44,99 zł
Witajcie w cyfrowym więzieniu Dobrowolnie oddajemy im część siebie przy każdym kliknięciu przycisku „zaloguj”.
A one same siebie stawiają się na piedestale, czym nadają sobie niemal boski charakter.
Sylwia Czubkowska odkrywa, jak mocno big techy manipulują politykami i opiniotwórcami, a także jak podporządkowują sobie prawo tak, by działało na ich korzyść.
Po co prezes Google’a spotyka się z premierem Polski?
Jak Microsoft i Amazon przejmują polskie szkoły?
Dlaczego nie mamy szans w starciu z Facebookiem?
Sylwia Czubkowska odsłania skrupulatnie zaplanowane strategie podbicia rynków przez wielkie firmy technologiczne. Ceniona autorka bestsellera Chińczycy trzymają nas mocnoi ekspertka w dziedzinie nowych technologii pokonała setki kilometrów, aby zobaczyć, na czym polega zawłaszczanie świata przez big techy. W tej przełomowej książce ujawnia wzorzec, dzięki któremu wielkie korporacje coraz bardziej się wzbogacają i powiększają swoją władzę – a my, jako jednostki, stajemy się coraz bardziej bezbronni.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 522
Data ważności licencji: 5/21/2031
Copyright © by Sylwia Czubkowska
Projekt okładkiMagdalena Mamajek-Mich
Ilustracja na okładce© Vieriu Adrian / Alamy Stock Photo / BE&W
Fotografia autorkiMateusz Skwarczek / Agencja Wyborcza.pl
Redaktorka inicjującaMilena Rachid Chehab
Redaktorka prowadzącaAleksandra Grząba
Redakcja Magdalena Papuzińska
AdiustacjaLidia Nowak
KorektaMaria Zając, Paweł Cieślarek
IndeksPaweł Cieślarek, Jakub Kornacki
Koordynatorka produkcjiEwelina Wójcikowska-Jakubiec
Opieka promocyjnaMonika Burchart
ISBN 978-83-8367-609-8
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak
ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie I, Kraków 2025
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
3C– Connected Commerce Council
4E – eksploruj, ekspanduj, eksploatuj, eksterminuj (Explore, Expard, Exploit, Exterminate)
AI – sztuczna inteligencja (Artificial Intelligence)
AmCham – Amerykańska Izba Handlowa (American Chamber of Commerce)
AWS – Amazon Web Service
BATX – Baidu, AliExpress, Tencent, Xiaomi
CEO – Corporate Europe Observatory
CfA– Campaign for Accountability
CISPE – Cloud Infrastructure Service Providers in Europe
DEC – Centrum Etyki Cyfrowej (Digital Ethics Center)
DEI – różnorodność, równość i inkluzywność (diversity, equity, inclusion)
DELab – Laboratorium Gospodarki Cyfrowej (Digital Economy Lab)
DMA – Akt o rynkach cyfrowych (Digital Markets Act)
DNI – Digital News Initiative
DOGE – Departament do spraw Wydajności Rządu (Department of Government Efficiency)
ECNL – European Center for Not-for-Profit Law
EDRi – Europejska Koalicja na rzecz Praw Cyfrowych (European Digital Rights)
EEA – Europejski Sojusz Przedsiębiorstw (European Enterprise Alliance)
EHHA – Europejskie Stowarzyszenie Domów Wakacyjnych (European Holiday Home Association)
ENISA – Agencja Unii Europejskiej do spraw Cyberbezpieczeństwa (European Union Agency for Cybersecurity)
EPC – European Policy Centre
EPI – Instytut Polityki Gospodarczej (Economic Policy Institute)
ESP – Economic Security Project
ESRU – European Social Research Unit
EUCS – Europejski system certyfikacji cyberbezpieczeństwa dla usług w chmurze (European Union Cloud Services Scheme)
EW/EES – Europejski Senat Gospodarczy (European Economic Senate)
FANGA – Facebook, Amazon, Netflix, Google, Apple
FDDS – Fundacja Dajemy Dzieciom Siłę
FTC – Federalna Komisja Handlu (Federal Trade Commission)
GAFA – Google, Apple, Facebook, Amazon
GAFAM – Google, Apple, Facebook, Amazon, Microsoft
GAFFA – Google, Apple, Facebook, Amazon
GITD – Główny Inspektorat Transportu Drogowego
GUS – Główny Urząd Statystyczny
HIIG – Instytut Internetu i Społeczeństwa im. Alexandra von Humboldta (The Alexander von Humboldt Institute for Internet and Society)
HLEG AI – High-Level Expert Group on Artificial Intelligence
ICIJ – Międzynarodowe Konsorcjum Dziennikarstwa Śledczego (International Consortium of Investigative Journalists)
IGF – Forum Zarządzania Internetem (Internet Governance Forum)
ITC – Międzynarodowa Komisja Handlu (International Trade Commission)
KE – Komisja Europejska
KPO – Krajowy Plan Odbudowy
KPRM – Kancelaria Prezesa Rady Ministrów
KRS – Krajowy Rejestr Sądowy
MBA – Master of Business Administration
MEN – Ministerstwo Edukacji Narodowej
MIT – Instytut Technologiczny Massachusetts (Massachusetts Institute of Technology)
NCBR – Narodowe Centrum Badań i Rozwoju
NHNA – Not Here Not Anywhere („Ani tu, ani nigdzie”)
NIK – Najwyższa Izba Kontroli
NOYB – None of Your Business („Nie twój interes”)
NSF – Narodowa Fundacja Nauki (National Science Foundation)
NYSE – Nowojorska Giełda Papierów Wartościowych (New York Stock Exchange)
NYU – Uniwersytet Nowojorski (New York University)
OChK – Operator Chmury Krajowej
OECD – Organizacja Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (Organization for Economic Co-operation and Development)
Ofcom – Office of Communications
OII – Oxford Internet Institute
OLAF – Europejski Urząd do spraw Zwalczania Nadużyć Finansowych (L’Office européen de lutte antifraude)
OLPC – One Laptop per Child („laptop dla każdego dziecka”)
OSE – Ogólnopolska Sieć Edukacyjna
PAIZ – Polska Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych
PAN – Polska Akademia Nauk
PAP – Polska Agencja Prasowa
PE – Parlament Europejski
PFR – Polski Fundusz Rozwoju
PIP – Państwowa Inspekcja Pracy
PiS– Prawo i Sprawiedliwość
PKB – Produkt krajowy brutto
PO – Platforma Obywatelska
PTAB – Rada do spraw Patentów i Odwołań (Patent Trial and Appeal Board)
RSU – Zastrzeżone jednostki uczestnictwa (Restricted Stock Units)
SaaS – Software as a Service
SEAP – Society of European Affairs Professionals
SME – Sektor małych i średnich przedsiębiorstw (Small and Medium Enterprises)
TAE – Europejskie Stowarzyszenie Podatników (Taxpayers Association of Europe)
TSUE – Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej
UE – Unia Europejska
UJ – Uniwersytet Jagielloński
UOKiK – Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów
VBO/FEB – Federacja Przedsiębiorstw Belgijskich (Verbond van Belgische Ondernemingen / Federation of Belgian Enterprises)
VLOP – Największe platformy internetowe (Very Large Online Platforms)
WEI – Warsaw Enterprise Institute
ZPP – Związek Przedsiębiorców i Pracodawców (Union of Entrepreneurs and Employers)
Na początku było słowo. Innowacja. Albo postęp. A może rozwój.
Zależy, kogo spytać. Ale na pewno było to słowo niosące ze sobą nadzieję, wizję zmiany, dreszcz emocji przed tym, co nas czeka. A czekać miało coś nadzwyczajnego. Coś, co przewróci zastany, nudny porządek. Da nam latające samochody. Albo roboty do wszystkiego. A może wycieczki w kosmos, podbój Marsa, jedzenie w tabletkach, superkomputery, które odpowiedzą na każde pytanie, rozwiążą każdy problem. Długowieczność w dożywotnim zdrowiu.
A nawet jeżeli nie aż tyle, to może chociaż przyniesie demokrację w każdym zakątku świata. Bo przecież dyktatury padną pod presją ludzi, którzy mogą się ze sobą kontaktować bez cenzury i mają pod ręką wywrotową kulturę. Nastanie wreszcie powszechny dobrobyt. Koniec głodu, suszy, powodzi, chorób. I pokój, oczywiście pokój na świecie. Koniec historii i początek spokojnego życia w świecie nauki, wiedzy i rozrywki dla każdego, na wyciągnięcie palca, na jedno mrugnięcie okiem.
Urodziliśmy się i dorastaliśmy w świecie, w którym miało być już tylko lepiej. A za tym „lepiej” stała wiara w naukę, możliwości człowieka, w technologie, które odmienią oblicze ziemi, tej ziemi.
Rzeczywiście zmiany nadeszły. I to wielkie. Ale uważajmy, o co się modlimy, bo bogowie nie muszą ani spełniać naszych modlitw dosłownie, ani kierować się dobrem swoich wyznawców.
Na berlińskim Kreuzbergu trzeba się trochę postarać, by znaleźć kawiarnię, w której można usiąść z laptopem i popracować. Mijam kilka lokali ze stolikami oznaczonymi rysunkiem przekreślonego komputera. Jednoznaczny sygnał, że to nie jest okolica dla ludzi korporacji, startupowców, techbracholi (a także, jak widać, dla dziennikarzy), którzy chcieliby każdy kawałek przestrzeni zagarnąć i zmienić w wydajną maszynkę do zarabiania.
Kreuzberg jest inny od reszty Berlina i jednocześnie najbardziej berliński w całym mieście. Pozostaje jedyną, poza Mitte, dzielnicą, która powstała z połączenia części wschodniej i zachodniej. Choć od tego czasu minęły przeszło trzy dekady, wciąż daje się odczuć tę dziwną, trudną do uchwycenia mieszankę starego i nowego, bogatego i biednego, konsumpcyjnego i artystycznego, niemieckiego i migranckiego. A że dodatkowo jest to dzielnica odsunięta kawałek i od placu Poczdamskiego, i od placu Aleksandra, długo pozostawała poza radarem inwestorów. Stała się przez to enklawą z tańszymi mieszkaniami, ze squatami. Przyciągała ludzi, których niekoniecznie byłoby stać na standardy wielkiego europejskiego miasta: studentów, artystów, emigrantów, głównie z Turcji.
W 2016 roku przyciągnęła też Google’a. Amerykański gigant ogłosił, że dogadał się z władzami miasta i wynajął powierzchnię w Umspannwerk, dawnej rozdzielni elektrycznej nad kanałem Landwehr. W tej postindustrialnej przestrzeni zamierzał zbudować nowoczesny kampus dla startupów. Brzmiało to jak świetny plan dla miasta, które stawało się jedną z kolebek technologii, nie tylko w Europie. W końcu to w Berlinie miały siedzibę takie firmy, jak Zalando, SoundCloud, ResearchGate, Ada Health czy DaWanda, która przed dekadą była silnym i działającym międzynarodowo marketplace’em dla rękodzielników i artystów. Odwiedziłam zresztą jej siedzibę w 2015 roku. Oczywiście mieściła się na Kreuzbergu, bo nawet zespół odpowiedzialny za kwestie techniczne, programiści i marketing chcieli być blisko lokalnych artystów, krawcowych, malarzy, renowatorów mebli, twórców ekologicznych kosmetyków, których pełno w tamtej okolicy.
A wszystko ledwie parę ulic od kilkunastu prężnych akceleratorów, funduszy inwestycyjnych, banków, ważnych polityków, uczelni. Miejsce wręcz wymarzone dla Google’a, by zacząć koncentrować wokół siebie lokalną scenę startupową. Nie przewidzieli tylko jednego: charakteru mieszkańców Berlina, szczególnie z tej dzielnicy.
* * *
Już wtedy czuć było, jak kiełkuje sprzeciw. Z początku niewinnie, zaczęło się od broszur. Większość była po niemiecku, ale szybko pojawiły się także wersje po angielsku. Pisano w nich o finansowej potędze Google’a i o tym, jak może ona zostać wykorzystana do gentryfikacji dzielnicy. Obawy mieszkańców splatały się z głosami aktywistów, którzy nagłaśniali działania platform cyfrowych. Mówili o masowym zbieraniu danych, o unikaniu płacenia podatków i o koncentracji władzy w świecie cyfrowym. Zaczęto też krytykować kapitał podwyższonego ryzyka. Zwykłe firmy muszą osiągać zysk lub przynajmniej wychodzić na zero, aby przetrwać, ale startupy nie – im wolno przepalać milion za milionem.
Mieszkańcy i aktywiści widzieli w Google’u niebezpiecznego pasożyta, który przyciągnie kolejnych inwestujących, ale nawet nie w technologie, tylko w nieruchomości, co doprowadzi do wzrostu cen. Potężna siła nabywcza przeniesiona na rynek nieruchomości może sprawić, że ludzie będą musieli opuścić Kreuzberg, a lokalne startupy zostaną wchłonięte przez giganta, nawet jeśli nie bezpośrednio, to jako element sieci zależności.
Z tych obaw wyłoniło się coś, czego Google zupełnie się nie spodziewał. Wybuchły protesty na ulicach. W całym mieście rozklejono 30 tysięcy naklejek z kolorowym hasłem wzorowanym na logotypie firmy: Fuck off Google. Gdy osiem lat później spaceruję ulicami Kreutzbergu, wciąż migają mi ich resztki, wyłaniające się spod setek innych aktywistycznych wlepek, reklam studiów tatuażu czy ulotek burdeli. Grafficiarze zaczęli malować antygoogle’owe slogany na setkach budynków, a z okien – podobnie jak w Warszawie podczas czarnych protestów – wychylały się symbole sprzeciwu.
Równocześnie trwała kampania w internecie. Powstała strona oparta na systemie wiki, czyli w otwartym oprogramowaniu, która wzmacniała i podkreślała zdecentralizowany charakter oporu. Zbierano na niej wszystkie informacje o proteście, relacjonowano kontakty z władzami miasta, opisywano działania Google’a i ich skutki.
Amerykańska korporacja naprawdę chciała się dogadać. Była otwarta, gotowa pokazywać swoje plany i zapewniała, że nie chce ingerować w tkankę miasta bardziej, niż to konieczne. Ale trafiła na Kreuzberg, który uparcie nie życzył sobie żadnych negocjacji. Działacze na spotkaniach, w artykułach i we wpisach w mediach społecznościowych ostrzegali: nawet niewinna rozmowa może zostać wykorzystana do stworzenia pozorów poparcia dla inwestycji.
Oddolne kampanie oporu trwały przez cały 2017 rok, ale inwestycja wciąż była w grze. Zaczął się kolejny rok, a ani władze miasta, ani Google nie zamierzali się wycofać. Wtedy aktywiści sięgnęli po drastyczniejsze środki: 7 września1 kilkudziesięcioosobowa grupa protestujących pojawiła się w pobliżu Umspannwerk. Nie zabrali ze sobą telefonów, bo obawiali się inwigilacji. Mieli za to w sobie tyle desperacji, że zdecydowali się zająć budynek. Część weszła do środka, część zablokowała wejście, odcinając dostęp zarówno policji, jak i ochronie. Rozwiesili baner z hasłem Fuck off Google i zadzwonili po dziennikarzy. Zanim zjawiła się prasa, przybyło już sporo policji, w świat poszły więc zdjęcia berlińczyków broniących swojego miasta przed korporacją i służbami bezpieczeństwa.
Nie o taką reklamę zabiegał Google, podpisując wieloletnią umowę z władzami Berlina Nie o takie zainteresowanie chodziło firmie, wokół której rok po roku – podobnie jak wokół każdego innego giganta technologii – narastały wciąż nowe kontrowersje. Sześć tygodni później Google oficjalnie wycofał się z projektu w Kreuzbergu. Ale to nie wszystko. Firma obiecała, że wyłoży 14 milionów euro na adaptację budynku Umspannwerk oraz opłaci pięcioletni czynsz i koszty mediów, by mogła tam zacząć działać lokalna spółdzielnia społeczna. Piękny gest? Czy raczej cena pozbycia się uciążliwego problemu?
* * *
Gdy Berlin walczył o Kreuzberg, na warszawskiej Pradze z zachwytami przyjmowano taką samą inwestycję Google’a, czyli kampus dla startupów. Był on częścią wielkiej inwestycji nazwanej Koneser, która miała całkowicie odmienić oblicze od dekad zaniedbywanej okolicy postrzeganej jako wylęgarnia wszelkich patologii.
Google zakładał takie kampusy w kolejnych miastach, by koncentrować wokół siebie lokalne środowiska startupowo-innowacyjno-polityczne. Po Londynie, Madrycie i Tel Awiwie przyszła kolej na Warszawę. Dekadę temu wyglądało to jak wielkie wyróżnienie. Dowód, że gonimy czołówkę najbardziej rozwiniętych gospodarek Europy. Wróżba, że i u nas lada moment nastąpi wysyp innowacji i technologicznych sukcesów.
Amerykańska korporacja promowała te kampusy jako ośrodki wsparcia dla społeczności technologicznych. Nieliczni sceptycy widzieli w nich raczej próby zgromadzenia pod firmowym parasolem lokalnych talentów i pomysłów. Przeważały zachwyty. Ówczesny wicepremier Mateusz Morawiecki (który miał zwyczaj zwracać się po imieniu do Sundara Pichaia, globalnego prezesa Google’a, podkreślając, jak bliskie łączą ich relacje) na otwarciu Campus Warsaw wygłosił pompatyczną przemowę: „Przez wiry historii nie zdołaliśmy zbudować wielkiego kapitału. Campus Warsaw powinien więc stanowić zarodek microinternationals z Polski i regionu, wykorzystując globalny cyfrowy świat. Jednocześnie żeby nie był brain drain, wysysającym talenty. W efekcie – żebyśmy w regionie potrafili się rozwijać i być ważną częścią krwiobiegu UE i jeszcze dalej”2 . Microinternationals,cokolwiek to znaczy, brzmiało dumnie, zachodnio i technologicznie.
Mija czas, rządy się zmieniają, a ogrzanie się w blasku Google’a (czy innego giganta technologii, który ze swojej wysokości zechce spojrzeć w dół na maluczkich) wciąż stoi wysoko na liście wizerunkowych priorytetów. W 2024 roku, kilka miesięcy po zaprzysiężeniu nowego rządu, premier Donald Tusk odbył spotkanie z prezesem Google’a Sundarem Pichaiem. Zaledwie zdalne, ale i tak kancelaria premiera pochwaliła się zdjęciami oraz informacją, że „wśród inwestycji amerykańskiej firmy w Polsce są takie przedsięwzięcia jak m.in. Google for Startups Campus Warsaw, którego budowa została ogłoszona wspólnie z Premierem Donaldem Tuskiem w 2014 roku”3 . To jednak był ledwie wstęp do istnej polityki miłości wobec wszechmocnych korporacji cyfrowych, którą Tusk rozpoczął już po wygranej Donalda Trumpa. Na pytania, ile podobnych spotkań odbyli przedstawiciele Google’a z premierami oraz szefami i wiceszefami ich gabinetów od momentu otwarcia Campusu, Kancelaria Prezesa Rady Ministrów (KPRM) nie odpowiadała tak ochoczo. Owszem, dostałam ich listę – 21 spotkań w ciągu siedmiu lat – ale już wnioski o ujawnienie wykazu przedstawicieli samej korporacji tygodniami odbijały się od kancelarii premiera.
Prześledzenie podobnych kontaktów z innymi big techami na poziomie ministerialnym to jeszcze większa łamigłówka. Może jakiś innowacyjny startup z tych, które pracują w kampusie Google’a, mógłby opracować mechanizm do wyciągania i analizowania takich danych. Należałoby przy tym uwzględnić korelację z pracami legislacyjnymi dotyczącymi kwestii technologicznych, opodatkowania korporacji międzynarodowych czy ich odpowiedzialności za bezpieczeństwo. To mogłoby dużo rozjaśnić i uderzyłoby w gigantów silniej niż protestacyjne wlepki w Berlinie.
Kolonializm rządzi się prawem 4E: eksploruj, ekspanduj, eksploatuj, eksterminuj. A raczej, jak to brzmi w oryginale, 4X: explore, expand, exploit, exterminate. Tak piszą Ulises A. Mejias i Nick Couldry w swojej błyskotliwej książce Data Grab.The New Colonialism of Big Tech and How to Fight Back (Grabież danych. Nowy kolonializm big techów i jak się przed nim bronić)4 ,w której analizują odwieczne mechanizmy podboju. Przekładają to na metody stosowane przez dzisiejsze big techy. Skutki są widoczne dla każdego, kto choć trochę wnikliwiej przygląda się temu, jak cyfrowe korporacje rozpychają się na kolejnych rynkach.
A już na pewno widać je z perspektywy czasu. Bo w przeciwieństwie do imperialnego kolonializmu w obecnym nie ma masowo przypływających statków, nie widać żołnierzy wytyczających granice, nikt nie przywozi chorób, które zdziesiątkują nieodpornych na nie tubylców, nikt nie przekupuje przywódców paciorkami, by w zamian przejąć prawa do poddanych, ani nie eksploatuje dóbr naturalnych na najbardziej ekstensywne sposoby. Och, chwila… A może jednak dokładnie tak jest? Tyle że wydaje się bardziej eleganckie. Na bankietach, pod krawatami, z ustami pełnymi opowieści o przyszłości i nowoczesności, przy kawie w urzędach, w asyście popularnych artystów i poważanych naukowców. Wdrażane są te same, znane od wieków mechanizmy. Tak delikatnie, że kolonizowani tego nie widzą ani nie czują albo po prostu nie chcą widzieć ani czuć.
Kiedy zaczynałam zbierać materiały do tej książki – choć mam wrażenie, że tak naprawdę zbierałam je nieświadomie przez całe swoje zawodowe życie – wszystkich rozmówców, bohaterów, ekspertów pytałam: „Czy możemy mówić o cyfrowym kolonializmie?”, „Czy to jednak nie jest przesada?”, „Czy przypadkiem nie dokonujemy jakiegoś zawłaszczenia cudzego doświadczenia, cudzej tragedii, historii?”.
Z wyjątkiem ludzi biznesu i polityków nikt nie miał wątpliwości. Ekonomiści, socjolodzy, prawnicy, aktywiści, naukowcy, aktorzy, artyści, dziennikarze, pisarze, urzędnicy, drobni przedsiębiorcy – od Waszyngtonu po Międzyzdroje – wszyscy odpowiadali podobnie. Po chwili zaskoczenia, refleksji, zastanowienia następowało mniej lub bardziej smutne przytaknięcie.
„Pierwsza reakcja ludzi, gdy słyszą «cyfrowa kolonia», to wyparcie. Bo jak to? My w Europie, my, partnerzy Stanów Zjednoczonych, my z rozwijającego się bogatego świata, moglibyśmy być kolonią? Dopuszczenie tego do świadomości poprowadziłoby nas do kolejnego odkrycia: że pozwoliliśmy na masowe, brutalne eksploatowanie samych siebie, naszych danych i naszej uwagi” – to słowa Katarzyny Szymielewicz z Fundacji Panoptykon, zajmującej się prawami człowieka w kontekście nowych technologii.
Praca Szymielewicz i nasze od lat prowadzone rozmowy były dla mnie przewodnikiem po tym zmieniającym się świecie, który zaczął tak bezceremonialnie sprowadzać do parteru pokładane w nim nadzieje. I nie ukrywam, że dla mnie osobiście to była trudna podróż. Bo przecież ja też wyrosłam pełna wiary w technologie.
* * *
Pamiętam nasz pierwszy komputer, z namaszczeniem ustawiany w pokoju rodziców. Pamiętam, jak pierwszy raz weszłam do internetu w dzielnicowej czytelni, gdzie trzeba było z wyprzedzeniem zapisywać się na półgodzinną sesję. Wciąż pamiętam swoje hasło do pierwszej poczty elektronicznej, numer Gadu-Gadu, a nawet miejsce i okoliczności, w których założyłam konto na Facebooku (kawiarnia na parterze Empiku na Nowym Świecie w Warszawie, przed dyżurem w redakcji w czerwcu 2009 roku).
Podekscytowana jechałam kilka lat temu do centrali Google’a na wywiad ze wspomnianym Sundarem Pichaiem. Mniej ekscytacji, a więcej ciekawości budził Sam Altman, prezes OpenAI, gdy miałam z nim poprowadzić spotkanie w Warszawie. Wciąż tli się we mnie niezrealizowana dziennikarska aspiracja do wywiadu z Markiem Zuckerbergiem.
Gdy relacjonowałam protesty przeciwko ACTA, gdy opisywałam, jak Twitter miał pomagać opozycjonistom w krajach arabskich w walce z autorytarnymi reżimami, albo komentowałam blackouty internetu wprowadzane przez reżim Łukaszenki, miałam poczucie, że uczestniczę w Wielkiej Historii.
Obserwowanie tych zmian to fascynujące doświadczenie. Ale to także doświadczenie gorzkie. Bo z dziecięcych wizji lepszej lub przynajmniej wygodniejszej i bardziej sprawiedliwej przyszłości zaczął się stopniowo wyłaniać obraz świata zdominowanego przez garstkę korporacji technologicznych. Firm, które za słynnymi sloganami o nieczynieniu złaI, tworzeniu historii, zaglądaniu głębiej, myśleniu inaczej i inspirowaniu świata ukrywają prostą myśl: zarabiać więcej i więcej. I w tym celu skutecznie wdrażają kolonialne zasady 4E.
* * *
Aby zrozumieć nowe zjawiska, musimy je najpierw nazwać. Stąd akronimy GAFAM (Google, Apple, Facebook, Amazon, Microsoft), FANGA (Facebook, Amazon, Netflix, Google, Apple) czy odnoszący się do Chin BATX (Baidu, AliExpress, Tencent, Xiaomi). Im dalej, tym bardziej rozszerzamy te określenia na „siedmiu wspaniałych”: Microsoft, Alphabet (czyli właściciela Google’a), Amazona, Metę, Nvidię (największego producenta półprzewodników), Apple i Teslę. Dobijają do nich kolejni giganci, z mniejszymi może wycenami, ale i tak sporym apetytem. Ze Stanów Zjednoczonych (Airbnb, IBM, Intel, OpenAI), Chin (TikTok, Shein, Temu), Korei (Samsung) czy nawet z Europy (Spotify, Booking.com, Bolt).
Publicyści próbują używać różnych obrazowych określeń: platformy cyfrowe, cyberkorporacje, techbaronowie, techmagnaci. Wciąż jednak nie dorobiliśmy się lepszego terminu niż „big techy”, nawiązującego do innych gigantów przemysłu: big tobacco, big oil czy big pharma. W sformułowaniu „big techy” zawarty jest głębszy przekaz, podprogowy sygnał, że nie mamy do czynienia z jakąś niewielką i elitarną grupą. Ta grupa może się rozszerzać – i tak się dzieje – zarówno przez wzrost samych firm, jak i przez otwieranie się na coraz to nowe podmioty. Na tym technologicznym olimpie zasiadają oczywiście potężniejsi i słabsi. Łączą ich jednak ogromny apetyt, coraz bardziej zaawansowane sposoby na jego zaspokajanie oraz władza skoncentrowana w naprawdę wąskich kręgach.
Ogromna część tej władzy skupia się w rękach korporacji stworzonych w Stanach Zjednoczonych. Ekonomista Sean F. Ennis, specjalizujący się w tematyce konkurencji autor książki Internet Empire. The Hidden Digital War (Imperium Internetu. Ukryta cyfrowa wojna), uważa wręcz, że amerykańskie firmy są tu jednoznacznymi zwycięzcami, bo „przejęły ogromne połacie operacyjne światowych rynków ekonomicznych dzięki internetowi, świetnemu zarządzaniu, wsparciu rządu amerykańskiego i nowemu typowi hipsterskich wojowników”5 .
* * *
Jak to bywa w polityce i geopolityce, nic nie jest skończone, dopóki nie jest skończone. A na technologicznym olimpie przetasowania i próby sił wciąż trwają w najlepsze. Choćby potężny wzrost TikToka oraz jego wpływy, zwłaszcza wśród najmłodszych pokoleń, uświadamiają, że układ sił wcale nie jest dany raz na zawsze.
Profesor Uniwersytetu Nowojorskiego Scott Galloway w wydanej w 2017 roku książce Wielka czwórka. Ukryte DNA: Amazon, Apple, Facebook i Google6 zbadał, co stało za siłą tych właśnie czterech firm, które przeskoczyły magiczną granicę wyceny jednego biliona dolarów. Przewidywał, że lada chwila dołączy do nich ktoś kolejny. Oczywiście miał rację. Do ekskluzywnego klubu bilionerów dołączyły już trzy przedsiębiorstwa, a tylko jedno z nich (naftowy gigant Saudi Aramco, na ostatnim, siódmym miejscu) nie jest big techem. Pozostałe to wyspecjalizowana w półprzewodnikach Nvidia i – wydawać by się mogło, że trochę już nudny – Microsoft. Obu pomógł boom na generatywną AI, który pojawił się wraz z końcem 2022 roku.
Chociaż w latach 2022 i 2023 big techy odnotowały bolesne spadki na giełdzie, to w grudniu 2024 roku, gdy piszę te słowa, łączna wycena tej dzisiejszej Wielkiej Szóstki wynosi ponad 15 bilionów dolarów. To 18 razy więcej niż PKB Polski i 3,3 razy więcej niż PKB dużych i silnych gospodarczo Niemiec.
Wielka Technologia jest wielka, bo osiągnęła masę krytyczną, która pozwala jej coraz szybciej się toczyć i coraz sprawniej kruszyć wszystko, co napotka na swojej drodze. Model biznesowy firm technologicznych opiera się na zasobach niematerialnych, takich jak patenty, nasze dane czy nasza nieodpłatna praca na ich rzecz. W rezultacie kolejni przedstawiciele Wielkiej Technologii przekształcają się w monopolistyczne platformy, co pozwala im czerpać znaczne korzyści finansowe z samego faktu bycia tak wielkimi.
Meta i Google łącznie kontrolują ponad połowę rynku reklamy cyfrowej w Europie. Amazon, Microsoft i Google odpowiadają za 67 procent wydatków europejskich klientów na przetwarzanie w chmurze7 . W Europie ponad 40 procent dochodów generowanych przez hotele za pośrednictwem kanałów online w 2023 roku zdominował Booking.com8 . Ponad połowa tego, czego Europejczycy słuchają w streamingu, znajduje się w rękach szwedzkiego Spotify9 . Powyższe liczby w poszczególnych latach mogą się wahać o kilka procent, ale ogólne tendencje tylko się pogłębiają.
Wyraźnie było to widać w 2022 roku po wybuchu pandemii, która nie tylko zmusiła społeczeństwa całego świata do jeszcze intensywniejszego korzystania z narzędzi cyfrowych, ale także momentalnie wprowadziła techmiliarderów do politycznych gremiów. Gubernator Nowego Jorku Andrew Cuomodo do rozmowy na temat cyfryzacji szkolnictwa i walki z kryzysem wywołanym przez covid zaprosił założyciela Microsoftu Billa Gatesa i byłego dyrektora Google’a Erica Schmidta10 , choć ich firmy są komercyjnymi dostawcami narzędzi do edukacji, a więc mogłoby to stwarzać ryzyko promocji ich rozwiązań. W Wielkiej Brytanii przedstawiciele biznesu technologicznego zostali zaproszeni do siedziby premiera na Downing Street, żeby omówić rozwiązania technologiczne potrzebne do przezwyciężenia pandemii. Zaowocowało to przyznaniem firmie Palantir, będącej gigantem nadzoru, lukratywnych kontraktów na usprawnienie przepływu danych w państwie11 .
W Polsce po pełnoskalowym ataku Rosji na Ukrainę w lutym 2022 roku politycy niemal od razu związali swoje nadzieje z big techami. Z jednej strony widzieli w nich partnerów do walki w wojnie hybrydowej, z drugiej przymilali się do nich, licząc, że będzie to jedna z dróg budowy silniejszej koalicji ze Stanami Zjednoczonymi. I wreszcie, jak opowiadał mi były minister cyfryzacji Janusz Cieszyński, liczyli, że nagłośnienie inwestycji Google’a nad Wisłą będzie dla świata sygnałem, że Polska jest bezpiecznym rynkiem.
W ten sposób doszliśmy do sytuacji, w której garstka monopolistów trzyma w garści infrastrukturę będącą podstawą coraz większego świata technologii. Big techy kolonizują nasze życie zawodowe i konsumpcję prywatną, decydują o przepływie informacji i komunikacji. Wszystko wskazuje na to, że pogłębiająca się platformizacja będzie prowadzić do ich dominacji w sferze publicznej, gospodarczej i politycznej.
„Oligarchia Mump. Musk plus Trump. Mu…mp”12 . Tak pod koniec 2024 roku na dawnym Twitterze, przemianowanym przez Elona Muska na X, Timothy Snyder podsumował stan nowej, coraz silniej skoncentrowanej władzy, z jaką mamy do czynienia w Stanach Zjednoczonych po drugiej wygranej Donalda Trumpa wspieranego przez Muska.
Wspieranego finansowo, bo Musk, najbogatszy człowiek świataII, wpłacił na kampanię Trumpa ponad 240 milionów dolarów13 . Wizerunkowo, bo jako nowy właściciel Twittera siłą platformy, jej algorytmów i przeszło 200 milionów własnych followersów Musk stał murem za Trumpem. I wreszcie organizacyjnie, budując wokół kandydata republikanów grupę biznesmenów oraz inwestorów upatrujących w jego dojściu do władzy szansy na jeszcze szybszy rozwój przemysłu, szczególnie technologicznego.
Kiedy Trump wygrał, a Musk jeszcze przed zaprzysiężeniem nowego prezydenta stał się jego głównym doradcą, nie tylko Snyder zaczął w tym duecie widzieć fragment większego zjawiska.
Cała ta ogromna nadzieja pokładana w rozwoju technologii, połączona z potężną koncentracją kapitału i wysoką skutecznością – osiąganą za pomocą różnych strategii, o których piszę na dalszych kartach tej książki – to jednak nie jest wyłącznie sprawa Stanów Zjednoczonych. I okazuje się dziś czymś więcej niż czystym pochodem innowacji. Mumpizm jako mechanizm polityczny skutecznie rozlewa się po świecie. Dociera nawet tam, gdzie Musk niekoniecznie ma bezpośrednie interesy, choćby do Polski.
Przecież żadna z jego licznych firm nie produkuje, nie zatrudnia ani nawet nie sprzedaje szczególnie dużo na polskim rynku. W Polsce i w ogóle w Unii nigdy nawet nie powstało żaden oddział lub choćby biuro Twittera. Najbliższa nam gigafabryka Tesli jest pod Berlinem. Pracuje w niej sporo Polaków – z około dziesięciotysięcznej załogi jedna czwarta pochodzi z Polski, ale i w tym wypadku trudno powiedzieć, że Tesla stała się dla nas znaczącym pracodawcą. Wyjątkiem jest SpaceX, a konkretnie jeden z jego produktów: starlinki, czyli satelity do globalnego dostępu do szybkiego internetu szerokopasmowego, szczególnie w trudno dostępnych miejscach. Polski rząd oraz Orlen sfinansowały zakup blisko 30 tysięcy takich terminali (z około 40 tysięcy, jakie łącznie trafiły na Ukrainę po ataku Rosji w lutym 2022 roku). Polski rząd opłaca za nie także abonament i do końca 2025 roku łącznie wydatki na starlinki dla Ukrainy sięgną około 450 mln złotych. To konkretne wsparcie dla walczącego państwa. Można by jednak sądzić, że dla imperium Muska nie jest to znacząca kwota. Szczególnie że również inne sojusznicze państwa kupiły terminale dla Ukrainy i dopłacają do ich użycia.
Tyle że, jak pisze Walter Isaacson w potężnej biografii Muska, dla prezesa SpaceX nawet częściowe opłacanie abonamentu za starlinki wcale nie było czymś łatwym. Boksował się z Pentagonem, by rząd USA wziął na siebie odpowiedzialność za te systemy satelitarne nad Ukrainą, a także za koszty związane z ich utrzymaniem. Isaacson tak opisuje frustrację biznesmena: „«Jak doszło do tego, że zostałem wmieszany w tę wojnę?», zapytał mnie podczas nocnej rozmowy telefonicznej. «Starlink nie powstał po to, by używano go do walki. Miał umożliwić ludziom oglądanie Netfliksa, odprężenie się, wykorzystywanie internetu do nauki i robienie innych dobrych i pokojowych rzeczy, a nie przeprowadzanie ataków dronami»”14 .
Jak bardzo ten temat pozostaje problematyczny dla Elona Muska, doskonale pokazała ostra wymiana zdań między nim a ministrem spraw zagranicznych Radosławem Sikorskim w marcu 2025 roku. Musk po raz kolejny wypomniał Ukrainie, że „system Starlink jest kręgosłupem ukraińskiej armii” i gdyby zdecydował się go wyłączyć, jej obrona by upadła. Na jego słowa błyskawicznie zareagował Sikorski, przypominając, że to Polska co roku płaci 50 mln dolarów za starlinki dla Ukrainy, a groźba ich odcięcia świadczy o „niewiarygodności” SpaceX jako dostawcy. Musk nie pozostawił tego bez odpowiedzi – w swoim typowym stylu wyśmiał Sikorskiego, kazał mu „być cicho” i nazwał „małym człowieczkiem”. Ciężko o bardziej dosadny przykład arogancji bogów technologii w stosunku do ich maluczkich poddanych. Tyle że nie jeden Elon ma dziś taką pozycję, która pozwala rozstawiać całe narody niczym pionki na szachownicy.
Po wygranej Donalda Trumpa momentalnie stała się widoczna drastyczna zmiana w relacji między władzą polityczną a korporacjami technologicznymi. Oczywiście władza oznacza tu administrację prezydenta Stanów Zjednoczonych. Kolejne big techy symbolicznie (podczas inauguracji prezydenckiej zjawili się oprócz Muska także Jeff Bezos, czyli właściciel Amazona, Mark Zuckerberg, prezes Mety, Tim Cook, prezes Apple, i Sam Altman, prezes OpenAI), bardzo pragmatycznie i jednoznacznie złożyły hołd nowemu prezydentowi. Tyle że był to hołd czysto transakcyjny, za który w zamian dostali obietnicę umocnienia swojej globalnej pozycji. A taki Paryż wart jest nawet kilku mszy.
Meta zrezygnowała z mechanizmów moderowania treści politycznych, zerwała umowy z zewnętrznymi factcheckerami, a Zuckerberg oficjalnie posypał głowę popiołem za to, że w czasie pandemii jego serwisy walczyły z dezinformacją medyczną na życzenie administracji Joe Bidena. Google, Amazon i Meta momentalnie ogłosiły wycofanie się z programów DEI (diversity, equity, and inclusion, czyli różnorodność, równość i inkluzywność), które przez lata wspierały zatrudnianie pracowników z mniejszości i skupiały się na promowaniu przyjaznego środowiska pracy. OpenAI z SoftBankiem i Oracle ogłosiło wspólną budowę za 500 miliardów tajemniczego projektu Stargate, który ma pchnąć rozwój sztucznej inteligencji w USA na takie poziomy, by pokonać konkurencję z Chin. Oczywiście Trump uczestniczył w ogłoszeniu tej inwestycji i wręcz namaścił ją jako popieraną przez Biały Dom. Przede wszystkim jednak Musk na czele nowego Departamentu do spraw Wydajności Rządu (Department of Government Efficiency, DOGE) zaczął intensywne czyszczenie amerykańskich urzędów z ludzi i zadań, które postrzegane są przez technoentuzjastów jako przeregulowanie i wyrzucanie pieniędzy amerykańskich podatników.
W zamian korporacje cyfrowe ze Stanów Zjednoczonych dostają oczywiście potężne państwowe wsparcie. Wiceprezydent J.D. Vance w lutym 2025 roku na swoim pierwszym międzynarodowym przemówieniu w Paryżu podczas dużej francuskiej konferencji o AI zbeształ Europę za nadmierne regulacje. Oświadczył, że celem Stanów jest utrzymanie amerykańskiego przywództwa w AI, a administracja Trumpa będzie dążyć do tego, żeby amerykańskie firmy były „złotym standardem” tej technologii na świecie. Ale przede wszystkim dosadnie skrytykował europejskie przepisy walczące z dezinformacją, nazywając je cenzurą. I nie ma co się oszukiwać: mniej tu o cenzurę chodzi, a bardziej o wymagania i ewentualne koszty, jakie w związku z tymi regulacjami mogą ponosić big techy.
Unia szybko to odczytała te słowa jako poważną groźbę ze strony – wciąż – sojusznika i już następnego dnia z agendy prac legislacyjnych wykasowano Liability directive, czyli nowe prawo, które miało chronić mieszkańców Unii przed szkodliwym wpływem AI.
Wyraźnie widać, że nadchodzi nowa era. I każdy próbuje się w niej jakoś odnaleźć. Tyle że to jest niezwykle skomplikowane wyzwanie. Jak pisze Tomasz Stawiszyński, powołując się na amerykańskiego filozofa i przedstawiciela nowego ateizmu Daniela Dennetta, „wkraczamy dzisiaj – za sprawą rozwoju nauki i technologii – w epokę, w której na nowo widoczne stają się gigantyczne obszary naszej niewiedzy i niekompetencji”15 i ten stan może się pogłębiać właśnie z powodu gigantycznego skoku technologicznego. „Nie dość, że przestajemy rozumieć technologię, której używamy – mechanizmy, wedle których działa sztuczna inteligencja i samouczące się sieci są dla nas wszak niejasne – to jeszcze używamy technologii w służbie dezinformacji. Godzimy się na to, by za jej pomocą generować sztuczną rzeczywistość, nieodróżnialną od tego, co rzeczywiste, by tak rzec, prawdziwe. Przy czym dzieje się to zarówno celowo, w służbie politycznych albo biznesowych interesów, jak i całkiem bezwiednie”16 .
Dzięki tej mieszance zagubienia w niezrozumiałych technologiach, doprawianej czarowaniem obietnicami lepszej przyszłości gotowanej na ogniu coraz bardziej skoncentrowanego, ogromnego kapitału, wciąż umacnia się współczesny olimp.
Boską pozycję samego Elona Muska trudno dziś zbagatelizować. Jego tweety potrafią doprowadzić do kryzysów dyplomatycznych, wzniecić połajanki wobec konkretnych polityków lub wynieść ich na piedestał – i to nie tylko w samych Stanach. Potrafią namieszać w kursach kryptowalut. Ostatniego dnia 2024 roku, czy to dla żartu, czy raczej z biznesowym zamysłem, Musk zmienił swoje imię na Twitterze na „Kekius Maximus” i w ciągu kilku godzin kurs memecoina (czyli kryptowaluty powiązanej z memem) KEKIUS podskoczył o ponad 500 procent.
Przez lata w Musku widziano współczesnego Prometeusza. W końcu SpaceX powstała w celu umożliwienia kolonizacji Marsa, co miałoby uratować ludzkość przed wyginięciem w potencjalnej katastrofie. Z kolei inna jego firma, Neuralink, dąży do opracowania „interfejsów mózg-maszyna o ultrawysokiej przepustowości, łączących ludzi z komputerami”. Musk chce nam więc dać wykradziony bogom ogień, czyli technologie napędzające postęp intelektualny i społeczny.
W taki właśnie sposób sam postrzega swoją pozycję i wcale tego nie ukrywa. Kiedyś zatweetował wprost: „Prometheus Unbound”, czyli „Prometeusz wyzwolony”, nawiązując do poematu Percy’ego Bysshe’a Shelleya. W tym dziele tyran Jowisz zostaje obalony, a Prometeusz uwolniony od kary, co daje nadzieję, że wiedza wzniesie ludzkość ponad ograniczenia i restrykcje. I to samo chce dla nas uczynić Elon Musk. A ludzie z całego świata w to wierzą, bo mit Prometeusza wciąż jest w nas żywy, nieustannie potrzebujemy takich symboli.
A że za tym mitem stoi megalomania? Nie tylko Muska. Dostrzega to coraz więcej publicystów, naukowców, nawet ludzi technologii. I mówią o tym jako o powszechnym przejawie działania cyberkorporacji. Profesor Michał Goliński ze Szkoły Głównej Handlowej (SGH), badający społeczeństwo informacyjne, gospodarkę cyfrową i wpływ IT na kształt współczesnej cywilizacji, pisze wprost: „Osiągnięta dominacja rynkowa, połączona z legendarnym egotyzmem niektórych z założycieli i jednocześnie głównych właścicieli (przykładami mogą być Jobs, Zuckerberg, a spoza GAFA największy egotyk – Musk), mogła doprowadzić do swoistej egomanii całych firm. Przesadne koncentrowanie się na sobie, połączone z poczuciem misji i nieomylności, musi w dłuższej konsekwencji prowadzić do błędnych decyzji biznesowych czy nawet zapędzenia się w ślepą uliczkę”17 .
Megalomania objawia się w rzucanych co chwila nowych, czasem szaleńczo fantastycznych pomysłach. W zapowiedziach budowy metawersum (wirtualnego, angażującego świata łączącego rzeczywistość rozszerzoną, wirtualną i internet, gdzie użytkownicy mogą wchodzić w interakcje, pracować, bawić się i tworzyć cyfrowe społeczności) czy w obietnicach stworzenia niemal zaraz generalnej sztucznej inteligencji. Generalnej, czyli takiej, która ma zdolność do rozumienia, uczenia się i wykonywania zadań na poziomie porównywalnym z ludzką inteligencją. Ale oczywiście szybciej, lepiej i taniej. Tyle że wciąż – jeśli przypomnieć już z lekka wyświechtane, ale nadal aktualne słowa inwestora Petera Thiela – zamiast latających samochodów mamy 140 znaków, czyli Twittera18 . Możliwa długość tweetów została wprawdzie wielokrotnie zwiększona, a po wykupieniu Twittera przez Muska w wersji płatnej rozciągnięta do czterech tysięcy znaków, ale droga do lotów na Marsa także jest coraz dłuższa.
Wciąż mamy jednak głęboko zakorzenioną wizję technologii jako zmiany, jako buntu, jako drogi do nowego świata, który tak wiele nam obiecywał. Analizuje to wnikliwie dziennikarz Mike Isaac w fenomenalnej książce Uber. Walka o władzę, opisując zmianę, jaka zaszła w Dolinie Krzemowej po krachu finansowym z 2008 roku. Wcześniej wizerunek Doliny kształtowali hakerzy, techrewolucjoniści, ludzie „myślący inaczej”, jak reklamowało się Apple.
Po recesji kolebkę technologii zaczęli zasilać ludzie z gruntu odmienni: absolwenci Master of Business Administration (MBA), pracownicy z niesławnego banku Goldman Sachs czy konsultanci z równie kontrowersyjnej firmy doradczej McKinsey. „Kiedy kryzys finansowy odarł z powabu bankowość i konsulting, absolwenci prestiżowych uczelni biznesowych ruszyli w poszukiwaniu nowych perspektyw na Zachód. W Dolinie Krzemowej panował lepszy klimat. […] I co najlepsze, techmaniacy nie byli (jeszcze) znienawidzeni przez 99 procent społeczeństwa, a pod oknami ich biur nie koczowali aktywiści Occupy Wall Street”19 – pisze Isaac. W rezultacie do 2015 roku do branży technologicznej trafiło około 16 procent absolwentów z tytułami MBA, a na ponad 150 ówczesnych działających w Dolinie „jednorożców”, czyli spółek o wycenie przekraczającej miliard dolarów, niemal jedna czwarta miała wśród (współ)założycieli absolwentów szkół biznesowych.
Ten napływ „wilków z Wall Street” zaczął szybko i drastycznie zmieniać oblicze tego biznesu. Nagromadzenie samców alfa z finansowym sznytem, w garniturach za kilka tysięcy dolarów, w miejsce startupowców w koszulkach i trampkach wprowadzało do popularnej wizji zmiany świata na lepsze radykalną potrzebę szybkiego wzrostu.
Jakiś czas temu rozmawiałam z Frances Haugen, sygnalistką, która w 2021 roku ujawniła, że Facebook, dążąc do wzrostu, ignoruje bezpieczeństwo swoich użytkowników. Gdy spytałam ją, jak to możliwe, że tak zmieniła się firma, która przecież dla naszego pokolenia była symbolem otwierania świata i nowoczesnej komunikacji, odpowiedziała: „Problemem okazało się właśnie to, że stała się biznesem, który zaczął gwałtownie rosnąć. Wzrost stał się bóstwem, do którego wszyscy w tym świecie się modlą. Ale bądźmy szczerzy, my też się do niego modlimy. Jako użytkownicy mediów społecznościowych wielbimy zasięgi, tę ułudę ważności i popularności. Kochamy tanie usługi, które stały się podstawą technologicznej inwazji. I nie chcemy nawet pytać, jakie są tego koszty”.
To jest gorzka prawda. Ale dopóki jej nie zrozumiemy, nie możemy oczekiwać zmiany. Jak pisze Galloway, giganci technologii „manifestują swoją boskość, miłość, seksualność i konsumpcję […]. Przedsiębiorstwa te nie są jednak zainteresowane stanem naszych dusz, nie zaopiekują się nami na starość ani nie potrzymają nikogo za rękę. Są organizacjami, które skupiły nieprawdopodobną władzę. Władza korumpuje, zwłaszcza w środowiskach skażonych tym, co papież nazywa «idolatrią pieniądza». Firmy te unikają płacenia podatków, naruszają naszą prywatność i niszczą miejsca pracy, żeby zwiększyć zyski, ponieważ… mogą to robić”20 . Nie brakuje w tej myśli pesymistycznego determinizmu. Zresztą przebija on silnie z wielu analiz i refleksji dotyczących pozycji big techów. Po latach najpierw zaskoczenia technologicznym skokiem, potem zachwytów nad tym, co nam on daje, dziś żyjemy w okresie zniechęcenia i przekonania o bezsilności.
Wiele jednak wskazuje na to, że zaczęto podejmować próby odzyskiwania utraconych pozycji. Co oczywiście nie będzie proste. Zacytujmy jeszcze raz słowa Gallowaya, jednego z najciekawszych analityków współczesności: „Churchill powiedział, że drugą wojnę światową wygrały brytyjskie mózgi, amerykańska krzepa i rosyjska krew. Facebook ma wszystkie te trzy atuty. Jeżeli ktoś się zastanawia, którym z nich jest klient, to informuję, że krwią”21 . I tę metaforę można spokojnie zastosować do klientów wszystkich cybertechów.
Ale jak mówi stare polskie przysłowie: „Krew nie woda”. Ludzkiej natury nie da się oszukać, kiedyś dojdzie do buntu i próby odzyskania tego, co utraciliśmy.
Pierwszym krokiem jest odczarowanie pozycji big techów. Uświadomienie sobie, że nie są to jakieś boskie twory, które z wysokości cyfrowego olimpu zajmują się tylko sobą, a których planów nie zdołamy pojąć. Uświadomienie sobie, że cała ich potęga jest tak naprawdę odbiciem naszej wiary, naszej uwagi, naszych pieniędzy, naszych danych, naszej pracy.
W ostatnich dekadach mogliśmy obserwować wręcz pasmo kapitulacji kolejnych rządów przed tą siłą. Właściwie na całym świecie ujawniła się niezdolność do wyznaczania granic platformom technologicznym, które unikały odpowiedzialności, swobodnie wykorzystując luki w prawie zarówno europejskim, jak i amerykańskim. Dziś jednak znajdujemy się w szczególnym momencie. Przez krótką chwilę wydawało się, że doszło do kontrofensywy. Unia Europejska w bólach i wśród sporów, ale mimo wszystko uchwaliła wielkie regulacje technologicznego porządku. Sądy przyklepują nakładane na firmy z tej branży ogromne kary, nakazując zapłatę za naginanie prawa. Rządy zaczęły się bacznie przyglądać chińskim platformom e-commerce sztucznie pompującym wzrosty sprzedaży, a urzędnicy próbują zareagować, zanim będzie znowu za późno na skuteczne dyrektywy.
W Stanach Zjednoczonych federalni prokuratorzy i departament sprawiedliwości postawili przed sądem największe firmy, z Google’em na czele, oskarżając je o budowę szkodliwych monopoli. Ustawa nakazująca TikTokowi odsprzedaż amerykańskich udziałów przeszła już całą ścieżkę prawną i została nawet zatwierdzona przez sąd, do którego odwołał się ByteDance, chiński właściciel tej platformy. Co więcej, kolejne stany pozywają Metę i TikToka za szkody wyrządzone dzieciom: od eksploatacji danych nieletnich w celach reklamowych poprzez nieskuteczną walkę z cyberprzemocą po takie celowe budowanie swoich mechanizmów, by prowadzić do uzależnienia od korzystania z tych usług, co może skutkować problemami psychicznymi.
Kanada i Australia zdecydowanie ruszyły do walki z monopolem reklamowym big techów, jasno wskazując, że chodzi o ochronę lokalnego rynku medialnego. Artyści z całego świata przestają się pokornie godzić na okradanie ich za pomocą sztucznej inteligencji i na zmiany w sposobach monetyzowania ich pracy. W samych big techach zaczynają powstawać związki zawodowe, a byli pracownicy ujawniają tajemnice korporacji, demaskując mechanizmy ich działania.
Wreszcie zaczynamy widzieć, że jesteśmy czymś więcej niż „cyfrową biomasą” (to określenie używane przez wspomnianą Katarzynę Szymielewicz). Jak przekonywał mnie Maximilian Gahntz, ekspert z berlińskiego biura Fundacji Mozilla, która zajmuje się promowaniem otwartego internetu, prywatności użytkowników i wolnego oprogramowania, nasz bunt wcale nie musi być jak ruch oporu w Kreuzbergu. „Nie chodzi o to, by nagle zajmować siedziby kolejnych firm. Nie mniej ważne jest po prostu przyglądanie się temu, co się dzieje, zadawanie pytań, składanie skarg, znaczenie mają wspólne próby odczarowania mocy wielkich korporacji. Czy to będzie proste? Na pewno nie. Ale nie możemy się poddać, uznać swojej słabości i pogodzić się z tym, że jesteśmy kolonią gigantów z Chin czy USA. Musimy ciągle walczyć, by regulacje były lepsze i skuteczniej egzekwowane” – mówił Gahntz w wyraźnie bojowym nastroju, co może być charakterystyczną cechą mieszkańców dzisiejszego Berlina.
Tego rodzaju bojowe nastroje, czasem przebijające się zza zmęczenia, a nawet wypalenia, dostrzegam coraz częściej. W ciągu niemal trzech lat pisania tej książki kilkukrotnie wracałam do wielu swoich rozmówców i bohaterów i widziałam zmiany zachodzące w ich postawach, coraz większą świadomość tego, z czym się mierzą (czy raczej my wszyscy się mierzymy), a co więcej, coraz silniejsze przekonanie o konieczności zdecydowanych działań.
Gdy już miałam napisane te słowa, doszło do potężnej zmiany, zakłócenia, które świat technologii tak kocha. Wygrana Trumpa, a w raz z nią potężne wsparcie dla cyfrowych korporacji – nie tylko w Stanach, ale także w każdym zakątku świata, gdzie tylko mają one swoje interesy – zachwiało zachodzącymi procesami odzyskiwania pozycji przez wiernych klientów.
Bóg techy są z nami wszędzie, ale ich potęga nie zależy wyłącznie od nas. Witajcie w ich świecie, który jest także naszym światem. Światem lobbystów i aktywistów. Światem naukowców, dziennikarzy i artystów, których praca staje się pokarmem dla tej boskiej siły. Światem, w którym wszyscy nieustannie pracujemy na dobrobyt technologicznych gigantów. Światem, gdzie informacje o tym, co robią i jak działają, są najpilniej strzeżonymi sekretami.
O big techach napisano dziesiątki świetnych książek – do części z nich odnoszę się na dalszych stronach i gorąco je polecam. Po co więc pisać kolejną i to nie z perspektywy Doliny Krzemowej czy Waszyngtonu, gdzie tworzone są wielkie innowacje i dzieje się wielka polityka?
Właśnie po to, by pokazać nie ten wielki świat, ale nas, zwykłych ludzi w nim zaplątanych. Trenerkę pilatesu z Pruszkowa, urzędnika z Krakowa, związkowczynię z Poznania, reżyserki z Gdańska, lobbystkę z Warszawy, radnego z Michałowic.
W historiach tu zebranych możemy zobaczyć, jak big techy wpływają na polskie prawo, polską politykę, polskie szkoły, miejsca, gdzie mieszkamy i pracujemy. Możemy spróbować poszukać wspólnoty doświadczeń, zeskrobać boską pozłotę pokrywającą gigantów. Szczególnie że ich potęga nie jest żadnym wielkim darem ani nie bierze się z cudownych zdolności. To strategie biznesowe, polityczne i psychologiczne – opracowywane, badane, rozwijane i wdrażane dzięki mocy zebranej od ludzi. Ich poznanie i nazwanie da nam wszystkim prawdziwą siłę.
I Motto Don’t be evil („Nie czyń zła”) było częścią kodeksu etycznego Google’a od 2000 roku i stanowiło jeden z fundamentów kultury tej firmy. Oficjalnie usunięto je z preambuły kodeksu etycznego w 2018 roku, choć wciąż pojawiało się w dalszej części dokumentu.
II Majątek Elona Muska od listopada 2024 roku szacowany jest jako największy na świecie. Według danych z lutego 2025 roku wynosi 402 miliardy dolarów.
Wiesław Szanduła ma w sobie coś swojskiego, co powoduje, że z miejsca budzi zaufanie. Kiedy więc proponuje, że zabierze mnie autem z placu Centralnego w Nowej Hucie, zgadzam się bez namysłu. Dziękuję mu, że znalazł czas na rozmowę. Starszy mężczyzna tylko na to wzdycha. „To były dla mnie najlepsze lata. Człowiek, owszem, był zarobiony, zestresowany, ale czuł się potrzebny, miał poczucie sprawczości. Taksówkarze, dziennikarze, urzędnicy, wszyscy przychodzili, dopytywali się…” – opowiada z nostalgią, gdy dojeżdżamy do jego domu, świeżo wybudowanego na obrzeżach Krakowa.
Przez okna wpada ciepłe słońce, powoli zaczyna zmierzchać i kuchnia jest skąpana w odcieniach złota. Tej wiosennej nocy 2024 roku nad Polską wystąpiło niezwykłe zjawisko bliskie zorzy polarnej. Siedzimy nad herbatą, po stole przechadza się czarna kotka, zagląda nam do szklanek, zaczepia właściciela, wyraźnie zazdrosna o atencję, którą mężczyzna, zamiast jej, poświęca naszej rozmowie.
Długo szukałam kontaktu do Szanduły, znanego przed laty jako „pogromca Ubera”. Urząd miasta odmawiał pomocy, miesiącami sprawdzałam różne tropy, w końcu zdobyłam numer do człowieka, który doprowadził kilkudziesięciu kierowców jeżdżących dla Ubera przed sądy i głośno wyrażał niezgodę na łamanie prawa.
Wydaje się, że dziś wiedzie idealne życie wygodnie urządzonego emeryta. „Dla mojego zdrowia to na pewno lepiej. W pewnym sensie decyzja szefów, by odsunąć mnie od tych spraw, uratowała mi życie. Już przecież zawał przeszedłem z tych stresów, z tej pracy, z procesów sądowych. Tyle że to nie jest takie życie jak kiedyś” – wyjaśnia mężczyzna.
Brzmi, jakby zajmował się bardzo intensywnymi działaniami: w służbach, mediach, polityce. A pracował jako urzędnik krakowskiego magistratu w wydziale transportu. Do jego obowiązków należało kontrolowanie i legalizowanie pracy taksówkarzy. I wtedy do Krakowa wkroczył Uber.
* * *
Zacznijmy jednak od początku. Choć tak naprawdę początków jest kilka.
Jeden wydarza się w Paryżu zimą 2008 roku. Tak przynajmniej głosi legenda założycielska Ubera, którą firma chwali się na swojej stronie: „Travis Kalanick i Garrett Camp w pewien śnieżny wieczór nie mogli złapać żadnej taksówki. Pomyśleli wówczas, że idealnym rozwiązaniem byłaby aplikacja, która pozwoliłaby na szybkie zamówienie przejazdu za dotknięciem ekranu telefonu. […] W następnym roku pierwsza wersja aplikacji była gotowa. Podczas testów w Nowym Jorku korzystała zaledwie z trzech samochodów, ale okazała się sukcesem i w ciągu kilku lat opanowała świat”1 .
Drugi początek to San Francisco w 2009 roku. Wtedy Garrett Camp wykupił domenę UberCab.com i przekonał Travisa Kalanicka do założenia firmy. Pieniądze na rozkręcenie działalności zdobyli dzięki sprzedaniu swoich udziałów w startupach, które założyli wcześniej. Prawie 100 milionów dolarów na początek to był niezły zastrzyk gotówki, ale jeszcze ważniejsza okazała się dobrze przeprowadzona analiza potrzeb.
Kto choć raz wybrał się do dowolnego z wielkich amerykańskich miast (może z wyjątkiem Nowego Jorku), wie, że poruszanie się po nich bez samochodu jest udręką. Komunikacja publiczna, jaką znamy z Europy, to dla Amerykanów wynalazek równie egzotyczny jak „royal z serem”. A wbrew wyobrażeniom kształtowanym przez filmy drogi nie każdy Amerykanin mieszkający w dużych miastach ma własne auto. Dlatego pomysł na stworzenie aplikacji, gdzie każdy będzie mógł szybko i sprawnie zamówić przejazd, który w dodatku będzie tańszy niż taksówka, trafił na podatny grunt.
Pierwszych pasażerów Uber przewiózł w 2010 roku. Najpierw chwyciło wśród pracowników z Doliny Krzemowej. Potem wśród inwestorów – łącznie z założycielem Amazona Jeffem Bezosem i bankiem Goldman Sachs – którzy zaczęli ochoczo wrzucać dziesiątki milionów dolarów w młodą firmę. Dzięki nim Uber wchodził do kolejnych wielkich miast: Nowego Jorku, Seattle, Bostonu, Chicago, Waszyngtonu, a wreszcie także do Paryża.
Trzecim początkiem jest 19 sierpnia 2014 roku. Wtedy Uber oficjalnie wszedł do Polski. Do tego czasu zdominował już amerykański rynek przewozów i właśnie szykował się do zdobycia reszty świata. Uzbrojona w ogromne środki finansowe firma w ciągu kilku miesięcy postanowiła podbić 31 krajów.
Podbój Polski zaczął się praktycznie bez jednego wystrzału. Owszem, taksówkarze trochę pogardłowali. Warto jednak pamiętać, że w 2014 roku zamówienie taksówki w dużych miastach wiązało się z wiszeniem na telefonie i tłumaczeniem operatorce, jaki jest adres Rotundy, bo „bez dokładnej ulicy” ona nie wyśle samochodu. Skorzystanie ze „złotówy” spod dworca groziło z kolei tym, że zostanie się naciągniętym na kilkaset złotych. Wejście nowoczesnej aplikacji było więc równie wyczekiwane jak przeszło dwie dekady wcześniej pierwszy McDonald.
Niby ze świata napływały krytyczne głosy co do modelu biznesowego i agresywnej polityki Ubera w przejmowaniu rynków. Niby wiadomo było o protestach taksówkarzy w kolejnych miastach. Niby podnoszono kwestię, że do wożenia ludzi dopuszczamy nie wiadomo kogo w nie wiadomo jakich samochodach. Ale to były głosy luddystów, szaleńców, krytykantów, którzy po prostu nie rozumieją zasad nowej gospodarki.
Przecież dopiero co, czyli w 2013 roku, w niemieckim Hanowerze odbyły się (kluczowe wtedy) targi technologiczne Cebit, których partnerem była Polska, a hasłem przewodnim Share Economy. Otwierali je wspólnie Donald Tusk i Angela Merkel. Oboje z zachwytem opowiadali, jak ta ekonomia współdzielenia zmieni nam świat. Oczywiście na lepsze.
Takim właśnie „lepszym” czarował Uber. Masz samochód i wolny czas? To znaczy, że masz kapitał, dzięki któremu możesz dorobić. PR-owcy firmy wydzwaniali do dziennikarzy (do mnie też), zachęcając świetnymi historiami do opisania: a to, że kierowcą jest bogacz, który mimo milionów na koncie wozi ludzi, bo takie ma hobby2 , a to, że w taki sposób dorabia sobie znany tancerz czy miłośniczka motoryzacji3 .
Odpalano kolejne kampanie ocieplające wizerunek: pączki na tłusty czwartek, lody, bo na polski rynek wchodzi Uber Eats, czyli kurierzy dowożący jedzenie z restauracji. Istny odprysk słonecznej Doliny Krzemowej, który przybył rozjaśnić pochmurną Europę Wschodnią. Przede wszystkim jednak firma chwytała klientów nie tyle za serca, ile za kieszenie. Kurs do centrum miasta za 10 złotych! Któż mógłby się oprzeć?
* * *
Z perspektywy Krakowa, który w 2015 roku stał się kolejnym celem ekspansji, widać było coś innego. Do Wiesława Szanduły dotarło, że będzie miał więcej pracy. „Na krakowskich taksówkarzach zęby zjadłem” – wspomina urzędnik, opowiadając o zdarzeniach sprzed dekady. „Byłem odpowiedzialny za wydawanie licencji, tworzyłem testy egzaminacyjne, uczestniczyłem w egzaminach topograficznych. A do tego kontrolowałem środowisko taksówkarzy. Sprawdzało się, czy mają licencje, kontrolowało ich pod kątem oszustw na cenach. Organizowałem specjalne przejazdy. Były na nie pieniądze w budżecie urzędu, a brali w nich udział urzędnicy innych wydziałów. Ja nie mogłem, bo moją twarz wszyscy taksiarze znali” – wyjaśnia Szanduła.
Te specjalne przejazdy wyglądały tak, że urzędnik zamawiał taksówkę, płacił za przejazd i brał paragon. Jeśli stwierdził oszustwo, czyli zastosowanie zawyżonej taryfy, to Szanduła osobiście, z upoważnienia prezydenta, pisał wniosek do sądu o ukaranie taksówkarza. „Dużo było tych spraw w sądach. Raz zapadał wyrok pięćdziesiąt czy sto złotych mandatu, a innym razem nawet dwa tysiące. Oczywiście kontrolowaliśmy też, czy dany taksówkarz w ogóle ma licencję, bo jej brak był wówczas karalny”.
Kiedy więc Uber ogłosił, że wchodzi do Krakowa, Szanduła wiedział, że i tymi przewozami przyjdzie mu się zająć. „Taka praca. Bez względu na to, czy to taksówka, czy Uber, trzeba sprawdzać i pilnować przestrzegania prawa” – mówi. Jak podkreśla, wcale nie chodziło o to, że rzekomo ktoś się uwziął na tę konkretną korporację.
W jej wypadku nie dało się jednak zamówić samochodu przez telefon ani złapać kierowcy pod dworcem. Trzeba było wzorem Ubera podejść do sprawy innowacyjnie, czyli pobrać aplikację i przez nią zamawiać przewozy. „Nie było cenników, a więc nie kontrolowaliśmy, czy klienci są oszukiwani, a tylko, czy kierowcy mają licencję. Oczywiście nie mieli. Uber przekonywał, że nie muszą mieć, bo kierowcy to zwyczajni ludzie, którzy dorabiają sobie po godzinach, a nie taksówkarze. Co innego jednak można było wyczytać w prawie. Zgodnie z ustawą o transporcie drogowym usługi przewozu pasażerskiego mogły być świadczone albo przez taksówki, albo przez tak zwane przewozy okazjonalne. W obu przypadkach kierowcy musieli spełniać szereg obowiązków. Wydawało się zatem, że sprawa jest prosta: kierowca bez licencji oznacza szybką rozprawę przed sądem i mandat” – tłumaczy Szanduła.
Lecz w świecie technologii proste jest tylko pobranie aplikacji, a innowacyjność widać szczególnie wyraźnie w lawirowaniu między przepisami prawa. „Nagle się okazywało, że nie wiadomo, przeciwko komu kierowana jest skarga” – mówi mój rozmówca, odkopując w pamięci kolejne poziomy zawirowań. „Szybko stało się jasne, że nie możemy zamawiać i sprawdzać kolejnych kierowców, bo po takim prowokacyjnym przejeździe momentalnie blokowano konto zamawiającego” – wspomina Szanduła i podkreśla, jaki szok wywołały pierwsze takie blokady. Choć dla Ubera było to, można by rzec, standardowe działanie.
* * *
To, co robili Szanduła i pracownicy krakowskiego magistratu, kilka miesięcy wcześniej próbowali przeprowadzić urzędnicy amerykańskiej Filadelfii w stanie Pensylwania. Jesienią 2014 roku ruszyła w tym mieście usługa UberX, czyli przewozy prywatnymi samochodami. Lokalny zarząd parkingów wysłał wtedy do kierowców kategoryczny komunikat, że jeżeli zostanie wykryty prywatny samochód działający jako Uber, miasto zadba, by zniknął z ulic. Jak pisze dziennikarz Mike Isaac w cytowanej już fascynującej książce Uber. Walka o władzę, Filadelfia po prostu nie chciała pozwolić na obchodzenie prawa. „W ramach tajnej operacji zarząd parkingów zakładał w aplikacji Ubera fejkowe konta; kiedy zamówieni kierowcy podjeżdżali, urzędnicy konfiskowali im auta i naliczali tysiące dolarów grzywny. Poskutkowało: ludzie zaczęli się bać jeździć dla Ubera”4 .
Każda akcja urzędników spotykała się jednak z reakcją. Firma obiecywała kierowcom pomoc i opłacanie mandatów, ale już wiedziano, że takie doraźne działania nie wystarczą. Szefostwo Ubera uznało, że trzeba się uzbroić. Z jednej strony prawnicy starali się tak lawirować „w szarej strefie braku przepisów”, by znaleźć słabe punkty, które można by wykorzystać przeciwko urzędnikom. A z drugiej trwały prace nad stworzeniem prawdziwej szarej strefy.
Informatycy pracowali nad funkcją nazwaną gray ball (od robienia na szaro gałek oczu użytkowników, czyli zamazywania ich pola widzenia). Polegała ona na pokazywaniu klientom tylko wybranych pojazdów. Początkowo służyła działaniom czysto marketingowym, nastawionym na różne specjalne akcje. Na przykład klient widział w swojej aplikacji pojazdy uczestniczące we właśnie uruchomionej kampanii reklamowej, choćby promującej sieć jakichś restauracji. Ale to szybko ewoluowało. Co by było, zadali sobie pytanie programiści, gdyby udało się zagreyballować policję lub inspektorów, ukrywając przed nimi wszystkie samochody UberX?5 Kontrolerzy straciliby te auta z oczu, nie wiedzieliby, które jeżdżą dla korporacji, i nie mogliby wlepiać kar.
Jak jednak rozpoznać urzędnika, przed którym należy ukrywać samochody? Zaczęło się konstruowanie skomplikowanego mechanizmu namierzania policjantów i urzędników. Jedna z metod polegała na tak zwanym geofencingu, czyli wyznaczaniu wirtualnych granic wokół posterunków policji. Następnie śledzono, którzy klienci w tych obszarach mają zwyczaj specyficznego korzystania z aplikacji: uruchamiają ją, by szybko zerknąć, czy w pobliżu znajduje się jakiś samochód, i zaraz zamykają bez zamawiania. Programiści, jak pisze Isaac, „przyglądali się też innym detalom nowo zakładanych kont użytkowników: informacjom poufnym, jak numery kart kredytowych i telefonów, adresom domowym, by sprawdzić, czy nie odnoszą się do policyjnych kas kredytowych lub w inny sposób ich nie demaskują”6 .
Tak namierzone konta oślepiano. Co więcej, robiono to na podstawie regulaminu usługi, który głosił, że składanie fałszywych zamówień w celu wlepienia kary to „niedotrzymanie warunków umowy”. Zadziałało. Liczba zatrzymywanych samochodów drastycznie spadała, Uber zaczął więc program eksportować.
* * *
Do czasu, gdy w 2017 roku metodę gray ball ujawnił „The New York Times”7 , Uber zastosował ją na pewno w Holandii, Belgii, Rosji, Bułgarii, Danii i Hiszpanii. I choć po śledztwie wszczętym przez amerykańskich prokuratorów federalnych i departament sprawiedliwości firma zapewniała, że zamyka ten projekt, wydarzenia w Małopolsce i doświadczenia Szanduły pozostawiają co do tego sporo wątpliwości.
Po każdym kontrolnym zamówieniu Uber blokował krakowskim urzędnikom konta oraz powiązane z nimi karty kredytowe i SIM. Zaczęła się zabawa w kotka i myszkę. „Najpierw korzystałem z telefonów swoich i rodziny. Miałem dwa konta i dwie karty płatnicze, później wziąłem karty żony i córki. Przynosili nam je też taksówkarze. Choć ja bardzo uważałem, nie chciałem ich brać, bo przecież Uber mógł w sądzie wykorzystać to, że zamówienie nie pochodziło z urzędniczych narzędzi. Wystąpiłem więc o ich zakup przez urząd. A to nie było hop-siup, musieliśmy całą metodologię przygotować, choćby uzyskać zgodę skarbnika na koszty, na które nie było tradycyjnych rozliczeń” – wspomina Szanduła.
Możliwe, że w Krakowie Uber nie stosował do namierzania urzędników najbardziej zaawansowanych technologicznych sztuczek, z geofencingiem na czele. Posłużono się za to mechanizmem świetnie znanym w naszej części świata: prawem dostępu do informacji publicznych. Wnioski składane przez prawników korporacji zawierały między innymi pytania o imię i nazwisko urzędnika, który korzystał z przejazdu za pomocą aplikacji w konkretnym momencie, o to, czy magistrat jest właścicielem telefonów używanych do zamawiania przejazdów, o dane osobowe urzędników miejskich, którzy otrzymali karty kredytowe do płacenia za usługi transportowe w aplikacji, oraz o numery kart.
Szanduła ciągnie temat kart kredytowych: „Urząd musiał je zamawiać, i to nie na jedno nazwisko. O dziwo, zgodzili się na to i po prostu na różnych pracowników się je rejestrowało. Ale ile było z tym przepraw, ile wniosków do złożenia”.
Tak oto w Krakowie kalifornijski świat innowacji zderzył się z lokalnym światem przepisów, regulaminów i prawa. Zderzał się też w Paryżu, w Brukseli, Londynie czy Budapeszcie. W Brukseli władze miasta wynajęły firmy, które rekrutowały fałszywych klientów do udziału w akcjach kontroli Ubera. Uber oczywiście wykrył te manewry i starał się ostrzegać przed nimi swoich kierowców.
Każde miasto działało na własną rękę i samodzielnie odkrywało kolejne poziomy innowacyjności w obchodzeniu prawa. Urzędnicy wtedy jeszcze nie wiedzieli, że to globalna strategia korporacji. Dopiero wielki wyciek wewnętrznych dokumentów firmy z 2022 roku ujawnił skalę tego, jak Uber naginał przepisy, opóźniał ich tworzenie i wpływał na polityków.
Ale nie uprzedzajmy wypadków. Wciąż jesteśmy na przełomie 2015 i 2016 roku. Owszem, Szanduła ma coraz lepiej dopracowany mechanizm wyłapywania kierowców jeżdżących dla Ubera, lecz dopiero gdy sprawy doprowadzono przed sądy, ujawniony został scenariusz działania tej korporacji. Ale nie tylko jej. Uber rzeczywiście dopracował pewne mechanizmy do perfekcji, podobne strategie są jednak regularnie stosowane przez kolejne cyberkorporacje.
Do gabinetu Marcina Serafina prowadzi mnie ochroniarz. Nie dlatego, że w Pałacu Staszica na Krakowskim Przedmieściu, czyli w siedzibie Polskiej Akademii Nauk (PAN), aż tak przestrzega się przepisów bezpieczeństwa. Po prostu skromny pokoik doktora Serafina jest upchnięty gdzieś na uboczu i trudno do niego trafić. Za oknem widać tylne wyjście z pobliskiego szpitala, opatrzone tabliczką „odpady medyczne”. Co chwilę ktoś tam wchodzi, po czym wychodzi z czarnymi plastikowymi workami. Staram się nie myśleć, co się w nich znajduje.
Nie mogę się jednak powstrzymać przed porównaniem tego miejsca z siedzibami technologicznych gigantów. W ich biurach, nawet lokalnych, są designerskie open space’y z fotelami i bariści, którzy na życzenie serwują latte na owsianym. Między tymi pomieszczeniami a kanciapą naukowca jest taka różnica jak między limuzynami, które w swoich początkach miał oferować Uber, a chińskimi samochodami BYD (w 2024 roku firma podpisała umowę na dostarczenie europejskiemu Uberowi 100 tysięcy takich aut)8 .
„Mam jeden problem z tym porównaniem” – mówi doktor Serafin. „Sugeruje ono, że gdy platformy cyfrowe pojawiły się u bram Europy, to były już jakimiś gigantami. A one dopiero rosły i budowały swoje kompetencje oraz wpływy właśnie tutaj, u nas i na nas” – tłumaczy. Dodaje, że kluczowe jest zrozumienie, w jaki sposób relatywnie małe podmioty, za to z dużymi pieniędzmi, były w stanie przejmować kolejne rynki, nawet te dobrze uregulowane. „Wszędzie i wciąż gra się toczy o to, by jak najpóźniej doszło do konkretnych działań. Żeby państwo nie mogło zawczasu doprecyzować zasad, które by sprawiedliwie wyrównywały szanse. Dlatego już w momencie, gdy jeszcze nie ma silnego związku z konsumentem, zaczyna się «wielkie spowolnianie»” – opowiada naukowiec.
Historia ekspansji Ubera może tu posłużyć jako świetny przykład. „Weszli z konkretnym planem, choć my nie byliśmy w stanie go wtedy zrozumieć. Tym planem było przyblokowanie państwa” – Serafin ma to drobiazgowo przemyślane i rozpracowane, bo razem z doktor Joanną Mazur przez lata badali te strategie, a następnie opisali je w opublikowanej w 2023 roku pracy Stalling the State. How Digital Platforms Contribute to and Profit from Delays in the Enforcement and Adoption of Regulations9 , (Blokowanie państwa. Jak platformy cyfrowe przyczyniają się do opóźnień w egzekwowaniu i przyjmowaniu regulacji oraz czerpią z tego korzyści).
Przypominają w niej, że kiedy Uber pojawił się w Polsce, nie wszyscy piali z zachwytu. Część mediów, polityków i klientów na pewno była nastawiona entuzjastycznie, ale wiele osób miało mieszane uczucia. Tym, czym grał Uber, było zamydlenie obrazu, by zyskać niezwykle cenny czas. W swojej pracy Mazur i Serafin piszą o tym tak: „moc platformy (platform power) nie jest kupowana w jednorazowej, natychmiastowej transakcji, lecz jest akumulowana”10 .
Do tego akumulowania niezbędne są dwa składniki: czas i pieniądze. „Uber miał kapitał, i to duży. A czas zdobywał różnymi metodami: przeciągając postępowania kontrolne, opóźniając zmiany w prawie, przedłużając rozprawy sądowe” – mówi doktor Serafin. „Te sprawy w sądach, na pozór proste, ciągnęły się i ciągnęły. To, co się na nich działo, to była istna plejada sztuczek obrońców kierowców, którzy de facto byli prawnikami Ubera. Naprzeciw nich stał starszy urzędnik bez wsparcia prawników, sam ze swoimi dokumentami i przepisami. I jeszcze sędziowie o bardzo niskich kompetencjach technologicznych. Niektórym trzeba było nawet tłumaczyć, czym są aplikacje” – wspomina naukowiec.
Wśród obrończych sztuczek było choćby przekonywanie, że nie ma dowodu, iż pieniądze przelane poprzez aplikację rzeczywiście trafiły do kierowcy. Gdy przychodziło do próby udowodnienia tego obiegu, zaczynał się pokaz kruczków prawnych. W swojej pracy Mazur i Serafin opisują to tak: „prawnik kierowcy opłacany przez Ubera składał wniosek do sądu o zapytanie Uber Polska, czy oskarżony kierowca rzeczywiście otrzymał pieniądze za przejazd podczas tajnej operacji i czy to możliwe, że kierowcą był ktoś inny niż oskarżony. Prawnik kierowcy prosił zatem sąd o uzyskanie od Ubera informacji, które prawnik zatrudniony przez Ubera mógłby wprowadzić do dowodów. Sąd przyjmował wniosek, odraczał proces, aby poczekać na odpowiedź firmy, co zajmowało trochę czasu, a następnie Uber Polska odpowiadał, że nie może udzielić informacji, bo jest tylko firmą reklamową”11 .
Kto więc tej informacji mógłby udzielić? No cóż, firma Rasier Operations B.V., właścicielka licencji na aplikację Uber w Holandii, bo to z nią, jak się okazywało, kierowcy podpisywali umowy. Skomplikowane? Takie właśnie miało być. Ale przede wszystkim przeciągało sprawę o kilka tygodni lub miesięcy. Jak piszą naukowcy, „Uber kradł czas urzędnikom”. Zapytany o rozprawy Szanduła wzdycha: „Ja byłem do sądów przyzwyczajony. Przecież już sprawy przeciwko taksówkarzom masowo tam trafiały. Taksówkarze regularnie nie przychodzili do sądu, bo wiedzieli, że i tak przegrają, miałem twarde dowody. Z zasady byliśmy tylko ja i sędzia. Niektórzy sędziowie to mnie się pytali, jaką karę nałożyć, bo wiedzieli, że mam tu największe doświadczenie”. Ale to się zmieniło. „Z Uberem nie było mowy o takim podejściu. Sprawy budziły zainteresowanie, pełno w nich uczestniczyło taksówkarzy, dziennikarzy, a więc i prawnicy robili wszystko, by nie przegrać” – dodaje były urzędnik.
Próbuję oficjalną drogą dokopać się, ile było takich rozpraw, przeciwko ilu kierowcom skierowano oskarżenie, ilu skazano i na jak wysokie kary. Gdy pytam o te dane krakowski magistrat, zaczynają się wyboje. Wydział ewidencji pojazdów i kierowców początkowo wręcz odmawia odpowiedzi, bo – jak tłumaczy urzędnik – dane są historyczne, sprzed dekady. Gdy prostuję, że niezupełnie, przecież procesy wytaczano w latach 2015–2018, a mamy 2023, pracownik wydziału odpiera, że są wystarczająco stare, żeby trafiły do archiwum, a krakowskie archiwum… spłonęło.
Rzeczywiście w lutym 2021 roku doszło do pożaru miejskiego archiwum, ale argument, że wraz z nim przepadły dane o pozwach, już mnie zapala i niczym typowa warszawianka rzucam ironicznie: „No tak, w Krakowie wszystko jest na papierze czerpanym gęsim piórem zapisywane… Czyli będę musiała wystąpić do sądu o dostęp do informacji publicznej?”.
Wtedy się okazuje, że dane można jednak odgrzebać, muszę tylko poczekać kilka dni. Statystyki potwierdzają smutny obraz zablokowanego państwa. W latach 2015–2018 urząd skierował do sądu 36 wniosków o ukaranie kierowców Ubera za jazdę bez licencji. W 2015 roku dochodziło jeszcze do wydawania wyroków w trybie nakazowym (czyli bez rozprawy), potem sprawy zaczęły się gmatwać. Sądy rejonowe, owszem, przyjmowały wnioski o postępowanie nakazowe, ale kierowcy odwoływali się do sądów okręgowych, a te albo uchylały wyroki, albo umarzały postępowanie. Wśród przeglądanych spraw jest jedna (jedyna) decyzja skazująca: 23 lutego 2018 roku kierowca dostał 100 złotych mandatu.
Szandule głos się łamie, gdy omawiamy te rozprawy. „Przyszedł moment, że to się wszystko wywaliło. To było jak obuchem w głowę. Przepis kodeksu wykroczeń brzmi, że wnioski do sądu… pamięć mnie zawodzi…” – wzdycha, ale za chwilę bierze oddech i mówi z głowy niczym pacierz: „«Wnioski do sądu może kierować straż miejska i policja oraz inne jednostki organizacyjne, które w ramach zakresu działania ujawniły wykroczenie». I urząd miasta Krakowa latami, gdy kierowaliśmy sprawy przeciwko taksówkarzom, działał jako ta «inna jednostka». A potem przyszła do sądu rejonowego młodziutka sędzia, zaraz po aplikacji, i zawyrokowała, że prezydent miasta Krakowa nie ma uprawnień do kierowania wniosków do sądu. Wcześniej przez dziesięć lat żaden sędzia tego nie kwestionował, a tu nagle taka zupełnie inna interpretacja”.
Kolejne sądy poszły tym tropem i – jak wynika z danych – praktycznie wszystkie sprawy przeciwko kierowcom Ubera zostały zakończone umorzeniem lub odmową wszczęcia postępowania. „No i urząd miasta uznał, że siła wyższa, musimy skończyć z kontrolami” – przyznaje Szanduła ze smutkiem. Wspomina, że coraz bardziej to przeżywał. Najpierw ważna pozycja, media, wywiady, urzędnicy z kolejnych miast wsłuchujący się, jak „pogromca Ubera” znalazł sposób na powstrzymanie amerykańskiej firmy. A potem nagle źródło kłopotów i kosztów. Utrata stanowiska w wydziale kontroli pojazdów, zawał serca, degradacja do pracy w archiwum, choć sam urzędnik zapewnia, że jego przesunięcia w urzędzie nie miały nic wspólnego z Uberem. Wreszcie emerytura.
Trzeba było kilku lat, by to, co Szanduła obserwował we fragmentach, dało się dopasować do większej układanki, a wręcz globalnej rozgrywki. Już wcześniej Mike Isaac, dziennikarz i pisarz pilnie śledzący losy Ubera, dostrzegł, że „nieoficjalną dewizą firmy stało się «zabij, bo zabiją ciebie»”12 . Dopiero jednak wielkie międzynarodowe śledztwo dziennikarskie udowodniło, że Uber rzeczywiście się nie patyczkował.
10 lipca 2022 roku brytyjski dziennik „The Guardian”, francuski „Le Monde” i Międzynarodowe Konsorcjum Dziennikarstwa Śledczego (International Consortium of Investigative Journalists, ICIJ) równocześnie odpaliły lont do materiału, który okazał się istną bombą. The Uber Files13 , czyli „akta Ubera”, to ujawniona przez Marka MacGanna, wieloletniego lobbystę Ubera, wewnętrzna korespondencja tej firmy z politykami z Europy oraz poufne dokumenty firmowe z lat 2013–2017. Wszystko to razem ukazywało mechanizmy, sztuczki, lobbingowe narracje i strategie służące podbiciu państw Unii Europejskiej. Oraz to, że cyberkorporacja zbudowała globalną machinę wpływów, na którą przeznaczyła – i to tylko w samym 2016 roku – budżet w wysokości 90 milionów dolarów, a wszystko po to, by jak najskuteczniej rozsiewać narrację, że zapewnienie tej firmie maksymalnej swobody to tak naprawdę szansa na rozwój gospodarki, rynku pracy, nowe możliwości dla miast i wreszcie zadowoleni klienci, czytaj: wyborcy.
Kierownictwo Ubera oplatało polityków – zresztą nieszczególnie się przed tym broniących – siecią zależności i zachęt. Posunęło się nawet do zabiegania o względy rosyjskich oligarchów powiązanych z Władimirem Putinem, używając do tego celu byłych urzędników z USA i Wielkiej Brytanii. Docierało do najważniejszych przywódców, z ówczesnym ministrem gospodarki Francji Emmanuelem Macronem i wiceprezydentem USA Joe Bidenem na czele.
Firma korzystała ze strategii, które wypracowała w Stanach Zjednoczonych. Tam, kiedy Uber potrzebował wsparcia politycznego do podbicia kolejnego miasta, sięgał po byłych wysokich urzędników, by lobbowali u swoich dawnych kolegów. Gdy pojawiały się oskarżenia o łamanie zasad, firma urządzała kampanie pod hasłem „Ratuj Ubera”, udające oddolną walkę klientów. A gdy brakowało jej merytorycznych argumentów, opłacała przychylnych naukowców, by przygotowywali korzystne wyniki badań.
Podobne mechanizmy, jakby wyjęte z filmów typu Wall Street czy Chciwość, stosowano także w Europie. Tak było choćby w pewien listopadowy poniedziałek 2014 roku, gdy do paryskiego biura Ubera niespodziewanie wkroczyli francuscy inspektorzy, by przeprowadzić kontrolę. Prawnik Ubera Zac de Kievit natychmiast wysłał mail do współpracowników z nakazem uruchomienia funkcji kill switch,czyli odłączenia komputerów od serwerów firmy, by uniemożliwić kontrolerom dostęp do dokumentacji. I to wcale nie była wyjątkowa sytuacja. W ciągu roku, gdy Uber agresywnie wchodził na kolejne rynki, firma użyła funkcji kill switch podczas kontroli w Kanadzie, Holandii, Belgii, w Indiach, na Węgrzech i w Hongkongu. W Polsce tego nie zrobiła. Bo nikt jej nawet nie próbował skontrolować na takim poziomie, zresztą nie tylko wtedy.
