzióbek, oraz posążek Świętowita. Nauczył także malca wygwizdywać śpiew skowronka, przy czym dał mu zadanie, aby czynić to po cichu. Ujęty za serce dzieciak powtórzył szczerze to, co widział, słyszał i czuł tamtej nocy, pokazał miejsce, gdzie dotknął go zimny mąż – Bogumiłowi broda wykrzywiła się wtenczas w uśmiechu, ale oczy pozostały smutne.

Po spotkaniu z Nielubem Bogumił zażądał rozmowy z wojewodą. Koniecznie za dnia i nie pod dachem. Wyszli więc obaj przed dom, rozmawiali cicho, nie patrząc na siebie, tylko w zachodzące słońce.

– Nigdy nie kłamię, powiem więc, co wiem i co czuję – szeptał Bogumił. – Musisz wiedzieć, że się boję. Boję się jak rzadko kiedy. Twojej miłej niewiasty nie da się uratować. Umrze jeszcze dziś i lepiej, żeby żaden człowiek wtedy nie spał. Nie zasłaniaj twarzy. Niech słońce cię widzi, inaczej nie będziesz bezpieczny.

Sobiesława jakby raził grom. Oparł się o ścianę, a i tak niemal się osunął na ziemię.

– Dlaczego odbierasz mi nadzieję? – z trudem zapytał. – To zaraza?

– Nie wiem. Ten nocny gość to posłaniec Czarnogłowa, a on sam musi być blisko. Dziś przyjdzie po nią, jutro po następnego chłopca.

– Przecież chłopcy są zdrowi.

– Są. Ale odkąd Nielub powiedział na głos o swoim widzeniu, nie jest bezpieczny. Tamci bogowie słyszą każde nasze słowo, a nie lubią, żeby odsłaniać ich tajemnice. Twój syn ma w sobie coś, co może ich drażnić, cząstkę ich mocy. Są zawistni, dlatego zechcą nim zawładnąć. Gdyby to im się nie udało, zabiorą twojego syna do siebie. Tak czynią zawsze.

– Po co mieliby to robić? Co w tym złego, że chłopakowi coś się zdawało? Co dzień ludzie sobie wróżą, odprawiają gusła, plotą przy tym nie do rzeczy. Co to za tajemnica, że śmierć zabiera ludzi? Nielub lubi słuchać bajek, nic więc dziwnego, że coś mu się śni i te sny opowiada. To nie ma znaczenia.

Milczący zwykle Sobiesław umiał w potrzebie każdego przekonać. I może zgrabnym wywodem przekonałby do swoich racji starego człowieka, ale kilka słów Bogumiła to zniszczyło.

– Ma znaczenie – odparł żerca. – Uwierzyliśmy mu. To więc już nie jest bajka, lecz prawda.

– Ochrzczony jest. Złe nie ma do niego dostępu – nie ustępował wojewoda.

– Ochrzczony jest on – szeptał Bogumił – i wielu domowników, a cały dom spryskany wodą. Czystą wodą ze źródła. Może to dobre w obcych stronach na odegnanie złego, ale nie u nas. Miesiąc rośnie, teraz do pełni trzy dni pozostały, a świątek użył wody nieoczyszczonej ze złych mocy. Nie wrzucił do niej węgielka, nie dotknął ogniem. Przez co siła złego rośnie z miesiącem. Dla jego złych duchów twój gródek jest zamknięty, ale dla naszych stoi otworem. Spodziewaj się wszelkiego licha: wodnika, wiły albo mamuny.

Sobiesław wbił wzrok w ziemię i już nie miał ochoty przekonywać, już się nie targował. Powiedział: – Gdyby to ktoś inny mówił, wygnałbym go na cztery wiatry. Jesteście jednakowi: czy od Chrystusa, czy od Welesa. Czy kpicie sobie z ludzi? Prawicie o bogach, biesach, straszycie mękami po śmierci. Wolę stanąć z mieczem w ręce w ciżbie wrogów, niż was słuchać. Tam wszystko jest jasne, tu nic. Dobrze, że wygnałem wróżów z wojska, przynajmniej nikt nie mąci mi prawdy. Przecież – jeśli prawdą jest, co mówicie – miałem zginąć, wygrywając bitwę, a ja pluję na uroki przegranych. Tak powinienem zrobić teraz, ale tu idzie o moje dzieci, dlatego ostatni raz w życiu posłucham świątka. Co więc mam czynić?

Bogumił nie kłamał, mówiąc, że się boi. Słuchając wyrzutów wojewody, miał ochotę zatkać sobie uszy – dawał znaki, żeby Sobiesław natychmiast zamilkł. Gdy to się wreszcie stało, odpowiedział: – Lepiej, żebyś tak więcej nie mówił. To nie jest bezpieczne ani dla mnie, ani dla ciebie, ani dla nikogo. Wystawiasz się na zemstę bogów. Ja chcę ci pomóc i pomogę. Uratujemy twojego synka, oszukamy śmierć. Ale o nic nie pytaj, tylko pozwalaj na to, co zrobimy.

Wzdychając, Sobiesław odpowiedział: – Ostatni raz.

Na trzy dni i trzy noce dowodzeni przez starca Bogumiła żercy przejęli władzę nad osadą. W domu i obejściu, a także w grodzie do małych ogni sypali zioła. Rzucali węgle do studni, na progi domów, w bramie. Kazali ludziom skakać przez wielkie ogniska – pierwej między nimi przeprowadzali bydło, konie, nawet psy. Szczególnie zajęli się Nielubem. Mroczyli go ziołami, wywarami, wpędzali w sny podobne do czarnych studni – dlatego nie pamiętał śmierci Miłosławy ani tego, co się działo później – na koniec powieźli w saniach na uroczysko i na małej polanie posadzili pośrodku kręgu z ognia. Bili w bębny i pląsali przebrani za wilki, niedźwiedzie, turonie i śmierć. Tam Nielub się wybudził, a zobaczywszy straszne postacie, wyszczerzone kły, wytrzeszczone ślepia, rozpłakał się i wołał matkę. Ojciec wówczas rozkopał ogień, żeby przebrnąć gorejący krąg, złapał syna i mocno przytulił. Potwory Welesa przypadły doń, wołając przez zębate paszcze: – Co czynisz, człowiecze? Jeszcze nie jest oczyszczony!

Mogłoby to się skończyć nie najlepiej, bo patrząc na żerców, Sobiesław już układał w myśli ruchy: odstawiłby dziecko, wyciągnąłby miecz, potem zamach, cięcie, krok...

Bogumił wyczuł, z jakimi zamiarami nosił się wojewoda, bo nagle gwałtownie osadził innych świątków słowami: – Stójcie! Właśnie tak powinno być!

Na co najstarszy z nich, Świerad, powiedział ze zdziwieniem, wskazując na zachód: – Wiesz sam, Bogumile, najlepiej, że urok odczynia się do końca. Jeszcze słońce nie zaszło.

Stary świątek odparł na to: – Ten urok odczynił Sobiesław. Wyrwał dziecko z kręgu śmierci i złych duchów. Pozostał tylko jeszcze jeden krok.

– Jaki krok? – straszne paszcze wilków, niedźwiedzi, turoniów i śmierci zamarły w oczekiwaniu.

– Zróbmy teraz, Sobiesławie, postrzyżyny temu chłopcu.

Tylko Bogumiłowi to rozwiązanie przyszło do głowy.

Wojewoda miał już dosyć obrzędów i świątkowych pomysłów. Zwątpił także w moc rozumu starca, co można było poznać po słowach: – Wyście chyba poszaleli przy tym dzieciaku! Biegacie z pochodniami, wchodzicie w skóry wilków, wyjecie do miesiąca. Psy z grodu pouciekały! Tamci – to odniosło się do chrześcijańskich świątków – nie wstają z kolan już trzeci dzień i mamroczą, mamroczą! – krzyczał Sobiesław. – Ja żonę wczoraj spaliłem, dziś chcieliście mi syna żywcem spalić, a jutro mam mu robić postrzyżyny? Wesele po pogrzebie? Przecież nie skończył siedmiu lat. Chyba mu nie czas?

– Bogowie zabrali mu matkę, zostawili ojca. Dali znak, że czas przejść pod męska opiekę – Bogumił uzasadniał. – Tym samym oszukamy śmierć. Jeśli miał umrzeć w szóstej wiośnie życia, to tak się nie stanie. Dostanie męskie imię i inaczej będzie się liczyło lata. Groźna będzie dla niego dopiero sześćdziesiąta szósta wiosna.

– Ciągle czarujesz, mówisz zaklęciami. – Sobiesław coraz słabiej się opierał. – Gdy się stanie, owo się stanie, potem będzie to, bo tamto się zrobiło... Co ludzie powiedzą? Że zgłupiałem po śmierci żony?

– Ludzkie gadanie nic nie znaczy wobec życia – odrzekł Bogumił.

Sobiesław myślał jednak praktycznie.

– Muszę gości sprosić, piastuna wyznaczyć.

– Czas i śmierć uprosić się nie dają, nie będą na ciebie czekać, a piastuna masz przed sobą.

– Nie mieliśmy nigdy w rodzie Bogumiła. Miał dostać imię po dziadku.

Starzec popatrzył w oczy ojca, a synka pogłaskał po głowie.

– Imię to też czar. Dobry czar.

Po chwili milczenia Sobiesław westchnął: – Chciałbym w to wierzyć, ale... cóż. Niech się ziści.

••••

Na postrzyżynach, zważywszy na żałobę, niezbyt wesołych, gdy już długie włosy Nieluba spłonęły w ogniu i mały Nielub przybrał męskie imię Bogumił, świątkowie chrześcijańscy i Welesowi puścili cugle złości i nie żałując sobie wzajem najgorszych życzeń, krzyczeli całkiem po ludzku: – Czarownik, kłamca i zafajdany pies.

To były najłagodniejsze słowa.

Jedni i drudzy rzucali obelgi z wielką wprawą, aż zdumieni starzy wojowie z podziwem i rozbawieniem spoglądali na czcigodnych mężów, łowiąc chciwie zlepki słów, aby ich potem użyć. Jeszcze długo po kłótni smakowali ze znawstwem brzmienie przekleństw, poprawiali się, ćwiczyli, lecz ku swemu zmartwieniu nie osiągnęli biegłości świątków.

Wreszcie świątkowie spróbowali przemienić groźby w czyn, nim jednak złapali się za brody, rozdzieliła ich służba. Wtedy dostało się Sobiesławowi i staremu Bogumiłowi, którzy z boku przypatrywali się kłótni świątków – jeden z obrzydzeniem, drugi ze wstydem. Wojewoda usłyszał od Damiana: – Myślałeś, że zmażesz chrzest, ale tego niczym nie daje się zmazać. Zostawia znak i cobyś nawet ofiarował dziecko biesowi, on go nie dostanie. Jego bronią jest niewinność, a próba ofiary ściągnie na ciebie gniew Boga!

Na żercę Bogumiła krzyczał zaś Świerad: – Myślałeś, że dając mu swoje imię, ofiarujesz go Świętowitowi? Pomyliłeś się! Ten czas należy jeszcze do Welesa, jeszcze piorun nie uderzył w ziemię. Oddałeś go Welesowi i jemu będzie musiał służyć. Pierwszy znak się liczy. Nie drugi. A ten pierwszy był z wody!

Ani wojewoda, ani stary żerca nie odpowiedzieli na zarzuty. Sobiesław, którego serce krajało się z żalu za żoną, pomyślał tylko: głupcy – i zamknął oczy, żeby ich nie oglądać.

Bogumił myślał zaś o przyszłości imiennika: Co go czeka, jeśli już teraz świątkowie różnych bogów o niego się kłócą? Jaki znak tą kłótnią dodają bogowie do gąszczu znaków, jakich w ostatnich dni nie skąpili?

Tak oto, w żalu i kłótni, poczętego we śnie chłopca nazwano Bogumił, co miało wtedy i na długą przyszłość od śmierci go uchronić. Czy wówczas to imię spełniło swoje zadanie, czy było istotnie potrzebne – nikt nie wie, ale chłopak przeżył. W późniejszych latach udało mu się wyjść z kilku groźniejszych kręgów niż tamten pogrzebowy, odpalony na polanie przez sługi podziemnego boga. Zarówno mnich Damian jak i świątek Bogumił uważali – co nie było bez znaczenia – że chłopiec narodził się po raz wtóry. Jeden myślał, że przez chrzest, drugi zaś, że przez nadanie męskiego imienia.

Po tych wydarzeniach Sobiesław obiecał sobie pod żadnym pozorem nie pozwalać świątkom zbliżyć się do synów. Z wielkim trudem zmienił to postanowienie w niedalekiej przyszłości, ale żeby o tym opowiedzieć, trzeba podążyć – wbrew zmierzającemu na zachód tokowi życia – na wschód.

W Sobiesławie dojrzało jeszcze jedno postanowienie: nigdy nie zwiąże się z niewiastą, żadnej za żonę nie pojmie, bo istniała dla niego tylko ta, co jej już nie było.

Ćmy

Pod opieką ojca Bogumił nabrał wprawy w strzelaniu z łuku, nieco mniejszej w robieniu mieczem i włócznią pieszo oraz z konia. Cieszyło to Sobiesława, tym bardziej że młodszy syn wreszcie z upodobaniem mordował zwierzynę. Z zapałem łowił ryby, udatnie udawał woja, chwilami wierzył, że będzie wielki jak ojciec, dziad i ten pradziad, co przed przyrodnimi braćmi pięściami obronił łan ziemi, jedyny jaki posiadał. Nauczył się również nie opowiadać o widzeniach i nie głosić wróżb. Nie zdołał tylko ukryć umiejętności przynoszenia ludziom ulgi w cierpieniu. Owym cierpiącym trudno było zgadnąć, dlaczego ból ustaje, ale wojewoda te ozdrowienia skojarzył z synem.

Wierzono, że dorastający Bogumił niedługo obejmie dowództwo wojskowe, miał wszak wiedzę i, jak się wydawało, zdolności. Wiara w oszukanie przeznaczenia rozmyła się w kraju Lędziców, w pięknym grodzie Przemyśl nad jeszcze piękniejszą rzeką San. Rozmyła się może nie powszechnie, lecz z pewnością w świadomości dwóch ludzi: Bogumiła i Sobiesława.

Szesnastoletniego wówczas Bogumiła i dwa lata starszego brata Wojsława oblegli w Przemyślu Rusowie. Wojsław zastępował zranionego w głowę żupana grodowego i po naradzie z setnikami obchodził wały, mówiąc wszem, że liczy na rychłą odsiecz. Zamieniał po kilka słów ze strażami, obejrzał tlące się zgliszcza podgrodzi i ruski obóz, a także ciała oblężników na połamanych częstokołach, zdruzgotane drabiny i rozrzuconą broń. Z pewną siebie miną oznajmiał, że Rusy już nie powtórzą wieczornej zajadłości w porannym natarciu na gród, bo ponieśli duże straty.

– Najgorsze za nami, będą nękać, ale do wieczora przyjdzie ojciec z drużyną kniaziową – zapewniał i zaraz głośno się dziwił ze strat poniesionych przez Rusów: – Iluż ich tam leży pobitych. Miesiąc świeci tak jasno, że każdy ruch widać, dlatego, jeśli będziemy się pilnowali, w nocy niczego nie zdziałają, a jutro to im będzie smutno, nie nam.

Wojsław przemawiał, Bogumił zaś odczuwał dumę. I zazdrość zarazem, bo doświadczeni woje odnosili się do starszego brata z poufałym szacunkiem, porównywali z ojcem i pokornie słuchali.

Bracia i starszyzna podeszli do ognisk, gdzie pod osłoną wału niewiasty opatrywały i karmiły rannych, których jęki – zwłaszcza te wydawane przez tych, co im było bliżej do śmierci – przegnały z twarzy młodziutkiego wodza pewność. Uwagę Bogumiła przykuł, nie słowem, nie wyglądem czy boleścią, lecz myślą, ranny chłopak, co chciałby porozmawiać, ale sił już nie miał.

Bogumił przyklęknął przy nim, wojak otworzył oczy i szepnął: – Zimno mi.