Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
„Bogini. Tajemnice życia i śmierci Marilyn Monroe” Anthony’ego Summersa – najlepsza biografia ikony kina
Życie jak rollercoaster. Owiana tajemnicą śmierć. Tabuny kochanków (i kochanek). Romanse z braćmi Kennedy. Demony przeszłości. Używki. Powiązania z mafią.
OTO LUDZKA TWARZ BOGINI XX WIEKU
Anthony Summers, biograf gwiazd i dziennikarz śledczy, ujawnia wstrząsającą prawdę o życiu i śmierci Marilyn Monroe.
Kim naprawdę była? Seksbombą czy zagubioną dziewczynką? Utalentowaną aktorką czy hochsztaplerką, która zrobiła karierę przez łóżko? Z kim romansowała? Co sprawiło, że stała się sławna? Jak naprawdę wyglądała jej śmierć?
Bogini to biografia Marilyn Monroe napisana na podstawie ponad 600 wywiadów, które autor przeprowadził z przyjaciółmi, kochankami i osobami z najbliższego otoczenia gwiazdy. Śledztwo Summersa stało się podstawą dokumentu Netflixa Tajemnice Marilyn Monroe: Nieznane nagrania (2022).
Kultowa biografia Marilyn Monroe teraz w nowym wydaniu,
zaktualizowanym z okazji 60. rocznicy tragicznej śmierci ikony kina.
Niezwykły popis reporterski… Dzięki tej biografii możemy naprawdę poczuć, kim była Marilyn Monroe.
„The New York Times”
Anthony Summers jest jednym z najlepszych współczesnych reporterów śledczych.
Norman Mailer
Ta książka jest najlepszą rekonstrukcją życia i śmieci Monroe, jaką można przeczytać.
„Evening Standard”
Summers zbliżył się do sedna tajemnicy tak bardzo, jak tylko to możliwe.
„The Guardian”
Najbardziej wiarygodna relacja, jaką kiedykolwiek napisano o kobiecie uznanej za światowy symbol seksu.
„Woman Magazine”
Fascynująca... Czyta się jak thriller!
„The Boston Globe”
Wybornie napisana biografia.
„Literary Review”
Marilyn była jednocześnie skrzywdzonym dzieckiem, geniuszką i czarodziejką. Rozpalała zmysły ludzi na całym świecie, a przy tym wydawała się uosobieniem niewinności. Książka Summersa to najbardziej wiarygodna i przydatna pozycja poświęcona tej ikonie . Harvey Wasserman, Yale School of Medicine
Anthony Summers – ceniony dziennikarz śledczy i biograf gwiazd, finalista Nagrody Pulitzera. Autor bestsellerowych reportaży, . biografii Franka Sinatry i dyrektora FBI J. Edgara Hoovera oraz książki o zabójstwie Johna F. Kennedy’ego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 708
Data ważności licencji: 7/27/2028
Tytuł oryginału
Goddess: The Secret Lives of Marilyn Monroe
Copyright © 1985 by Anthony Summers
Copyright © for the translation by Grażyna Jagielska & Henryk Ziętek, 1993
Adaptacja oryginalnego projektu okładki
Karolina Korbut
Fotografia na okładce
© Alfred Eisenstaedt/Pix Inc./Time & Life Pictures/Getty Images
Redaktorka nabywająca
Milena Rachid Chehab
Opieka redakcyjna
Dominika Kardaś
Aleksandra Grząba
Korekta
Sylwia Kordylas-Niedziółka i Agata Wawrzaszek / cała jaskrawość
ISBN 978-83-240-9234-5
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I (Znak), Kraków 2022
Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Znak: Monika Lipiec /Woblink
Hollywood daje, Hollywood zabiera. Ta fabryka marzeń stworzyła dziewczynę marzeń. Czy mogła się przebudzić do rzeczywistego życia? I czymże była rzeczywistość? Czy mogła żyć poza marzeniem?
norman rostenpoeta i wieloletni przyjaciel Marilyn
Gwiazdeczką nazywa się w Hollywoodzie każdą kobietę poniżej trzydziestki niepracującą w burdelu.
ben hechtktóremu Marilyn udzieliła pierwszego dłuższego wywiadu
Sobota, 4 sierpnia 1962 roku, godzina dwudziesta trzecia. Los Angeles. W zalanym księżycowym światłem amfiteatrze Hollywood Bowl orkiestra Henry’ego Manciniego grała melodyjny, nastrojowy utwór.
Nagle na widowni nastąpiło małe zamieszanie. Do mężczyzny siedzącego w jednym z pierwszych rzędów przecisnął się bileter i przekazał mu szeptem pilną wiadomość. Mężczyzna wstał, podszedł do telefonu i ujął słuchawkę. Przez chwilę słuchał w milczeniu, potem powiedział parę krótkich zdań, przywołał swoją towarzyszkę i pośpieszył do samochodu.
Tej nocy w Los Angeles zdarzy się więcej podobnych incydentów. Telefony w całym mieście rozdzwonią się, wyrywając ze snu lekarzy, wybitnego prawnika, ludzi rządzących show-biznesem, prywatnych detektywów. Znany aktor, szwagier prezydenta Stanów Zjednoczonych, zamówi rozmowę z Waszyngtonem. Sąsiadów aktora, śpiących spokojnie w swoich rezydencjach na plaży, obudzi warkot lądującego helikoptera. Do pewnego bezpretensjonalnego domu na przedmieściu zostanie wezwany ambulans.
Opinia publiczna nie dowie się nigdy o tych nocnych incydentach, nie odnotuje ich także, o ile wiemy, żadna instytucja. A przecież miały ścisły związek z największym wydarzeniem roku, wydarzeniem, o którym pisało się i mówiło więcej niż o kryzysie atomowym kilka tygodni później. Marilyn Monroe nie żyła.
W dwadzieścia lat po jej śmierci, w 1982 roku, prokurator okręgowy Los Angeles wznowił śledztwo w sprawie, która nigdy nie przestała być przedmiotem plotek i sporów. Jego możliwości były ograniczone. Czy istniały podstawy do otwarcia dochodzenia? Czy Monroe mogła paść ofiarą morderstwa? „Na podstawie przedstawionego materiału dowodowego odrzuca się teorię o popełnieniu zbrodni” – głosi orzeczenie sądu wydane cztery miesiące później. Sprawę zamknięto jeszcze na etapie wstępnego śledztwa.
Raport z 1982 roku stwierdza, że w czasie śledztwa wyszła na jaw pewna „niezgodność faktów” oraz pojawiły się pytania, na które nikt nie ośmielił się szukać odpowiedzi. Ludzie prowadzący tamtą sprawę przyznają dzisiaj, że brnęli przez grzęzawisko kłamstw i obłudy. To prawda, Marilyn Monroe mogła umrzeć śmiercią samobójczą. Niektórzy jednak mieli przeczucie, że wtedy, w 1962 roku, pewne sprawy usiłowano zatuszować.
Do tych spraw należały stosunki łączące Marilyn z prezydentem Johnem Kennedym i jego bratem Robertem, a przede wszystkim poczynania Roberta Kennedy’ego w dniu śmierci Monroe.
– Mieliśmy trzymać się z dala od polityki – mówił jeden z ludzi prokuratora okręgowego. Wspominając rok 1962, wzruszał bezradnie ramionami. Dziennikarze również nie wtykali nosa w nie swoje sprawy. Woleli pławić się w patosie niż robić prawdziwą reporterkę. Tak więc, mimo mnogości różnego rodzaju opracowań na temat Marilyn Monroe, żaden z poważnych pisarzy nie pokusił się o zgłębienie tego, jak wyglądały ostatnie dni kobiety uznanej bezspornie za boginię dwudziestego wieku.
Kim była dziewczyna, która pewnego dnia przedzierzgnęła się w Marilyn Monroe? Wyglądem nie wyróżniała się przecież wcale spośród wielu innych pięknych kobiet swojej epoki. Czym nas zafascynowała, co sprawiło, że spośród tysięcy podobnych do niej wybraliśmy właśnie ją? Jak wiele zawdzięczała talentowi, a ile osiągnęła w ramionach umiejętnie dobieranych kochanków? Co kryje się za fenomenem Marilyn Monroe?
Jeżeli dotrzemy do niej samej, przebijemy się przez otoczkę skandalu i histerii, ujrzymy zagubione dziecko, które stało się symbolem miłości, a było przeraźliwie samotne, kobietę, która umarła u szczytu sławy, ale w obłędzie, w wieku trzydziestu sześciu lat. Pozowała na kochankę całego świata, a w gruncie rzeczy marzyła o dzieciach i monogamicznym związku. Banalna fasada, za którą rozgrywał się dramat kulturowego wtajemniczenia. Jej aktorski geniusz maskował zachwianą równowagę psychiczną. Marilyn czytała książki filozoficzne i z zapałem studiowała ludzką anatomię, a jednocześnie tonęła w narkotykach i alkoholu. Zapowiadała dziesięciolecie, które obiecywało spełnienie, a przyniosło niepokój i frustrację.
W swoim ostatnim wywiadzie Marilyn powiedziała:
– Kiedy jest się sławnym, człowiek styka się z ludzką naturą w taki brutalny sposób… Ludzie, których spotykam, myślą: kim ona jest – kim ona myśli, że jest, ta Marilyn Monroe? To miło, kiedy jest się przedmiotem czyichś marzeń, ale chciałabym być akceptowana dla samej siebie.
Parę miesięcy wcześniej, w rozmowie z innym dziennikarzem, zaczęła się zastanawiać, jaka będzie w wieku pięćdziesięciu lat. Wspomniała, że jest spod znaku Bliźniąt.
– Jakimi ludźmi są Bliźnięta? – zapytał dziennikarz.
– Jekyll i Hyde. Dwoje ludzi w jednym ciele – padła odpowiedź.
– I to jesteś ty?
– Nie, we mnie jest więcej osób. Jestem wieloma ludźmi naraz. Czasami mnie szokują. Chciałabym być tylko sobą! Sądziłam, że coś ze mną nie tak, dopóki nie odkryłam, że wielu ludzi, których podziwiam, ma ten sam problem.
Marilyn – tak ją będziemy nazywać, ponieważ pod takim imieniem znana jest od Connecticut po Kongo – nie dożyła swoich czterdziestych urodzin, nie mówiąc o pięćdziesiątych. Dzisiaj byłaby już dobrze po dziewięćdziesiątce, ale zarówno jej życie, jak i śmierć przez wiele lat pozostawały nieodgadnioną tajemnicą.
Czas najwyższy nadać tej bogini bardziej ludzki wymiar. Kim była Marilyn Monroe?
W 1983 roku w Gainesville na Florydzie widywało się niepozorną starszą kobietę w kubełkowatym kapelusiku przemierzającą ulice miasta na trzykołowym rowerze z czerwonymi chorągiewkami ostrzegawczymi. Kobietą tą była osiemdziesięcioletnia matka Marilyn, dożywająca swoich dni w zupełnym zapomnieniu.
Gladys Monroe – Monroe było nazwiskiem babki Marilyn ze strony matki – urodziła się w 1902 roku w Meksyku w rodzinie amerykańskiej. W wieku dwudziestu czterech lat była już dwukrotnie zamężna i miała dwójkę dzieci, których wychowaniem zajmowała się rodzina pierwszego męża. Kadencja drugiego małżonka również nie trwała długo. Dobiegła końca, zanim Marilyn przyszła na świat 1 czerwca 1926 roku w szpitalu miejskim w Los Angeles.
Nie wiadomo do końca, kim był jej ojciec. W metryce urodzenia, w rubryce „ojciec” figuruje nazwisko Edward Mortenson. Wiadomo, że na dwa lata przed urodzeniem córki Gladys poślubiła niejakiego Martina E. Mortensena. Wygląda na to, że był norweskim imigrantem, z zawodu piekarzem, i zginął w wypadku motocyklowym w 1929 roku, ale i to nie jest pewne. Przez całe życie Marilyn używała jego nazwiska w dokumentach urzędowych, ale później zaprzeczała, jakoby był jej ojcem.
W którymś z wywiadów wyznała, że jej prawdziwy ojciec „mieszkał w tym samym domu co matka i opuścił ją, kiedy miałam się urodzić”. Ta wersja wydarzeń pasowałaby do niejakiego Stanleya Gifforda. Gifford pracował w Consolidated Film Industries, tej samej wytwórni filmowej, w której Gladys była montażystką. Wieść niesie, że spotykała się z nim po rozwodzie z Mortensenem.
Tak więc malutka Marilyn musiała zadowolić się wyimaginowanym ojcem. Któregoś razu matka pokazała jej zdjęcie mężczyzny.
– To jest twój ojciec – powiedziała. Marilyn zapamiętała twarz człowieka na fotografii. „Miał uśmiech w oczach i wąsik jak Clark Gable”.
Tak rozpoczęła się zabawa, którą Marilyn ciągnęła przez całe swoje życie.
– Jako dziecko – wspominała – co bardziej naiwnym przyjaciołom mówiłam, że Clark jest moim ojcem.
Przypomniała sobie o tej starej bajeczce po tym, jak zagrała z Gable’em w Skłóconych z życiem. Wdowa po psychiatrze Marilyn, Hildi Greenson, wspominała:
– Zobaczyła zdjęcie, facet był podobny do Gable’a, więc uroiła sobie, że to on jest jej ojcem.
W 1962, w roku swojej śmierci, Marilyn była zmuszona wypełnić jakiś formularz. W rubryce „ojciec” wpisała po prostu „nieznany”. Zrobiła to, zdaniem sekretarki, ze złością.
Jeśli ojca Marilyn otacza aura tajemniczości, to życie matki i jej rodziny jest udokumentowane z bolesną wręcz dokładnością. Znając historię swojej rodziny, Marilyn bała się, że jest dziedzicznie obciążona chorobą psychiczną, i jej obawy nie były bezpodstawne.
Pradziadek Marilyn ze strony matki, Tilford Hogan, powiesił się w wieku osiemdziesięciu dwóch lat. Samobójstwa u ludzi starych nie są niczym niezwykłym i nie muszą być oznaką szaleństwa, ale choroby psychiczne nie omijały tej rodziny.
Dziadek Marilyn ze strony matki, Otis Monroe, zmarł, jak głosi świadectwo zgonu, w przytułku na niedowład ogólny. Niedowład, a szczególnie demencja z niedowładem, jest formą obłędu wywołanego ostatnim stadium syfilisu.
Nie istniało ryzyko, że Marilyn odziedziczy syfilis, ale jej babka ze strony matki, Delia, również umarła w ośrodku dla chorych psychicznie w wieku lat pięćdziesięciu jeden, w rok po narodzinach wnuczki. Była fanatyczką religijną. Jako przyczynę jej śmierci podano chorobę serca w połączeniu z psychozą maniakalno-depresyjną.
List matki Marilyn, Gladys, z czasu pobytu w ośrodku zamkniętym. Treść pełna jest odniesień religijnych i oznak paranoi
Już jako osoba dorosła Marilyn opowiadała, że babka próbowała ją udusić. Historyjka wysoce nieprawdopodobna, zważywszy że w chwili umieszczenia Delii w szpitalu psychiatrycznym jej wnuczka miała trzynaście miesięcy. Nie mogła więc niczego takiego pamiętać i ta mrożąca krew w żyłach anegdotka jest z pewnością jedną z wielu bajeczek, z których Marilyn utkała swoje dzieciństwo.
Marilyn praktycznie nie znała życia rodzinnego. Po jej urodzeniu matka, nie mogąc pozwolić sobie na pozostanie w domu z dzieckiem, wróciła do pracy w wytwórni. Łożyła na utrzymanie córki, ale oddała ją pod opiekę przybranym rodzicom. Dwójka starszych dzieci Gladys już od dawna mieszkała u rodziny jej pierwszego męża.
Marilyn miała siedem lat i mieszkała chwilowo z matką, kiedy nastąpiła katastrofa. Gladys cierpiała na głęboką depresję, po której wystąpił wybuch agresji. Rzuciła się z nożem na znajomego i została odwieziona do tego samego zakładu, w którym umarła jej matka.
Pozostanie w nim, z paroma krótkimi przerwami, aż do śmierci Marilyn. Jej opiekunką prawną zostanie Inez Melson, była doradczyni finansowa Marilyn. Spędzi z nią więcej czasu niż ktokolwiek inny i uzna Gladys za osobę z zaburzeniami psychicznymi, lecz nie szaloną.
– Miała obsesję na punkcie religii, chrześcijaństwa naukowego i grzechu – twierdziła Melson. – Wydawało się jej, że zrobiła coś strasznie złego w życiu i ponosi za to karę.
Tak więc Gladys poszła w ślady swojej matki. Zarówno idea pokuty za bliżej nieokreślony grzech, jak i obsesja religijna są objawami schizofrenii i stanów maniakalnych.
Marilyn uległa w dzieciństwie wpływom matki i jednej z opiekunek i do końca życia pozostała bierną członkinią Stowarzyszenia Nauki Chrześcijańskiej. W jej przypadku nie była to jednak obsesja. Pewnego dnia Marilyn przejdzie na judaizm, by poślubić dramaturga Arthura Millera, a później stwierdzi beztrosko, że jest „niewierzącą żydówką”.
Marilyn nie była nieodwołalnie skazana na chorobę psychiczną, istniało jednak duże ryzyko, że na nią zapadnie. Psychiatrzy, z którymi konsultowałem się podczas prac nad niniejszą biografią, twierdzili, opierając się na podręcznikach uznanych przez lekarzy amerykańskich oraz Światową Organizację Zdrowia, że schizofrenia i stany maniakalne bywają dziedziczne.
List matki Marilyn do swojej opiekunki prawnej Inez Melson z 1961 r. W obfitej korespondencji Gladys tylko dwukrotnie wspomina o sławnej córce „Normie Jean”
Celem tej książki jest ukazanie dorosłego życia Marilyn. Dzieciństwo, samotne i puste, zostało opisane we wcześniejszych biografiach. Marilyn nigdy nie zapomni tego okresu w swoim życiu i nie pozwoli, by zapomnieli o nim inni. Dziesięć rodzin zastępczych, dwa lata w sierocińcu Los Angeles, kolejna rodzina zastępcza i cztery lata pod kuratelą człowieka, którego władze stanowe wyznaczyły na jej opiekuna po zamknięciu matki w domu dla umysłowo chorych.
Żałosny obraz opuszczenia, który stał się klasycznym punktem wyjścia dla późniejszych zaburzeń psychicznych. Doktor Valérie Shikhverg, wybitna nowojorska specjalistka, twierdzi, że Marilyn była modelowym przykładem człowieka o osobowości borderline, kogoś, kto „balansując na granicy załamania nerwowego i choroby psychicznej, zdradza na przemian symptomy to jednego, to drugiego”.
– Źródło problemów ludzi z pogranicznym zaburzeniem osobowości tkwi we wczesnym dzieciństwie – mówiła doktor Shikhverg. – Matka albo nie radzi sobie, albo sama cierpi na zaburzenia psychiczne. Są to często ludzie z rodzin rozbitych, półsieroty lub sieroty. Dzieciństwo Marilyn okazało się w tym względzie wzorcowe. Spełniała wszystkie warunki, by rozwinąć osobowość borderline.
Człowiek z pogranicznym zaburzeniem osobowości jest niezrównoważony emocjonalnie, niezwykle impulsywny, sprawia wrażenie ekspansywnego i energicznego. Zachowuje się w przesadny, teatralny sposób, jest uwodzicielski i ani na chwilę nie przestaje myśleć o swoim wyglądzie. Aprobata świata zewnętrznego jest mu niezbędna do życia, uwielbia aplauz, nie znosi samotności, odrzucony reaguje ostrą depresją. Z reguły nadużywa alkoholu i narkotyków, grozi popełnieniem samobójstwa.
Ten szkic psychologiczny, sporządzony na podstawie badań tysięcy przypadków chorobowych, jest wstrząsająco wiernym obrazem osobowości Marilyn Monroe. Żyła zgodnie ze scenariuszem, który pisała jej przeszłość, szła tam, gdzie prowadziło ją przeznaczenie, ku olśniewającym sukcesom i tragedii.
– Kiedy zjawiłam się w szkole po raz pierwszy, umalowana, z przyczernionymi brwiami, zrobił się szum. Wszyscy uważali, że jestem wystrzałowa, a ja nie miałam pojęcia dlaczego. Nie chciałam się całować i nie marzyłam, że uwiedzie mnie książę czy gwiazdor filmowy. Prawdę mówiąc, z całym tym makijażem i przedwczesnymi krągłościami byłam sztywna jak kołek w płocie. A jednak ludzie odnosili inne wrażenie.
Tak Marilyn Monroe wspominała w 1954 roku swoje szkolne lata. Jej zwierzenia spisywał Ben Hecht, pisarz, któremu nowo odkryta dwudziestoośmioletnia gwiazda Hollywoodu opowiadała historię swojego życia.
Hecht miał zostać ghostwriterem autobiografii młodej Monroe – książki, która została zamówiona przez duże nowojorskie wydawnictwo. Choć kontrowersyjne, zapiski Hechta są niezwykle cenne. Już nigdy Marilyn nie udzieli tak obszernego wywiadu.
Po wielu godzinach rozmów z Hechtem Marilyn namówiła go, by przeczytał jej cały stusześćdziesięciostronicowy tekst.
– Zareagowała bardzo spontanicznie – wspominała wdowa po Hechcie. – Śmiała się i płakała, mówiła, że jest poruszona. Nigdy nie sądziła, że można napisać o niej tak wspaniałą książkę. Wielokrotnie powtarzała, że Benny uchwycił każdą fazę jej życia.
Sama wprowadziła drobne poprawki, lecz potem nagle coś się popsuło. Ówczesny mąż Marilyn, Joe DiMaggio, stanowczo sprzeciwił się wydaniu książki i Monroe zerwała umowę z Hechtem. Kiedy mimo to materiał ukazał się w brytyjskim „Empire News”, Marilyn zagroziła procesem, oskarżając pisarza o przeinaczanie jej słów.
Nawet jeśli Hecht się mylił, to nie bardziej niż Marilyn. Historia, którą opowiedziała pisarzowi, nie była do końca prawdziwa. Zresztą Hecht był tego świadom. Jeszcze w czasie rozmów z Marilyn poinformował swojego wydawcę, że jego rozmówczyni zmyśla.
– Nie, żeby chciała mnie umyślnie wprowadzić w błąd. Ona po prostu fantazjuje – powiedział. Próbował zrozumieć język ciała, którym się posługiwała, „odczytać z jej mimiki, kiedy wkracza w świat fikcji, a kiedy trzyma się faktów”.
Wiele z tego, co wyjawiła Hechtowi o swoim dzieciństwie, zostało wykorzystane także w tej książce. W miarę możności historia, którą opowiedziała, będzie skonfrontowana z relacjami świadków. Musimy traktować jej słowa z rozsądnym sceptycyzmem, ale nie powinno nas to zniechęcać. Marilyn, światowa gwiazda fantazji, stworzyła swój obraz – zarówno osoby prywatnej, jak i publicznej – z okruchów prawdy i urojeń. Posługiwała się wyobraźnią może nieco przesadnie, ale fantazjowanie było częścią jej natury, naszym zaś zadaniem jest odkrycie prawdziwego oblicza kobiety, która schroniła się w świecie fikcji.
To, co powiedziała Benowi Hechtowi, było smutne i brutalne jak na lata pięćdziesiąte. To, czego nie powiedziała, mogło położyć kres jej karierze. Miała prawo do przemilczeń, wtedy była to prywatna sprawa Marilyn Monroe.
W wieku lat piętnastu Marilyn była jeszcze ciągle Normą Jeane (lub Normą Jean, pisała swoje imię na oba sposoby). Na początku tego roku, a był to rok 1942, jej opiekunka prawna, pani Grace McKee, zdecydowała, że czas najwyższy rzucić podopieczną na głęboką wodę.
Późniejsze triumfy i upadki Normy Jeane były efektem jej własnych poczynań. Pierwsze małżeństwo jednak zostało zaaranżowane. Grace McKee postanowiła przenieść się na wschód wraz ze swoim nowym mężem i małżonkowie nie mieli ochoty ciągnąć ze sobą Normy Jeane. Należało więc wydać ją za mąż.
Jim Dougherty, syn sąsiada, wydał im się odpowiednim kandydatem. Jego rodzina przeżyła wielki kryzys i Jim pamiętał czasy, kiedy mieszkali w namiocie rozbitym koło starego zdezelowanego auta. W wieku dwudziestu jeden lat był trzeźwo myślącym, twardym młodym człowiekiem, utalentowanym futbolistą, który zrezygnował z college’u na rzecz balsamowania zwłok w zakładzie pogrzebowym i nocnej pracy w fabryce samolotów Lockheeda.
Jim znał Normę Jeane. Umówił się z nią parę razy i podobało mu się, że w tańcu „przytulała się do niego mocno, zamykając oczy”. Norma Jeane „śmiała się w odpowiednich momentach i wiedziała, kiedy ma siedzieć cicho”. Ale była tylko jedną z wielu dziewcząt, z którymi się umawiał.
Gdy matka przekazała mu propozycję pani McKee, by ożenił się z jej podopieczną, był zaskoczony. Nie myślał wcale o małżeństwie, ale kiedy się dowiedział, że alternatywą jest odesłanie Normy Jeane z powrotem do sierocińca, wyraził zgodę. W jego rodzinie – jak twierdził – tak właśnie podejmowano decyzje.
Ustalono datę ślubu na czerwiec, tak żeby Norma Jeane zdążyła ukończyć szesnaście lat. W ciągu tygodni, które pozostały do ślubu, młoda para usiłowała nadrobić zaległości w tak zwanym staraniu się o rękę.
Dumą i radością Jima był ford coupe, rocznik 1940. Woził nim Normę Jeane na przejażdżki do miejsca zwanego Pop’s Willow Lake. Tam wynajmowali canoe i pływali wolniutko wzdłuż brzegu, kryjąc się w cieniu drzew i całując.
Pobrali się 19 czerwca 1942 roku, niecałe trzy tygodnie po szesnastych urodzinach Normy Jeane. Nie było miesiąca miodowego. W poniedziałek rano Jim poszedł do pracy w fabryce samolotów.
O małżeństwie z Jimem Norma Jeane opowiedziała Benowi Hechtowi w roku 1954, w pierwszym okresie sławy. Jim Dougherty czekał z tym do lat siedemdziesiątych. Zdawali się mówić o dwóch różnych związkach.
– Czułam się jak w zoo – powiedziała Hechtowi Marilyn. – Nasze małżeństwo było czymś w rodzaju przyjaźni urozmaiconej seksem. Potem przekonałam się, że małżeństwa często nie są niczym więcej. Byłam dziwną żoną. Nie lubiłam ludzi dorosłych… Lubiłam dziewczęta i chłopców młodszych od siebie. Bawiłam się z nimi na podwórku, dopóki mój mąż nie wołał, że czas iść do łóżka.
Jim Dougherty jak gdyby nie dostrzegał jej chłodu.
– Nasze małżeństwo było czymś bardzo bliskim raju, jakby wymyśliły je sobie dwie starsze panie. Ale w tym, co do siebie czuliśmy, nie było nic sztucznego. Nasz związek oparty był na prawdziwym partnerstwie.
Kilkunastoletnia żona okazała się beznadziejną gospodynią. Nie miała pojęcia o gotowaniu. Ktoś doradził jej wsypać szczyptę soli do kawy, wsypała łyżeczkę. Kawa okazała się przydatna także do gaszenia tlącego się przewodu elektrycznego – Norma oblała nią nie tylko przewód, ale i dywan, po czym zamknęła się w sypialni. Tego dnia na kolację podała niedopieczoną rybę.
Norma Jeane uczyła się jednak szybko. Dziczyznę i królika przyrządzała całkiem smacznie, a marchewkę gotowała razem z groszkiem, ponieważ „lubiła to zestawienie kolorów”. W sumie, jak twierdził Dougherty, miała zadatki na dobrą żonę. Jesienią 1943 roku, rok po ślubie, Jim wstąpił do marynarki handlowej.
Z początku wojna obchodziła się łagodnie z państwem Dougherty. Jim dostał przydział na wyspę Catalina, parę mil od okręgu Los Angeles, i Norma Jeane podążyła za nim. Według Jima spędzili tam upojny rok. Łowili ryby, pływali i nabierali kondycji. Norma Jeane trenowała podnoszenie ciężarów u byłego mistrza olimpijskiego. Może trochę za bardzo popisywała się przed hordami wojskowych zamieszkujących wyspę, ale Jim nie był zazdrosny. Prowadzili ożywione życie towarzyskie i pewnego wieczoru Norma Jeane obtańcowała wszystkich mężczyzn w jednostce, z wyjątkiem własnego męża. Propozycję zakończenia wieczoru skwitowała wzruszeniem ramion. Miała ochotę jeszcze potańczyć. Pokłócili się po raz pierwszy, ale Dougherty nadal czuł się bezpieczny.
Czuł się bezpieczny przez cały rok 1944, nawet wtedy, gdy przyszedł rozkaz wyjazdu za ocean. Po przybyciu do Nowej Gwinei czekał na niego plik listów od żony. Mieszkała teraz u jego matki i pisała niemal codziennie. Tak było przez następnych parę miesięcy; Jim pływał po Pacyfiku, a ona pracowała w Radioplane, fabryce produkującej samoloty do celów szkoleniowych. Sprawdzała spadochrony i spryskiwała lakierem kadłuby. Opowiadała później:
– Pracowałyśmy w kombinezonach. Byłam bardzo zaskoczona, kiedy się okazało, że to obowiązkowe. Kazać dziewczynie nosić kombinezon to prawie to samo, co kazać jej pracować w rajstopach, zwłaszcza jeżeli dziewczyna umie go nosić. Mężczyźni kręcili się wokół mnie, jak dawniej chłopcy w szkole. Może to była moja wina, że proponowali mi randki i chcieli stawiać drinki, ale nie czułam się mężatką.
W swoich listach Norma Jeane nie kryła tęsknoty za mężem. Cytowała nawet fragment piosenki napisanej przez Sammy’ego Cahna i Jule’a Styne’a, których pozna kiedyś, pracując już w przemyśle filmowym. W piosence wszystkie wojenne narzeczone z krajów alianckich składają swoim chłopcom obietnicę wierności.
– Będę chodziła samotnie – zapewniła Norma Jeane swojego marynarza.
Kiedy po kilku miesiącach Dougherty przyjechał na pierwszy urlop, Norma Jeane czekała na niego na dworcu.
– Pojechaliśmy moim samochodem do najbardziej luksusowego motelu La Fonda na Ventura Boulevard i prawie nie wychodziliśmy z pokoju – wspominał Jim. – Norma Jeane kupiła na tę okazję czarną siatkową koszulę nocną. Posiłki przynoszono nam do pokoju.
W czasie tego weekendu stwierdził, że żona za dużo pije. Na krótko przed wyjazdem męża Norma Jeane wpadła w depresję.
– Jakby się czegoś bała. Nie chciała mówić ani myśleć o ponownym rozstaniu. – Ale Jim nie miał wyboru i po paru dniach wyjechał do swojej jednostki na Pacyfiku.
Norma Jeane wróciła do pracy w Radioplane. W ostatnich miesiącach wojny, w 1944 roku, jej życie się zmieniło. A ściśle rzecz biorąc, dostrzegła szansę, by je zmienić, i wykorzystała ją bez chwili wahania. Tą szansą okazał się szeregowiec David Conover, który pojawił się w Radioplane z aparatem fotograficznym. Chciał zrobić fotoreportaż o kobietach pracujących na potrzeby wojny.
Conover był fotografem wojskowym, pracował w dziale przemysłu filmowego działającego na rzecz armii. Jego bezpośrednim przełożonym był Ronald Reagan, aktor i późniejszy prezydent Stanów Zjednoczonych. Zadaniem Conovera w Radioplane było „znalezienie paru ładnych dziewcząt i zrobienie podnoszących morale zdjęć” do magazynu „Yank”. Conover opowiadał później, że osiemnastoletnia Norma Jeane od razu wpadła mu w oko. „Miała w sobie coś, co intrygowało i poruszało do głębi”. Fotografował ją przy taśmie montażowej, a następnie przebraną na jego życzenie w dopasowany czerwony sweterek w fabrycznej stołówce. Powiedział Normie Jeane, że jej miejsce jest na okładkach czasopism, nie w montażowni.
Kolejną niespodzianką dla Conovera była wysokość pensji, którą robotnicy w Radioplane otrzymywali za dziesięciogodzinny dzień pracy – dwadzieścia dolarów tygodniowo. Zaoferował pani Dougherty pięć dolarów za godzinę pozowania, sumę, która wydała się Normie Jeane niebotyczna. W ciągu następnych trzech tygodni odbyli kilka sesji fotograficznych, po czym Norma Jeane pojechała z Conoverem na safari zdjęciowe do południowej Kalifornii. Niektóre fotografie wylądowały na biurku agencji modelek Blue Book i Norma Jeane została wezwana na rozmowę. Tak zaczęła się jej kariera cover girl.
Sukcesy nie dały na siebie czekać. Wkrótce zdjęcia Normy zdobiły okładki czasopism dla panów: „Swank”, „Sir” oraz „Peek”. Czasem Norma Jeane pokazywała się w kostiumie kąpielowym, czasem w samych szortach, ale zdjęcia zawsze były przyzwoite.
Miała dziewiętnaście lat, bardzo dobrą figurę – osiemdziesiąt osiem umiejętnie eksponowanych centymetrów w biuście1 – i jasną skórę, której nigdy nie opalała, oraz sięgające ramion blond włosy, tak naprawdę jasne tylko w lecie, kiedy spłowiały na kalifornijskim słońcu. Znalezienie pracy modelki nie stanowiło dla Normy Jeane problemu.
Kiedy Jim Dougherty, objechawszy świat dookoła, przyjechał na kolejny urlop, żona nie oczekiwała go na dworcu. Spóźniła się godzinę, tłumacząc się sesją zdjęciową. Potraktowała męża chłodno, nie mieszkała już z jego matką i rzuciła pracę w fabryce.
Nie chciała mówić o niczym, co nie miało związku z jej karierą, i Jim mógł jedynie udawać, że jest tym zachwycony. Wydała ich oszczędności na stroje i zmarnowała większość bezcennego urlopu męża, biegając na zdjęcia. W ciągu następnych miesięcy Jim starał się być bliżej domu, robiąc jedynie krótkie wypady na Pacyfik.
Święta Bożego Narodzenia w 1945 roku spędził sam. Norma Jeane wyjechała na kolejną sesję. Kiedy wróciła, Jim postawił jej ultimatum:
– Powiedziałem, że musi wybrać między karierą modelki czy gwiazdy filmowej a życiem ze mną.
Nie odpowiedziała nic, a Jim wrócił na morze. Wiadomość od żony dotarła do niego, gdy był już w Chinach, mniej więcej w połowie rejsu w górę Żółtej Rzeki, i kupował bransoletki i lakier do paznokci dla Normy Jeane. W kopercie znalazł list od adwokata z uprzejmą prośbą o podpisanie dokumentów rozwodowych. Dougherty odmówił. Chciał najpierw rozmówić się z żoną.
Pewnego dnia o świcie dotarł do Los Angeles i prosto z portu pojechał taksówką do mieszkania Normy Jeane. Otworzyła mu drzwi, otulając ramiona szalem, kompletnie wycieńczona.
– Przepraszam – powiedziała – ale czy nie moglibyśmy spotkać się jutro?
Następnego dnia zdradziła mu swoje plany. Zostanie wielką gwiazdą filmową.
Dougherty, który brał kiedyś udział w szkolnym konkursie szekspirowskim i otrzymał nawet pierwszą nagrodę za monolog o zemście Shylocka z Kupca weneckiego, uśmiechnął się ironicznie.
– Myślałem, że z nas dwojga to ja jestem aktorzyną – powiedział. – Co ci strzeliło do głowy?
Norma Jeane puściła uwagę mimo uszu, ale z rozwodu nie zrezygnowała.
– Nosiłam w sobie ten sekret – aktorstwo – mówiła wiele lat później. – To było tak, jakbym siedziała w celi więziennej i nagle ktoś wskazał mi drogę na wolność.
Norma Jeane występowała w szkolnych przedstawieniach, gdzie obsadzano ją głównie w rolach męskich. Na tym kończyły się jej doświadczenia aktorskie. Teraz wsiadła do rozklekotanego forda Dougherty’ego i wyruszyła na podbój Hollywoodu.
– Siedzisz sama – wspominała później. – Jest noc. Samochody mkną Sunset Boulevard jak niekończąca się wstęga brzęczących żuczków. Jesteś głodna. To nic, mówisz sobie. Głodówka to najlepszy sposób na szczupłą talię. Nie ma nic lepszego niż płaski brzuch. Patrząc tak na światła Hollywoodu, myślałam często, że są w tym mieście tysiące dziewcząt takich jak ja, dziewcząt, które marzą o sławie. Ale co mi tam one, mówiłam sobie. Ja marzę najmocniej.
– Tak się kończy moja historia Normy Jeane… Wynajęłam pokój w Hollywoodzie, by w samotności odnaleźć samą siebie. Chciałam zrozumieć, kim jestem. Pisząc te słowa – „Tak się kończy moja historia Normy Jeane” – poczułam, że się czerwienię, jakby mnie przyłapano na kłamstwie. Przecież Norma Jeane, to smutne, rozgoryczone dziecko, które dorosło zbyt szybko, żyje ciągle w moim sercu. Mimo tych wszystkich sukcesów czasami mam wrażenie, że patrzę na świat jej przerażonymi oczami; słyszę: „Nigdy nie żyłam, nigdy nie byłam kochana”, i nie wiem już, która z nas to mówi.
Tak mówiła Marilyn, wtedy już powszechnie znana, w 1954 roku, a jej rozterka była prawdziwa. Jak twierdzą jej ówcześni psychiatrzy, a także ci, którzy zajmowali się przypadkiem Marilyn Monroe jedynie teoretycznie, Norma Jeane nie przestała istnieć w chwili, gdy pani Dougherty została aktorką.
Jak na ironię, akt zgonu wydany w 1962 roku stwierdził jedynie odejście hollywoodzkiej legendy, Marilyn Monroe. A przecież to Norma Jeane umarła, Norma Jeane, która spędziła życie, przekonując świat i – co bardziej niepokojące – samą siebie, że jest kimś zupełnie innym, niż była w rzeczywistości. Przędła swoją nić ułudy na długo przed rozstaniem z Doughertym, przy czym obok urojeń pojawił się w jej życiu element rzeczywistego oszustwa. Zanim przejdziemy do aktorki zwanej Marilyn Monroe, musimy do końca rozprawić się z tym wątkiem jej życia.
– Nigdy nie zdradziłam męża – powiedziała była pani Dougherty w rozmowie z Benem Hechtem. Trzydzieści lat po rozwodzie Jim był nadal o tym przekonany.
– Nie wierzę, żeby mnie oszukiwała. Norma Jeane nigdy nie kłamała. Gdyby miała kogoś, powiedziałaby mi o tym z pewnością.
Jim Dougherty zachował się w tym wypadku jak klasyczny mąż, który nie dopuszcza do siebie myśli o niewierności żony. Osamotniony żołnierz, rzucony na wody Pacyfiku, nie mógł sobie pozwolić na ból rozczarowania. A były mąż Marilyn Monroe negował oczywistą prawdę ze względów ambicjonalnych. Bo prawda jest taka, że Norma Jeane zdradzała męża.
W wywiadzie udzielonym dwa lata przed śmiercią sama się do tego przyznała.
– Nie sypiałam z nikim, dopóki mąż nie poszedł do wojska, a potem robiłam to tylko dlatego, że czułam się tak cholernie samotna. Potrzebowałam towarzystwa, nie chciałam być sama, więc od czasu do czasu szłam z kimś do łóżka.
Według jej własnych słów zaczęła zdradzać męża mniej więcej w połowie ich czteroletniego małżeństwa. Bez wątpienia zrobiła to także w czasie owych pamiętnych świąt 1945 roku, które Jim spędził samotnie w Los Angeles, a ona wyjechała na sesję zdjęciową.
W grudniu oznajmiła mężowi, że musi wyjechać na miesiąc z fotografem o nazwisku André de Dienes. Chciał zabrać ją setki mil na północ do stanu Waszyngton. Honorarium było wysokie, dwieście dolarów, akurat tyle, ile należało zapłacić za remont starego forda Doughertych.
Powiedziała Jimowi, że nie ma ochoty jechać, ale powinna, nie tylko ze względu na pieniądze, ale też dlatego, że de Dienes jest wybitnym fotografem i wyprawa do Waszyngtonu może w znacznym stopniu zaważyć na jej dalszej karierze. Tak więc pojechała.
Jim siedział właśnie przy świątecznej kolacji, kiedy zadzwoniła, łkając w słuchawkę. Mówiła, jak bardzo chciałaby wrócić do domu, ale niestety czuje się w obowiązku zostać z de Dienesem jeszcze przez jakiś czas.
– Ukradli mu cały sprzęt i to była moja wina. Zostawiłam otwarty samochód…
– Kiedy w końcu wróciła do domu – opowiadał Dougherty – odmówiła rozmowy na temat swojej wyprawy. Oświadczyła tylko, że więcej nie zamierza pozować de Dienesowi.
Jakiś czas później André de Dienes, imigrant, syn węgierskiego bankiera, przedstawił swoją wersję wydarzeń. W 1945 roku miał trzydzieści dwa lata, przyjechał właśnie do Kalifornii i rozglądał się za modelką, która zgodziłaby się pozować w plenerze, najlepiej nago. Pewnego dnia w jego pokoju w Garden of Allah Hotel zadzwonił telefon. Agencja Blue Book zaproponowała mu nową dziewczynę.
– Zakochałem się, ledwo zdążyła zamknąć za sobą drzwi. Była taka śliczna w tym swoim różowym sweterku i spodniach w kratkę. Podświadomie chciałem się z nią ożenić. Cóż w tym złego? Byłem przecież młodym, przystojnym mężczyzną.
Tego popołudnia de Dienes, który parę lat później rzeczywiście stał się wybitnym fotografem gwiazd, poprosił Normę Jeane, by pozowała nago. Wahała się.
– Powiedziała, że jest mężatką, ale jej mąż jest na morzu, a ona go nie kocha – wspominał de Dienes.
Spotykali się podczas nieobecności Dougherty’ego. De Dienes przysyłał kwiaty, wpadał na kolację. To właśnie w takiej atmosferze Norma Jeane zdecydowała się pojechać z nim do Waszyngtonu.
Nie od razu poszła z nim do łóżka. De Dienes zdobywał ją przez wiele dni, zanim pewnej nocy, gdy nie udało mu się znaleźć hotelu z dwoma wolnymi pokojami, Norma Jeane uległa.
– Była taka śliczna i miła – mówił Węgier.
Dziewiętnastoletnia Norma Jeane odkryła nowe oblicze seksu, o którym ani ona, ani jej mąż – jak twierdził de Dienes – nie mieli pojęcia.
Pracując z Normą Jeane w śnieżnych plenerach, de Dienes do reszty stracił głowę.
– Była słodka. Piękna. Jej uśmiech. Jej śmiech! Była krucha – fizycznie i psychicznie. Taka wrażliwa, słodka dziewczyna. Kiedy tylko kończyła pracę, wskakiwała do samochodu i natychmiast zasypiała. Nie miała czego szukać w show-biznesie.
Norma Jeane rzeczywiście zostawiła otwarty samochód i de Dienesowi ukradziono cały sprzęt. Wybaczył jej to szybko, podobnie jak i to, że nadal odmawiała pozowania nago. Był zakochany i po powrocie do Los Angeles poprosił, by została jego żoną. Twierdził, że się zgodziła. Wyjechał wkrótce w podróż służbową do Nowego Jorku, gdzie wytapetował sobie ściany pokoju zdjęciami ukochanej.
Czy de Dienes mówił prawdę? W książce tej aż się roi od nazwisk mężczyzn, którzy twierdzą, że spali z Monroe. Czy rzeczywiście byli kochankami Marilyn, czy bufonami i ludźmi żerującymi na sensacji? Ci, którym dałem wiarę, albo przekonali mnie osobiście, albo dysponują zeznaniami świadków.
Jednym z tych, którym nie wierzę, jest David Conover, fotograf wojskowy. Rzeczywiście odkrył Marilyn jako modelkę, istnieją zdjęcia potwierdzające ten fakt. Conover napisał później książkę, w której dowodzi, że był kochankiem i dozgonnym przyjacielem Monroe. Wizyta u niego w domu w Kanadzie przekonała mnie ostatecznie, że cała jego „dokumentacja” jest sfałszowana, a sam Conover jest albo oszustem, albo człowiekiem chorym psychicznie, być może jednym i drugim. Z kolei Duńczyk Hans Jurgen Lembourn napisał niezwykle literacką relację z czterdziestu nocy, które – jak przekonywał jego wydawca – autor spędził z Marilyn Monroe. Dla biografa książka ta nie przedstawia żadnej wartości.
André de Dienes natomiast ma wiarygodnego świadka w osobie Jeana-Louisa, projektanta mody, który pracował dla Marilyn w późniejszym okresie. Jean-Louis znał de Dienesa w latach czterdziestych i twierdzi stanowczo, że był on kochankiem Marilyn. Czy romans z Węgrem był jedynym szaleństwem, jakiego dopuściła się pod koniec małżeństwa z Doughertym, i jakie były dalsze losy de Dienesa?
Namiętny adorator i wciąż – w swoim pojęciu – narzeczony Normy Jeane przysłał jej pieniądze na rozwód z Doughertym.
– Ale kiedy przyszło co do czego – wspominał ze smutkiem – odwołała ślub telefonicznie, kiedy byłem już w drodze do Vegas. Gnany zazdrością pojechałem do Los Angeles i nakryłem ją u niej w mieszkaniu z kochankiem… Wiedziałem, że to koniec.
De Dienes nie miał do niej żalu. Do końca życia (zmarł w 1985 roku) przechowywał książkę Mary Baker Eddy Nauka i zdrowie, którą Norma dostała w prezencie od swojej ostatniej przybranej matki, wyznawczyni chrześcijaństwa naukowego. Na wyklejce widnieją słowa pisane niewyrobioną, jakby dziecinną ręką:
Ukochany André,Wiersz dziesiąty i jedenasty na stronie 494 jest moją modlitwą do ciebie.Z miłością, Norma Jeane
Wiersz 10 i 11
Boska miłość zawsze zaspokajała i zawsze będzie zaspokajać wszelkie ludzkie potrzeby… jest jedynym źródłem dobra dla całej ludzkości.
Według tego, co mówiła Norma Jeane, w okresie zdobywania Hollywoodu starannie unikała sytuacji, w których musiałaby się oddać całej ludzkości.
A oto jej smutna relacja:
– Czułam się jak „dziecko-wdowa”. Patrzyłam na świat smutnymi oczami. Nie miałam krewnych, których mogłabym odwiedzić, ani znajomych, z którymi mogłabym wyskoczyć na miasto… Zawsze znajdą się mężczyźni gotowi osłodzić dziewczynie samotność. Mówią: „Cześć, mała!”, kiedy ich mijasz, a jeśli nie odpowiadasz, wołają za tobą: „Zadzierasz nosa, co?”. Puszczałam takie zaczepki mimo uszu.
W wywiadzie z Benem Hechtem Marilyn podkreślała, że w 1946 roku prowadziła cnotliwy tryb życia. Była jednak załamana i niewykluczone, że przytrafiła jej się jakaś miłość, która niewiele miała wspólnego z boskim uczuciem do de Dienesa. Parę lat później wyznała swojemu nauczycielowi Lee Strasbergowi, że zaczynała w Hollywoodzie jako dziewczyna na telefon. Strasberg, który posiadał tę umiejętność, że wyciągał ze swoich przyszłych uczniów ich prawdziwe życiorysy, utrzymywał, że sprawa wypłynęła podczas pierwszej poważnej rozmowy z Marilyn.
Po wielu latach Strasberg opowiedział o tym swojej biografce Cindy Adams.
– Powiedziała mi, że wzywano ją, kiedy ktoś miał ochotę na towarzystwo pięknej dziewczyny. Później czuła, że jej przeszłość call girl działa na jej niekorzyść.
Cindy Adams zapewniała, że nie przeinaczyła słów Strasberga.
– Powtórzył to trzykrotnie, do magnetofonu. I dokładnie to miał na myśli – była „dziewczyną na telefon”. Marilyn tak właśnie to określiła.
Lena Pepitone, nowojorska pokojówka Marilyn w latach 1957–1962, twierdzi że na krótko przed rozwodem z Doughertym Norma Jeane sprzedała się facetowi za piętnaście dolarów. Spotkała go w barze, mówił, że chce tylko zobaczyć ją nago, ale potem zażądał więcej. Norma Jeane, lekko wstawiona, chciała uciekać, ale potem zmieniła zdanie.
– A niby dlaczego nie? – powiedziała podobno pokojówce. – Nie robi mi to żadnej różnicy.
Nalegała jedynie, aby mężczyzna użył prezerwatywy. Zdaniem Pepitone Norma Jeane nie poprzestała na tej jednej wyprawie do baru, facet miał swoich następców, a dziewczyna chętnie dorabiała sobie w ten sposób.
*
We wspomnieniach o Marilyn, czasami komicznych, częściej smutnych, przewija się nieodmiennie wątek zmysłowości, która była chyba cechą dominującą największej seksbomby kina.
Philippe Halsman, wybitny fotograf magazynu „Life”, pracował z Marilyn przez wiele lat. Na pierwszą sesję zaprosił ją w 1949 roku. Norma Jeane miała wtedy dwadzieścia trzy lata. Zjawiła się w studiu razem z siedmioma innymi dziewczętami, które wybrano do odegrania czterech krótkich scenek: spotkania z przerażającym potworem, kosztowania cudownego drinka, reakcji na świetny dowcip oraz sceny miłosnej. Tylko z tego ostatniego zadania Marilyn wywiązała się naprawdę dobrze, wspominał Halsman.
– Czuła się bezpieczna w towarzystwie nieznajomego mężczyzny tylko wtedy, gdy wiedziała, że jej pożąda – powiedział kiedyś. – Wszystko więc, co robiła, służyło wywołaniu tego uczucia. Miała do tego nieprawdopodobny talent. Pamiętam, jak wraz z moim asystentem i reporterem „Life’a” odwiedziliśmy kiedyś Marilyn w jej malutkim mieszkanku. Każdy z nas miał wrażenie, że gdyby nie obecność kolegów, wydarzyłoby się coś niewiarygodnego.
Pewnego razu Halsman kazał Marilyn poskakać trochę przed aparatem.
– Nie mogłem w to uwierzyć. Kobieta, która była symbolem seksu, skakała jak mała dziewczynka. Powiedziałem: „Poskacz jeszcze. Nie jestem pewien, czy za pierwszym razem dobrze wyraziłaś swoją osobowość”. „To znaczy, że możesz odczytać moją osobowość z tego, jak skaczę?” zapytała. „Oczywiście” odparłem. Wtedy spojrzała na mnie z przerażeniem i nie chciała więcej skakać.
Halsman jako jedyny zadał jej pytanie, które może być kluczem do zrozumienia przyczyny wiecznego strachu Marilyn.
– Powiedz mi – zagadnął któregoś razu – ile miałaś lat, kiedy po raz pierwszy się kochałaś?
– Siedem – odparła Marilyn.
– Mon Dieu! – krzyknął Halsman, opuszczając aparat. – A on?
– Mniej. – Usłyszał w odpowiedzi charakterystyczny lekko zdyszany szept.
Po raz pierwszy i ostatni Marilyn zażartowała ze swoich seksualnych doświadczeń z okresu dzieciństwa. Zazwyczaj traktowała je śmiertelnie poważnie, a nawet ponuro. Twierdziła, że jako dziecko była molestowana seksualnie, i wracała do tego tematu z obsesyjnym uporem. Czy to wydarzenie rzeczywiście miało miejsce?
Po raz pierwszy temat pojawił się w 1947 roku. Norma Jeane opowiedziała swoją historię Lloydowi Shearerowi, który robił z nią wywiad na życzenie agencji reklamowej Twentieth Century Fox. Shearer nie kupił jej opowieści rodem z horroru.
– Wyznała mi w czasie lunchu, że była molestowana przez jednego ze swoich prawnych opiekunów, potem zgwałcona przez policjanta, a na koniec jeszcze napastowana przez jakiegoś marynarza. Sprawia wrażenie osoby, która żyje w świecie fantazji, uwikłana we własne urojenia i obsesje seksualne.
Shearer był nastawiony bardzo sceptycznie i postanowił w ogóle nie pisać o Marilyn.
W 1954 roku Marilyn opowiedziała następującą historię o napaści, której ofiarą padła w dzieciństwie:
– Miałam prawie dziewięć lat i mieszkałam u rodziny, która wynajmowała pokój człowiekowi o nazwisku Kimmel. Wyglądał bardzo groźnie, wszyscy go szanowali i mówili o nim „pan Kimmel”. Przechodziłam korytarzem, kiedy drzwi jego pokoju otworzyły się i pan Kimmel poprosił, żebym weszła do środka. Przekręcił klucz w zamku. „Teraz już nie wyjdziesz”, powiedział takim tonem, jakby to była jakaś zabawa. Stałam, gapiąc się na niego. Bałam się, ale nie śmiałam krzyczeć… Kiedy mnie objął, zaczęłam kopać, ale nadal nie krzyczałam. Był ode mnie dużo silniejszy. Szeptał cały czas, żebym była grzeczną dziewczynką. Kiedy mnie w końcu puścił i otworzył drzwi, pobiegłam do „cioci”, żeby jej o wszystkim powiedzieć. „Chcę ci coś po… powiedzieć o panu Kimmelu” – wyjąkałam. „On… on…” Ale moja przybrana matka nie chciała słuchać.
– Nie waż się powiedzieć złego słowa na pana Kimmela. To mój najlepszy lokator! – ostrzegła Normę Jeane, a pan Kimmel dał jej na lody.
Marilyn Monroe powtarzała tę historię aż do znudzenia, opowiadała ją dziennikarzom, kochankom, każdemu, kto chciał słuchać. Peggy Feury, właścicielka studia aktorskiego w Los Angeles, spotkała Marilyn na jakimś przyjęciu w 1962 roku, na krótko przed śmiercią aktorki. Wtedy również Marilyn opowiedziała zebranym tę historię.
I niekoniecznie była to opowieść całkowicie zmyślona. Na krótko przed śmiercią, w rozmowie z Jaikiem Rosensteinem, Marilyn powiedziała:
– To zdarzyło się naprawdę. Ale nie wybiegłam z tamtego pokoju z płaczem… Wiedziałam, że to jest złe, ale szczerze mówiąc, byłam bardziej zaciekawiona niż przestraszona… Nikt mi nigdy nie mówił o seksie i nie wydawało mi się to ani złe, ani ważne.
Doktor Ralph Greenson, psychiatra i przyjaciel Marilyn w ostatnich latach jej życia, przyznał, że jego pacjentka „miała straszne dzieciństwo”. Ale niewykluczone, że rzeczywista trauma z dawnych lat mogła posłużyć jako rdzeń późniejszych konfabulacji. Greenson wspominał o „urojonych prześladowaniach”, których ofiarą padała gwiazda. Przywidzenia i halucynacje są najczęstszymi objawami schizofrenii. Doktor Ruth Bruun, która badała historię rodziny Marilyn z psychiatrycznego punktu widzenia, zwracała uwagę na symptomy schizofrenii zarówno u matki, jak i babki aktorki.
Doktor Greenson był jedynym lekarzem Marilyn, który nadal dysponuje dokumentacją z przebiegu jej choroby. W listach do kolegi po fachu, które zostały mi udostępnione na potrzeby tej książki, doktor wyrażał zaniepokojenie „paranoicznymi zachowaniami” swojej pacjentki. Z początku był skłonny przypuszczać, że mają one charakter masochistyczny i są wynikiem odrzucenia w dzieciństwie. „Kluczowe wydają mi się tu skłonności do ostrych epizodów depresyjnych i towarzyszące im gwałtowne mechanizmy obronne” – pisał. Później, już po śmierci Marilyn, Greenson scharakteryzuje ją jako kobietę o „niezwykle kruchej konstrukcji psychicznej […], słabym ego, zdradzającą oznaki zaburzeń psychicznych, w tym także schizofrenii”.
Opowieść o molestowaniu seksualnym w dzieciństwie jest tylko jednym z wielu epizodów, które świadczą o skłonności do fantazjowania, a co najmniej do przesady. Pierwszy mąż Marilyn, Jim Dougherty, wspominał noc, kiedy po drobnej wieczornej sprzeczce Norma Jeane wyrwała go z głębokiego snu. Twierdziła, że wyszła z domu ubrana jedynie w koszulę nocną.
– Obejmowała mnie z całej siły, a po twarzy spływały jej łzy. „Ktoś mnie goni! Ktoś mnie goni”, krzyczała. Tuliłem ją przez chwilę, tłumacząc, że dręczy ją koszmar. „ Nie, nie śpię”, upierała się. „Chciałam odejść. I szłam ulicą, i tamten mężczyzna zaczął mnie gonić, i gonił aż do drzwi domu”.
W kręgach lekarzy specjalistów Freudowska „teoria uwiedzenia” nadal wzbudza ogromne kontrowersje. Teoria ta zakłada, że akty przemocy seksualnej dokonywane na dzieciach są źródłem większości zaburzeń nerwowych. Sam Freud odszedł od tej teorii, skłaniając się ku poglądowi, że większość tych aktów przemocy jest wytworem wyobraźni pacjentów. W roku 1900 pisał: „Muszę mimo wszystko zwrócić uwagę na element realności w doświadczeniach seksualnych, co jest sprawą niezwykle trudną”.
Prawdziwa czy wyimaginowana historia o panu Kimmelu będzie prześladowała Normę Jeane przez całe życie. Pozostańmy jeszcze na chwilę w świecie przeżyć erotycznych: jak wyglądała ta mniej brutalna strona życia seksualnego Normy Jeane?
Dużo szczęśliwszy epizod przydarzył się jej najprawdopodobniej, kiedy miała osiem lat, w tym samym roku, co napaść pana Kimmela.
– Zakochałam się w chłopcu, który miał na imię George… Chowaliśmy się w trawie i leżeliśmy tam razem, aż w końcu George uciekał przestraszony. Mnie samej nigdy nie przerażało to, co tam robiliśmy. Wiedziałam, że to jest złe, inaczej bym się nie chowała, ale nie wiedziałam, co w tym jest złego. Nocami leżałam z otwartymi oczami, próbując zrozumieć, czym jest seks, a czym miłość. Miałam tysiące pytań i nikogo, komu mogłabym je zadać.
Norma Jeane twierdziła, że unikała chłopców aż do małżeństwa z Jimem Doughertym.
– Nie w głowie mi był seks – powiedziała w wywiadzie w 1954 roku. Dwa lata później, w długiej prywatnej pogawędce z Amy Greene, swoją nowojorską gospodynią i bliską przyjaciółką, Norma Jeane przyznała, że po raz pierwszy spała z mężczyzną, kiedy była w szkole średniej. Nie wiadomo, czy miała na myśli Emerson Junior High School, gdzie uczyła się od jedenastego roku życia, czy Van Nuys High School, do której przeszła, mając lat piętnaście, i którą porzuciła przed upływem roku, by poślubić Dougherty’ego. Jeżeli Norma Jeane powiedziała prawdę, oznacza to, że znalazła się w grupie trzech procent Amerykanek lat czterdziestych, które – jak ujawnił niedługo potem raport Kinseya zaszokowanemu społeczeństwu – straciły dziewictwo przed ukończeniem lat szesnastu, oraz w grupie pięćdziesięciu procent tych, które zrobiły to przed wyjściem za mąż.
Dla Jima Dougherty’ego będzie to ogromnym zaskoczeniem.
– Wychodząc za mnie, Norma Jeane nie wiedziała o seksie nic, absolutnie nic – zapewniał. – Zresztą mama uprzedziła mnie o tym przed ślubem. Wiedziałem, że muszę być bardzo uważny tej pierwszej nocy. Norma Jeane nigdy przedtem nie przekroczyła tego delikatnego progu, nigdy.
Wspominając związek z Jimem, Norma Jeane powie kiedyś:
– Małżeństwo wywarło na mnie taki wpływ, że do reszty straciłam zainteresowanie seksem. Mojemu mężowi było wszystko jedno, a może nie zauważał, że tego nie lubię. Byliśmy oboje zbyt młodzi, by otwarcie rozmawiać na tak krępujący temat.
A co na to Jim Dougherty?
– Norma Jeane uwielbiała się kochać. Seks był dla niej czymś naturalnym jak zjedzenie rano śniadania. Z tym nie było nigdy kłopotów… Samo rozbieranie się wprowadzało nas niezmiennie w stan podniecenia, czasami nie zdążyliśmy nawet zgasić światła, a już trzymaliśmy się w objęciach… Lubiła też trochę mnie podrażnić i kiedy wracałem z Lockheed, witała mnie ubrana tylko w dwie małe czerwone chusty. Była niesamowita. Nie mogłem nawet odłożyć teczki po powrocie z pracy, a już ciągnęła mnie na górę.
Można by uznać opowieść Dougherty’ego za przechwałki pierwszego męża Marilyn Monroe, gdyby nie to, że ma on wiarygodnego świadka. Jest nim kolega z pracy, nieznany wówczas nikomu Robert Mitchum, który parę lat później wystąpi u boku nowo odkrytej gwiazdy, Marilyn Monroe. Mitchum zapamiętał Dougherty’ego jako człowieka wyjątkowo pogodnego. Szczególnie utkwił mu w pamięci dzień, kiedy Jim, promieniejąc szczęściem bardziej niż zwykle, pokazał mu zdjęcie „swojej starej”. Fotografia ukazywała kilkunastoletnią nagą Normę Jeane stojącą przy furtce ogrodowej. Była upozowana, powiedział Dougherty Mitchumowi, tak jakby czekała na powrót męża.
Ci spośród następców Dougherty’ego, którzy mówią o swoim związku z Marilyn, mają zupełnie odmienne zdanie na temat jej życia erotycznego. Sama Monroe w rozmowach z doktorem Greensonem przyznała, że seks nie dawał jej zadowolenia. Być może na zmianę jej usposobienia wpłynęły smutne doświadczenia po rozwodzie z Doughertym. W tym okresie też szukać należy źródła największej troski w życiu Marilyn – bezpłodności.
Rok po roku, przez całe lata pięćdziesiąte, świat śledził jej bolesną drogę ku macierzyństwu. W miarę jak zmieniali się kolejni mężowie, nagłówki w prasie coraz częściej donosiły o zabiegach ginekologicznych i poronieniach. Coraz częściej Marilyn mówiła o tęsknocie za dzieckiem i dawała jej wyraz, wspierając imprezy dobroczynne na rzecz dzieci i fundacje wspierające sieroty. Na jej pogrzebie zamiast kwiatów składano datki na szpitale dziecięce. Legat, który pozostawiła dla jednego ze swoich lekarzy, przekazany został klinice dziecięcej w Londynie. A jednak nawet ta strona osobowości Marilyn była u swojego źródła żałośnie zagmatwana.
Wspominając pierwszego męża, dwudziestoośmioletnia Marilyn powie:
– Nigdy mnie nie zdenerwował ani nie zranił, z jednym wyjątkiem. Chciał dziecka. A mnie na myśl o posiadaniu dziecka włosy stawały dęba na głowie. Widziałam to dziecko jako samą siebie, nowe wcielenie Normy Jeane w sierocińcu. Wiedziałam, że coś mi się stanie. Nie potrafiłam wyjaśnić tego Jimowi. Zasypiał, a ja leżałam, płacząc. Nie miałam pojęcia, kto to płacze: pani Dougherty czy dziecko, które mogłaby mieć. Ani jedno, ani drugie. To była Norma Jeane, ciągle żywa, ciągle samotna, żałująca, że kiedykolwiek przyszła na świat.
I znowu Jim Dougherty mówił coś zupełnie innego. Norma Jeane chciała dziecka od razu, już w pierwszym roku małżeństwa, ale uległa jego perswazjom i zgodziła się poczekać. Dougherty przytoczył zabawną historyjkę o tym, jak żona wypróbowywała nowy krążek antykoncepcyjny, nabyty na jego wyraźne życzenie. Włożyła go, ale musiała wezwać męża, by go wyciągnął.
Norma Jeane dała dowody swoich umiejętności wychowawczych, opiekując się siostrzeńcami Dougherty’ego. Spędzali u wuja wiele tygodni, a Norma Jeane matkowała im z pietyzmem. Dougherty twierdził, że kiedy wstąpił do marynarki, żona „błagała go o dziecko, by mieć coś na wypadek nieszczęścia”. Wiele lat później, już jako Marilyn, Norma Jeane miała opowiedzieć swojej przyjaciółce, Jeanne Carmen, jak bardzo pragnęła mieć dzieci z pierwszym mężem2.
W czasie czterech lat małżeństwa role się odwróciły. W ostatnich miesiącach to Jim błagał o dziecko. Odmówiła, mówiąc, że boi się stracić figurę. Norma Jeane zmieniła się drastycznie przez ten krótki okres. Bezpośrednią przyczyną zmian zachodzących w jej psychice mogły się stać dwa wydarzenia, oba opowiedziane przez nią samą.
Według wszelkich źródeł oficjalnych Marilyn umarła bezdzietnie. Jednakże pokojówka, Lena Pepitone, w swojej książce wydanej w 1979 roku dowodzi, że Marilyn jako kilkunastoletnia dziewczyna urodziła dziecko. Specjaliści od życiorysu Marilyn Monroe podeszli do tej historii bardzo sceptycznie, podejrzewając pokojówkę o chęć wywołania sensacji. Jednak badania przeprowadzone na użytek tej książki ujawniły istnienie jeszcze dwóch osób, którym Marilyn wspominała o dziecku.
Marilyn opowiedziała Pepitone swoją historię o mężczyźnie, który ją molestował, tym razem dodała jednak, że odbyła z nim stosunek. Zaszła w ciążę i ukrywała ją przez wiele miesięcy. Kiedy się w końcu przyznała, jej prawna opiekunka zadbała o odpowiednią opiekę medyczną i dopilnowała, by dziecko urodziło się w szpitalu. Pepitone cytowała słowa Marilyn: „Miałam dziecko… moje dziecko. Bałam się, ale to było wspaniałe uczucie. To był chłopiec. Tuliłam go i całowałam. Bez przerwy go dotykałam. Nie mogłam uwierzyć, że to moje dziecko… Ale kiedy nadszedł czas wyjścia ze szpitala, przyszła Grace [Grace McKee, prawna opiekunka Marilyn] z lekarzem i pielęgniarką. Wyglądali tak jakoś dziwnie. Powiedzieli, że je zabierają… Błagałam: »Nie zabierajcie mi dziecka…«. Zabrali mi małego i nigdy go już nie zobaczyłam”.
Wypowiedzi Marilyn na temat dalszych losów jej syna były sprzeczne, wspominała Pepitone w wywiadzie w 1984 roku. Gwiazda raz mówiła, że nie wie, co się z nim stało, kiedy indziej, że regularnie wysyła pieniądze rodzinie z Kalifornii, która miała wychowywać chłopca. Pepitone odniosła wrażenie, że Marilyn urodziła syna, mając czternaście, piętnaście lat.
Także Amy Greene, przyjaciółka, u której Marilyn mieszkała w 1955 roku, pamiętała doskonale, że Marilyn opowiedziała jej o dziecku, które urodziła jako nastolatka, oddała do adopcji i teraz dręczyły ją z tego powodu wyrzuty sumienia. Była aktorka, Jeanne Carmen, którą Marilyn poznała w tym samym czasie co Amy Greene, przypomniała sobie podobną historię, tylko że tym razem dziecko miało urodzić się po rozwodzie z Doughertym, a przed wielkim przełomem w karierze, kiedy Norma Jeane miała około dwudziestu jeden lat.
– Marilyn strasznie się tym martwiła – opowiadała Carmen. – Jednym tchem potrafiła powiedzieć: „Bóg nie istnieje” i w następnej chwili: „Czy ukarze mnie za to, że oddałam dziecko?”. Była u kresu wytrzymałości.
– Marilyn lubiła zmyślać, szczególnie kiedy chciała kogoś zaszokować, wywołać żywą reakcję – mówiła Amy Greene. – Opowieść o dziecku mogła więc być jedynie wytworem wyobraźni kobiety, która się boi, że nigdy nie zostanie matką.
Peter Leonardi, fryzjer i sekretarz Marilyn w połowie lat pięćdziesiątych, utrzymywał, że aktorka, lękając się o losy swojej kariery, uległa namowom agenta i poddała się operacji podwiązania jajowodów. Robert Slatzer, który znał Marilyn niemal przez całe jej dorosłe życie, mówił, że później poddała się zabiegowi, który odwrócił skutki pierwszego. Co więcej, przyjaciele twierdzili zgodnie, że Marilyn miała mnóstwo skrobanek. Amy Greene, być może najbardziej wiarygodne źródło w tych sprawach, przyznała, że Marilyn zrobiła jej straszne wyznanie, mówiąc, że miała dwanaście zabiegów, z których część przeprowadzona została w pokątnych gabinetach, gdy Norma Jeane stawiała w Hollywoodzie pierwsze kroki.
– A potem dziwiła się, że nie może mieć dzieci – dodała Amy z ciężkim westchnieniem.
„Sprawy kobiece” przysparzały Normie Jeane cierpień już w okresie dojrzewania, kolejne interwencje chirurgów nie polepszyły sprawy.
– Cierpiała straszliwie w czasie miesiączek – mówił Jim Dougherty. – Niemal traciła przytomność.
Czasami ból stawał się tak nieznośny, że Marilyn, jeszcze jako młodej gwiazdeczce, zdarzało się zatrzymywać samochód z piskiem opon, wyskakiwać na chodnik i tam zwijać się w męczarniach. Maurice Zolotow, jeden z pierwszych biografów, przeszukał kiedyś jej toaletkę w studiu i znalazł czternaście fiolek z lekarstwami. Większość z nich były to środki przeciwbólowe stosowane przy ostrych bólach miesiączkowych.
Henry Rosenfeld, bogaty nowojorski przemysłowiec, znał Marilyn od początków jej kariery aż do śmierci aktorki.
– Chciała dziecka tak bardzo, że co dwa, trzy miesiące zachodziła w urojoną ciążę – wspominał Rosenfeld. – Przybierała na wadze czternaście, piętnaście funtów. Była wiecznie w ciąży.
Kiedyś opowiedziała Benowi Hechtowi o swoim marzeniu, by urodzić córkę.
– Nie będzie żadną Normą Jeane – mówiła Marilyn z zapałem. – Wiem, jak bym ją wychowała, bez kłamstw, bez bajeczek o świętym Mikołaju i cudnym świecie, gdzie dobrzy, szlachetni ludzie wspierają w potrzebie innych dobrych, szlachetnych ludzi.
Opowiedziała Hechtowi jeszcze jedną historię z życia Normy Jeane. Miała osiemnaśnie lat, kiedy próbowała popełnić samobójstwo. Dwukrotnie: raz odkręcając gaz, raz łykając środki nasenne. Ben Hecht, spisując jej opowieść, pominął ten szczegół milczeniem.
1 czerwca 1946 roku, w dniu swoich dwudziestych urodzin, Norma Jeane miała tylko swoje marzenia. Spędziła ten dzień w wynajętym pokoju w Vegas – posiadanie stałego lokum było konieczne dla uzyskania szybkiego rozwodu z Jimem Doughertym. Było gorąco i cierpiała na bardzo nieromantyczne zapalenie jamy ustnej.
Dwa miesiące później, w Los Angeles, Jim złożył jej jedną z ostatnich wizyt. Przyniósł dokumenty rozwodowe. Podczas poprzedniej rozmowy Norma Jeane nie zdradzała żadnych objawów tęsknoty za dzieckiem. Wręcz przeciwnie, mówiła wyłącznie o tym, że pragnie zostać aktorką. Przecież żadna wytwórnia nie zechce inwestować w młodą mężatkę i potencjalną matkę, powiedziała.
Tym razem otworzyła mu drzwi, promieniejąc szczęściem, i to nie tylko dlatego, że w końcu zgodził się na rozwód. Przed paroma dniami, nawet bez pomocy dokumentów rozwodowych, zdobyła to, czego pragnęła najbardziej – obietnicę kontraktu w Twentieth Century Fox.
Opowiadając Dougherty’emu o kontrakcie, wspomniała o pewnym szczególe. Studio nadało jej nowe imię i nazwisko. Co Jim o nim sądzi?
– Piękne – odparł uprzejmie. – Po prostu piękne. – Po czym wyszedł3.
Nowe nazwisko brzmiało: Marilyn Monroe.
Na miesiąc przed wielkim przełomem w karierze Marilyn, dziewiętnastoletni, dobrze zapowiadający się reporter z Ohio Robert Slatzer, którego pasją był show-biznes, siedział w holu starego studia Twentieth Century Fox na Pico Boulevard i czytał tomik wierszy Walta Whitmana Źdźbła trawy. Już od dłuższego czasu czekał na pewną drugorzędną gwiazdę kina, z którą miał przeprowadzić wywiad.
– Wtem przez ogromne drzwi przepchnęła się dziewczyna z wielkim albumem ze zdjęciami – wspominał Slatzer wiele lat później. – Zahaczyła o coś obcasem, albo coś w tym stylu, w każdym razie zdjęcia rozsypały się po podłodze. Pośpieszyłem na ratunek. Ku mojej radości w holu było tylko jedno miejsce, gdzie mogła usiąść i poczekać: sąsiedni fotel. Przedstawiła się jako Norma Jeane Mortensen. Zainteresowała się tomikiem Whitmana, a ja powiedziałem, że mógłbym napisać o niej reportaż. Umówiliśmy się na kolację.
Wieczorem Bob Slatzer pożyczył wysłużonego studebakera, rocznik 1938, i zajechał nim pod dom na Nebraska Avenue, gdzie mieszkała Norma Jeane. Pojechali autostradą Pacific Coast do Malibu i zjedli kolację w knajpce przy plaży. Malibu było wtedy uroczym miasteczkiem, które w niczym nie przypominało bezładnej mieszaniny betonu i szkła, jaką jest dzisiaj. Poszli na spacer wzdłuż brzegu i chlapali się w wodzie. Slatzer był onieśmielony, bardziej niż Norma Jeane. Ale kochali się tamtej nocy, Robert jest tego prawie pewien, chociaż głowy dać nie może. Kiedy wrócili do Los Angeles, Norma Jeane poprosiła, by nie podwoził jej pod dom. Wolała wysiąść na rogu.
– Myślę, że zapałaliśmy do siebie uczuciem już tamtej pierwszej nocy – mówił Slatzer, jakby fakt przespania się z Monroe wymagał usprawiedliwienia. – Norma Jeane miała w sobie coś zniewalającego. Nie była podobna do dziewcząt, z którymi umawiali mnie spece od wyszukiwania talentów. Nie wiem, na czym ten urok polegał, ale myślę, że zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia.
Mijały lata, Marilyn miewała różnych kochanków, stając się ogólnonarodowym symbolem seksu, ale dla Roberta Slatzera na zawsze pozostała tamtą dziewczyną, która rozsypała zdjęcia z portfolio w holu Twentieth Century Fox4. Latem 1946 roku spotykał się z nią bardzo często, podobnie zresztą jak wielu innych młodych ludzi.
Jednym z nich był Tommy Zahn, który z czasem miał zyskać miano legendy kalifornijskich plaż. W 1946 roku wyglądał ponoć jak Tab Hunter po kursie podnoszenia ciężarów. Był wówczas ratownikiem, ale marzył o karierze aktorskiej. Pewnego dnia na plaży kulturystów spotkał dziewczynę o nazwisku Darrylin Zanuck i marzenie omal się nie spełniło.
Dziewczyna najpierw podziwiała go z daleka, potem przedstawiła ojcu, Darrylowi Zanuckowi, szefowi produkcji Twentieth Century Fox. Zanuck wpisał Tommy’ego na listę aktorów kontraktowych, po czym wysłał ratownika na lekcje śpiewu, tańca i gry aktorskiej. Tak przedstawiała się sytuacja pod koniec lata 1946 roku, kiedy Zahn poznał młodą, ambitną aktorkę. Wkrótce zaliczył ją do wąskiego grona dziewcząt, z którymi spotykał się przez następny rok. Zahn wspominał Marilyn z sympatią, ukazując nieznaną dotąd stronę jej osobowości.
– Była w świetnej formie, fizycznej i psychicznej – mówił Tommy Zahn. – Zabierałem ją na surfing do Malibu, na tandem, wie pan, dwie osoby na jednej desce. Latem i w środku zimy, kiedy było już porządnie zimno, ale to jej nie odstraszało. Siedziała po uszy w lodowatej wodzie i czekała na falę. Świetnie sobie radziła w morzu, tryskała zdrowiem i radością życia. Kiedy ją poznałem, miałem dwadzieścia dwa lata, ona chyba dwadzieścia. Chryste, ależ lubiłem tę dziewczynę!
Gdy Robert Slatzer i Tommy Zahn zabawiali się z Normą Jeane na plaży, Howard Hughes leżał kontuzjowany w szpitalu i wpatrywał się w jej fotografię. Magazyny „Titter” i „Laff” nie ukazywały wprawdzie nic poza nogami w skąpych szortach i okazałymi biustami w przyciasnych sweterkach, ale nie była to lektura, do której chciałoby się przyznać przed własną matką. W roku 1946 Hughes, kolekcjoner hollywoodzkich gwiazd, nie musiał już się przejmować mamą, leżał w szpitalu po poważnym wypadku samolotowym. Kazał sobie przynosić dziesiątki czasopism z panienkami, ponieważ lubił je oglądać, a także dlatego że jako właściciel wytwórni RKO Radio Pictures powinien mieć rozeznanie w temacie.
29 lipca 1946 roku w rubryce towarzyskiej „Los Angeles Timesa” ukazała się następująca notatka: „Howard Hughes wraca do zdrowia. Przeglądając czasopisma, natknął się na interesującą cover girl i kazał swojej asystentce zdobyć ją do filmu. Dziewczyna nazywa się Norma Jeane Dougherty i jest modelką”. W ciągu minionych dwunastu miesięcy Norma Jeane pojawiła się na okładce „Laffu” czterokrotnie, pod trzema różnymi nazwiskami. Dwa z nich były mutacją nazwiska męża, jedno brzmiało Jean Norman. Hughes nie mógł jej nie zauważyć, lecz tym razem zadziałał z niezwykłą u niego opieszałością5.
Asystentka Hughesa rzeczywiście zadzwoniła do agenta Normy Jeane, a ten uznał, że nadarza się wyjątkowa okazja, by podsycić entuzjazm innej wytwórni – Twentieth Century Fox. Norma Jeane wycięła notatkę z „Los Angeles Timesa” i pokazała triumfalnie przyjaciołom, chociaż w tym czasie nawiązała już inny ważny kontakt.
Kierownikiem obsady w Twentieth Century Fox był wówczas Ben Lyon, gwiazdor lat trzydziestych, uwielbiany w Anglii za swój serial radiowy Życie z Lyonsami. To właśnie on odkrył potencjał Jean Harlow. Teraz zgodził się przesłuchać Normę Jeane.
– Miała dobrą twarz – mówił później. – Czasami wystarczy spojrzeć na układ mięśni, płaszczyzny, załamanie kątów, by wiedzieć, czy twarz jest fotogeniczna… Ale ta dziewczyna miała nie tylko dobrą twarz. Na dodatek potrafiła się poruszać!
Dwa dni później szklane oko kamery spoczęło na Normie Jeane po raz pierwszy. Ubrana w suknię wyszywaną cekinami, chwiejąc się na wysokich szpilkach, maszerowała po planie tam i z powrotem, wykonując kolejne polecenia: przejdź się kawałek, usiądź, zapal papierosa, odłóż go, wyjrzyj przez okno, usiądź, zejdź z planu.
Operator filmowy Leon Shamroy pewnego dnia będzie pracował z Marilyn w Nie ma jak show. Teraz, oglądając taśmę, dostał gęsiej skórki.
– Było w niej coś, czego nie widziałem od czasów kina niemego. Miała w sobie niezwykłe piękno jak Gloria Swanson, i masę seksu jak Jean Harlow… Pokazała, że umie sprzedawać uczucia…
W ciągu tygodnia zdjęcia próbne obejrzał sam Darryl Zanuck. Wpadł w zachwyt i zgodził się wciągnąć Normę Jeane Dougherty na listę aktorów kontraktowych. Wysokość gaży ustalono na siedemdziesiąt pięć dolarów tygodniowo. Suma ta miała zostać zweryfikowana po sześciu miesiącach. Wtedy zarobki Normy Jeane skoczyłyby prawdopodobnie do stu dolarów tygodniowo. Biegła do domu, by obwieścić dobrą nowinę.
– To najlepsze studio na świecie – entuzjazmowała się. – Ludzie są cudowni, a ja będę grała w filmie. Niewielką rolę, ale niech tylko znajdę się na ekranie…
Teraz mogła odrzucić nie tylko swoje dawne życie, ale i nazwisko. Tommy Zahn, były ratownik, który dzielił z Normą Jeane status „aktora kontraktowego”, ujawnił, że pierwsza próba ochrzczenia przyszłej gwiazdy okazała się niewypałem.
– Ben Lyon – mówił Zahn – nie znosił jej prawdziwego nazwiska, zmienił je więc na Carole Lind. Używała go przez jakiś czas, jednak i ono nie brzmiało dobrze; nasuwało zbyt oczywiste skojarzenia ze śpiewaczką operową i nieżyjącą już aktorką.
Ben Lyon i jego żona, aktorka Bebe Daniels, która bardzo prędko poddała się urokowi Normy Jeane, zdecydowali, że stać ich na więcej. Zaprosili Normę Jeane do Malibu, do swojego domu na plaży, by zrobić burzę mózgów.
– W końcu powiedziałem jej: „Już wiem, kim jesteś. Jesteś Marilyn!” – wspominał Lyon. – Wyjaśniłem jej, że była kiedyś taka urocza aktorka, Marilyn Miller, i że ona bardzo mi ją przypomina.
– A co z nazwiskiem? – zapytała. – Chciałabym zatrzymać Monroe. To po babce.
– Świetnie! – zawołał Lyon. – Ładnie brzmi, a podwójne M przyniesie ci szczęście.
Tak oto Norma Jeane otrzymała nowe nazwisko. Nadal pozowała do zdjęć, ale sercem była już w studiu.
– Wszyscy ciężko pracowaliśmy – opowiadał Tommy Zahn. – Ale nikt ciężej niż ona.
Każdego ranka, od poniedziałku do soboty, Zahn przychodził po Marilyn i szli razem na zajęcia gry aktorskiej, tańca i śpiewu. Taniec przysparzał obojgu najwięcej kłopotów. W soboty wszyscy „kontraktowi” spotykali się w studiu. Jedni odgrywali pantomimy lub kalambury, drudzy odgadywali, co obrazują przedstawiane sceny. Zazwyczaj Zahn rzucał pomysł pantomimy, a nieśmiała Marilyn pomagała mu w realizacji.
Żadne z nich nie otrzymało jeszcze prawdziwej roli, ale Monroe pracowicie torowała sobie ku niej drogę. Dbała o to, by spece od reklamy wiedzieli, kim jest Marilyn Monroe, flirtowała z etatowymi reporterami wytwórni. Jeden z nich, Ralph Casey Shawhan, wspominał:
– Często, kiedy drzwi dla aktorów były już zamknięte, gwizdała na dziennikarzy siedzących na trzecim piętrze, żeby któryś zszedł i ją wpuścił.
Shawhan widział ją jeszcze, jak zagląda w okna, „ubrana w takie postrzępione na dole dżinsy. Nosiła je na długo przedtem, zanim stały się modne”.
Chichocząc i drżąc z zimna, pozowała w połowie listopada do zdjęć na plaży. Dziennikarze lubili ją, a Klub Prasowy przyznał jej nawet specjalną nagrodę. Wszystko to nie przybliżało jej do filmu, ale Marilyn już wtedy wiedziała, jakie znaczenie ma dla aktorki dobra prasa.
Któregoś dnia, a był to pierwszy rok Marilyn w Twentieth Century Fox, korytarzami budynku administracyjnego wytwórni kroczył niepozorny mężczyzna. Miał sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, przydeptane buty i smętnie opuszczone skarpetki. Sidney Skolsky, legendarny publicysta „New York Post”, człowiek, który jednym pociągnięciem pióra tworzył i niszczył kariery, kierował się w stronę wodotrysku. Dostęp do plujki odcięła mu wyjątkowo zgrabna pupa. Ta niespodziewana przeszkoda nie wzbudziła jednak jego irytacji. Właścicielka pupy pochylała się nad fontanną i piła bez końca. Pożartował z nią chwilę o pojemności wielbłądzich garbów, po czym niespodzianie dla obojga luźna pogawędka przekształciła się w długą rozmowę.
Marilyn roztoczyła przed Skolskym smętną wizję swojego dzieciństwa i zyskała nowego wpływowego przyjaciela. Z wyjątkiem paru lat, które Monroe spędziła w Nowym Jorku, Skolsky był powiernikiem aktorki aż do jej śmierci.
– Była gotowa ciężko pracować nad sobą, to oczywiste – wspominał. – Chciała zostać aktorką i gwiazdą. Wiedziałem, że nic nie zdoła jej powstrzymać. Jej determinacja i pragnienie osiągnięcia celu były zbyt silne.
– Nie łudziłam się wtedy, że jestem dobrą aktorką – powie Marilyn parę lat później. – Należałam do trzeciej kategorii. Mój brak talentu był niemal namacalny, czułam się tak, jakby moja dusza wtłoczona została w tanie ciuchy. Ale, mój Boże, tak bardzo pragnęłam się uczyć! Zmieniać się, doskonalić… Nie chciałam niczego więcej, ani mężczyzn, ani pieniędzy, ani miłości. Chciałam tylko umieć grać!
Na początku 1947 roku dwudziestojednoletnia Marilyn wraz z tuzinem innych statystów wyszła na plan po raz pierwszy. Film Scudda Hoo! Scudda Hay! opowiadał o farmerze i jego mułach. Choć rola Marilyn wylądowała niemal w całości na podłodze montażowni, to jedno zdanie – a ściśle rzecz biorąc, dwa słowa: „Cześć, Rad!” – ocalało. Ocalało także dalekie ujęcie ukazujące ją wiosłującą w łódce.
W międzyczasie Fox opłacał jej lekcje aktorstwa w Actors’ Laboratory Theatre, hollywoodzkiej szkole teatralnej przy Sunset Boulevard.
– Przychodziła na zajęcia punktualnie i bardzo skrupulatnie robiła to, czego od niej żądano – mówiła żona Morrisa Carnovsky’ego, która prowadziła szkołę do spółki z mężem – ale nigdy bym nie przypuszczała, że odniesie sukces.
Na pani Carnovsky zrobiła wrażenie bardzo młodej, skrępowanej i nieśmiałej. Dla Marilyn był to okres niepowodzeń i ogólnego załamania. W rok po podpisaniu kontraktu Fox zdecydował się ją odrzucić.
Sprawa ta nigdy nie została wyjaśniona do końca. Ben Lyon, wielki orędownik jej obecności w studiu, był wstrząśnięty. Zrozpaczona aktorka tak długo błądziła korytarzami wytwórni, aż dotarła do biura samego Darryla Zanucka. Ilekroć chciała się z nim zobaczyć, mówiono jej, że szef jest poza miastem. Tommy Zahn, wówczas ratownik i chłopak Marilyn, twierdził, że zna przyczyny jej zwolnienia, sam zresztą wyleciał tego samego dnia. Zanuck ponoć podpisał z nim kontrakt tylko dlatego, że miał ochotę ożenić go z jedną ze swoich córek. Dowiedziawszy się o jego związku z Marilyn, wyrzucił oboje z pracy. Zahn pożeglował do Honolulu, pozostawiając Marilyn w zawodowym i psychicznym dołku.
Nie poddała się. Mieszkała teraz w rozmaitych „pokojach umeblowanych”, sama lub z koleżankami, i dalej studiowała w Actors’ Lab. Żyła z honorariów za pozowanie i z tego, co zarobiła na boku jako call girl, o czym opowie później Lee Strasbergowi.
Kolejną pracę modelki załatwił jej Bill Burnside, czterdziestotrzyletni Szkot, przedstawiciel The Rank Organisation w Hollywoodzie. Marilyn zainteresowała się nim pewnie nie tylko dlatego, że znał osobiście jej idola Clarka Gable’a, którego zdjęcie wszędzie ze sobą nosiła. Teraz, kiedy została bez pracy, Burnside pośpieszył na ratunek. Zabrał Marilyn do Paula Hessego, jednego z najlepszych fotografów reklamowych.
– Kochanie, jesteś za gruba – powiedział wprost Hesse i Marilyn wybuchnęła płaczem. Burnside uratował sytuację, robiąc zdjęcia osobiście. Wkrótce zostali przyjaciółmi.
– Doskonale wiedziała, jakie wrażenie wywiera na mężczyznach – opowiadał później Burnside. – Kiedy zabierałem ją do restauracji, choćby nie wiem jak ekskluzywnej, kelnerzy czekali tylko na jej skinienie. Bez wątpienia miała w sobie to coś, potencjał na gwiazdę, już w wieku dwudziestu jeden lat… Przez pierwsze miesiące naszej znajomości unikała jakiegokolwiek fizycznego zbliżenia.
Później jednak ich stosunki przybrały formę luźnego romansu, który ciągnął się miesiącami. Burnside zachował jedno ze zrobionych przez siebie zdjęć. Na odwrocie Marilyn napisała: „Warte posiadania jest jedynie to, na co warto czekać. Z wyrazami miłości, Marilyn”.
– Sądzę, że chciała ode mnie mojej wiedzy – mówił Burnside. – Pochłaniała wszystko, Shelleya i Keatsa, a także lżejsze lektury. Wiedziała, że brak jej wykształcenia.
W tym okresie bezrobocia oddała się „kulturze”. W szkole, którą porzuciła jako piętnastolatka, była uznawana za uczennicę bardzo przeciętną, jedynie z języka angielskiego miała ocenę dobrą. Teraz, chcąc poszerzyć swoje horyzonty – częściowo dlatego że niepokoiła się o losy kariery, częściowo dlatego że odczuwała rzeczywisty głód wiedzy – zgromadziła całkiem okazałą bibliotekę.
Jej życiową pasją był okultyzm i często odwiedzała astrologów i spirytystów. Nie zatraciła jednak wyczucia proporcji i pewnego razu w sposób znakomicie obrazujący jej priorytety utarła nosa sławnemu astrologowi Carollowi Righterowi.
– Czy wiesz – zapytał ją Righter – że urodziłaś się pod tym samym znakiem co Rosalind Russell, Judy Garland i Rosemary Clooney?
Marilyn spojrzała mu prosto w oczy i odparła:
– Nie wiem, kim są ci ludzie. Urodziłam się pod tym samym znakiem co Ralph Waldo Emerson, królowa Wiktoria i Walt Whitman.
Ludzi spod znaku Bliźniąt charakteryzuje wysoka inteligencja, twierdziła Marilyn. Zdobywanie wiedzy stanie się jej życiową pasją, którą wiele osób z otoczenia aktorki uzna za pretensjonalną pozę. Niesłusznie. Marilyn pochłaniała książki Thomasa Wolfe’a, Jamesa Joyce’a, poezje (przede wszystkim romantyczne), biografie i opracowania historyczne.
Abraham Lincoln stał się jej ulubionym bohaterem. (Marilyn nawiąże kiedyś przyjaźń z biografem Lincolna, Carlem Sandburgiem). Przez całe życie portret prezydenta, wraz z nieodłącznym orędziem gettysburskim, będzie wędrował z nią od mieszkania do mieszkania. Był to pierwszy romans Marilyn Monroe z prezydentem Stanów Zjednoczonych.
W Actors’ Lab Marilyn zetknęła się po raz pierwszy z poglądami lewicowymi: państwo Carnovsky, jej nauczyciele, zostaną uznani za komunistów przez Komisję do spraw Badania Działalności Antyamerykańskiej. Marilyn nigdy nie udzielała się politycznie, ale uważała się za przedstawicielkę klasy pracującej i zawsze oddawała hołd „szaremu człowiekowi”. W swoim ostatnim wywiadzie w 1962 roku powiedziała: „To ludzie zrobili ze mnie gwiazdę, jeżeli w ogóle nią jestem. Ludzie. Nie wytwórnia czy jakiś konkretny człowiek, ale ludzie”.
Tymczasem pozowała do zdjęć do plakatów i robiła wszystko, by uwznioślić nawet to zajęcie. Już w 1947 roku fotograf Earl Theisen zauważył u Marilyn dzieło o anatomii człowieka De humani corporis fabrica autorstwa szesnastowiecznego uczonego Andreasa Vesaliusa. Całe upstrzone było notatkami. Marilyn wyjaśniła, że studiuje układ kostny człowieka. Sztychy z tej książki, dzieło Jana Stephana van Calcara, malarza ze szkoły Tycjana, przez wiele lat zdobiły ściany jej nędznie umeblowanych pokoików. Jeszcze u schyłku życia, będąc w szponach narkotyków, potrafiła z encyklopedyczną dokładnością opowiedzieć młodym przyjaciołom o układzie kostnym człowieka. Wysportowany Tommy Zahn podziwiał determinację, z jaką walczyła o zachowanie kondycji. Podnosiła ciężary i biegała na trzydzieści lat przed tym, jak joggingowy szał zaczął wyciągać ludzi z domów, każąc im truchtać w oparach spalin po skrawkach trawników Los Angeles.
Nigdy wcześniej ani nigdy potem Marilyn nie cierpiała takiej biedy. Jeżeli jakiś mężczyzna nie zaprosił jej do restauracji, nie jadła w ogóle, oszczędzając na lekcje w szkole aktorskiej. Wiele czasu spędzała, popijając kawę w kawiarni Schwaba na Sunset Boulevard, gdzie mieściła się kwatera główna jej przyjaciela, dziennikarza Sidneya Skolsky’ego. Skolsky pomógł Marilyn otworzyć konto w księgarni, by mogła robić zakupy na kreskę, i finansował częściowo jej kulturalne zachcianki.
Miłość do Billa Burnside’a umarła śmiercią naturalną, kiedy wyjechał on na przedłużoną wycieczkę do Ameryki Południowej. Po jego powrocie Marilyn wręczyła mu wiersz.
Mogłam cię kochać, kiedyśTak mówiłam, kiedyś,Ale odszedłeś,Daleko.Teraz jest już za późnoMiłość stała się zapomnianym słowem.Pamiętasz?
Być może oczekiwanie na powrót Burnside’a utrudniał jej jakiś młody człowiek poznany u Schwaba. Kawiarnia pełna była bezrobotnych aktorów. Jeden z nich nosił nazwisko Charlie Chaplin Jr. Jemu także Marilyn oddała cząstkę siebie – na chwilkę.
