Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
47 osób interesuje się tą książką
Takie rzeczy po prostu się zdarzają. Trzynastego w piątek Sabrina Bristol złamała obcas i straciła pracę. Nic nie wyszło z obiecującej randki. Jej próba pocieszenia się cynamonową latte na ławce w parku zakończyła się awanturą z aroganckim przystojniakiem w jedwabnym garniturze. Satysfakcję sprawiło jej jedynie rozbryzganie kawy na jego włoskie buty. Na szczęście ten piątek minął, a już następnego dnia Sabrina otrzymała zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną. Zaoferowano jej wyjątkowo dobrze płatne stanowisko asystentki osobistej. Brzmiało wspaniale... był tylko jeden problem: jej szefem miał być arogant z parku.
Nazywał się Magnus Heron i jak dotąd nikt na stanowisku jego asystenta osobistego długo nie wytrzymał, co więcej wiele z tych osób potrzebowało terapii. On z kolei potrzebował kogoś błyskotliwego i z temperamentem: takiego jak Sabrina, której śliczne oczy i kobiece kształty zwróciły jego uwagę. Postanowił więc dać dziewczynie posadę asystentki.
Magnus był wymagającym i burkliwym szefem, a praca asystentki okazała się wykańczająca. Wkrótce oboje zrozumieli, że napięcia między nimi nie wynikają wyłącznie z niechęci. Romans nie wchodził w grę. Byłby zbyt skomplikowany. Zbyt ryzykowny. Skończyłby się katastrofą.
Wredny szef. Urocza asystentka. Zasady nie do złamania...
Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 619
Nicole Snow
Biurowy tyran
Wredni szefowie z Chicago #1
Przekład: Marcin Machnik
Tytuł oryginału: Office Grump (Bad Chicago Bosses #1)
Tłumaczenie: Marcin Machnik Projekt okładki: Justyna Knapik
ISBN: 978-83-283-9154-3
Copyright © 2020. OFFICE GRUMP by Nicole Snow
Polish edition copyright © 2025 by Helion S.A.
All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.
Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttps://editio.pl/user/opinie/biuws1_ebookMożesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected]: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Moja „rozmowa kwalifikacyjna” z przełożonym arcypalantem nie była pod żadnym względem normalna.
Wybrał najgorszy dzień na próbę przepędzenia mnie z mojej ulubionej ławki.
Odegrałam się na nim, rozbryzgując cynamonową latte na jego włoskie buty.
Po czym z jakichś niewyjaśnionych przyczyn Magnus Heron zaoferował mi pracę.
Nawet jego imię brzmi jak kawał skurczybyka.
I wiecie co? Świetnie to do niego pasuje.
Ale gdy jesteś spłukaną singielką, która z trudem utrzymuje się w Chicago, wskakujesz na darowanego konia z sześciocyfrową wypłatą i go ujeżdżasz.
Tyle że ten rumak zmierza prosto do piekła.
Nie chodzi o niekończące się godziny pracy dla szefa-tyrana.
Nie chodzi o to, że jest burkliwy, wymagający, obrzydliwie bogaty i jak wyrzeźbiony dłutem.
Nie chodzi nawet o tę moją irytującą przypadłość, że rumienię się za każdym cholernym razem w jego pobliżu.
Mag jest moim szefem. Jestem jego uroczą asystentką. Są pewne nienaruszalne zasady.
To moja mantra aż do wspólnego zachodu słońca, zbyt pięknego, by o nim zapomnieć.
Sam na sam z błądzącymi ustami, szeptanymi sekretami i wiszącą w powietrzu katastrofą.
Plan był prosty: odbijać kartę, dostawać wypłatę i nienawidzić szefa.
Co jednak zrobić, gdy biurowy tyran kompletnie mnie przytłoczy?
Otwieram oczy i od razu wiem, że to nie jest zwykły dzień.
To piątek trzynastego, najgorszy dzień, jaki kiedykolwiek wymyślono w historii czasu.
Dzień będący we władaniu zawodzących czarnych kotów, rozsypanej soli i zepsutych zegarów.
W taki dzień nie ma co oczekiwać, że coś dobrego spotka ciężko pracującą dziewczynę, która krzywo spała — bolesny skurcz w karku mówi mi, że dzisiejsza czarna magia zadziałała na moją poduszkę już wczoraj wieczorem.
Bosko.
Jakimś cudem udaje mi się zwlec z łóżka, wziąć prysznic i ubrać się bez utraty żadnej kończyny. Ale gdy wyskakuję z sypialni w nowiutkim wdzianku, dopinając zamek w botkach do kolan, i sprawdzam czas na telefonie, uświadamiam sobie, że nie tylko z moim karkiem jest coś nie w porządku.
Jestem cholernie spóźniona.
Najwyraźniej budzik w moim telefonie uwielbia ten niesławny dzień równie mocno jak ja.
— Oj, Brina, masz dziś randkę? Wyglądasz nieziemsko! Ale jesteś spóźniona. — Paige ze spokojnym uśmiechem wyciąga w moją stronę torebkę i papierowy kubek z kawą.
— Co ja bym bez ciebie zrobiła? — mruczę. Nie wiem, czy powinnam przewrócić oczami na to, że gada same oczywistości, czy zgodzić się z faktem, że naprawdę byłoby mi znacznie gorzej bez takiej przyjaciółki jak ona.
Szarpnięciem dopinam zamek buta, po czym biorę od niej kubek i torebkę. Mam na sobie swetrową sukienkę, żakiet i buty na obcasie, czyli kompozycję motywowaną raczej ciepłą jesienią w Chicago niż modą. Orzechowobrązowe włosy spięłam rano w kucyk tylko dlatego, że to najszybsza fryzura.
— Na razie żadna randka nie jest ustalona. Wiesz, jacy dziwacy są na Tinderze — mówię i znowu sprawdzam telefon, marząc o tym, by czas zwolnił bieg.
— Bez obaw, uda ci się — odpowiada Paige z promienną pewnością siebie, którą chciałabym mieć. — Osobiście uważam, że rozsiewasz zabójczy urok przesądnej panny. Znasz przecież jego imię i już to przerabiałyśmy…
— Jasne, i zawsze dochodzimy do tego samego pytania: wyglądam jak nastolatka czy jak wiedźma? — Widzę, jak Paige w odpowiedzi niewinnie mruga powiekami.
Boże. Chyba lepiej, gdybym faktycznie potrafiła robić jakieś czary, bo jeśli nie zdążę na autobus… będę mieć przerąbane.
Biegnąc do drzwi, przypominam sobie, że to dla mojej przyjaciółki sowy stanowczo zbyt wczesna pora na wstawanie.
— A tak w ogóle dlaczego nie śpisz?
— Idę do parku Lincolna na spotkanie z potencjalnym klientem. — Przeczesuje blond włosy dłonią w taki sposób, jakby dla każdego czymś najzupełniej naturalnym było wyglądanie tak ślicznie o tak wczesnej porze.
Może zaczerpnę od niej trochę pewności siebie i tej stylowej charyzmy.
— Dziś piątek trzynastego — przypominam jej. — Bądź ostrożna.
Siorbie głośno łyk kawy.
— Och, ty i te twoje czary-mary. W piątki wypadające trzynastego zdarzyło się wiele wspaniałych rzeczy.
— Na przykład? — wołam przez ramię, ale nie mam czasu czekać na odpowiedź. Nie oglądając się za siebie, zbiegam po schodach z nadzieją, że Paige ma rację.
Ale serio?
Wspaniałe rzeczy?
Dzisiaj?
Nie.Nigdy. Niemożliwe.
Biegnę wzdłuż ulicy i zerkam na przystanek…
…z którego właśnie odjeżdża mój autobus.
— No co za skur… — zaczynam, ale urywam w pół słowa, gdy łapię karcące spojrzenie przechodzącej starszej pani.
Zamiast zamyślić się nad tym, jak bosko musi się czuć, mogąc spacerować sobie tak wcześnie bez panicznych myśli o pracy, przykładam usta do kubka i siorbię tak głośno, jakbym chciała tym kogoś przestraszyć.
Spóźnię się po raz trzeci w tym miesiącu. Super, super, kaczy kuper.
Na szczęście poprzednie dwa razy nikt w biurze nic nie powiedział. Głównie dlatego, że zapieprzam jak wół i zawsze nadrabiam spóźnione minuty, zostając dłużej.
Wypijam kawę łapczywymi łykami, wyrzucam kubek do kosza i czekam na następny autobus, wypatrując kolejnych nieszczęść.
Jak dotąd nie zauważyłam żadnych kruczoczarnych kotów z osobistą misją zrujnowania mi dnia.
Marna pociecha.
Gdy w końcu przyjeżdżam następnym autobusem i biegnę w stronę otwartych drzwi windy w firmie, metalowe skrzydła powoli zaczynają się zasuwać tuż przed moją twarzą.
Spóźniłam się już czterdzieści minut. Znowu.
Nie pozwolę, żeby te drzwi zamknęły się beze mnie w środku. Wyciągam nogę w ich stronę i macham nią, żeby trafić w czujnik, który z powrotem je otworzy.
Niestety zamykają się do końca.
I zakleszczają mój wysoki obcas.
Oj.
O Boże.
Wyrywa mi się jęknięcie, gdy słyszę rozdzierające ciszę donośne chrup!
Kości?
Z łomoczącym sercem poruszam palcami stopy, przygotowana na najgorsze.
Ale nic mnie nie boli.
To tylko obcas, który nie trafił w czujnik. Gdy drzwi windy się rozsuwają, zmiażdżony spada na ziemię. Wskakuję do środka na tyle szybko, na ile da się to zrobić w butach na jednym obcasie i z westchnieniem podnoszę ten sprasowany z ziemi.
Cóż, takie rzeczy się zdarzają.
W końcu jest pieprzony piątek trzynastego.
Jeśli złamany obcas i niezdążenie na autobus to najgorsze, co mnie dziś spotka, będzie dooobrze.
Ale gdy docieram na swoje piętro, od razu czuję, że coś jest nie tak. W głównej siedzibie Purry Furniture & More panuje dziwna cisza i zaczynam się obawiać, że za chwilę słodkie czarne kociaki z plakatów rzucą się na mnie z pazurami.
Zauważam także Vanessę, moją szefową, która stoi przy recepcji i się uśmiecha.
Jej uśmiech nie jest jednak miły, tylko raczej drewniany, jakby mówił: hej, próbuję udawać, że wszystko jest okej,ale w rzeczywistości żonglujębombami atomowymi i za chwilę rzucęci jedną z nich pod nogi.
O co chodzi? O spóźnienie?
Wychodzę z windy, wymachując obcasem.
— Vanesso, przepraszam za spóźnienie. Coś mi się zawiesiło z budzikiem, a do tego miałam nieszczęsną przygodę z żarłoczną windą, więc… — Vanessa nie pozwala mi dokończyć płaczliwej opowieści, gdyż przerywa ją, unosząc rozczapierzoną dłoń.
— Żaden problem, Sabrino. Możesz wpaść na chwilę do mojego gabinetu? Muszę z tobą porozmawiać.
Dziwne.
Co najmniej tak samo jak złowieszczo formalne użycie mojego pełnego imienia. Dlaczego nie nazwała mnie Briną, jak zwykle? Przecież wszyscy mnie tak nazywają od zarania dziejów.
Idę za nią, utykając na złamanym obcasie, i przełykam zimną i gorzką skałę w gardle.
Piątek trzynastego.
Moja szefowa chce „porozmawiać”.
Jak bardzo mam przerąbane?
Wtacza się za swoje ogromne szklane biurko i z tym niepokojącym półuśmiechem na twarzy układa z palców wieżę.
— Cóż. Sabrino, nie ma dobrego sposobu na przekazanie tej informacji, a ty jesteś zbyt dobra, żebym owijała w bawełnę, więc powiem wprost: byłaś niesamowicie utalentowanym i ciężko pracującym członkiem zespołu kreatywnego w Purry. Absolutnie kochamy twoje projekty, ale… obawiam się, że stoimy w obliczu cięć budżetowych.
— Och. — Brzmi to przygnębiająco, ale jestem cennym członkiem tego zespołu. Sporo tu robię! — Myślałam… Mówiłaś, że moje projekty są fenomenalne. Połowa z nich jest wywieszona w biurze.
— Owszem, są. Trudna prawda jest jednak taka, że zdaniem właściciela, pana Tillisa, czas poszukać oszczędności i zatrudnić kreatywne talenty w tym samym miejscu, w którym produkujemy nasze meble. Jack znalazł sposób na uzyskanie podobnych projektów graficznych w Bangladeszu po dolarze za sztukę. Nie są, rzecz jasna, tak dobre, jak twoje, ale…
Nie słucham jej dalej.
Jack? Czy ona powiedziała Jack? Jackodupek?
— Masz na myśli tego hałaśliwego chłopaka, którego szkoliłam? Jacka stażystę?
Vanessa marszczy brwi, chrząka i przytakuje.
Jasna Hania. Mam ochotę przewrócić oczami tak mocno, że wypadną mi z orbit.
Teraz rozumiem, dlaczego tak go interesowało kręcenie się w pobliżu mojego biurka i zastanawianie się, które elementy procesu twórczego możemy — a raczej on może — zautomatyzować lub zamówić poza firmą. A wszystko dla niepłatnego stażu, który będzie mógł sobie wpisać do dyplomu ze studiów.
— Mam rozumieć, że jestem zwolniona? — pytam odrętwiale.
Vanessa robi wielkie oczy, jakby chciała powiedzieć: przebóg, nie!.
Przez ułamek sekundy myślę, że ten dzień jednak nie będzie tak beznadziejnie tragiczny, na jaki się zapowiada.
— Daj spokój — szepcze, jakby to mogło złagodzić cios. — Pan Tillis woli nazywać to restrukturyzacją.
Krztuszę się wciąganym powietrzem i skupiam na powolnym oddychaniu, żeby odruchowo nie pokazać jej środkowego palca.
Nie sposób nie kochać tego geniusza zła, który wymyślił korporacyjną nowomowę w rodzaju restrukturyzacji.
Jakkolwiek to nazwiemy, zimna, brutalna rzeczywistość pozostaje bez zmian.
To trzecia praca na najniższym szczeblu, którą tracę w tym roku.
Ostatnim razem, na wiosnę, musiałam błagać Paige, by płaciła za mnie czynsz przez kilka miesięcy. Nie było to dla niej zbyt wielkim obciążeniem, bo urodziła się w dość zamożnej rodzinie, ale i tak tego nienawidziłam.
Żywiłam się też wtedy paszą w rodzaju makaronu ramen i zupek instant. A wyjście na piętnastocentymetrowego suba wydawało się ekstrawaganckim nadużyciem mojego budżetu.
Znam biedę młodych dorosłych w tym wielkim mieście i nie jest to przyjemne. Z całą pewnością nie uśmiecha mi się do tego wracać.
Vanessa wpatruje się we mnie zza biurka zmartwionym wzrokiem.
Myśląc o horrorze poszukiwań pracy związanym z koniecznością odkurzenia CV, przemierzania chodników i przypodobywania się ludziom, zaczynam się zastanawiać, czy nie jest jeszcze za późno, żeby cofnąć czas i uratować tę posadę. Może uda mi się zrobić tak dobre wrażenie na wyjście, że Vanessa dojdzie do wniosku, że popełniła koszmarny błąd.
Muszę ją jakoś skłonić do tego, by przegadała temu surferowi i potentatowi branży kocich mebli Tillisowi, że warto mnie zatrzymać…
— Vanesso, powiedz mi jedną rzecz… Czy jest coś, co mogłabym zrobić inaczej? Co pomogłoby mi w następnej pracy?
Vanessa obdarza mnie spokojnym, lecz smutnym uśmiechem.
— Pracowałaś bardzo wytrwale i miałaś bardzo pozytywne nastawienie. Obawiam się jednak, że nie byłaś z nami wystarczająco długo, żebym mogła udzielić ci jakiejś bardziej szczegółowej pochwały. Takie rzeczy się zdarzają.
Czuję drganie gałek ocznych.
O, tak, takie rzeczy faktycznie się zdarzają w spektakularnie okropny dzień, gdy cały świat obraca się wokół nieprzychylnej osi.
— Naprawdę chodzi o cięcia budżetowe. To nic osobistego i w żaden sposób nie odnosi się do twoich imponujących umiejętności — ciągnie. — Ostatnia wypłata zostanie ci przekazana w następnym tygodniu. Zapłacę ci za dzisiaj, ale gdy się spakujesz, możesz wyjść.
Cudownie.
— A nie macie jakiejś, hm, innej pracy, którą mogłabym przyjąć? Nawet z niższą pensją?
W jej oczach pojawia się współczucie. Czyli absolutnie nie.
— Z businessplanem zakładającym obniżenie kosztów operacyjnych większość stanowisk asystentów osobistych zostanie przeniesiona na Filipiny. Jeśli chcesz, z przyjemnością zostawię sobie twoje CV…
Nie.
Dosyć.
Niech sobie to dokończy.
Zrywam się z krzesła i wychodzę, nie oglądając się za siebie. Czuję się, jakby wymierzono mi policzek. Ale tak serio, bardzo pasuje to do ścieżki kariery Sabriny Bristol.
Pierwszą pracę znalazłam w start-upie. Firma poszła w kanał kilka tygodni później, bo stała się niepotrzebna, gdy wielkie złe „G” wypuściło uaktualnienie własnej rewolucyjnej aplikacji.
Potem znalazłam pracę tymczasową, która miała skończyć się umową na czas nieokreślony. Płaca była tragiczna, a firma nie przedłużała umowy z żadnym z pracowników tymczasowych, więc okazała się kolejnym ślepym zaułkiem.
Firma Purry Furniture & More zdawała się idealnie do mnie pasować. Kocham zwierzęta, mimo tej gadki o czarnych kotach czarownic.
Gdy pominiemy fakt, że cała praca polegała zasadniczo na reklamowaniu mebli dla zwierzaków domowych, był to całkiem dobry punkt wyjścia. Kiepsko płacili, owszem, ale liczyłam na zdobycie doświadczenia zawodowego, otwarcie drzwi, wejście na kolejny szczebel drabiny, do licha.
Trzy pieprzone miesiące. Co to za doświadczenie?
To zaledwie mignięcie na radarze, czas potrzebny szefowi na podjęcie decyzji, że trzeba cię wywalić, skoro liczący grosiki półgłówek zalecił wyrestrukturyzować cię z firmy.
Nie odzywam się do nielicznych mijanych osób, które unikają mnie jak chorej na dżumę. Idę pozbierać rzeczy z biurka.
Szczerze mówiąc, nie mam zbyt wiele do zabrania.
Noworoczna fotografia ze mną i Paige na molo Navy Pier. Druga fotografia z Gwiazdki z rodzicami sprzed kilku lat.
Porozrzucane na blacie moje najnowsze projekty z rysunkowymi uśmiechniętymi kotami, które rozwodzą się nad tym, jak bardzo warte miau są najnowsze łóżka firmy. Nie zdążyłam ich nikomu pokazać i mam nadzieję, że zdrajca Jack ich nie widział.
Wbrew przekonaniu mojego szefostwa nie każdy potrafi przedstawić kocie i psie niebo tak mrr-fekcyjnie, jak udało mi się to zrobić na tych makietach. Zabieram je więc do swojego portfolio, żeby uchronić się przed przejęciem praw autorskich przez firmę.
Fotografie w ramkach wrzucam do torebki. Ponieważ nie znajduję nic, do czego mogłabym schować wydruki, zwędzam wściekle różową i krzykliwie ozdobioną teczkę z biurka stażystki. W ramach rekompensaty rzucam jej na blat kilka dolarów. Nie zostawiam notki. Wątpię, żeby dziewczyna znała moje imię.
Cała moja niezwykle wartościowa i profesjonalna praca mieści się w różowej teczce.
Nie zrozumcie mnie źle, lubię róż. Zawsze jednak wyobrażam sobie siebie z elegancką czarną aktówką, a nie w stylu zajawionej artystycznie licealistki.
Dziesięć minut po moim bezceremonialnym wyjściu, w tej samej windzie, która pożarła mi obcas, wibruje mi telefon.
Facet, z którym pisałam na Tinderze — Brad B. — pyta, czy chcę się spotkać o czternastej.
Może w końcu idzie ku dobremu?
Sądząc po zdjęciu, przynajmniej jest przystojny. Sprawia wrażenie pracowitego i mówi, że jest na dobrej drodze, by zostać partnerem w firmie księgowej. Jest fajny i zabawny, a jego autoironiczne wiadomości wzbudziły we mnie przekonanie, że być może to ostatni normalny singiel w Chicago.
Jasne,możebyćwSweeterGrind?, odpisuję.
Lepiej, żeby się zgodził. Umrę dziś bez dobrej kawy i ciastka.
Możebyć, odpisuje.
Spoko. Zalewa mnie trzepocząca nadzieja. Może Paige ma rację.
Straciłam pracę i obcas, ale może — nieśmiałe „może” — w końcu los się odwraca.
Punktualnie o trzynastej czterdzieści pięć sadzam tyłek w boksie mojej ulubionej kawiarni i czekam na jego przyjście. Przetrząsam sieć w poszukiwaniu pracy dla grafika — bez skutku — i co chwila zerkam w stronę drzwi, wypatrując Brada.
O czternastej piętnaście piszę do niego z pytaniem, gdzie jest.
Nie odpowiada.
Za dziesięć piętnasta dupek nadal się nie zjawia i czuję się jak kosmiczna frajerka.
Ciekawe, jaką grafikę bym uzyskała, nakładając uśmiechnięte zdjęcie Brada B. z Tindera na osła?
Przechylam głowę w zadumie. W najgorszym wypadku byłby to zabawny sposób na to, by choć trochę sobie ulżyć.
Pieprzyć casperowanie[1].
Potrzebuję dawki słodkości ze Sweeter Grind. Czekam już tak długo, że ruszam do lady.
— Co podać? — pyta radosne czerwonowłose dziewczę z kucykiem.
Burczy mi z głodu w brzuchu, bo od rana nic nie jadłam.
— Proszę średnią cynamonową latte i ciastko „niedźwiedzi pazur” z serem[2]. O, i jeszcze jedno czekoladowe ciastko truflowe.
— Świetny wybór! To będzie dziewięć dolarów i dziewiętnaście centów — mówi.
Krzywię się, próbując odjąć dziewięć dolarów i dziewiętnaście centów od moich ostatnich pięćdziesięciu dolców, jakie miałam na koncie dziś rano. Nigdy nie byłam dobra z matmy, ale jakąś godzinę temu naprawdę liczyłam na to, że Brad B. zjawi się jak prawdziwy dżentelmen i będzie nalegał na zapłacenie za moją przekąskę.
— Wszystko w porządku? — Kasjerka przez chwilę przygląda mi się uważnie.
Przenoszę wzrok za nią, na duże czarno-białe fotografie za kontuarem. Przedstawiają jakieś idylliczne miasteczko w górach, uśmiechniętą rodzinę i olbrzymiego faceta z pooraną bliznami przystojną twarzą, który oblizuje czekoladę z łyżeczki.
— Podziwiam wystrój. Nic mi nie jest — odpowiadam, ale czuję już w gardle ten posmak odżywiania się przez miesiąc makaronem ramen. W końcu przykładam kartę płatniczą do tego głupiego terminala. Nie powinnam wydawać tych pieniędzy, ale potrzebuję haju cukrowo-kofeinowego, żeby jakoś dać sobie radę z tym okropnym dniem.
Kilka minut później dziewczyna wręcza mi papierową torbę z moimi łakociami oraz kubek gorącej kawy. Wciągam w nozdrza cynamonową parę.
Słodka nirwana.
Skoro już mam wolne popołudnie, mogę równie dobrze się nim cieszyć. Postanawiam pójść z kawą do parku po drugiej stronie ulicy. Mam sporo do przemyślenia poza durniami, którzy nie przychodzą na randki. Na przykład co teraz zrobię, skoro straciłam pracę.
Krajobraz w parku zawsze mnie uspokaja.
Tym bardziej o tej porze roku, gdy drzewa porzucają zielone liście, a te zamieniają się w jesienny kalejdoskop czerwieni, pomarańczy, żółci i brązów.
Obejmuję ciaśniej ciepły kubek, gdy przechodzę przez ulicę i czuję chicagowską rześkość. Na szczęście moja ulubiona ławka jest pusta. Opadam na nią z takim impetem, że cynamonowa latte wytryskuje przez otwór w wieczku.
Pięknie. Poplamiłam nową swetrową sukienkę.
Na dodatek straciłam łyk mojego napoju, a chciałabym naprawdę rozkoszować się jego smakiem. To moja ostatnia cynamonowa latte do czasu, gdy znajdę nową pracę.
Moja połowa czynszu to tysiąc dolarów miesięcznie. Nie mam pojęcia, skąd wytrzasnę taką sumę, a to najtańsze lokum, jakie udało nam się znaleźć w przyzwoitej okolicy.
Paige płaci więcej, bo jej pokój jest większy — odrobinę. Ale bogaci rodzice i zero kredytów studenckich oznaczają, że dysponuje takim luksusem jak oszczędności.
Ja mam debet, który cały czas rośnie, a teraz to chyba wystrzeli, jeśli jak najszybciej nie znajdę nowej pracy.
Ale muszę mieć pieniądze nie tylko na mój czynsz. W pewnym sensie utrzymuję też swoich rodziców, niezależnie od tego, czy o tym wiedzą (podpowiedź: nie wiedzą).
Ugh. Nie będzie łatwo bez wypłaty kupić w tym miesiącu książki mamy.
Po jakim czasie przyznają zasiłek, tak w ogóle? Pewnie się nie kwalifikuję, bo nie pracowałam w Purry Furniture zbyt długo.
Poza tym nadal mamy piątek trzynastego. Minęła dopiero nieco ponad połowa dnia.
To wcale nie musi być koniec nieszczęść, które mnie spotkają, myślę gorzko, zjadając ciastko truflowe.
Na moment więdnę na ławce z uśmiechem, rozkoszując się cukrowym hajem.
Słodki Panie. Cokolwiek złego zmierza jeszcze dzisiaj w moją stronę, nie ma nic wspólnego z czekoladowym niebem, które eksploduje w moich ustach i kasuje wszelkie żale na całe trzydzieści sekund.
Gdy otwieram oczy, na trawniku krząta się jakaś ekipa z kamerami. Ich napięte i pospieszne ruchy wyrywają mnie z zamyślenia.
Przysadzisty brodaty facet ocenia kadr przez ramkę z dłoni, odlicza w dół i krzyczy:
— Akcja!
Dwóch gości z kamerami zaczyna uwijać się po scenie. Posągowa kobieta stoi w środku tego kręgu niczym dziwaczna wyrocznia, z lekko przechyloną głową, w niebieskiej sukience powiewającej delikatnie na wietrze.
Jakim cudem w taki dzień daje radę chodzić w delikatnie powiewających ubraniach?
W drodze na ławkę niemal się przewróciłam z powodu wiatru. Albo z powodu złamanego obcasa.
Modelki. Ba.
One wiedzą, jak sprawić, by życie wydawało się łatwe.
W sumie wszyscy ci ludzie to potrafią. To prawdziwi artyści, urzeczywistniający obrazy, które zobaczyli w wyobraźni. Tworzą prawdziwą sztukę i zarabiają prawdziwe pieniądze.
Jestem zgorzkniała?
Owszem. Jak najbardziej.
Opuszczam wzrok na głupią krzykliwie różową teczkę na kolanach i zastanawiam się, kogo trzeba zabić, żeby zostać prawdziwym artystą z prawdziwą płacą. Oraz nad tym, dlaczego ta kobieta musi wyglądać tak idealnie.
Gdy podnoszę wzrok, ze sceny patrzy na mnie jakiś nowy facet.
Jasny Herkulesie.
Jakim cudem przegapiłam piorun, który zesłał tego gościa na ziemię? Przy tej perfekcyjnej modelce on wygląda wręcz bosko.
Ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wyrzeźbionych mięśni upchniętych we włoski garnitur, który przypuszczalnie kosztował więcej niż hipoteka moich rodziców.
Ta ostra linia szczęki, zabójcza.
Gęste piaskowo-brązowe włosy przypominające lwią grzywę.
Kości policzkowe, brwi, cień starannie wytrymowanej brody — to wszystko zdradza cień dzikości ukryty za wyrazem twarzy mówiącym: nietoleruję żadnych wykrętów.
Ale to jego oczy sprawiają, że ściskam kubek tak mocno, iż lekko go wgniatam.
No nie mogę.
Owszem, są niebieskie, ale porównać je do nieskalanego nieba lub prześlicznego klejnotu byłoby wręcz oszczerstwem.
Te oceanicznie błękitne oczy są jak przypływ, kryjący niespożytą energię, odległą, a jednocześnie tak bliską, że czuję ją niczym ozon przed burzą.
Pod wpływem jego spojrzenia przechodzi mnie prąd wzdłuż kręgosłupa i czuję mrowienie na całym ciele. Odruchowo podkurczam palce w niedopasowanych botkach.
On… na pewno też jest modelem, prawda? Ważniejsze jest jednak to, dlaczego patrzy na mnie niczym wzgardzony Casanova.
Oj.
O Boże.
Od wyrazu jego twarzy wszystko kotłuje mi się w środku. Mocno uniesiona jedna brew, zadziorny jak diabli.
Opuszczam wzrok w desperackiej potrzebie przerwania tego kontaktu. Po części też z obawy, że z moją garderobą jest coś poważnie nie w porządku, a ja o tym nie wiem.
Nie.
Sukienka nietknięta.
Serce nadal bije.
Majtki bezpiecznie ukryte tam, gdzie powinny być…
A przynajmniej taką mam nadzieję…
Gdy znowu na niego spoglądam, jego dziki wzrok jest skierowany z powrotem na plan zdjęciowy. Powoli wzdycham z ulgą.
Z tym swoim seksownym, magicznym spojrzeniem nieznajomy jest dokładnie tym rodzajem kłopotów, jakich dziś nie potrzebuję.
Przeniósł teraz wzrok na przysadzistego brodacza, którego uznałam za kierownika sesji, sądząc po tym, jak biegał między operatorami i panią idealną. Pociera policzek i z zaciśniętymi szczękami obserwuje scenę zimnym spojrzeniem.
Marszczę brwi.
Wszyscy zdają się pracować w pocie czoła, żeby go zadowolić, a on nie potrafi zdobyć się na nic więcej poza zrzędliwym wyrazem twarzy i sporadycznymi gestami?
Życie artysty jest bez wątpienia ciężkie, ale podlizywanie się wywyższającemu się garniakowi… Wrr.
Nie rozczulaj się zbytnio nad losem tych ludzi, Brino, przypominam sobie. Bo pan garniak przynajmniej im płaci. Mam nadzieję.
Ale nawet jeśli im płaci, typowy z niego janusz biznesu. Tacy ludzie traktują artystę, który tworzy dla nich niezbędną im reklamę, jak śmiecia. A tymczasem bez artystów byliby nikim.
Wpatruję się z gniewem na irytująco cudowną twarz palanta i siorbię głośno swoją latte.
W tym momencie niebieskie oczy modelowego pana znowu trafiają w moje. Tym razem nie ulegam i nakazuję kotłującym się motylkom w brzuchu spokój.
Wyciąga grubą dłoń w moją stronę i wskazuje na pomnik za moją ławką. Jakby kazał mi się odsunąć, nie mając na tyle przyzwoitości, by podejść i grzecznie poprosić.
Zły ruch. Bardzo zły ruch, panieneandertalczyku.
Oczywiście powtarza gest, tym razem bardziej wyraziście.
Jakżeby inaczej.
Serio? Nawet mnie nie znasz i myślisz, że możesz mirozkazywać?
Prycham i twardo wbijam obcasy — okej, obcas — w ziemię. Gdyby spojrzeniem dało się zabić, w miejscu zajmowanym przez jego zadowoloną z siebie, chamską i diabelsko perfekcyjną postać ziałby dymiący krater.
Minutę później grupa robi sobie przerwę i przysadzisty koleś z produkcji do mnie podbiega.
— H…hej — wyjąkuje, zatrzymując się przed ławką, na której siedzę, i opiera się o oparcie, żeby złapać oddech.
Rzucam mu obojętne spojrzenie i pociągam łyk latte, czekając na to, co będzie dalej.
— No więc, ehm, zastanawiałem się, czy jest szansa, żebyś się przeniosła? W tym miejscu jest lepsze światło dla naszych ujęć. Przepraszam, że o to pytam. Na pewno przyszłaś tu cieszyć się swoim dniem, ale… to dla nas ważne zlecenie. Bylibyśmy wdzięczni, gdybyś mogła się usunąć.
Gdybym mogła się „usunąć”? Jasne, natychmiast iz wdzięcznym uśmiechemzniknę z tego publicznie dostępnego miejsca, żebywasz bogaty, zrzędliwy szef mógł nakręcić swoje niebywale istotne ujęcia.
Zanim udaje mi się przeformułować te słowa w milszą odpowiedź — bo wiem, że ten koleś jest tylko przydupasem wykonującym swoją pracę — podchodzi do nas sam pan bogata świnia.
— Musisz się przenieść, panienko. Potrzebujemy tego miejsca. — Jego zrzędliwy głos pasuje do jego aparycji.
Krzyżuję z nim spojrzenie i uśmiecham się. Nie dlatego, że z bliska jest równie barbarzyński, co przystojny.
— W tej chwili — dodaje po kilku długich sekundach, gdy nie wykonuję żadnego ruchu.
Mrugam, zszokowana jego bezczelnością. Otwieram usta, ale zanim cokolwiek odpowiadam, zaplata ramiona i marszczy brwi, przez co jego czoło wygląda jak chmura burzowa.
Idealnie pasuje do niego temperament bezdusznego greckiego boga.
— To miejsce publiczne. Nigdzie się stąd nie wybieram — odszczekuję, obdarzając go swoim najbardziej buntowniczym wyrazem twarzy. — Mama mi mówiła, że więcej much łapie się na miód niż na ocet. Może powinien pan spróbować.
Koleś unosi brwi.
— Doceniam błyskotliwość powiedzonek z prowincji, ale realizujemy tu kampanię marketingową z bardzo napiętym grafikiem, a pani kradnie nam nasze światło.
A, wasze światło.
Zapomniałam.
Tak w ogóle, to w jaki sposób kradnie się światło słoneczne? Czyżby był tak bogaty, że myśli, iż słońce należy do niego? Arogancja i mania wielkości stapiają się w jego przypadku w jedno, jak czekolada i masło orzechowe.
— Tak mi przykro. Założę się, że wydaliście kupę pieniędzy na tę kampanię, prawda? — pytam słodko.
Przytakuje, a jego czoło nieco się rozchmurza.
— Cieszę się, że pani to rozumie, więc niech się pani…
— Rozumiem, że powinniście zabukować bardziej odosobnione miejsce na swoją kampanię, skoro to sprawa życia i śmierci. O ile mi wiadomo, ten park to miejsce publiczne i nie ruszę się stąd, dopóki nie skończę swojej cynamonowej latte. — Unoszę kubek i głośno siorbię łyk.
Znowu krzyżuje swoje olbrzymie ramiona, które napinają się tak bardzo, jakby za chwilę miały rozerwać ten importowany materiał.
— Droga pani, skończyłem z uprzejmością. Jeśli nie zabierze pani stąd swojego tyłka, sam panią usunę.
Hola. To wcześniej to była uprzejmość? Ciekawe jak w takim razie wygląda jego nieuprzejmość… W tej chwili bardziej jednak interesuje mnie powiedzenie temu bogatemu prześladowcy, gdzie może ją sobie wsadzić.
Unoszę dłoń i prezentuję świeżo zrobione — w weekend — paznokcie.
— Lepiej niech pan to przemyśli. Jeśli mnie pan dotknie, wbiję panu moje tipsy tak głęboko w tę śliczną twarz, że będzie trzeba je wyszarpywać strażackimi szczękami hydraulicznymi. Kapewu?
Zaciska zęby.
O, tak, tyran przed duże „T”. To pewnie jego ulubiony wyraz twarzy — zaciśnięte zęby z taką siłą, jakby zaraz miały popękać.
Nagle jednak po prostu wzdycha, przeczesuje włosy dłonią i obdarza mnie oszałamiającym spojrzeniem swoich niebieskich oczu.
— Ha, ha, ha, śmieszne. Gratulacje. A teraz, gdy już skończyła się pani wygłupiać, sio.
Mrugam, nie wiedząc, co na to powiedzieć. Czy ja naprawdę nazwałam go ślicznym?
Niestety jest już za późno, bo słowo się rzekło i mimo że pokazał się w trakcie naszej krótkiej znajomości z najgorszej strony, to trzeba przyznać, że potrafi robić czarujące spojrzenie.
Do licha, gdybym była kierownikiem obsady, dałabym mu rolę pana Darcy’ego. Wiecie, sprzed tej całej jego przemiany.
Biorę kolejny mały łyk cynamonowej odwagi, smakując ją powoli i zastanawiając się, jak daleko chcę się w tym posunąć.
— Lepiej niech się pan odczepi i pozwoli mi w spokoju dokończyć kawę — odpowiadam zrównoważonym tonem. — Wkrótce skończy wam się dobre światło do zdjęć. Słońce bardzo szybko nurkuje za horyzont o tej porze roku.
Jego śmiertelnie wściekłe spojrzenie sprawia, że naprawdę zaczynam się bać.
Poprawiam nogi i ta niedorzecznie różowa teczka zsuwa się z moich kolan, po czym uderza w ziemię z głośnym pac. Wysypuje się z niej pół tuzina rysunkowych kotów i cały mój geniusz zostaje obnażony przed światem.
Uzmysławiam sobie, że muszę je przygwoździć nogą, żeby ich nie zwiało, ale nie udaje mi się tego zrobić.
Garniak schyla się po moje rysunki. Mięśnie trzeszczą pod materiałem, a w jego oczach pojawia się okrutne zadziwienie.
To nie fair.
Dlaczego mężczyźni o niebezpiecznie przystojnych ciałach muszą okazywać się ogrami?
Przegląda w milczeniu wydruki, nie podejmując żadnej próby zwrócenia mi ich. Chrząkam i nasze spojrzenia znowu się krzyżują. Nie odważę się przyznać, jak mała się teraz czuję.
— Proponuję umowę. Pani koty, które uprzejmie uratowałem przed wiatrem, za moje miejsce do zdjęć. — Uśmiecha się, ale nie w przyjazny sposób. — Jest pani rysowniczką? Czy raczej kotowniczką?
Powstrzymuję przewrócenie oczami, które byłoby tak intensywne, że przypuszczalnie wylądowałabym na ostrym dyżurze.
— Ha, ha, ha. Ależ oryginalne. Mam nadzieję, że zatrudnia pan copywriterów.
— Moi copywriterzy to jedni z najlepszych w kraju, od wybrzeża do wybrzeża — oznajmia z dumą.
— Super, w takim razie na pewno jest pan ustawiony. Bóg wie, że nikt nie zapłaciłby za pana dowcipy — odparowuję.
— Do licha, ależ pani jest pyskata — burczy.
Ot tak. Stwierdza fakt. Nie jest przy tym wyłącznie wściekły i obraźliwy. Wyczuwam w jego głosie nutkę rozbawienia, jakby pyskatość była czymś, co wzbudza jego zainteresowanie.
Bosko.
Zna mnie z tej trzyminutowej próby wyrzucenia mnie z publicznej ławki i przylepił mi łatkę „pyskatej”. Czy to nie on sprowokował mnie do takich reakcji?
Cóż, ja też potrafię przylepiać łatki.
Nie dość, że jest bogatym garniakiem, nieznośnym gorącym ciachem i tyranem parkowym, to jeszcze zdaje się być jednym z tych facetów, według których kobiety nie powinny się odzywać.
Obdarzam go udawanym potulnym uśmiechem.
— Och, przepraszam, wasza wysokość. Dołożę starań, żeby bardziej mnie było widać niż słychać. Oczywiście będzie mnie widać na tej ławce, dopóki nie będę miała dosyć i nie zapragnę się przespacerować.
Znowu zaciska zęby i spomiędzy warg na moment wściekle przebłyskują białe zęby. Spogląda w stronę słońca, mruczy coś pod nosem, po czym wraca spojrzeniem do mnie.
— Szczerze powiedziawszy, panno uparta, obojętne mi to, czy bardziej panią widać, czy słychać, pod warunkiem, że zniknie pani z tej ławki. Blokuje pani światło. Już to pani powiedziałem.
Najśmieszniejsze jest to, że przypuszczalnie od razu bym stąd poszła, gdyby poprosił o to grzecznie.
Ale on wybrał zły dzień na konfrontację z moją dumą i teraz mam misję.
Ta ławka jest moja, dopóki nie stwierdzę inaczej.
— Kiedy? Nie słyszałam nic takiego — odpowiadam z ziewnięciem, zerkając w telefon.
Przewraca oczami tak mocno, że wyglądają, jakby miały mu się przykleić od spodu do czaszki.
Tłumię śmiech. Ta gówniana konfrontacja jest przynajmniej choć trochę zabawna, czyż nie?
— Jestem pod wrażeniem! Przewraca pan oczami lepiej niż trzynastoletnia cheerleaderka — stwierdzam rzeczowo.
— Tylko wtedy, gdy trafię na kogoś tak krnąbrnego, infantylnego i rozbestwionego jak pani — odburkuje.
— Cóż za wyszukane słowa. — Wzruszam ramionami. — Od razu widzę, że to bzdury.
— To powinna pani sobie zbadać wzrok. Nie widać tu żadnych bzdur.
— Hmm, może ma pan rację — przyznaję powoli, przechylając głowę. — Widać tylko frajera w przepłaconym garniaku, który zgrywa ważniaka. I usilnie stara się przypomnieć maluczkim, gdzie ich miejsce.
— Nie ma pani… Znajdź sobie, kobieto, inne cholerne miejsce i kogoś innego do wkurzania. W tej chwili. — Jego głos jest jak dobyta szabla i pobrzmiewa w nim surowe męskie ostrzeżenie.
— Czy pan właśnie na mnie warknął? — mrugam powiekami, starając się nie zachichotać.
— Dlaczego w ogóle chodzi pani po Chicago z teczką pełną kotów? — Poprawia węzeł krawata tymi dużymi, wściekłymi palcami, co przykuwa mój wzrok na dłużej, niż bym sobie tego życzyła.
— A co to pana obchodzi? — Wbijam wzrok z powrotem w ziemię. — Pracuję, znaczy pracowałam, w firmie produkującej meble dla zwierząt domowych.
— Meble dla zwierząt domowych? — powtarza takim tonem, jakby był o jeden oddech od parsknięcia mi w twarz.
Nie.
Właśnie wkurzył niewłaściwą dziewczynę. Mam dosyć tej utarczki. Nie potrzebuję dalszej gadki, żeby wydostać się z tej biedy.
Mam za sobą piekielny dzień i ostatnim, czego potrzebuję — naprawdę ostatnim — jest naśmiewanie się przez dupka w garniturze z kompleksem Boga. Przykładam kubek z kawiarni Sweeter Grind do ust i nabieram w nie wszystko, co w nim zostało, ile tylko jestem w stanie w nich pomieścić.
Potem nachylam się, opuszczam wzrok, wymierzam i opryskuję cynamonową kawą jego kosztowne włoskie buty.
To by było na tyle, jeśli chodzi o rozkoszowanie się smakiem. Trochę szkoda, że wydałam blisko dziesięć dolców na tę nieoczekiwaną randkę z chicagowskim szatanem.
Ale efekt jest tego warty.
Koleś nie wydawał się zdolny do jakichkolwiek innych emocji poza czystą palącą wściekłością, ale teraz w jego zimnym spojrzeniu dostrzegam przebłyski czegoś innego.
Skrajne przerażenie. Szok. Może nawet odrobinę człowieczeństwa — w końcu!
Nie mówi nic, wpatruje się tylko w te swoje przemoczone buty ze ściągniętymi ustami, jakby zastanawiał się nad odwetem.
Uśmiecham się tryumfalnie.
Pokaźny brodacz milczał przez cały czas i zapomniałam o jego obecności, ale teraz przykłada dłonie do policzków i patrzy na nas z bezbrzeżnym strachem.
— Ja… ja zaraz przyniosę chusteczkę — szepcze. — Zaraz wracam!
Odbiega pospiesznie, a ja podsumowuję wynik.
Pechowa dziewczyna: 1.
Absolutny palant: 0.
Uśmiecham się z góry do tego aroganckiego buca z butami ociekającymi moją latte i powoli wstaję.
— Oddaję miejsce, szanowny kolego. Skończyłam kawę.
Wymierzywszy swoją końcową ripostę, odchodzę gniewnym krokiem.
A przynajmniej próbuję.
Trudno odejść gniewnym krokiem w jednym bucie o siedem centymetrów niższym od drugiego.
— Zostaw tę chusteczkę, Hugo — mówi za mną król buców. — Musimy jak najszybciej dokończyć zdjęcia.
Nie mogę się oprzeć i odwracam się przez ramię. Palant nadal mnie obserwuje z wyrazem twarzy, którego nie potrafię tak do końca odczytać.
Nie wydaje się już wściekły ani upokorzony.
Bardziej jakby… niezręcznie rozbawiony?
Okej, super, mój złamany obcas jest śmieszny. Łatwo się śmiać z butów, które nie nadają się do chodzenia.
Najgorsze jest jednak to, że nawet po tym wszystkim nadal wygląda bosko. W tej napiętej pozie jaskiniowca upchniętej w jedwabny garnitur trudno go zignorować, a jeszcze trudniej powstrzymać się przed ślinieniem się na jego widok.
A może po prostu jestem wykończona nerwowo.
Jezu. Muszę wrócić do domu i się położyć. I obudzić się dopiero w sobotę czternastego.
Ale najpierw chyba powinnam sprawdzić, co u rodziców. Piątki najlepiej się do tego nadają. Zanim pójdę w kimę, powinnam też zacząć przeglądać ogłoszenia o pracę i ich nieprawdopodobne wymogi.
Dotrwam do czternastego.
Na pewno.
Nie dam się żadnym burczącym, przystojnym egomaniakom.
[1] Caspering — okrutniejsza odmiana ghostingu (który oznacza nagłe urwanie wszelkich kontaktów z kimś bez słowa wyjaśnienia), będąca nawiązaniem do bajki Casper, przyjazny duch. Caspering polega na tym, że zamiast zupełnie zerwać kontakt z partnerem lub partnerką, odpowiadamy z dużym opóźnieniem i wyrażamy zainteresowanie spotkaniem, ale nigdy się na nim nie zjawiamy — przyp. tłum.
[2] Niedźwiedzi pazur (ang. bear claw) — drożdżowe ciastko w kształcie łapy niedźwiedzia, z nadzieniem — przyp. tłum.
Kulejąc, odchodzi, a jej długie brązowe włosy targa wiatr.
Coś jej się stało w nogę? Może dlatego nie chciała wstać?
Jeśli tak, powinienem wyznaczyć kogoś, żeby jej pomógł, zamiast nalegać, by sobie poszła. No ale przecież mogła po prostu powiedzieć jak normalna istota ludzka, że doznała kontuzji, zamiast wdawać się w tyradę o prawie do zajmowania publicznej ławki tak długo, jak będzie miała ochotę.
Zadufani w sobie ludzie nie robią na mnie wrażenia. Jestem pewien, że płacę więcej podatków niż tysiąc takich dziewczyn, a skorzystam z tego miejsca ponownie tylko wtedy, gdy będę go potrzebował do kolejnych zdjęć. Może sobie siedzieć na tej swojej ławce w każdym innym terminie.
Niestety, wstyd przyznać, ale czuję się, jakby w moich żyłach krążyła teraz gorąca lawa.
Ta dziewczyna coś w sobie ma.
Niestety.
Nadal trudno mi oderwać od niej wzrok. Gdy plunęła na mnie kawą, gapiłem się na nią tak samo jak teraz. Zahipnotyzowały mnie jej usta — pełne, namiętne, gorące — gdy na moje buty tryskała ta cuchnąca cynamonem ciecz.
Ale teraz? Trudno mi znaleźć przekonujący powód tego, że moje oczy przestały mnie słuchać.
Może chodzi o sposób, w jaki ta purpurowa sukienka swetrowa opina jej ciało, akcentując krągłości, którymi nie powinienem być zainteresowany. Materiał rozciąga się na wysokości piersi kolorowymi paskami, potem się zwęża, aż wreszcie obejmuje jej biodra. I tyłek jak śliwka, proszący się o grzeszną dłoń.
Nie jest drobna i chuda jak wykałaczka, przez co myśl o przełożeniu jej przez kolano sprawia mi jeszcze większą przyjemność.
Do licha.
Taksuję ją spojrzeniem z góry na dół i trafiam wzrokiem na but.
Nie kuleje z bólu.
Przyczyną jest złamany obcas. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu pragnę poznać jego historię.
Tłumię chichot i potrząsam głową. Ten dzień przybrał bardzo nieoczekiwany obrót. Nie potrafię powstrzymać zaciekawienia tą wściekłą kotką. Swoją drogą mogła zaatakować mnie pazurami, tak jak groziła, a nie tym cynamonowym świństwem, które gryzie tak mocno, że można by go używać do złuszczania farby.
Odwraca się w moją stronę, nie przerywając kroku. Głębokie kawowo-brązowe oczy na ułamek sekundy trafiają w moje. Na jej czole pojawia się zmarszczka.
— Idź do diabła — wypowiada bezgłośnie, o ile dobrze rozszyfrowuję ruchy jej warg.
Niech mnie.
Jest tak zapalczywa na punkcie ławki w parku?
Podtrzymuję opinię o pyskatości.
— Panie Heron, chce pan, żebym zawiadomił policję? — pyta Hugo. — Ona… ona jest stuknięta! Boję się, że przyjdzie tu znowu, gdy tylko się pan obróci.
— Gliniarzy? — potrząsam głową. — Nie wygłupiaj się. Zdarzały mi się dużo gorsze rzeczy na tych ulicach niż oplucie kawą. Nic się nie stało, wracamy do pracy.
O małym Hugo można powiedzieć wiele — niezręczny, niezwykle inteligentny, nerwowy do tego stopnia, że boję się o jego ciśnienie krwi — ale jest przy tym lojalnym pracownikiem do samego końca. Gdy tylko wypowiadam te słowa, natychmiast wraca do krzątaniny. Każe operatorom zająć miejsca i poprzenosić wszystko w miejsce, w którym jest lepsze światło.
Uświadamiam sobie, że nadal trzymam coś, co nie należy do mnie. Wyciągam z różowej teczki kartki, które wepchnąłem tam po pozbieraniu ich z ziemi. Przeglądam je ponownie i kiwam głową, mrucząc do siebie pod nosem.
Najwyraźniej panna Plująca Lama pracuje w reklamie. Jej prace mówią same za siebie. Trudno uwierzyć, że wykształciła taki sam mechanizm obronny jak włochaty wielbłąd, skoro kiedykolwiek pracowała w biurze.
Koty mnie nie kręcą, a tym bardziej kocie meble , ale jej prace są bez skazy. Niemal tak dobre, jak profesjonalne dzieła mojego zespołu kreatywnego, które co tydzień trafiają na moje biurko do akceptacji.
Rysunki są dowcipne, a kontrasty barwne świadczą o tym, że dziewczyna zna się na rzeczy.
To nie są prace nowicjuszki.
Uśmiecham się. Moja poprzednia asystentka pękła i zrezygnowała kilka tygodni temu. Ale obowiązki asystenta dyrektora są znacznie trudniejsze niż członka zespołu kreatywnego…
Co, jeśli ta kobieta wniesie na zebrania ten sam temperament, który pokazała na ławce?
Być może właśnie kogoś takiego szukam. Potrzebuję kogoś twardego, a dziewczyna z tak ostrym i ciętym językiem mogłaby naprawdę…
Nie.
Cholera.
Te usta staną się absolutnie niecałowalne , jeśli serio zrealizuję ten niedorzeczny pomysł.
Nie mieszam biznesu z przyjemnością. Nigdy.
Zrobiła na mnie jednak bezprecedensowe wrażenie i nie sposób zaprzeczyć, że jej chcę.
W moim zespole. W łóżku. Na biurku. Na czworakach.
Nie potrafię zdecydować, która z tych opcji byłaby najfajniejsza.
Do licha, na razie chcę po prostu znowu się z nią zobaczyć i pogadać, najlepiej bez bójki o teren i bez żadnych płynów, którymi mogłaby tryskać.
— Hugo? — wołam, gdy znowu znajduje się w moim pobliżu.
— Tak?
— Namierz ją. Chcę z nią porozmawiać o pracy asystenta osobistego — mówię.
Hugo patrzy na mnie z twarzą bez wyrazu i poprawia okulary, jakby coś było z nimi nie w porządku.
Jęczę w myślach. No weź, człowieku. Nie potrzebuję, żebyś ty też kwestionował mój zdrowy rozsądek. Nie po tej tyradzie, jaką właśnie zostałem przez nią uraczony.
Nie bez powodu tak podoba mi się postać Ludwika XIV. Firma to ja .
Ludzie wypełniają moje polecenia, i to nie tylko dlatego, że jestem CEO, właścicielem i prezesem. Robią to, gdyż jestem bijącym sercem tego lewiatana, który obsypuje ich złotem.
— Chodzi panu o… tę dziewczynę z latte? — wyszeptuje w końcu, mrugając powiekami z niedowierzaniem. — Panie Heron…
— A widziałeś tu jakąś inną dziewczynę z niewyparzoną gębą?
— Jasne. Ale naprawdę? Nadal uważam, że powinniśmy wezwać ochronę, tak na wszelki wypadek. Ona jest nieprzewidywalna. Naprawdę chce pan jej dać pracę… za to, że na pana napluła? — pyta Hugo.
W takim ujęciu faktycznie brzmi to dziwnie.
— Tak. Idealnie nadaje się na wolne stanowisko asystenta osobistego. Nie wątpię, że ma odpowiednią energię, by mnie zastąpić, gdy będę zajęty czymś innym, i dokładnie tego mi potrzeba. Bez wymówek, bez bredni, bez niekończącego się niańczenia.
Hugo potrząsa głową.
— Energię. Bo to jedyna niezbędna kwalifikacja… — mruczy pod nosem, po czym milknie na chwilę. Przestępuje z nogi na nogę, przechylając się w moją stronę. — Panie Heron, z całym szacunkiem, ale zużywa pan asystentów szybciej niż chory chusteczki. Nie lepiej poszukać kogoś, kto będzie miał jakieś inne kwalifikacje poza, ehm, brakiem umiejętności współpracy?
— Nie. — Patrzę mu prosto w oczy i przymrużam powieki. — Zrób to, zanim ona zniknie.
— Ale zdjęcia, światło…
Posyłam mu ostre spojrzenie.
— Kamery pracują, modelka się uśmiecha, a ty marnujesz mój czas.
Przytakuje, zakrywa usta dłońmi, po czym zrywa się do biegu.
— Hej! Hej, dziewczyno z latte, zaczekaj — wrzeszczy, zmierzając w stronę przystanku autobusowego.
Modelka — chyba Sylvia — podchodzi do mnie po tym, jak operatorzy pokazują sobie uniesione kciuki.
Jest warta wydanych na nią pieniędzy. Kręcimy w popularnym parku, a jej udało się uchronić szpilki od najmniejszego brudu czy źdźbła trawy. Podchodzi wolnym, wyćwiczonym krokiem, mającym zapewnić jej respekt godny angielskiej rodziny królewskiej.
Zapinana na guziki garsonka ma jasnoniebieskie jedwabne przeszycia na ramionach. Tył spódnicy jest nieco dłuższy niż przód i wychodzi z niego także jedwabny tren. Dosyć dziwne zderzenie królewskiej pompy i nowoczesnego szyku, ale ja tylko reklamuję wielką modę, a nie wymyślam projekty.
Brakuje jej tylko złotej tiary na tych platynowych włosach i byłaby ucieleśnieniem księżniczki.
— Wszystko w porządku, panie Heron? — szczebiocze, błyskając idealnym uzębieniem niczym z kości słoniowej. — Ta kobieta była strasznie złośliwa.
Przygryza dolną wargę i mruga sztucznymi rzęsami.
Mam ochotę się odsunąć, bo stanęła za blisko, ale nie chcę jej urazić. Potrzebuję jej do zakończenia tych zdjęć, które obiecałem klientowi osobiście nadzorować, a kończy nam się światło dzienne.
Nie każdy potrafi kontrolować emocje tak dobrze jak ja.
— Nic mi się nie stało. To tylko kawa — odpowiadam. — Przebiorę buty po powrocie do biura.
Modelka niweluje ostatni skrawek dzielącej nas przestrzeni i kładzie mi dłoń na torsie.
— Podchodzi pan do tego bardzo dżentelmeńsko — mówi z egzaltacją. — Hugo miał rację. Powinien pan to zgłosić policji. Istne szaleństwo. To była praktycznie napaść.
Teraz już się odsuwam.
Jakimś cudem nie dociera do niej, że próbuję zwiększyć dystans.
Do tych łowczyń flirtujących z subtelnością kuli do rozwalania domów nigdy to nie dociera.
— Absolutnie nie. Doprowadzenie jej przed policję byłoby dziesięć razy gorsze niż ta przesadna reakcja, którą mnie uraczyła — odszczekuję i odsuwam się jeszcze o kilka kroków.
— Och, rozumiem, ma pan prawo być wstrząśnięty. — Sylvia podąża za mną jak bezradne szczenię. — Trzeba panu zaparzyć rozgrzewającą indyjską herbatę, gdy już tu skończymy! Mnie to zawsze odstresowuje po ciężkim dniu.
— Musimy wracać do pracy — przypominam jej mrukliwie.
Przeganiam ją z powrotem do operatorów, którym posyłam ostrzegawcze spojrzenie. Skończcie to. Z tak nieprzewidywalną pogodą, jak w tym tygodniu, może to być nasza ostatnia szansa na obiecany klientowi sowity zysk.
Chwilę później, dysząc, wraca Hugo.
— Nie… udało… mi… się… jej… dogonić. Ale napisałem do Ruby. Pracuje nad tym.
Pozwalam mu przejąć kontrolę nad planem i odsuwam się, analizując scenę pod kątem tego, co mogło im umknąć i wymaga zmiany. Sztywne, napięte i niemożliwe — tak wszyscy mówią o moich standardach.
I słusznie.
Właśnie dlatego HeronComm pozostaje najbardziej szanowaną agencją w tym mieście.
Gdy ta kampania się skończy, za następną zaproponuję klientowi stawkę wyższą o dziesięć procent, a on z rozkoszą na to przystanie. Żeby do czegokolwiek dojść, musimy mieć wyniki.
* * *
Po powrocie do biura ściągam oblane kawą buty i zakładam wizytowe, które trzymam w szafie na wypadek niespodziewanych spotkań. Podchodzę do kredensu, nalewam sobie palec szkockiej i spoglądam przez okno na zewnątrz.
O tak. Ten widok nigdy mi się nie znudzi.
Heron Communications włada tym miastem; zajmuje jeden z najwyższych budynków w Chicago. Wyższe są tylko wieże Vista i Willis. Trzeba było pracy całego życia, żeby nasza siedziba znalazła się tak blisko nieba, jak tylko się da.
Odwracam się, gdy słyszę odgłos otwieranych drzwi. Niewiele osób może tu wchodzić bez pukania, a Ruby Hunting z tymi swoimi kręconymi czerwonymi lokami jest jedną z nich.
Zatrzaskuje za sobą drzwi. Ona także nie pozwala sobie dmuchać w kaszę.
Jest zaledwie dziesięć lat starsza ode mnie, ale pracuje tu od czasu, gdy byłem w szkole średniej. Zawsze, gdy miała spotkanie z moim ojcem, wówczas CEO HeronComm, a ja nie miałem szkoły, szedłem z nią, żeby uczyć się zasad przed przyjęciem swojego przeznaczenia.
Przez te wszystkie lata dowiedziałem się od niej bardzo wiele.
Jest moją mentorką i powierniczką, a gdy trzeba, wymierza mi soczystego kopniaka w siedzenie. Nauczyła mnie wszystkiego, czego powinien nauczyć mnie ojciec, gdyby tylko nie urodził się z ziejącą dziurą w miejscu, w którym zazwyczaj znajduje się ludzkie serce.
Różnią nas wiek i doświadczenie, ale jesteśmy przyjaciółmi. Dlatego jako jedyna pracująca dla mnie kobieta jest mile widziana w moim gabinecie, gdzie niemal każdego dnia spędzamy sporo czasu na długich rozmowach za zamkniętymi drzwiami.
Po objęciu dziedzictwa zostawionego mi przez ojca mocno pilnuję granic.
— Czyś ty zgłupiał? — atakuje od razu z brwiami ściągniętymi w gniewne „V”.
Wyszczerzam zęby w uśmiechu. Tylko ona może sobie pozwolić na odzywanie się do mnie w taki sposób. Podchodzę do swojego fotela, siadam na nim i wskazuję jej miejsce naprzeciwko.
Nawet na nie nie spogląda, ignorując moje działania.
— Nigdy nie uważałem się za głupca, ale jestem pewien, że nie pytasz bez powodu.
— Jezu Chryste, Mag. — Wzdycha ciężko i szczypie nasadę nosa. — Poprztykałeś się o ławkę w parku z kobietą, która dosłownie na ciebie napluła, a teraz chcesz ją zatrudnić ? Uderzyłeś się dziś rano w głowę?
— Blokowała nam czyste miejsce z dobrym światłem — wyjaśniłem. — Poprosiliśmy, żeby się przeniosła.
Ruby wymownie podpiera się dłonią o biodro i bębni po nim palcami.
— Skoro je blokowała, to nie było czyste.
— Nie ma tu o czym dyskutować. Nawet jeśli, sprawa jest już załatwiona. Dziewczyna się zawinęła, a my zrealizowaliśmy zdjęcia. Hugo zgadza się ze mną, że wyszły dobrze. Klient będzie pod wrażeniem.
— I w tym momencie przestaję cię rozumieć. Kłócisz się z panną, przez dziesięć minut próbujesz ją usunąć z miejsca i na zakończenie konwersacji ona opluwa cię kawą. W jaki sposób świadczy to o tym, że ona ma jakiekolwiek umiejętności?
— Ma jaja i nie daje się łatwo onieśmielić. Zdaje się też, że nie ma zielonego pojęcia, kim jestem. To więcej, niż możemy powiedzieć o ostatnich trzech asystentach, których zatrudniłaś — mruczę.
— A umiejętności praktyczne? Czy ona w ogóle potrafi posługiwać się klawiaturą? — dopytuje Ruby.
— Ruby, wiesz, który mamy rok? Nawet psy potrafią posługiwać się klawiaturą i sprawdzać swój Instagram. Ponieważ to ja podpisuję tu czeki, nie sądzę, żeby jej doświadczenie miało znaczenie bez odpowiedniej oceny. Po prostu ją znajdź i sprowadź tutaj. — Sięgam po leżącą na biurku różową teczkę i podaję Ruby. — Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, dziewczyna potrafi pracować z komputerem. Dowodzą tego jej umiejętności projektowe. Przy okazji najwyraźniej ma słabość do kotów.
Ruby otwiera teczkę i zaczyna przeglądać karty, wydając przy tym gniewne pomruki.
— Pracowała w jakimś sklepie zoologicznym? To by wyjaśniało koty.
— W firmie zajmującej się meblami dla zwierzaków domowych — wyjaśniam stanowczo, unosząc palec.
Ruby ściąga usta, jakby właśnie wgryzła się w przeterminowaną limonkę.
Gdy Miss Sympatyczności wspomniała o meblach dla zwierząt domowych, myślałem, że się ze mnie nabija. Niemal roześmiałem się jej w twarz.
Owszem, dupek ze mnie. Przyznaję. Nic dziwnego, że wkurzyła się do tego stopnia, by zmienić się w cynamonowo-kawowy spryskiwacz.
— Nie wyglądasz na zaskoczoną — stwierdzam, odchylając się na fotelu.
Ruby przytakuje.
— Hugo ostrzegł mnie, że chcesz ją zatrudnić, i wysłał mi jej zdjęcie, które zrobił telefonem. Przeszukałam cały internet, aż ją znalazłam. — Kładzie mi na biurko kilka kartek. — Proszę. Wszystko, co chciałbyś wiedzieć o dziwnej dziewczynie, która nie ma żadnego powodu, by tutaj pracować. Przestań ją prześladować.
Rzucam Ruby groźne spojrzenie, po czym z zapałem przeglądam wydruki.
Nazywa się Sabrina Bristol. W życiorysie na portalu LinkedIn ma wpisany licencjat Uniwersytetu Chicagowskiego ze sztuk graficznych z językiem angielskim jako kierunkiem dodatkowym, a do tego kilka prac na najniższych stanowiskach. Nie do końca tego oczekujemy od osób rozważanych na to stanowisko — zwłaszcza że ona najwyraźniej nigdzie nie zagrzała miejsca.
Pocieram podbródek i podnoszę wzrok na swoją inkwizytorkę, która niecierpliwym gestem odgarnia czerwony kosmyk za ramię.
— Ruby, ja potrzebuję dobrego asystenta. My go potrzebujemy, bo dopóki to stanowisko pozostaje nieobsadzone, mam zawaloną skrzynkę odbiorczą, mój terminarz się sypie, a biedny Armstrong musi męczyć się przynoszeniem mi kawy i odbieraniem mojego prania. Gdybym miał prawą rękę, na której mógłbym polegać i która zostałaby na dłużej, w ogóle nie musiałbym użerać się z jakąś przypadkową kobietą o ławkę w parku.
Orientuję się, że to wspomnienie wywołało uśmiech na mojej twarzy.
— Gdybyś nie był tak okropny we współpracy, twoi asystenci by nie odchodzili. — Ruby splata ramiona na piersiach. — Co się tak szczerzysz?
Zazwyczaj gdy się uśmiecham i roztaczam swój urok, kobiety przestają się mnie czepiać. Nie dotyczy to Ruby Hunting.
— Była zadziorna. I buntownicza. Walczyła dzielnie i z gracją do gorzkiego końca. Nie pojmuję, jak może przełykać to cynamonowe gówno. Pachniało jak perfumy, ale jej nastawienie…
— Jej nastawienie, jak je nazywasz, zdaje się dość kłótliwe. — Ruby potrząsa głową. — Na pewno chcesz mieć taką asystentkę? Dlaczego mam wrażenie, że chodzi tu o coś więcej?
Moja wesołość wyparowuje bez śladu.
— Uważaj sobie. Nie podobają mi się twoje insynuacje. Wiesz, że nie jestem taki jak ojciec.
— Och, nic takiego nie insynuuję, ale nie miałeś okazji ocenić jej umiejętności, a mimo to zrobiła na tobie wrażenie. Chciałabym wierzyć, że jesteś ze sobą szczery.
— Ma mocny kręgosłup i to mi wystarczy. Nie obchodzi mnie, czy ma odpowiedni dyplom i litanię bombastycznych rekomendacji. Żadna z osób z biznesowym wykształceniem i listami polecającymi od dziesięciu poprzednich szefów nie wytrzymała dłużej niż sześć miesięcy. Dlaczego nie mielibyśmy spróbować czegoś innego?
— Dlatego. Przede wszystkim panna Bristol nie utrzymała żadnej pracy nawet przez sześć miesięcy. Nie ma żadnego doświadczenia na stanowisku asystenta osobistego najwyższego szczebla w tak dużej firmie, nie mówiąc już o użeraniu się ze strasznymi szefami. Jesteś nad wyraz drakoński, zwłaszcza dla swoich asystentów…
Opuszcza wzrok na palce, którymi się bawi. W tym momencie tłumię uśmiech, bo wiem, co zaraz nastąpi.
— Mów dalej — zachęcam ją machnięciem dłoni.
— Naprawdę muszę ci to wszystko mówić, Mag? Znowu? Mimo że odbywamy tę samą rozmowę co sześć miesięcy po pogrzebaniu kolejnej ofiary? — Przewraca oczami. — Jesteś wymagający, protekcjonalny i oczekujesz od ludzi szesnastogodzinnego dnia pracy. Jeśli twoje maile nie są perfekcyjnie spriorytetyzowane, świrujesz. Wysyłasz nierozsądne żądania o każdej porze dnia i nocy. Mimo że zapewniasz naprawdę godziwe wynagrodzenie, jestem przekonana, że nie jest ono warte tych wszystkich tortur.
Czyżbym słyszał śpiew aniołów? Powinienem zasłużyć już na skrzydła i aureolę. Zawsze chciałem coś takiego mieć.
Ruby przerywa swoją przemowę i wzdycha.
— Słuchaj, jeśli nie wytrwała nawet sześciu miesięcy w tym meblozwierzakowym miejscu, czy jak to się tam nazywało, jakim cudem wytrwa twoim zdaniem na stanowisku twojego asystenta osobistego? Co, jeśli pęknie od razu tu, w gabinecie, tak jak zrobiła w parku? Co, jeśli odbije jej przy kliencie?
Wzruszam ramionami.
— No to wyniesiemy automaty do kawy z pomieszczeń socjalnych i zabronimy używania cynamonu w całym biurze.
— Pleciesz od rzeczy — jęczy. — Za dwa tygodnie będę miała kogoś na to stanowisko. Wiesz, że potrafię to zrobić. Mam już umówionych kilka osób na rozmowy. Okaż trochę cierpliwości. Poczekaj, aż znajdziemy kogoś, kto da sobie radę w tej pracy.
— Po co marnować czas kandydatów, skoro już zaleźliśmy naszą dziewczynę?
Twarz Ruby blednie.
— Ona na ciebie napluła. Z tego, co jak na razie o niej wiemy, otwarcie wyśmieje naszą propozycję przyjścia na rozmowę kwalifikacyjną. Dlaczego uważasz, że chciałaby tu pracować?
— Zrobi to dla pieniędzy — odpowiadam, bębniąc palcami po biurku. — O, i jeszcze wymknęło jej się, że straciła pracę w tej wyśmienitej zwierzęcej firmie.
— Magnusie Heronie, znam cię od prawie dwudziestu lat. Gdybym miała prosić, byś raz w życiu mnie wysłuchał, poprosiłabym o to teraz. To zły pomysł. Ta rozmowa zaczęła się głupio i robi się coraz głupsza. Nie rób tego . Po prostu nie rób. Okej?
Nachylam się i biorę długopis z blatu. Kilka razy włączam go i wyłączam, po czym wzdycham. Udaję, że rozważam jej prośbę.
Może naprawdę powinienem ją rozważyć.
Ruby jest jedną z niewielu osób, których słowom mogę naprawdę ufać. Nie mówiłaby, że to głupi pomysł tylko po to, żeby się ze mną podrażnić.
— Dlaczego tak ostro oponujesz? Trudno to nazwać najbardziej skandalicznym pomysłem, na jaki wpadłem.
Ściąga usta i zdaje się rozdrażniona.
— Widzę dylemat na twojej twarzy i nie ma on nic wspólnego z jej zatrudnieniem — odpowiada cicho, potrząsając głową. — Słuchaj, nie oceniam twoich działań poza tym biurem. Możesz się za nią uganiać. Zaproś ją gdzieś. Zaciągnij ją do łóżka. Zrób wszystko, co chodzi ci po głowie. Ale, na litość boską, nie wciągaj jej na listę płac.
Czuję skurcz w żołądku i odruchowo skubię długopis.
— Powtarzam, nie jestem moim…
— Wiem. Nie jesteś nim. Ale nie potrzebujesz pokusy. Jeśli do czegoś dojdzie, wiem lepiej niż ktokolwiek inny, że nigdy sobie tego nie wybaczysz. Tymczasem ty chcesz igrać z ogniem.
Parskam.
— Jakim cudem udaje ci się zachować powagę, kiedy mówisz coś takiego?
— To ja będę za dwa tygodnie przeprowadzać rozmowy z potencjalnymi asystentami, nie pamiętasz?
— Masz rację. To beznadziejny pomysł. Mam lepszy. Zamów reklamę, że szukamy dyrektora działu kadr, a ty zostaniesz moją nową asystentką.
— Nie. Za żadne skarby nią nie zostanę. — Potrząsa wściekle głową. — Nawet gdybyś zaoferował mi trzykrotność obecnej pensji. Nawet za wszystkie pieniądze świata.
— No weź, Ruby. Potrzebuję kogoś, na kogo mogę liczyć. Nie znaleźliśmy odpowiedniej osoby. Nie podoba ci się talent, który znalazłem. Pracujesz tu od osiemnastu lat. Zrób to dla firmy.
Mierzy mnie gniewnym spojrzeniem.
— Nie znalazłeś żadnego talentu. Znalazłeś wybuchową syrenę w parku, która przypuszczalnie ma ładny tyłek.
— Zatrudnij ją, a przekonasz się, że nie masz racji. Jeśli nie wytrzyma miesiąca, dam ci premię za ponowne przesłuchiwanie kandydatów.
Ruby błyska zjadliwym, wymuszonym uśmiechem.
— Cóż za hojność. — Przerywa i jej wymuszony uśmiech znika. — Zaoferuję jej to stanowisko, zakładając, że przejdzie rozmowę kwalifikacyjną, ale nie mogę jej zmusić do przyjęcia tej pracy. Ja raczej nie chciałabym pracować dla kogoś, na kogo naplułam. Większość ludzi by nie chciała.
— Jeśli odniesiesz wrażenie, że nie będzie chciała przyjąć tej pracy, wezwij mnie. Dam jej do zrozumienia, że wyświadczam jej przysługę, zatrudniając ją po tej scenie. Spytaj Hugo, on uważa, że powinniśmy byli wezwać gliny.
Ruby wyrzuca ręce w górę.
— O mój Boże, Mag. Ona siedziała na publicznej ławce. Miała prawo powiedzieć ci, gdzie możesz sobie pójść. Ja też bym tak zrobiła. Szkoda, że nie wezwaliście policjantów, bo to wy dostalibyście od nich po uszach. Nie możesz wyrzucać ludzi z miejsc publicznych, nawet jeśli jesteś Magnusem Heronem.
Uśmiecham się.
— Owszem, mogę. I robiłem to.
Rusza w stronę drzwi, ale zniesmaczona rzuca jeszcze na odchodnym:
— Jak uważasz. Nie możesz natomiast zmusić nikogo, żeby chciał dostawać od ciebie wypłatę. — Odwraca się i spogląda na mnie gniewnie. — Nie jestem tu tylko po to, żeby uzupełniać braki kadrowe. Chronię cię także przed decyzjami, które mogłyby zagrozić całej firmie.
— Gdzie idziesz? — pytam.
— Zadzwonić do tej dwudziestotrzylatki bez doświadczenia korporacyjnego i zaprosić ją na rozmowę o pracę na stanowisku, na które nie ma żadnych kwalifikacji. A jak myślisz?
— Skąd wiesz, że nie ma kwalifikacji? Masz skrzywione spojrzenie przez swoje kadrowe reguły. Nawet z nią nie rozmawiałaś, a już wiesz, że jest niekompetentna! — krzyczę za nią.
Ruby jęczy.
— Nie powiedziałam, że jest niekompetentna. Powiedziałam, że nie ma kwalifikacji. Gdy szukam dla ciebie asystenta, rozmawiam wyłącznie z osobami mającymi minimum dziesięć lat doświadczenia, piekielnie dobry list motywacyjny i liczne weryfikowalne referencje. Asystenci pozostałych szefów najwyższego szczebla muszą mieć pięć lat doświadczenia. To ty masz skrzywione spojrzenie. Postanowiłeś ją zatrudnić, gdyż… napluła na ciebie.