Błękitno-purpurowy Matuzalem - Karol May - ebook

Błękitno-purpurowy Matuzalem ebook

Karol May

0,0

Opis

Zapraszamy do podróży przez wyjątkowy świat opisany w książce "Błękitno-purpurowy Matuzalem" autorstwa Karola Maya. Ta niezwykle sympatyczna powieść to prawdziwy klejnot w dorobku tego utalentowanego pisarza. Akcja powieści rozgrywa się w egzotycznych Chinach. Choć dokładne ramy czasowe opisanych wydarzeń pozostają nieokreślone, autor w malowniczy sposób przenosi czytelnika w drugą połowę XIX wieku, ukazując nie tylko niezwykłe przygody głównego bohatera, ale również barwny krajobraz epoki. "Błękitno-purpurowy Matuzalem" to przyjemna lektura, która zapewni niezapomniane chwile rozrywki. Oryginalna fabuła, interesujące postacie oraz humorystyczne opisy bohaterów sprawią, że nieustannie towarzyszyć im będzie uśmiech czytelnika. Co istotne, książka jest pozbawiona elementów przemocy czy erotyki, co sprawia, że może być doskonałą lekturą do czytania dzieciom przed snem. Dla poszukujących lekkiej, barwnej historii, pozbawionej filozoficznych przemyśleń i nadmiernych opisów przyrody czy architektury, "Błękitno-purpurowy Matuzalem" stanowi godną polecenia propozycję. Przekonaj się sam o niezwykłym świecie stworzonym przez Karola Maya!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Karol May

 

Błękitno-purpurowy Matuzalem

POWIEŚĆ CHIŃSKA

 

 

przekład anonimowy

 

 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Na okładce: 

Obraz wygenerowany przez:

AI - https://www.fotor.com/

 

 

Tekst wg edycji z roku 1927. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-547-0 

 

 

 

Kong-kheou — Słowo honoru

Drogi czytelniku, czy znałeś „błękitno-purpurowego Matuzalema”? Znałeś go na pewno, o ileś rodem z owego miasta uniwersyteckiego, albo o ileś tylko bawił w niem kiedyś przejazdem. Wszak mowa o żywej, dźwięcznej chorągwi tamtejszej Alma mater. Musiałeś na niego zwrócić uwagę; zwróciwszy uwagę — musiałeś zapamiętać.

 Od Bóg wie ilu semestrów mieszkał w Pieprznym Zaułku i studjował — no tak, któż to mógłby powiedzieć, co właściwie błękitno-purpurowy Matuzalem studjował! Gdybyś z ciekawości zapytał o przedmiot tych studjów, dostałbyś odpowiedź, ale odpowiedź znaczoną klingą, odpowiedź niebylejaką. Matuzalem bowiem uchodził słusznie za najlepszego szermierza.

 O czasie ściśle co do minuty oznaczonym Matuzalem wychodził z domu, w którym mieścił się na parterze wspaniale urządzony sklep herbaty Chińczyka Ye-Kin-Li, przechodził przez ulicę w towarzystwie swego służącego, skręcał na prawo w ulicę Humboldta i znikał tam za drzwiami „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy”. Taką to dosyć dziwną nazwą ochrzcili studenci popularną piwiarnię. W dokładnie określonej chwili opuszczał ten lokal i wracał tą samą drogą do domu.

 Powtarzała się ta wędrówka regularnie trzy razy dziennie: przed obiadem, po obiedzie i wieczorem. Odbywała się z taką regularnością, że mieszkańcy ulicy Humboldta i Pieprznego Zaułka nakręcali zegary według sygnału kroków Matuzalema.

 Lecz oto pewnego dnia daremnie wypatrywano błękitno-purpurowego Matuzalema. Dziwiono się i potrząsano głowami. Kiedy nie ukazał się również następnego dnia, zdziwienie ustąpiło miejsca niepokojowi. Na trzeci wreszcie dzień postanowiono, zasięgnąć języka u jego gospodyni, pani Stein. Okazało się, że student uiścił komorne za dwa lata zgóry i znikł, przepadł. Ale gdzie? Na żaden domysł nie naprowadzały wiadomości, uzyskane od pani Stein. Tajemniczość potęgowało równoczesne zniknięcie syna gospodyni, która musiała zatem znać cel podróży. Uporczywie jednak odmawiała informacyj, więc, według wszelkiego prawdopodobieństwa, mieszkańcy Pieprznego Zaułka znaleźli się w obliczu zagadki, której odsłonięcie należało zostawić przyszłości.

 Lecz owego przedpołudnia, kiedy błękitno-purpurowy Matuzalem po raz ostatni zjawił się w „Pocztyljonie pieniędzy z Niniwy”, sam nawet nie przeczuwał, że nie wróci tutaj nietylko po obiedzie, ale przez długie, długie miesiące.

 Jak zazwyczaj, z dostojną, niedźwiedziowatą powolnością kroczył po ulicy Humboldta, zpowroem do domu, ubawiony w głębi duszy zainteresowaniem jakiego teraz, podobnie jak i zawsze, był sprawcą. O tak, jego widok był nielada sensacją.

 Wysoki i szeroki, doprawdy z rodu olbrzymów, pchał przed sobą swój hektolitrowy brzuszek z dostojnością chińskiego mandaryna pierwszej klasy. Broda ciemna, szeroka, starannie pielęgnowana, okalała twarz, odznaczającą się ową osobliwą pełnią i barwą, które stanowią wyłączny przywilej chrobrego Germanina, który pyszni się, że niemieckie piwo przewyższa wszystkie inne trunki narodowe. Naskos poprzez całą tę pełną i barwną twarz ciągnęła się szeroka blizna, dzieląc na dwie nierówne połowy nos — ale co za nos! W pierwszej fazie rozwoju był prawdopodobnie tem, co nazywają jastrzębim nosem, z biegiem czasu ostre kontury nabierały tuszy, z każdym semestrem coraz to znaczniejszej. Nadomiar nos oblekał się barwą, która w swoim czasie przechodziła przez wszystkie odcienie, od jaskrawego koloru surowego mięsa do głębokiego błękitno-purpurowego. Właściciel tego nochala twierdził, że ta kolorystyka jest następstwem rany, zadanej szablą; korporanci natomiast byli odmiennego zdania! O, młodzieży, wystrzegaj się kolorystyki nosów!

 Tak czy owak, jedno należy stwierdzić: właśnie kolor nosa oraz niezwykła ilość semestrów nadały naszemu bohaterowi przezwisko „błękitno-purpurowego Matuzalema”.

 Nasz bohater nosił sznurowany surdut z błękitnego aksamitu, czerwoną kamizelkę, białe skórzane spodnie i wysokie lakierowane buty z ogromnemi, stale brzękającemi, meksykańskiego pochodzenia, ostrogami, o kółkach średnicy półtrzecia cala. Na spadających na plecy gęstych lokach siedziała czapeczka cerevis. Ręce spoczywały zazwyczaj w kieszeniach spodni. Między zębami tkwił ustnik perskiego cybucha wodnego, a nad ustnikiem unosiły się gęste kłęby dymu.

 Przed Matuzalemem stąpał ciężko ogromny newfundlandczyk, trzymający w pysku dwulitrowy kufel swego pana.

 Za Matuzalemem kroczył jego czyścibut, trzymając w lewej ręce cybuch wodny, którego głowa mieściła co najmniej funt tytoniu! Czterołokciowa rurka gumowa szła do ust pykającego studenta. W prawej zaś ręce sługus trzymał, niczem karabin, długi, cienki przedmiot, w którym przechodnie, ku swemu zdumieniu, poznawali — po prostu obój; znakomity instrument był przeznaczony do dawania sygnałów piwoszom, do uświetnienia niezliczonych „hura”, „stu lat” i do akompanjamentu do studenckich pieśni.

 Nosiciel fajki oraz oboju wydawał się — taki sługa, jaki pan, — wielkim oryginałem. Z twarzy jego, upstrzonej niezliczonemi brodawkami i brózdami, które zatarły tak zwane rysy, niesposób było określić wieku. Gdy kroczył butnie za swoim panem, na niego tylko skupiając uwagę, można mu było przypisać lat przeszło czterdzieści. W przystępie dobrego humoru, kiedy chytrze błyskał małemi oczkami, kiedy uwijał się zręcznie i okazywał niespożytą żwawość, wówczas — niewiele ponad dwadzieścia. Gdy go o wiek Pytano, nigdy nie odpowiadał. Taił go podobnie, jak ilość semestrów swego pana i rozkazodawcy.

 Długa, szczupła postać była ubrana niemal tak, jak Matuzalem; tylko zamiast cerevis nosił na strzyżonej krótko głowie czapkę z białego płótna bez daszka, przypominającą kołpaki kucharzy i cukierników.

 Tak to kroczyli ulicą Humboldta, a następnie Pieprznym Zaułkiem, — na przodzie pies, za nim pan, a nakońcu pucybut; każdy zachowywał jednakową niemal godność i majestat. Przechodnie oprowadzali ich uśmiechniętemi spojrzeniami.

 Zamierzali wejść do sieni domu, gdy w tej samej chwili otworzyły się drzwi chińskiego sklepu i na progu ukazał się właściciel w szerokim, oryginalnym stroju „Niebiańskiego Państwa”. Był wielkim przyjacielem studenta; nauczył się u niego niemieckiego języka, wzamian wtajemniczywszy go w trudne arkana chińskiej mowy. Dzięki temu Matuzalem w owym czasie władał już chińskim wcale znośnie.

 — Tszing! — powitał go głębokim ukłonem kupiec.

 — Tszing, tszing, mój drogi Ye-Kin-Li! — odpowiedział student silnym basem. — Czy zamierza pan wyjść?

 — ’s sze tsze, Tszu, — tak, panie. Do policji.

 — Do policji? Co pana tam sprowadza? Czy znalazł pan jakiś zgubiony klucz? A może ma pan odsiedzieć karę za podrabianie herbaty?

 Chińczyk, przebierając palcami po warkoczu wysoko wzniósł bezwłose brwi i odrzekł:

 — Pan sobie kpi ze mnie! Ye-Kin-Li nigdy nie będzie karany, albowiem towar, który sprzedaje, jest niesfałszowany, tani i czysty. Rzecz w tem, że dostałem list z ojczyzny i mam go przekazać pewnemu tutejszemu obywatelowi. Ponieważ nie znalazłem jego nazwiska w księdze adresowej, więc zwrócę się po informacje do urzędu.

 — Nie trudź się, mój czcigodny. Najpewniejsza księga adresowa spoczywa tutaj, — mówiąc to, wskazał na własne czoło — nie nadaremnie nazywają mnie Matuzalemem. Wielu się rodzi i wielu umiera; tysiące przybywają jako zielone młodziki i odchodzą jako bladzi filistrzy; ja jeden zostaję, jak skała pośród lotnych piasków. Nazwiska ich uwieczniłem w niewydrukowanych jeszcze rocznikach mego genjuszu. Jakże więc brzmi nazwisko poszukiwanego obywatela?

 Kupiec wyciągnął z rękawa list i pokazał studentowi. Chińczycy, jak wiadomo, traktują rękawy jako kieszenie. List nie miał marki, ani stempla. Pewnie przybył wraz z jakąś przesyłką.

 Adres, kreślony nie piórem, lecz pendzelkiem, brzmiał, jak następuje:

 Do nauczyciela ludowego Józefa-Ferynanda Steina, dawniej zamieszkałego przy ulicy Górnej 12, parter, lub do jego krewnych.

 Student z namysłem wpatrywał się w papier.

 — Hm! — rzekł. — A więc nie można go znaleźć w księdze adresowej?

 — Nie.

 — Ja też mogę potwierdzić, że niema tutaj nauczyciela o podobnem nazwisku. Zapewne adresat już nie żyje i — ach! Eureka! Chyba to nieboszczyk małżonek mojej gospodyni! Powierz mi pan tę epistołę na kilka chwil, drogi przyjacielu! Pędzę galopem na górę i duszkiem przyniosę panu wiadomość.

 Rzekłszy to, wbiegł na schody. Pies z pucybutem, którzy się byli zatrzymali za przykładem swego pana, nie spodziewali się tak nagłego wyskoku. Newfundlandczyk dał susa wbok; pucybut starał się zachować godność. Trzeba dodać, że Matuzalem podczas rozmowy wyjął z ust munsztuk fajki, teraz zaś wetknął go zpowrotem. Gdyby jednak pucybut dotrzymał mu kroku, nie doszłoby do nieszczęścia. Jego powolność sprawiła, że rurka gumowa, wyciągnięta nadmiernie, wyrwała mu z ręki szklaną banię fajki. Pragnąc ją uchwycić, pogorszył jeszcze sytuację — bańka poleciała na psa i roztłukła się w kawałki; jej gorąca zawartość rozlała się po szyi newfundlandczyka. Ocalałe resztki cybucha powlókł za sobą mknący po schodach student, który dopiero po chwili spostrzegł katastrofę, zatrzymał się i odwrócił.

 Przekonał się, że ocalała jedynie rurka i nasada fajki. Pies głośno szczekał, ponieważ sierść jego zaczęła się żarzyć; pucybut przewrócił się na psa i leżał plackiem, nie wypuszczając z rąk oboju. Chińczyk stał nad nim, złożywszy zbożnie dłonie, i wołał przestraszony:

 — O Nieou-nieou-niaou! Chi-tchin — chi-tchin! Chi-nieou!

 Wszystko razem składało się na tak dziki obraz że student nie pomyślał nawet o stanie swej cennej fajki, lecz, śmiejąc się, zawołał:

 — Ależ, Godfrydzie de Bouillon, cóżeś ty narobił!

 Trzeba wiedzieć, że sługus Matuzalema z niepamiętnych już przyczyn otrzymał od studenterji przezwisko Godfryda de Bouillon. — Skoczył więc na równe nogi i odpowiedział z wściekłością raczej, niż z zakłopotaniem:

 — Cóżem ja narobił? Niby ja to narobiłem? Wszystko się już kończy, nawet obrót ziemi dookoła własnej osi! Kto wyrwał mi z ręki wodny globus, i kto mnie rozciągnął wraz z obojem na nieszczęsnym padole parteru? Wraca ci człek w pełni dostojeństwa od bożka Bachusa do swoich domowych penatów i ledwie zdążył skoczyć do ostium, a tu ci ością w gardle stoi taki moszterdziej z warkoczem i wyzywa się od „nieou”! A propos, co to właściwie znaczy?

 Ostatnie gniewne pytanie było skierowane do Chińczyka. Lecz odpowiedział student:

 — Nieou oznacza wołu. Trzy razy powtórzone oznacza trzykrotnie bydlę.

 — Pięknie! A Chi-tchin?

 — Olszowy Marcin, lejbowaty człowiek, nabuła, powolny Sancho Pansa.

 — Jeszcze piękniej! Panie Ye-Kin-Li, zamierzał pan się sam przespacerować do komisarjatu; zbyteczna fatyga, łaskawy panie, gdyż każę tam pana zaprowadzić! Posadzimy pana za kratką. Wprzód jednakże pragnę panu pokazać, jak to zapomocą swego ulubionego instrumentu odpowiada na podobne obelgi każdy muzykalnie ukształcony Europejczyk.

 Podniósł obój, ujął go jak strzelbę i, tak uzbrojony, sunął ku Chińczykowi. Czyż kupiec musi być bohaterem? Ye-Kin-Li uważał, że najlepiej będzie rejterować. Wleciał do sklepu i zaryglował za sobą drzwi.

 — Otóż to, ukrył się za kulisami — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — Zwyciężyłem. Zrzekam się owoców wiktorji i zajmę się raczej strącaniem w szczęśliwe mroki zapomnienia tych oto szczątków błogiej, pełnej chwały przeszłości.

 Zakończywszy orację tym pysznym frazesem, zaczął zbierać ułomki szkła. Matuzalem rzucił ocalałą rurkę gumową i poszedł do gospodyni.

 Zajmowała pokoik z małą alkową. Resztę pokoi swego mieszkania wynajmowała studentom, w ten sposób łatając swoje nieszczególne finanse. Była wdową po nauczycielu i otrzymywała nader nędzną pensję; niejedną noc musiała spędzić na szyciu lub nad krosnami, byleby ustrzec przed nędzą siebie i swoje dzieci.

 Dopiero wprowadzenie się Matuzalema polepszyło stan materjalny nieszczęsnej rodziny. Poprzedni sublokatorzy nie płacili dobrze i przysparzali jej kłopotów. Matuzalem natomiast był bogaty i odznaczał się dobrem sercem. Nietylko regularnie płacił komorne, lecz ponadto zasilał ją niespodziankami. Niebawem też powziął serdeczną sympatję do starannie wychowanych dzieci Steinowej. Sprawiało mu szczerą przyjemność, kiedy nazywały go „wujkiem”; naprawdę dbał o nie niczem bliski krewny.

 Ryszard, najstarszy syn wdowy, był nader utalentowanym chłopcem. Nauczyciele polubili go i radzili matce, aby nie przerywała jego studjów. Niestety, cóż miała począć uboga wdowa. To był powód jej największych zgryzot. Wiedziała wprawdzie, że rzemiosło zapewni Ryszardowi dobrobyt, ale serce matczyne odczuwało boleśnie brak środków do zapewnienia synowi, odpowiedniej jego zdolnościom, edukacji.

 Pewnego wieczora przyszedł do niej Matuzalem i rozmówił się z nią na ten temat z właściwą sobie lakonicznością. Aczkolwiek zachwycona, odrzuciła zmiejsca jego propozycję; student, niestropiony odmową zakończył rozmowę zdecydowanem oświadczeniem:

 — Droga pani Stein, zauważyła pani chyba, że niechętnie mówię o sobie i swoich sprawach osobistych. Dziś zrobię wyjątek. Mój ojciec, bogaty piwowar, był o tyle ambitny, że chciał się poszczycić uczonym i sławnym synem. Ja sprzeciwiałem się albowiem chciałem zostać tem czem był mój ojciec, mianowicie piwowarem. Lecz opór nanic się zdał. Musiałem deklinować faba — bób, aczkolwiek przenosiłem chmiel nad wszystkie boby. O dalszych losach wolę milczeć. Ojciec przemienił przedsiębiorstwo na towarzystwo akcyjne i zostawił po sobie znaczny majątek. Ja dociągnąłem zaledwie do omszałej głowy, to znaczy do wesołego bursza. Zaczynam teraz dopiero boleśnie odczuwać całą pustkę tego bezcelowego istnienia; wstydzę się samego siebie; nie chcę być dłużej niepożytecznym członkiem ludzkiego społeczeństwa. Pragnę czynów, a mój pierwszy czyn niech na tem polega, że syn pani będzie odkupieniem za stracony czas moich studjów. On będzie się uczył, a ja będę opłacał jego naukę. Nie powinno to przygnębiać pani, gdyż nie będzie pani moim dłużnikiem; spłacę dług, który ciężko obarcza moje serce. Pozwalając roztoczyć pieczę nad synem, wyświadczy mi pani zarazem wielką usługę, której nigdy pani nie zapomnę. A zatem niech się pani zgodzi, niech pani da rękę i przestańmy wałkować na ten temat!

 Odtąd Ryszard zaczął uczęszczać do gimnazjum. Matuzalem czuwał nad nim, jak kwoka nad swem jedynem pisklęciem. Pisklę miało już teraz lat siedemnaście i zadawało sobie wiele trudu, aby nie zawieść nadziei matki i „wuja” Matuzalema. —

 Wchodząc do pokoju z niezwykłym listem z Chin, student miał przed sobą obrazek rodzajowy, który można było zaopatrzyć tytułem „rodzina przy pracy”. Pani Stein prasowała. Uczeń siedział nachylony nad mapą, po której linjach wodził ołówkiem. Jego młodsza siostra siedziała przy maszynie do szycia, podarowanej na gwiazdkę przez Matuzalema, mały zaś sześcioletni Walter przycupnął za piecem, pochłonięty również podarunkiem gwiazdkowym — szuwaksem nacierał buty swojej lalki. Kosztowało go to wiele potu, a że ocierał ściekające krople nie ręką lecz szczotką, przeto wkrótce upodobnił się do murzyńskiego dziecka.

 Matuzalem zmiejsca przystąpił do rzeczy.

 — Pani Stein, — zapytał — czy mieszkała pani kiedyś przy ulicy Górnej 12, na parterze?

 — Tak — odrzekła

 — Czy mężowi pani było na imię Józef-Ferdynand?

 — Tak.

 — Zgadza się. List do pani!

 Podał jej kopertę. Przeczytała adres i zapytała zdziwiona:

 — Nie z poczty? Skądże pan to przyniósł?

 — Z Chin. Wręczył mi Ye-Kin-Li.

 — Z Chin? Któż mógł stamtąd przysłać? Ten list nie jest do mnie.

 — Do pani. Adres nie pozostawia wątpliwości.

 — Proszę cię, matko, pokaż mi list, — odezwał się Ryszard, podszedłszy do nich.

 Obejrzał adres i zdecydował:

 — List adresowany do ojca. Ojciec nie żyje, więc mam prawo go otworzyć.

 Mówiąc to, rozciął kopertę scyzorykiem. Wyjąwszy gęsto zapisany arkusik papieru, spojrzał przedewszystkiem na podpis.

 — Od stryja Daniela! — zawołał natychmiast.

 — Wszak stryj przebywał w Ameryce i wszelki ślad po nim zaginął — odpowiedziała matka.

 — Nie umarł zatem, jakeśmy sądzili. Co za szczęście, że żyje! Posłuchajmy, co pisze. Przeczytam na głos.

 Matuzalem chciał się oddalić; matka i syn uprosili go, aby pozostał, nie mieli bowiem przed nim tajemnic. Treść listu musiała być nader ważna, jeśli student bawił u swej gospodyni przeszło godzinę. Pucybut, przechodząc koło drzwi, zatrzymał się naskutek rozlegających się głośnych okrzyków radości. Nie mógł podchwycić poszczególnych słów, ale zrozumiał, że toczy się gorąca narada.

 — Wygląda mi to na coś w rodzaju narady wojennej — mruknął do siebie. Wycofam się czem prędzej, aby nie paść zdeptanym pod obcasem awangardy.

 Zmiarkował to wcale sprytnie: ledwo zdążył się oddalić, wyleciał jego pan i rozkazodawca, wbiegł do swego mieszkania, uchwycił pocybuta za ramiona i zawołał radośnie.

 — Godfrydzie, precz z gnuśnem życiem! Udajemy się w podróż!

 — Tak! Dokąd? Może znowu do Gueterbock, aby skosztować tamtejszego wina?

 Przy tej wzmiance zrobił wcale kwaśną minę.

 — Nie, nie dalej, znacznie dalej! Czy jesteś bratku, skłonny do choroby morskiej?

 — Niebywale!

 — Skąd wiesz?

 — Mój iście germański żołądek nie znosi wody; trawi wyłącznie szlachetne trunki.

 — W takim razie ty zostaniesz tutaj, a ja pojadę nad morze!

 Ba, można jechać nad morze, nie nabawiając się choroby morskiej. Trzeba tylko zostać na brzegu.

 — Ale ja zamierzam przepłynąć przez morze do Azji!

 — Wielkie nieba! — zawołał Godfryd, składając dłonie, jak do modlitwy.

 — Do Chin!

 — Jesteśmy już w Chinach — szerokim gestem zakreślił łuk dookoła siebie. Skądinąd miał słuszność: Matuzalem, zaprzyjaźniwszy się z kupcem chińskim, stał się namiętnym zbieraczem chińszczyzny. Na ścianach wisiały, a na stołach leżały naczynia, oręż, instrumenty muzyczne i całe mnóstwo zabytków, pochodzących z Pństwa Środka.

 — To cieplarniane Chiny, ja pragnę ujrzeć prawdziwe, — odpowiedział student. Z podniecenia twarz jego nabrała rumieńców, nos — tonów ultramarynowych. — Skoro się lękasz morza, zostań tutaj i z nudów zajmij się pozłacaniem bąków!

 Pucybut podniósł ręce do góry, wyprostował się w całej okazałości i rzekł:

 — Co? Jak? Gdzie? Poco? Ja, znakomity Godfryd de Bouillon, zacięty wróg wszystkich saracenów, miałżebym lękać się morza? Ho, ho, wiele sobie robię z takiej starej kadzi śledziowej! Zresztą, jakkolwiek bądź, muszę z panem jechać, ponieważ jestem panu niezbędny. Kto panu będzie czyścił buty, kto odkurzy odzież, kto nakręci zegar i kto wreszcie powie przy jedzeniu „smacznego”? Tylko ja! A zatem dotrzymuję panu kompanji, o ile ta eskapada chińska nie jest zwykłą drwiną, którą sobie skądinąd zresztą wypraszam!

 — To nie kpiny szaleńcze. Nie mam czasu na dalsze wyjaśnienia, gdyż jutro rano wyjeżdżamy pierwszym pociągiem, naprzód do rezydencji, do poselstwa. Teraz muszę śpieszyć do bankiera, do policji i do setek sklepów, aby zakupić tysiące niezbędnych rzeczy. Ryszard jedzie z nami i —

 — Rysz —! — przerwał czyścibut, ze zdumienia nie mogąc dokończyć słowa.

 — Tak! W jego to sprawie ruszamy w podróż. Jeśli nie pośpieszę się tak, abyśmy już jutro byli za górami i za rzekami, to cały mój piękny plan może spalić na panewce. Prawdę mówiąc, oszołomiłem jego matkę. Musimy jechać, zanim się zastanowi i opamięta.

 Za chwilę nie było go już w pokoju. Godfryd Potrząsnął głową, podrapał się za uszami, spojrzał na wielkiego chińskiego smoka, który wisiał na suficie, i palnął następujący monolog:

 — Słuchasz — ty stary bałwanie, i patrzysz mi szyderczo w oczy! Nigdy nie ufałem ci zbytnio. Odkąd wziąłeś w pacht nasz pokojowy zenit, zapanowały u nas prawdziwie chińskie porządki. Podejrzewam cię nawet, że koło północy szwendasz się po wszystkich kątach w postaci ducha i ukazujesz się Matuzalemowi w snach; toś ty go natchnął myślą porzucenia drogiej ojczyzny, aby nad brzegami Żółtego Morza u antypodów pałaszować pieczone czerwie, smażone stonogi, gotowane żaby, marynowane salamandry i peklowane ogony szczurze. Wstydź się! Nie będziesz się jednak pysznił, żeś go powiódł na zatracenie. Niedoczekanie twoje, smoku! Będę mu towarzyszył, jako jego jutrzenka i gwiazda wieczorna. Podejmiemy zwycięską walkę z twojemi stryjenkami i stryjami, ze smokami, salamandrami i mandarynami, a skoro wrócimy, powiesimy ich tutaj, jako trofea wojenne, aby ciebie podrażnić, jakeś mnie drażnił. Gardzę tobą!

 Czyniąc gest teatralny, wyszedł, aby się dowiedzieć u gospodyni, co skłoniło jego pana do podróży.

 Tymczasem Matuzalem nie odszedł daleko. Mijając sklep Chińczyka, zastanowił się przez chwilę, poczem wszedł.

 — No, — zapytał kupiec — nie przynosi pan listu zpowrotem?

 — Nie. Moja gospodyni jest poszukiwaną adresatką; może się pan nie trudzić. Ależ, proszę, jakże się list dostał w pana ręce?

 — Przysłał mi go mój dostawca z Kuang-Tszen-Tu.

 — Czy nie wspominał panu, kto list wysłał?

 — Nie. Prosił mnie tylko, abym odszukał adresata, lub jego spadkobierców, i abym się postarał o rychłą odpowiedź. Adres ma być podany w tekście listu.

 — Słusznie. Ale postanowiono nie dawać piśmiennej odpowiedzi. My sami pojedziemy, my — to znaczy Ryszard Stein, ja i maj Godtryd de Bouillon.

 Teraz zdumiał się Chińczyk; wydawał przerażone okrzyki, podnosząc ręce ku niebu i przekładając głowę z boku na bok.

 — Wy sami, sami udajecie się do Tszung-Kuo, do Państwa Środka, do Tszung-Hoa. Kwiatu Środka? — zawołał. — Zobaczycie Tien-Tszao, Państwo Niebios! Jedziecie do Ki-Tien-Teh, do Domu Niebiańskich Cnót, do Szan-Hoang-Ti, do Góry Wzniosłego Władcy! Jakżeto się stało? Co pana do tego skłoniło?

 — Zainteresowanie losami mojej dzielnej gospodyni, a zwłaszcza Ryszarda. Wypowiem się zwięźle, Nieboszczyk Stein miał brata, którego w młodości pragnienie przygód wygnało w świat. Przez długi czas mieszkał w Południowej, a następnie w Północnej Ameryce. Kiedy jechał na Jawę, gdzie zamierzał osiąść, okręt rozbił się wpobliżu chińskiego wybrzeża. Niewielu ocalało, a między nimi Stein. Wśród Chińczyków z początku powodziło mu się dosyć źle, gdyż, według ich mniemania, był I-gin, obcym barbarzyńcą. Obchodzono się z nim jak z jeńcem. Ale z biegiem czasu coraz lepiej oswajał się z tamtejszemi warunkami. Poznał mowę, nosił chińską odzież, przejął zwyczajami i wreszcie zżył się zupełnie z tubylczą ludnością. Nie wolno mu było jedynie opuszczać kraju; najmniejsza próba ucieczki groziła śmiercią. Osiedlono go w głębi kraju, gdzie niebawem został zaliczony do klasy uprawnionych obywateli. Wówczas to przypadkowo natknął się w górach na źródła nafty. Ponieważ zapoznał się w Ameryce z eksploatacją nafty, przeto potrafił eksploatować źródło systemem amerykańskim, oczywiście dostosowanym do chińskich warunków. Wkrótce wzbogacił się i rozszerzył sfery swoich wpływów aż do samego wybrzeża. Dzięki temu właśnie mógł wysłać do ojczyzny list. Nie jest żonaty i niema spadkobierców, przytem zapadł na obłożną chorobę i liczy się z możliwością rychłej śmierci. Nie chce, aby majątek dostał się do rąk obcych. Dlatego prosi swego brata, aby bezzwłocznie przybył do Chin. Jeśli brat nie żyje, wzywa przynajmniej najstarszego syna. Jedynie obecność ich na miejscu pozwoli obejść chińskie prawa i plon jego długoletniego trudu przekazać bliskim. Prosi więc o natychmiastową odpowiedź, poczem prześle pieniądze na podróż. Powiedziałem sobie wszelako, że zmarudziłoby się na tem długie miesiące, a starszy pan mógłby tymczasem rozstać się z życiem. Użyłem całego wpływu, aby skłonić panią Stein do pozwolenia Ryszardowi na podróż, oczywiście pod warunkiem, że będę mu towarzyszył. Ja też ponoszę koszta podróży. Decyzja zapadła szybko i musimy wyruszyć, pani Stein bowiem może cofnąć pozwolenie. To nie przelewki dla matki wysyłać swoje dziecko tak daleko i do takiego kraju. Jutro jedziemy — pierwszym pociągiem.

 Chińczyk stał wciąż z otwartemi ustami i wybałuszonemi oczami. Zamarł, skostniał cały.

 — Co z panem? — zapytał zatroskany Matuzalem. — Czy tknął pana paraliż? Czemuż to moje słowa wywarły na panu tak piorunujące wrażenie?

 Ujął „Syna Niebios” za plecy i potrząsnął nim kilkakrotnie. Chińczyk ocknął się z chwilowego odrętwienia. Podszedł do drzwi, zaryglował je, uchwycił studenta za ramię, zaprowadził go szybkiemi krokami do prywatnego pokoju za sklepem i usadził na krześle, splecionem z bambusu.

 — Przyjacielu! — zawołał, przeplatając chińskie wyrażenia niemieckiemi. — Jedzie pan naprawdę, naprawdę do Tszino, do mojej ukochanej ojczyzny?

 — Tak. Jutro rano.

 — O, Panie Niebios, Blasku Słońca, Istoto Czasu i Przestrzeni! Co za szczęście, co za przypadek sprzyjający! Przyjacielu, moje życie należy do pana, mój majątek jest pana majątkiem, Wszystko, wszystko może pan wziąć — nie mogę panu podarować jedynie moich przodków. Pan może mi wyświadczyć taką przysługę, że najhojniejsza zapłata jej nie dorówna.

 — Chętnie, chętnie, o ile mogę. Cóż takiego mam zrobić?

 — Sprowadź pan moją żonę, sprowadź pan moje dzieci!

 — Z największą przyjemnością! — roześmiał się student.

 — Niech pan tak nie mówił To, o co pana proszę, jest nader trudne. Władze chińskie będą się sprzeciwiały.

 — O, z panami mandarynami dam sobie radę!

 — Żaden Chińczyk nie podołałby takiemu zadaniu. Natomiast pan jesteś, nawet w tym kraju człowiekiem niezwykłym. Nie lękasz się niczego. Użyje pan sprytu i siły, byleby mnie uszczęśliwić. Dlatego wierzę w pana. Jeśli jakiś człowiek potrafi mi pomóc, to pan, nim jesteś i tylko pan, tylko pan może sprowadzić moją zonę, moje dzieci, mój majątek, który zakopałem, ponieważ, uciekając, nie zdążyłem go z sobą zabrać!

 — Jakto? Zakopał pan swój majątek? Czemu nie zostawiłeś żonie?

 — Odebranoby jej. Wie pan, jestem... — Mimo że byli sami, nachylił się do ucha studenta i szepnął — ...skazany na śmierć. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zostałem zamieszany w spisek buntowniczy. Wie pan chyba, jak to się w Chinach zdarza. Byłem niewinny: jak młody kiao-niao — mały wróbel w gnieździe. Widziano mnie w gronie buntowników. Ocalić mnie mogła jedynie natychmiastowa ucieczka — ledwo zdążyłem pożegnać się z rodziną i zapakować sztaby srebrne i złote, aby je następnie w odpowiedniem miejscu zakopać. Mogłem zabrać ze sobą jedynie cząstkę kruszcu i ta cząstka właśnie pozwoliła mi założyć na obczyźnie ten oto sklep.

 — Nader interesujące! — zauważył student. — A więc mam wykopać skarby?

 — Tak. Widzi pan zatem, jak wielkiem obdarzam pana zaufaniem. Pan mnie nie oszuka. Wiem na pewno.

 Może pan być pewny. Wszystko, co znajdę, jeśli wogóle znajdę, oddam panu. Ale gdzie mam szukać? I gdzie znajdę pana rodzinę?

 — Co do majątku, zorjentuje się pan łatwo, ponieważ mam bardzo dokładny plan. Ale gdzie znaleźć moją żonę, żonę i moje dzieci, o tem nie mam żadnego pojęcia.

 — Nie spocznę, dopóki ich nie odszukam, oczywiście, o ile jeszcze żyją, — zapewnił student, serdecznie wzruszony wyrazem szczerego bólu na twarzy Chińczyka.

 — Może ich nawet zabito, — westchnął kupiec — gdyż prawa mojej ojczyzny nie są tak humanitarne, jak wasze. U nas nieraz krewni winnego muszą dzielić jego los.

 — Niech mi pan wymieni nazwę miejscowości, gdzieście się rozstali. Udam się tam, a jeśli ich samych nie znajdę, to przynajmniej poszukam ich śladu, jak Indjanin, — tropu zwierzyny w prerji. Mam nadzieję, że będę mógł w najgorszym razie dostarczyć panu pewnych wiadomości.

 — Tak, wiem, że pan uczyni wszystko, co w mocy ludzkiej, byleby zwrócić spokój memu sercu, że nie cofniesz się przed żadną ofiarą; że nie przerazi cię żadne niebezpieczeństwo. Napiszę wszystko, co trzeba, i wręczę panu skrypt dzisiaj wieczorem. Dostanie pan także kilka listów polecających do moich dawnych przyjaciół, których może pan obdarzyć zaufaniem. Oni wiedzą, żem niewinny, i chętnie panu dopomogą. A zatem, zdecydował się pan podjąć tej misji?

 — Najzupełniej.

- W taklm razie uważam pana odtąd za swego kié-tszéi, za swego nadzwyczajnego pełnomocnika i zapytuję pana, czy gotów jesteś dać mi swe kong-kheou, swoje niezłomne słowo honoru?

 — Daję panu — oto moja dłoń! — odpowiedział Matuzalem, wyciągając rękę.

 — Poczekaj pan! — prosił Ye-Kin-Li. — Przyjmę pana słowo według odwiecznych zwyczajów mej ojczyzny.

 Po chwili przyniósł paczkę tsan-biang. Są to wonne trociczki kadzidlane, których Chińczycy używają do rozmaitych ceremonij religijnych. Student musiał za przykładem kupca wziąć jedną w lewą rękę, poczem Chińczyk zapalił obie pałeczki. Skoro wzniósł się dym kadzidlany, uchwycił prawą ręką prawicę młodzieńca i rzekł uroczystym tonem:

 — Jesteś moim kié-tszéi. Jako taki powinieneś działać tak, jakgdybyś był mną. Nie możesz mieć żadnych ukrytych myśli; serce twoje musi być w stosunku do mnie wyzbyte ze złości i fałszu. Czy i teraz gotów jesteś mi dać kong-kheou, że wypełnisz moją prośbę wedle możności, że będziesz uczciwie postępować ze mną i z moją rodziną?

 — Tak — odparł student. — Nie sądzę, abym, biorąc udział w tej ceremonji, dopuścił się bałwochwalczych praktyk. Moglibyśmy się obejść bez niej, gdyż mój parol równa się najświętszej przysiędze. Ale, dla spokoju pana, może się stać zadość jego życzeniu. Przyrzekam postępować nieinaczej, niżby pan osobiście postępował. Jest to rzetelne, burszowskie przyrzeczenie, na którem może pan polegać.

 — Cieszę się i ufam panu. To zaufanie dopóty trwać będzie między nami, dopóki oba te tsan-hiang nie spłoną nad moją trumną.

 Zgasił świeczki i położył je, uprzednio troskliwie zawinąwszy w bibułę, do szkatułki hebanowej, gdzie przechowywał tylko szczególnie ważne przedmioty. —

 Taka była historja owego słowa honoru, które wydało awanturnicze i przedziwne następstwa dla naszego bohatera. Chwilowo widzimy go, jak wychodzi ze sklepu na ulicę, aby poczynić niezbędne przygotowania do rychłego odjazdu. — —

Tszing — tszing — tszing

Zmoich miłych czytelników, zamieszkujących portowe miasta nad Morzem Północnem lub Wschodniem; niejeden chyba słyszał nazwisko Turnerstick, a może nawet znał z widzenia tego dzielnego starego wygę?

 Kapitan Fick Turnerstick, istny fryzyjski wilk morski, od długich lat pracował w new-yorskim Readers i, obcując przeważnie z Jankesami, zmienił swoje dziwaczne niemieckie nazwisko Drechslerstock na równoznaczne angielskie Turnerstick. Przybrał zwyczaje i maniery amerykańskie, lecz w gruncie rzeczy pozostał Niemcem najczystszej próby.

 Znany we wszystkich portach jako dzielny śmiały, zręczny i doświadczony marynarz, posiadał nadobitek tę zaletę, że traktował swoich podwładnych po ojcowsku. Dzięki temu skupiał zwykle dokoła siebie pewną i dzielną załogę, która go kochała i szanowała i nawet nie zwracała uwagi na pewne szczegóły, którychby komu innemu nie przepuściła.

 Albowiem kapitan Turnerstick posiadał parę właściwości, które mogły nań łatwo ściągnąć szyderstwo podwładnych. Uchronił go jedynie respekt, respekt dzieci przed ojcem, jakim go obdarzano.

 Widać było już z pierwszego wejrzenia, że ma słabość do wszelakich ekstrawagancyj. Pomimo znacznej wiedzy marynarza, nie miał zbyt dowcipnego wyrazu twarzy. Pośrodku tej szlachetnej części ciała siedziało coś, co miało uchodzić za nos. Naskutek ciosu, doznanego za czasów młodości, cenny ten organ, już z przyrodzenia zadarty ku górze, skręcił się pod dosyć mocnym kątem na lewo, co nadawało twarzy kapitana wysoce niespokojny wyraz. Potężna broda podkreślała śmieszność i, rzec można, młodzieńczą naiwność tego płaskiego noska; napróżno starał się ten kontrast zatuszować ogromny indyjski hełm, zazwyczaj pokrywający głowę kapitana.

 W srogiej rozprawie z malajskimi piratami stracił był kapitan Turnerstick prawe oko. Zastąpił je sztucznem, doskonale imitującym prawdziwe.

 Nikt go chyba nie widział w innym stroju, niż w wysokich, dziegciem posmarowanych chodakach, sięgających do samych bioder. Równie stałą częścią garderoby, bez której nie mógłby chyba żyć, był frak sudcaroliński, ozdobiony wielkiemi pozłacanemi guzikami z kotwicą. Dopełniał stroju wysoki kołnierzyk, t. zw. ojcobójca, przepasany purpurową chustą, związaną na przodzie w olbrzymiego motyla. Dodajmy jeszcze binokle w złotej oprawie, zawieszone na szerokiej czarnej wstążce jedwabnej, zawieszone bynajmniej nie od parady, — szkła bowiem nie mogły się utrzymać na wskazanem i właściwem miejscu dłużej, niż przez chwilę. Spadały natychmiast. To też jedna ręka kapitana była stale zajęta nasadzaniem krnąbrnych binokli na zbyt skromny nos.

 Szczerość każe wyznać, że charakter poczciwego Fricka Turnersticka nie był pozbawiony pewnej dozy próżności, zwłaszcza w stosunku do swego okrętu. Słusznie zresztą! Okręt kapitana Turnersticka był zawsze wzorem czystości i porządku.

 Wiedza filologiczna, którą posiadał, starczała na jego potrzeby. Czegóż więcej można od niego żądać? A jednak istniał ktoś, kto uważał go za genjalnego poliglotę. Tym kimś był on sam.

 Lądował był na wszystkich wybrzeżach i wszędzie przyswajał sobie po kilka wyrażeń. Chociaż różnorodne słowa tak się pomieszały w jego głowie jak naprzykład szczątki rozbitych pociągów po katastrofie, był niezłomnie przeświadczony, że włada doskonale dziesiątkiem tuzinów rozmaitych języków i dialektów.

 Nie skąpił dowodów, wyciągając z zanadrza pamięci te nieszczęsne filologiczne szczątki w chwilach stosownych i niestosownych. Czasami wszelako mogło się wydawać, że popisuje się samoironją, że szydzi sam z siebie. Wszak kapitan Turnerstick lubił widzieć dokoła siebie oblicza roześmiane.

 Tego dnia Frick Turnerstick był w różowym humorze. Nie bez powodu. Pod jego stopami leżały dyle najszybszego okrętu, jakim kiedykolwiek kierował. Wspaniały wiatr wydął żagle. Horyzont wyraźną krechą obrębiał morze, a niebo niezachmurzone uśmiechało się do wesołych twarzy załogi.

 Nadto port był wpobliżu, nadto okręt wiózł pasażerów, którzy potrafili sobie zdobyć przychylność kapitana. Wsiedli w Singapore i zamierzali wysiąść w Kantonie. O, to były cudowne dni kapitana Fricka Turnersticka! Od lat nie toczył na pokładzie takich rozmów i dyskusyj. I cel podróży wspomnianych trzech pasażerów tak mu przypadł do gustu, że postanowił nierychło rozstać się z nimi; mógł im przez dłuższy czas dotrzymywać towarzystwa, zdawszy obowiązki patrona na doświadczonego sternika.

 Owymi pasażerami byli: student Fryc Degenfeld, zwany błękitno-purpurowym Matuzalemem, jego pucybut Godfryd Ziegenkopf, zwany Godfrydem de Bouillon, i wreszcie Ryszard Stein, który jechał w roli spadkobiercy chińskiego magnata.

 Siedzieli oto na pokładzie i spoglądali przed siebie na morze, gdzie widać było zdala kilka żagli. Krzesła polowe nie stały przy sobie rzędem. Nie godziłoby się to z pojęciem subordynacji, jakie wyrobił sobie w ciągu długich lat służby Godfryd de Bouillon. Zawsze biegał ztyłu za swoim panem Matuzalemem, jakże mógł więc teraz zmieniać naturalny porządek? Siedział przeto w zwykłem trzykrokowem oddaleniu za studentem i trzymał bańkę fajki wodnej, której ustnik tkwił w ustach Matuzalema. A jakże, przed wyjazdem nie zapomniano zaopatrzyć się w nową fajkę.

 Zarówno pan jak i sługa byli ubrani tak samo, jak w domu przy ulicy Humboldta. Ryszard siedział przy Matuzalemie, a o kilka stóp przed nimi spoczywał znany nam newfundlandczyk, który, podobnie jak Godfryd, nie sprzeniewierzył się długoletniemu przyzwyczajeniu.

 Matuzalem, jak zawsze, puszczał pokaźne kłęby dymu. Przyjaźnie skinął w stronę kapitana gdy ten, ukazawszy się na schodach, skierował ku niemu kroki.

 — No, komandorze, jakże tam? — zapytał Degenfeld — Czy wkrótce ujrzymy wybrzeże Państwa Niebios?

 — Myślę — odparł zagadnięty. — Po południu przybijemy do Hongkongu. Niebawem zwiększy się ilość żaglowców, dążących w tym samym kierunku.

 — Odbyliśmy pyszną podróż!

 — Niezrównaną! Robimy siedemnaście węzłów. To coś znaczy. W niecałe cztery dni z Singapore do Hong-kongu — niech-no kto inny spróbuje naśladować Fricka Turnersticka!

 — Tak, pan i pana okręt... z tem można wiele dokazać. Nie sądziłem, że aż tak rychło powitam Chiny.

 — A czy wie pan, jak należy przywitać ten kraj warkoczy?

 — No, jak?

 — Tszing, tszing! — trzeba zawołać. To prawdziwe chińskie przywitanie.

 — Ach, rozmawia pan nieco po chińsku?

 Turnerstick nasadził binokle na nos, przytrzymał je z całej siły, aby ponownie nie opadły, z jawną niechęcią spojrzał na Degenfelda i wreszcie odezwał się:

 — Taka omszała głowa, jak pan, chyba się tyle nauczyła na uniwersytecie, żeby do kapitana Turnersticka inaczej się zwracać! Nieco po chińsku? To mi dopiero pytanie, co się zowie! Skoro biorę linę do ręki, biorę ją całą.

 — A więc rozmawia pan doskonale po chińsku?

 — Naturalnie! Jakżeto inaczej?

 Mówił takim tonem, jakgdyby odpowiadał na pytanie, czy pija czystą wodę.

 — O tem nie wiedziałem! — wyznał Degenfeld. — Nie wspominał pan o tem!

 — Pocóż wspominać? Nie robi się wiele hałasu o rzecz samą przez się zrozumiałą.

 — No, tem bardziej się cieszę z tego odkrycia. Przyrzekł pan, że przyłączysz się do nas na kilka dni. Jest to dla nas nader cenna okoliczność, że biegle władasz chińskim.

 — Ba! Nie warto o tem wspominać! Prawdziwa drobnostka! Wszak i pan uczył się chińskiego, Jak mi powiedziałeś?

 — Tylko przez dwa lata.

 Dłużej, niż trzeba. Chińszczyzna jest najłatwiejszym językiem ze wszystkich, jakie znam.

 — A ja uważałem ją za nader trudny język.

 — W takim razie rozwinął pan niewłaściwy żagiel. Człowiek pana zawodu musi stracić właściwy kurs na obowiązkowej łacinie i greckim. Kto ma głowę nabitą klasyczną starzyzną, temu, oczywiście, nie starczy już miejsca nawet na najłatwiejsze rzeczy. Wówczas tacy przeuczeni ludzie wiosłują po świecie i nie potrafią odróżnić pancernika od kadzi śledziowej. Powiadam panu, że chińszczyznę, rzec mogę, wyssałem z mlekiem matki. Zacząłem nią władać bez nauki, zupełnie samorzutnie.

 Matuzalem znał piętę achillesową kapitana. Tonem jak najpoważniejszym rzekł:

 — Coś podobnego może się zdarzyć wyłącznie panu. Jesteś istnym wielorybem w morzu dialektów. Igrający, radzi pan sobie łatwo z bałwanami i wypluwasz najtrudniejsze wyrażenia, ot tak sobie, przez nos.

 Turnerstick poprawił binokle, obrzucił studenta badawczem spojrzeniem i zapytał:

 — Przez nos? Czy to ma być przytyk do mojej twarzy?

 — Co też panu na myśl wpada! Mówię o wielorybie, a że wieloryb puszcza wodę przez nos, o tem chyba wie pan!

 Tak, to prawda. Ma pan słuszność. Podobnie jak wieloryb toczy się po falach, tak ja toczę się po językach. A właśnie chiński jest dla mnie igraszką.

 — Dla mnie, przeciwnie, był to twardy orzech do zgryzienia. Niejeden ząb na nim zjadłem. Pomyśl pan tylko o dialektach! Jest ich aż dziewięć!

 — Wcale mało! Wyjawię panu, że dialekty to szopka. Rzecz najważniejsza, stale pamiętać o rzeczy najważniejszej; więc w danym wypadku, jeśli chodzi o język chiński, — o końcówkach.

 — Taaak?, A ja myślałem, że chiński język nie zna wcale końcówek.

 — Co? Nie zna końcówek! No, teraz rozumem, że, mimo dwuletniej pracy, nie nauczył się pan chińskiego ani w ząb! Raczej potrafisz pływać na piasku, latać bez skrzydeł, niż mówić po chińsku ignorując końcówki. Powiadam panu, że potrafię wyłożyć całą chińszczyznę wraz z dziewięciu dialektami w ciągu pięciu minut!

 — Niewiarygodne!

 —Wkrótce pan uwierzy. Wymień mi pan nazwy kilku miast chińskich, albo rzek!

 — Z łatwością. Mamy, naprzykład, Jang-Tse-Kiang, Ma-seng, Pe-king, Hong-kong, Wu-sung —

 — Stój! — przerwał kapitan. — Wystarczy. Ma pan Już pięć końcówek.

 — Końcówek? Skądże znowu!

 — A co? Wszak sam pan wymienił: ang, enq, ing, ong, ung! Jeśli to nie były końcówki, to ja pewnie nie jestem Frick Turnerstick! Te końcówki są jądrem mowy chińskiej! Z tym zasobem można sypać chińszczyzną, jak z rękawa. Końcówki, końcówki, — oto przyprawa do najtwardszego kęska. Pan ze swoją łaciną, i greczyzną nie masz najmniejszego wyobrażenia o prawdziwej użytecznej i wygodnej końcówce! Sądzę nawet, że we wszystkich waszych uniwersytetach nie znajdzie się tak dźwięczna i łatwa końcówka, jak chińskie ing, ang, eng. ong, ung! Z takiemi pięcioma końcówkami mam całe Chiny w worku. Patrz, pan, zbliża się do nas kuter. To rotman. Dam mu sygnał, aby wszedł na pokład. Zobaczy pan, pomówię z nim po chińsku. Będziesz się pan dziwił, że sam nie wpadłeś na tak łatwy domysł.

 Wydał odpowiedni rozkaz, i wkrótce ukazał się na maszcie znak PT, zgodnie z systemem międzynarodowej sygnalizacji.

 Rotman zobaczył znak i wszedł na pokład. Jego łódź nie była chińskiej konstrukcji. Przyjemnie było śledzić, jak zwinnie i szybko podążała ku okrętowi. Rotman wszedł na pokład — był ubrany po chińsku. Na głowie nosił niesłychanie szeroki kapelusz słomiany, który zasłaniał całkowicie jego twarz.

 — Uważaj pani — rzekł kapitan Frick. — Teraz dam próbkę chińszczyzny.

 Zbliżył się do rotmana i rzekł:

 — Tszing, tszing, tszing...

 — Insaveness! — przerwał brutalnie witany. — Powiedz pan poprostu welcome, sir! Amerykanin nie ma potrzeby machać chińskim warkoczem!

 — Nie jest pan Chińczykiem, loadsman?

 — Nie. Jestem rodowitym Szkotem z Greenoch nad Clyde, gdzie, jak panu chyba wiadomo, buduje się najsławniejsze okręty żelazne. Możemy się zatem porozumiewać w naszej mowie ojczystej.

 — Chciałem z panem pomówić po chińsku — odparł rozczarowany Turnerstick.

 — Ach, co tam, po chińsku! Skośnookie drapichrósty nie są wcale warte, aby się zajmować ich szwargotem. Postaraj się pan raczej, abym dostał na poczęstunek dobrego rumu, inaczej pójdę sobie precz z pokładu i nie kiwnę palcem, jeśli nawet pana okręt wzbije się o wyspy Lamma.

 Skierował się ku kajucie kapitana; Turnerstick musiał, chcąc nie chcąc, iść za nim.

 — O biada! — rzekł Ryszard Stein. — Nie mógł nieborak zastosować swej chińszczyzny. Czegóż on chce od tych końcówek!

 — Świta mi w głowie lekkie wyobrażenie; ale chyba nie chodzi mu o zaopatrzenie angielskich, czy niemieckich słów w te komiczne końcówki! To dopiero byłoby dzikie. Po nim i tego można się spodziewać. Węszę niejedną wesołą scenę. — Godfrydzie — ho-su!

 Ostatnie słowa, chińskie, oznaczały: daj ognia! Odkąd wyjechali z rodzinnego miasta. Matuzalem zaczął uczyć swoich towarzyszów po chińsku. Zwłaszcza czyścibut otrzymywał rozkazy i polecenia w obcym języku, co też pociągnęło za sobą niejedno zabawne nieporozumienie.

 — Ki eulh! — Słucham! — odpowiedział Godfryd z całą powagą, wyciągając z kieszeni zapalniczkę i pomagając swemu panu rozpalić wygasłą fajkę.

 Wkrótce potem wrócił pilot z kapitanem. Objął komendę nad okrętem, wobec czego Turnerstick miał wiele czasu i mógł go poświęcić pasażerom.

 Coraz więcej dookoła ukazywało się żagli. Biało-niebieskie kłęby dymu otaczały parowce, dążące do Kantonu, lub przybywające stamtąd. Morze coraz bardziej się zapełniało statkami; wreszcie wyłoniły się na widnokręgu skaliste wybrzeża Hong-Kongu i innych wysp nad Zatoką Perłową.

 — Bardzo przykre, że rotman nie jest Chińczykiem — rzekł kapitan. — Ale poczekajmy trochę, a formalnie okrążą nas łodzie. Pokażę panu wówczas, jak władam językiem Synów Niebios. Swoją drogą czas już, aby pan otworzył kufry.

 — A to w jakim celu? — zapytał Degenfeld.

 — Aby włożyć chińskie ubiory.

 — Nie mamy takich.

 — Co? Chce pan udać się na ląd i zapędzić w środek chińskiego miasta ubrany nie według tutejszych zwyczajów? Chce pan tam iść w swej jaskrawej czapeczce studenckiej?

 — Czemu nie?

 — Ponieważ jest to fałszywe z gruntu: Będą za panem biegli, jak za rarogiem. Będą pana wyzywać od cudzoziemskiego barbarzyńcy. Dozna pan wszelkich przykrości i możesz nawet wpaść w prawdziwe niebezpieczeństwo.

 — Ba! Kto mi zabroni ubierać się według własnego gustu?

 — Zdrowy rozsądek. Jeśli pan chce naprawdę poznać Chiny i Chińczyków, to nie powinieneś się zdradzać, że nie jesteś tubylcem. Nie zna pan jeszcze tego narodu. Zmuszono ich, aby otworzyli nam swoje porty, i odtąd tem bardziej nienawidzą nas, obcych napastników. Jako cudzoziemiec, nie będzie pan bezpieczny nawet na terenie władzy konsularnej. Skoro zaś wyjdziesz poza jego obręb, w każdym spotkanym ujrzysz wroga.

 — Nie będę ze strachu wypierać się swego pochodzenia.

 — Doceniam Pana godność i dumę narodową, ale — hm, biorąc właściwie, kto wie, czy pan nie ma racji. Nawet jeśli wdziejesz na siebie najlepsze stroje chińskie, zdradzi się pan nieznajomością języka. Mnie natomiast nic podobnego nie grozi. A jednak lepiej byłoby, gdyby pan się stosował do tutejszych zwyczajów.

 — No, być może, później ubierzemy się po chińsku. Ale tymczasem będzie po dawnemu. Jak długo zatrzymają pana obowiązki służbowe w Hong-Kongu?

 — Dam pełnomocnictwa sternikowi. Pozostają tylko drobne formalności, które potrwają najwyżej godzinę. Amerykańskiego konsula, którego muszę odwiedzić, znajdę w Kantonie.

 — Bardzo mi to na rękę, że nie będziemy zmuszeni się rozstać. Ja bowiem nie zamierzam bawić w Hong-Kongu, gdzie nic niema dla nas ciekawego. Jest to miasto europejskie, przeniesione na grunt chiński. Szkoda mi poprostu czasu.

 — Mnie również. Możemy skorzystać z parowca towarzystwa China-Navigation-Compagnie, lub też, aby już całkiem pogrążyć się w tutejsze środowisko, pojechać do Kantonu chińską dżonką.

 — Wolę tamto. Prędzej dojedziemy. Jeszcze zdążymy nawiązać bliższe stosunki ze smokiem chińskim. Kufry nasze zostawimy na pokładzie — przecież niedługo zabawimy w Kantonie.

 Tymczasem zbliżyli się do ujścia Tszu-Kiang — Rzeki Perłowej. Załoga stała na posterunkach, gotowa do natychmiastowego wykonania rozkazów rotmana. Okręt skręcił w zachodnią zatokę Lamma, minął zieloną wyspę i pożeglował ku Honk-Kong-Kai, ku ciżbie parowców, żaglówek, dżonek i wszelkiego innego rodzaju łodzi. Zwinięto żagle i zarzucono kotwicę.

 — Tszing, tszing! — zawołał Turnerstick, wyciągając w natchnieniu ramiona, jakgdyby pragnął objąć serdecznie cały Hong-Kong. — Dobiliśmy i teraz pokażemy, kim jesteśmy!

 Mimo europejskiego wyglądu samego miasta, port przedstawiał widok prawdziwie wschodnio-azjatycki. Ze wzgórza Victoria, wysokiego na tysiąc dwieście stóp, spoglądała strażnica i maszt od chorągwi. Na stoku ciągnęła się promenada Kennedyroad. Niżej — ożywione miasto i Bai, pokryty, okrętami. Z drugiej strony chińskie płaskowzgórze gęsto zabudowane, a na lewo mnóstwo ciągnących się aż do Macao nagich skalistych wysp.

 Na lądzie roiło się od Europejczyków wszelkich narodowości. Chińczyków. Japończyków, Malajów, Hindusów, Persów, Singalesów, portugalskich meteków i ciemno zabarwionych Afrykańczyków.

 Przy samym okręcie już po chwili roiło się od łódek i tratw, naładowanych wszelkiego rodzaju produktami miejscowemi. Każda z tych łódek ubiegała się o pierwszeństwo w stosunkach handlowych z przybyszami, aby uzyskać od nich poczwórne ceny. W następstwie — harmider, nawoływania, kłótnie, przekleństwa, ryki, wrzask reklamy, że aż uszy puchły.

 — Nic nie kupować! — ostrzegał kapitan. — Tu zdziera się z cudzoziemców skórę. Najlepiej wcale nie dopuścić kramarzy, bo później nie można będzie opędzić się tej zgrai. O, potrafię rozmówić się z tą hołotką! Zaraz zobaczycie.

 Kazał natychmiast napełnić kilka kubłów wodą i ustawić je na brzegu pokładu. Poczem wychylił się i ryknął na całe gardło w rojną ciżbę łodzi:

 — Forang tam! My nicong nie kupimeng! Idźcieng preczyng, wy szubrawcyng! Natychmiastong preczyng, preczang, preczong, preczung. Travaillez, travaillong, travailleng!

 Bynajmniej nie owe słowa podziałały na tłum. Podziałał głos okrutny i srogi, dzikie, groźne gesty kapitana. Na dole uciszyło się, jakby makiem posiał. Spojrzenia kramarzy z nietajonem zdziwieniem wpiły się w kapitana, który ciągnął dalej:

 — Nie potrzebujemyng niczegong! Nie mamyng pieniędzyng. Wynieścing się stądzing!

 Zdumieni kulisowie wciąż trwali w milczeniu; nie wiedzieli, co o tem myśleć. Godfryd de Bouillon zobaczył tymczasem wpobliżu siebie ogromny głośnik. Uchwycił go, skierował ku kapitanowi i rzekł tonem najpoważniejszym:

 — Do tysiącong djabłong, kapitanieng! Morowong znasz paręng rodzajong dialektong, jak mi patrzyng! Proszeng, bierzong pang tubeng, to dopierong wywrzeng wrażenieng!

 — Co ja słyszę! — odpowiedział Turnerstick. — Mówi pan doskonałą chińszczyzną. Widzicie, jak prędko działa moja nauka końcówek! Serdecznie gratuluję! Co się tyczy głośnika, to ma pan słuszność. Dawaj pan!

 Tymczasem wioślarze na nowo zaczęli się zbliżać. Turnerstick skierował ku nim tubę i krzyknął:

 — Natychmiasteng forang, wy łotryng, arcyłajdacyng, hołotang! Czy posłuchacieng zmiejscang! Forang na zadeng, preczyng z waming. Szybkong, szybkong, szybkong, szybkong, szybkong!

 Tuba rozniosła rozkaz kapitana po całej zatoce. Powszechna uwaga skoncentrowała się na okręcie i otaczających go łodziach. Turnerstick sięgnął po kubeł wody, następnie po drugi, trzeci, i wylewał zawartość na głowy natrętnych Mongołów.

 W ten sposób napędził im rozumu do głowy. Czując, że nie dadzą rady, wycofali się z gniewnemi okrzykami. Woda wprawdzie niebardzo uszkodziła ich ubrania; wielu nie nosiło nic poza spodenkami z płótna; wprost przeciwnie, ta przymusowa kąpiel dobroczynnie podziałała na ich ciała, odznaczające się niewiarygodnem niechlujstwem.

 Zadowolony kapitan zwrócił się teraz do Degenfelda i zapytał:

 — No, przyjacielu, co pan o tem powie? Czy nie zrozumiano mnie?

 — Stanowozo — odparł serjo zapytany. — Stwierdziłem to ku najwyższemu zdziwieniu.

 — O, niema się czemu dziwić. To rzecz nader prosta. Końcówkom, jedynie i tylko końcówkom zawdzięczam swoją umiejętność. Oczywiście, nie przeczę, trzeba mieć trochę zdolności przyrodzonych. Język chiński jest dziecinną igraszką, niegodną trudu.

 W tej chwili rotman, który był świadkiem tej zabawnej sceny, położył mu rękę na ramieniu i rzekł ze śmiechem:

 — Sir, to ma niby znaczyć, że pan znasz chiński?

 — Czego pan sobie życzy? — zapytał Turnerstick, wsadzając na nos binokle i mierząc śmiałka lekceważącem spojrzeniem.

 — Pytam, czy pan uważa, żeś rozmawiał po chińsku?

 — Naturalnie. A po jakiemu?

 — All devils! Rozkoszna komedja! Gada pan tak, że człowiekowi ciarki latają po grzbiecie, i uważasz to za chińszczyznę! Mój drogi sir, mogę tylko Panu powiedzieć, że władam znośnie tutejszemi diaektami, mianowicie punti, hakka, hah-kian, fuh-kian, fu-tszeu, nan-tszang i occi-tszeu, ale tego, co pan przed chwilą mówił, póki żyję, nie słyszałem!

 Turnerstickowi binokle spadły ze wzruszenia. Rozstawiwszy szeroko, po marynarsku, nogi, rozwalił usta, aby zmiażdżyć pilota, atoli tan nie dopuścił go nawet do słowa.

 — Proszę, — rzucił — tylko bez replik! Nie mam czasu słuchać. Zapłać mi pan za moją pracę, ja wręczę panu kwitek, poczem rozstaniemy się w pokoju.

 — Tak, — odparł kapitan — lepiej rozstańmy się natychmiast, może się bowiem stać, że nie zdołasz odejść o własnych siłach. Dlaczego nie chciał pan ze mną rozmawiać po chińsku? Dlatego że nie umiesz! Tak jest, a nieinaczej!

 Rzekłszy to, odszedł do kajuty, niczem obrażony, ale świadomy swej wyższości bohater. Rotman podążył za nim, aby po paru chwilach wrócić i opuścić okręt.

 Ale Turnerstick nie pokazywał się wcale. Wreszcie, po godzinie, kiedy sternik zarządził ściągnięcie żagli, Fritz Degenfeld postanowił zajrzeć do obrażonego w swej godności poligloty.

 W chwili, gdy zamierzał zamknąć drzwi, te otworzyły się naoścież i na progu stanął — ktoś, kogoby nasz student uznał za stuprocentowego Chińczyka, gdyby nie złote binokle, które właśnie zsunęły się z niesfornego nosa.

 — Kapitanie, — zawołał Degenfeld — ledwo pana poznaję!

 — Istotnie? — podchwycił Turnerstick z prawdziwą radością. — Co, istny Chińczyk?!

 — A jakże! Jakby urodzony i wychowany na cesarskim zamku w Iuan-Ning-Yuen! Pozwól pan wreszcie się obejrzeć!

 Ujął go za plecy i obracał na wszystkie strony, aby dokładnie przyjrzeć się metamorfozie sympatycznego kapitana.

 — Świetne, doskonałe! Wszystko z czystego jedwabiu! — wyjaśniał kapitan, rozpinając guziki wierzchniego okrycia, aby Degenfeld mógł ocenić przedniość drugiej warstwy ubioru.

 Nosił więc niezmiernie szerokie spodnie z czerwonego w białe kwiaty jedwabiu, nad kostką przewiązane szerokiemi wstążkami. Nad tem — kamizelkę z tego samego materjału, która spadała do połowy lędźwi. Ponadto nosił białą jedwabną koszulę bez rękawów. Dosyć wąska, przypominająca szlafrok, niebieska szata sięgała prawie do ziemi. Rękawy ku dołowi rozszerzały się niewiarygodnie i mogły służyć za kieszenie. Długi, nizany złotem pas wił się na biodrach i przytrzymywał, prócz zegarka, najrozmaitszego rodzaju futerały z najrozmaitszemi przedmiotami, które w Chinach trzeba mieć zawsze pod ręką. A na tem wszystkiem miał szeroki w rodzaju burnusa ubiór, nieco krótszy od poprzednio opisanego, wzorzysty — na zielonem tle czerwone gąsienice i żółte motyle. Półrękawki sięgały niemal do łokcia.

 Obuty był w pantofle z czerwonego jedwabiu, bez obcasów, ze szpicami, zagiętemi wysoko pod górę. Podeszwy były grube na trzy palce.

 Głowę osłaniał kapelusz, pleciony z sitowia, pokryty miękkim materjałem, przypominający ogromną, przewróconą miskę, i ozdobiony wysmukłą kitą falowanego końskiego włosia oraz smokiem z cienkiej, złociście połyskującej blachy.

 Stroju dopełniały dwie szable, jedna z brzękiem ocierająca się o ziemię, druga — nieco krótsza.

 Aby nie zapomnieć o najważniejszem, trzeba powiedzieć coś o wachlarzu, którym obracał w ręku, a który, rozwinięty całkowicie, mógł zasłonić nie jeden, lecz dwa takie tułowia. Ten przedmiot niezbędny wymalowany był w krwawą scenę bojową, nad którą, złotemi zgłoskami wypisany, świecił się chiński napis.

 — No, jakże się panu podobam? — zapytał dumny kapitan.

 — Niezmiernie! — odpowiedział Degenfeld. — Lecz skąd pan to wziął?

 Rzeczywiście, wygląd Turnersticka musiał być, według pojęć chińskich, nader imponujący.

 — Kupiłem w Singapore. Tam też kazałem to sobie napisać na wachlarzu. Było jeszcze dosyć czasu.

 — Czy potrafi pan napis przeczytać?

 — Nie. Z chińskiem pismem nie zdążyłem się jeszcze obeznać. Niech pan przeczyta, proszę.

 Degenfeld obejrzał znaki i objaśnił:

 — Chińczycy nie mają litery r. Wymawiają ten dźwięk jak l. Dlatego trudno dosyć rozwikłać pierwszą zgłoskę. Zapewne zamiast napisanego Tul należy przeczytać Tur.

 Naturalnie! To moje nazwisko po chińsku napisane.

 — Aha, więc jesteśmy na tropie. Napis brzmi? Tul-ning-sti-king — kou-ngan — ta-fu-tsiang. Czy tak?

 — Sądzę. Czy może pan to przetłumaczyć?

 — Tak. „Turnerstick, wielki jenerał-major, ekscelencja”. Czy jest pan tem wszystkiem w istocie? Do licha, kapitanie, chce pan uchodzić za jenerał-majora, i nadto wielkiego, to znaczy bardzo znakomitego?

 — Czemuż nie? — roześmiał się zapytany. — Bogu dzięki, na pewno jestem jeszcze tak rozumny jak chiński jenerał-major!

 — Ale jeśli trzeba będzie dowieść, że jesteś nim w rzeczywistości?

 — Każdemu, kto zażąda świadectwa, dowiodę zmiejsca zapomocą obu moich pięści. Oto legitymacja, której żaden Chińczyk nie zdoła się przeciwstawić.

 — A co pan o tem myśli?

 Z temi słowy uniósł skraj kapelusza, i natychmiast wydobył się prawdziwy warkocz, dotychczas ukryty.

 — Pen-tse! — roześmiał się student. — Naprawdę, prawdziwy pen-tse — warkocz, jak w książce! Jakże go pan umocował?

 — Wisi na cieniutkiej, prawie niewidocznej siatce, którą włożyłem na włosy. Widzi pan zatem, że niczego mi nie brak, aby zaliczyć się do Synów Niebios.

 — Czy pan nie za wiele ryzykuje?

 — Ryzykuję? Nic podobnego! Kapitan Frick Turnerstick zawsze wie, co czyni. Przypomnij pan sobie moje zdolności filologiczne, moje końcówki i djalekty! Cóż mi się może przytrafić? Zresztą, jestem Niemcem z urodzenia i obywatelem amerykańskim. Cóż więc może mi się stać, skoro będę się zachowywał jak gentleman? Nic, nic absolutnie! Uzurpowałem sobie tytuł, a to w tym celu, aby panowie Chińczycy wiedzieli, że mają przed sobą nie byle jakiego zjadacza powszedniego chleba. Kto może mieć coś przeciwko temu? A więc jestem gotów. Muszę tylko parę słów powiedzieć sternikowi. A pan? Czy przygotował się pan do lądowania?

 — Skoro pan skończy rozmowę, będę do pana dyspozycji. Nie bierzemy ze sobą bagażu. W parę chwil przygotujemy się do zejścia.

 — No, niebardzo w parę chwil. Otóż i nadjeżdża łódź policyjna, przed którą będziemy się musieli dokładnie wylegitymować. Szczęście, że nie przybywamy z kraju, dotkniętego zarazą, i że nie mamy chorych. Musielibyśmy odbyć kwarantannę, chyba nawet dziesięciodniową. Właściwie ta łódź powinna była do nas przybyć wcześniej, na pełnem morzu.

 Zaraz potem motorówka przybiła i na pokład wszedł komisarz policji, lekarz i niższy urzędnik. Byli to anglicy. Hong-Kong jest posiadłością angielską. Niemało się zdziwili, kiedy Turnerstick przedstawił się jako kapitan. Zamieniwszy wszakże parę słów z nim, domyślili się, jakiego człowieka mają przed sobą i nie bez trudu zmusili się do zachowania urzędowej powagi. Lądowanie odbyło się w przepisanym porządku.

 W czasie ostatnich rozmów udało się przecież posiadaczowi jednej z niezliczonych wymienionych poprzednio łódek przybyć do okrętu i dostać na pokład. Był to stary Chińczyk w brudnem ubraniu, bosy, z ogromnym kapeluszem na głowie. Ztyłu zwisał mu na plecy skąpy krótki warkocz, niczem ogon szczurzy, a naprzedzie ogromne okulary pląsały na mongolskim tępym nosie. Zanim kapitan zdążył nań huknąć, zapytał grzecznie w skaleczonej po chińsku mowie angielskiej:

 — Money, money! To want you money? I am money exchanger; to be banker. I will exchange!

 Słyszał bowiem rozmowę kapitana z urzędnikiem i wiedział, że, wbrew świadectwom stroju, ma przed sobą cudzoziemca. Jego propozycje były na rękę Turnerstickowi, który uważał, że trzeba mieć w kieszeniach nieco drobnych. Posępna mina kapitana rozjaśniła się; wyciągnął z kieszeni długą, grubą, nabitą sakiewkę skórzaną, otworzył ją, wyjął monetę i rzekł, ale nie po angielsku, — o nie! — wszak chciał uchodzić za Chińczyka:

 — Tak, taking! Potrzebujeng monetyng, drobneng monetyng. Zmiening ming jednegong dolarang!

 Z temi słowy wyciągnął rękę z dolarem. Chińczyk wyłupił oczy, zdumiony chińszczyzną kapitana, i odpowiedział:

 — I can not understand. I shall exchanger this dollar?

 — Taking, yes, oui! Powiedziałeng zdajeng się wyraźnieng!

 Chińczyk potrząsnął głową; zrozumiawszy wszelako „yes”, zapytał:

 — Which money to wish you?

 Turnerstick zwrócił się do Matuzalema, który przyglądał się z radością zabawnej scenie:

 — Jakże się zowie tutejsza drobna moneta? Chciałbym dostać możliwie jak najdrobniejszą.

 — Najdrobniejszą monetą jest sapeka, tutaj zwana li, — odparł z uśmiechem zapytany. — Dziesięć li stanowi jeden fen, dziesięć fen — tszang, dziesięć tszang równe są jednemu liang.

 Turnerstick podziękował skinieniem głowy.

 — Dajcieng mi li, sameng li! Chceng li, niceng mnegong, jak li!

 Złożywszy to oświadczenie, wręczył dolara wekslarzowi, który trzykrotnie, czterokrotnie oglądał w zakłopotaniu ten pieniądz, to znów twarz kapitana; rozwalił usta jeszcze szerzej niż poprzednio, zmarszczył czoło tak, że okulary zsunęły się z nosa, i odpowiedział wreszcie z namysłem:

 — Li, li, li! I have li, li, li!

 Następnie podszedł do krawędzi pokładu i zawołał parę chińskich słów do dwóch młodzieńców, siedzących w jego łódce. W następstwie tego przytaszczyli skrzynię drewnianą i postawili ją przed swoim patronem, który położył wskazujący palec na nosie, przeliczył dolara na li w myślach i zdjął pokrywę.

 — Dajng ming pang zang dwang dolaryng, zang trzyng dolaryng! — rzekł Turnerstick, wyciągając z sakiewki jeszcze dwa dolary. Chińczyk wziął je, powtórzył opisany grymas, poczem sięgnął do skrzyni i wyciągnął trzy sznury, zawierające każdy po sześćset li.

 Są to bowiem owe drobne pieniążki chińskie z czworokątnym otworem pośrodku, przez który się przeciąga sznur. Nosi się je zwykle jako łańcuchy na szyi.

 — Do lichang! — krzyknął kapitan. — Tak wieleng zang trzyng dolaryng?

 — Yes, yes! — skinął wekslarz, który nie pojął słów, ale zrozumiał minę. — I am reasonable. Goodby, sir!

 Schował trzy dolary i zszedł z pokładu. Obaj młodzieńcy pośpieszyli za nim ze skrzynią z tym samym pośpiechem. Turnerstick trzymał sznury w ręku i rzekł do Matuzalema:

 — Czy można było sądzić, że za trzy dolary dostaje się tyle monet?

 — Tak, to prawda, monet jest wiele, — roześmiał się student — ale powinien pan był dostać więcej.

 — Ile?

 — Trzy dolary stanowią 1965 li. Chińczyk dał o sto sześćdziesiąt pięć li mniej, co stanowi osiem i pół procent zarobku.

 — Osiem i pół procent w pięć minut! To rocznie stanowi kilkaset tysięcy procent! Ten oszust musi zwrócić! Musi mi dopłacić, inaczej powieszę go na maszcie!

 Przechylił się nad pokładem i zawołał gniewnie:

 — Natychmiastong wrócing, łotrzyng, oszustong, złodzieing! Najwyżejng mogeng dać dwang procentong!

 Ale łódka odbiła już od okrętu. Obaj młodzieńcy wiosłowali z całej siły, stary zaś patron spoglądał wgórę z przyjaznym uśmiechem i odpowiedział:

 — Tszing leao! I have been noble, extraordinary noble. Tszing leao, tszing!

 — Odjeżdża ten łapserdak! — gniewał się Turnerstick. — Gdybym go miał pod ręką, o! I ta kanalja śmie jeszcze wołać mi tszing, tszing! Jeśli pierwsze przywitanie tego kraju jest oszustwem, to czem będzie pożegnanie? Ale, co robić z temi pieniędzmi? Nie wejdą do sakiewki!

 — Wierzę! — roześmiał się student. — Te pieniążki ważą co najmniej dziesięć funtów. Musi je pan powiesić na szyi!

 — Aby mnie zadusiły?

 — Inaczej się ich tutaj nie nosi.

 — Istotnie?

 — Tak. I, jeśli pan chce uchodzić za prawdziwego Chińczyka, musisz się do tego przyzwyczaić.

 — Uchodzić! — zawołał kapitan z urazą, gubiąc binokle. — Niema mowy o „uchodzeniu”. Jestem prawdziwym, istnym Chińczykiem. Niech mnie Pan obejrzy! I niech pan weźmie pod uwagę moją wymowę!

 — Jednak wekslarz nie zrozumiał pana.

 — Bardzo słusznie. Taki szubrawiec niech mnie lepiej nie rozumie. Zresztą, nie znał chińskiego; mówił po angielsku, i jak, pożal się Boże! Był Hotentotem, albo Peszera. Żadna wymowa chińska nie może być tak wyraźna i prosta, jak moja. Zawieszę sobie na szyi osiemnaście set li i zejdziemy na ląd. Nie traćmy naszego cennego czasu tutaj na pokładzie!

 Istotnie, zawiesił trzy sznury dookoła szyi i wybrał z broni dwa rewolwery i dubeltówkę. Matuzalem i Godfryd podobnie się uzbroili; natomiast Ryszard Stein posiadał tylko długi nóż i pistolet. Nie umiał się jeszcze obchodzić ze strzelbą. — —

Bieg na wytrzymałość w palankinie

Po mostku, przerzuconym na bulwar, trzej nasi podróżni i kapitan opuścili okręt.

 Turnerstick kroczył powoli, z dostojeństwem mandaryna. Za nim szli pozostali w tym samym porządku, w jakim trzy razy dziennie tam i napowrót przemierzali drogę od Pieprznego Zaułka do „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy”.

 A więc naprzedzie puszył się dumnie ogromny newfundlandczyk. Oczywiście, trzymał w pysku wielki kufel swego pana. Nosił na grzbiecie rodzaj tornistra, który zawierał wszelki sprzęt podróżny. Do tornistra zaś był przymocowany futerał od kufla.

 Za psem w skupieniu najwyższej powagi maszerował Matuzalem. W zwykłym swym ubiorze, z rękoma w kieszeniach od spodni, puszczając gęste kłęby dymu, pykał z fajki wodnej, której ustnika nie wypuszczał z pomiędzy warg.

 W przepisanych trzech krokach za nim szedł Godfryd de Bouillon. Dwie strzelby skrzyżowane wisiały na jego plecach. W lewej ręce trzymał fajkę, a w prawej — któżby uwierzył — obój! Dzielny pucybut był tak zżyty ze swoim instrumentem, że nawet nie przyszło mu na myśl zastanowić się, czy blacha nie będzie zbytecznym balastem w drodze. Zabrał ją ze sobą tak, jakby się to samo przez się rozumiało, zwłaszcza,że patron się nie sprzeciwiał.

 Za owym giermkiem i fajkonoszem, że się tak wyrazimy, szedł Ryszard Stein. Głowę okrywał zieloną uczniowską czapką, a resztą stroju przypominał dokładnie Matuzalema. Łatwo się domyślić, kto był inicjatorem tej przemiany.

 Kiedy zeszli z mostku, Turnerstick skręcił na prawo, w przypuszczeniu, że tam stoi parowiec, którym zamierzali udać się do Kantonu. Atoli Matuzalem zawołał wślad za nim:

 — Stój! Dokąd to, master?

 — Oczywiście, do steameru, — odparł kapitan, zatrzymawszy się.

 — Jeszcze czas. Przedewszystkiem trzeba zwilżyć gardło. Musimy w jakiś sposób uczcić nasze przybycie do Państwa Niebios. Zobaczymy, jakim tutaj trunkiem zelewa się robaka!

 — Ale marnujemy czas!