Biblioteka w oblężonym mieście. O wojnie w Syrii i odzyskanej nadziei - Mike Thomson - ebook

Biblioteka w oblężonym mieście. O wojnie w Syrii i odzyskanej nadziei ebook

Thomson Mike

0,0
46,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Opowieść o wojnie, odwadze i miłości do książek.

Na Darajję – syryjskie miasto niedaleko Damaszku – od samego początku konfliktu spadał grad bomb i pocisków. Wszystko wokół zamieniło się w morze ruin. Głęboko pod gruzami kryło się jednak pewne sekretne miejsce. Podziemna biblioteka była oazą spokoju, podczas gdy na ulicach rozlegały się wystrzały i dochodziło do eksplozji. Wzdłuż ścian ciągnęły się długie rzędy książek – syryjska poezja, teksty religijne, kryminały Agaty Christie i encyklopedie.

Ryzykując życiem, mieszkańcy Darajji szukali książek w ruinach i przynosili je do biblioteki. Katalogowali tytuły, układali tomy na półkach, organizowali czytelnicze kluby dyskusyjne, a nawet szorowali podłogi. Tajny księgozbiór stał się dla nich symbolem nadziei i wiary w wartość kultury.

Reportaż Thomsona to nie tylko historia niezwykłej biblioteki i wspaniałych ludzi, którzy doprowadzili do jej powstania. To także świadectwo nieprzemijającej potęgi literatury, która inspiruje i daje siłę do zmiany świata.

Jak ciało potrzebuje jedzenia, tak duch potrzebuje książek. Anas Habib (czytelnik biblioteki)

Biblioteka w oblężonym mieście pokazuje, że czytanie to przywilej, który należy docenić. Udowadnia, że książki mają moc zmieniania świata i człowieka, nawet w najbardziej tragicznych okolicznościach. Że dają nadzieję i realnie budują lepsze jutro. (Diana Chmiel "Bardziej lubię książki niż ludzi")

Przepełniona współczuciem i inspirująca. („New York Times” )

To poruszające świadectwo pasji czytelnictwa kierującej grupką syryjskich studentów przekonanych o dobroczynnym wpływie literatury („The Times Literary Supplement” )

Niewiarygodna historia, która pokazuje, jak w kraju targanym wojną rozkwitła pewna biblioteka. („Woman & Home”)

Inspirująca książka o tym, jak ludzie wznoszą się na szczyty człowieczeństwa i w ogniu walki przezwyciężają wrogość dzięki pasji i miłości do tajnej biblioteki. (David Nott)

Mike Thomson – wielokrotnie nagradzany korespondent BBC zajmujący się sprawami międzynarodowymi. W swojej pracy podróżował do targanych konfliktami regionów na całym świecie. Był w Syrii, Iraku, Afganistanie, Somalii, Korei Północnej, Darfurze, Demokratycznej Republice Konga, Sierra Leone, Republice Środkowoafrykańskiej i Synaju Północnym. Potajemnie pracował w takich miejscach, jak Libia, Zimbabwe czy Mjanma, relacjonował także najważniejsze wydarzenia z całego świata, między innymi wojnę w Syrii, wybory kilku amerykańskich prezydentów, niszczycielskie trzęsienie ziemi na Haiti, upadek Mu'ammara al-Kaddafiego i pogrzeb Nelsona Mandeli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 392

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Seria: MUNDUS

Projekt okładki: Agnieszka Winciorek

Fotografia na okładce: iStock

Konsultacja językowa: dr Marcin Gajec

Tytuł oryginału: Syria’s Secret Library. The True Story of How a Besieged Syrian Town Found Hope

Copyright © Mike Thomson 2019

First published by Weidenfeld and Nicolson, an imprint of The Orion Publishing Group, London

© Copyright for Polish Translation and Edition by Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Wydanie I, Kraków 2020

All rights reserved

Niniejsza książka stanowi utwór chroniony na podstawie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Prawami do tego utworu dysponuje Wydawca – Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Bez zgody Wydawcy niedopuszczalne jest kopiowanie, rozpowszechnianie lub inne korzystanie z niniejszej książki w całości lub z jej fragmentów z wyjątkiem dozwolonego użytku osobistego lub publicznego.

ISBN 978-83-233-4882-5

ISBN 978-83-233-7156-4 (e-book)

Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego

Redakcja: ul. Michałowskiego 9/2, 31-126 Kraków

tel. 12 663 23 80, faks 12 663 23 83

Dystrybucja: tel. 12 631 01 97, tel./faks 12 631 01 98

tel. kom. 506 006 674, e-mail: [email protected]

Konto: PEKAO SA, 80 1240 4722 1111 0000 4856 3325

Książkę tę dedykuję mieszkańcom Darajji, których odwaga, odporność i miłość do książek rozpaliły światło w kraju pogrążonym w ciemności

Dedykuję ją też Leoi Holly

Wstęp

O świcie opustoszałe ulice rozbrzmiewają echem wystrzałów karabinowych. Nad zrujnowanymi domami o wykoślawionych, obwisłych dachach unosi się żółta mgła, siarczane opary bomb beczkowych i palącego się plastiku. Gdzieniegdzie zwisają osmalone kable elektryczne, zwiotczałe linie nad gruzami powalonego, krwawiącego miasta.

Mimo zapachu zgnilizny i rozlegającego się wokół huku eksplozji przez martwy krajobraz przedziera się nastoletni chłopiec, który wślizguje się przez na wpół zawalone wejście do wypalonego budynku. Zamyka za sobą podniszczone drzwi poznaczone bliznami pęknięć i dziur i schodzi do piwnicy. Powoli, krok po kroku, ostrożnie zstępuje w mrok. Jedną ręką opiera się o ścianę, aby nie upaść, w drugiej trzyma drogocenne zawiniątko z książkami. W miarę jak zbliża się do końca schodów, odgłosy wojny cichną, słychać jedynie kroki jego obutych w sandały stóp.

Chłopiec w ciemności sięga do włącznika światła. Prąd jest obecnie rzadkością, ruch ten wynika więc bardziej z nadziei niż z przekonania. Goła żarówka rozbłyskuje światłem, wydobywając z mroku duże piwniczne pomieszczenie o wysokim suficie.

Książki. Długie rzędy książek ciągną się wzdłuż niemal wszystkich ścian. Opasłe tomy w brązowych skórzanych okładkach; sponiewierane stare księgi o niemal nieczytelnych grzbietach; kieszonkowe antologie poezji; klasyczne i współczesne powieści; teksty religijne ze zdobnymi złotymi literami; encyklopedie i leksykony różnych rodzajów – wszystkie książki stoją jedna przy drugiej w uporządkowanych rzędach, a regularność szeregów zakłócają jedynie sporadyczne nierówności własnoręcznie skleconych regałów.

Czternastoletni Amdżad kładzie przyniesione zawiniątko na stole i kręci się po pomieszczeniu, przygotowując wszystko do nadchodzącego dnia. Zatrzymuje się tu i tam, żeby wyrównać krzesła czy odłożyć na miejsce samotną, zabłąkaną książkę. O poranku to miejsce należy tylko do niego. Słychać jedynie dźwięk przekładanych książek, szelest papieru i przytłumiony szum małego zardzewiałego agregatu. Ze ściereczką w ręce Amdżad kieruje się w stronę wąskiego regału. Ostrożnie wyjmuje kolejne tomy, z każdego pieszczotliwie ściera kurz, a potem poleruje półki na wysoki połysk.

Już za kilka godzin biblioteka będzie otwarta dla czytelników. Codziennie przychodzi od dwudziestu do trzydziestu osób. Wszyscy przedzierają się przez zrujnowane miasto, stawiając czoła snajperom, bombom i rakietom. Nagrodą jest dla nich kilka chwil spokoju, kiedy wybierają książki i oddają się lekturze lub wymieniają się informacjami z innymi czytelnikami. Następnie wychodzą z powrotem na ulice i powoli, przecznica za przecznicą, posuwają się w kierunku domów.

Książki, którymi z taką miłością zajmuje się Amdżad, nie pochodzą ze sklepów ani od wydawców. Większość zebrano w płonących domach i zbombardowanych budynkach władz miejskich, często z narażeniem życia, pod ostrzałem artyleryjskim i w zasięgu ognia snajperów. Wyposażenie tej biblioteki było niebezpiecznym przedsięwzięciem.

Amdżad skrupulatnie zapisuje wypożyczone i oddane książki; każda jest traktowana jak bezcenny skarb. W rejestrze uwzględnione są nazwiska, adresy i daty zwrotu. Amdżad uśmiecha się i potakuje, kiedy opowiada o zaletach tej czy innej pozycji. O żadnej z nich nie ma do powiedzenia nic złego.. Po dokonaniu wyboru i spakowaniu książek w zgrabne zawiniątko rozbrzmiewają nieodmiennie życzenia bezpiecznej drogi i szybkiego powrotu do biblioteki. Trudno jednak stwierdzić, na ile młody bibliotekarz kieruje je do czytelników, a na ile do ukochanych woluminów.

Ważniejsza niż tysiące książek na półkach jest dla Amdżada jedynie tajemnica dotycząca położenia samej biblioteki. Powtarza on czytelnikom, że mogą zdradzić lokalizację instytucji tylko tym ludziom, do których mają zaufanie. W przeciwnym wypadku, jak ostrzega Amdżad, samoloty Al-Asada mogą ją zniszczyć. A to, jak mówi mi chłopak, w tym wygłodzonym, obumierającym z dnia na dzień mieście „byłby koniec wszelkiej nadziei dla kogokolwiek”.

Pracuję jako korespondent zagraniczny dla BBC i strefy działań wojennych nie są mi obce. Od Somalii przez Irak i Afganistan po Sri Lankę, Mjanmę i Kolumbię – wszędzie widziałem straszne krzywdy, jakie ludzie potrafią wyrządzać innym ludziom: mężczyznom, kobietom i dzieciom. W każdej wojnie dochodzi do potworności i demoralizacji, ale w pamięci szczególnie utkwił mi jeden konkretny konflikt. Nigdy nie zapomnę, z jaką niesamowitą brutalnością traktowano kobiety podczas rozruchów na wschodzie Demokratycznej Republiki Konga. Gwałcili je rebelianccy milicjanci, a czasami również żołnierze sił rządowych, często wykorzystując do tego lufy karabinów lub inne przedmioty – wielokrotnie dochodziło do takich sytuacji na oczach dzieci. Pamiętam, jak w 2007 roku w Bukavu zapytałem lekarza zajmującego się ofiarami przemocy seksualnej o powody takich zachowań. Przecież ci mężczyźni często byli już żonaci, mieli matki, siostry i córki. Mój rozmówca odpowiedział, że wierzy w przejmujące wyjaśnienie wygłoszone kiedyś przez jednego z jego pacjentów, byłego bojownika buntowniczej milicji. Człowiek ten stwierdził:

– Jeżeli potrafisz zniszczyć zdolność kobiety do rodzenia dzieci, jednocześnie niszcząc jej umysł, roztapiasz klej, który spaja wspólnotę twojego przeciwnika. Zabijasz jego wolę walki.

Nadal nie potrafię zapomnieć tych okropnych słów.

W 2011 roku, kiedy służby bezpieczeństwa prezydenta Baszszara al-Asada otworzyły ogień i zabiły kilkoro prodemokratycznych demonstrantów w Darze na południu Syrii, oglądałem te wydarzenia na leciwym, charczącym telewizorze w północnym Kongu. Relacjonowałem zbrodniczy pochód resztek oddziałów cieszącej się złą sławą Armii Bożego Oporu przez rozległe bezludne obszary centralnej Afryki. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej byłem w Damaszku i wciąż pamiętałem napięcie oraz buntownicze nastawienie wielu moich rozmówców. Często dowiadywałem się o tym z ukradkowych szeptów w kawiarniach i holach hoteli lub z ledwo czytelnych zapisków na skrawkach papieru. Ale i tak byłem zupełnie nieprzygotowany na to, co nastąpiło później. Damaszek – miasto o malowniczych ulicach obsadzonych szpalerami drzew i ozdobionych kwiatami restauracjach – nie wydawał się potencjalną stolicą obszaru działań wojennych. Ofiary śmiertelne z Dary już wkrótce miały jednak stać się iskrą, która rozpaliła szerzący się w całym kraju bunt przeciwko prezydentowi Baszszarowi al-Asadowi i jego reżimowi. Pełna niewypowiedzianych cierpień wojna trwa już niemal osiem lat.

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem o Darajji latem 2015 roku, podczas pracy nad materiałem informacyjnym dla BBC, niczego o niej nie wiedziałem. Syryjska armia oblegała wówczas miasta, w których mieszkało łącznie około pół miliona ludzi, kilka miejscowości otaczali także rebelianci lub bojownicy tak zwanego Państwa Islamskiego. Ze wszystkich relacji wynika, że wszędzie tam toczyła się ponura walka o przetrwanie. Z mojego punktu widzenia otoczona przez siły rządowe Darajja wyróżniała się tym, że nie otrzymała żadnej pomocy humanitarnej od samego początku oblężenia, czyli od listopada 2012 roku. Chciałem się dowiedzieć, jak tym ludziom udaje się przetrwać.

Skontaktowałem się z moimi informatorami w Syrii w nadziei, że któryś z nich pomoże mi nawiązać kontakt z kimś przebywającym w Darajji. Początkowo okazało się to trudne. Przed przekazaniem dalej imion i nazwisk osoba znająca kogoś na miejscu musiała najpierw sama z nim porozmawiać – zasada ta obowiązuje praktycznie na całym świecie, ale w Syrii nabiera jeszcze większego znaczenia. To kraj, w którym jednego dnia możesz bezpiecznie spierać się ze swoim przeciwnikiem, a następnego dnia twoje miasto jest zdobyte i grozi ci więzienie lub coś gorszego.

W końcu udało mi się nawiązać kontakt z kilkoma osobami w Darajji. Dzięki ich szczerym, pełnym nowych informacji świadec­twom udało mi się uzupełnić moje doniesienia na temat ostatnich wydarzeń w tym rejonie. Im więcej się jednak dowiadywałem, tym bardziej interesujący stawali się sami mieszkańcy i ich miasto. Szczególnie przykuły moją uwagę pogłoski o tajnej, podziemnej bibliotece, która – jak mi powiedziano – była pełna książek zbieranych i czytanych w najokropniejszych i najniebezpieczniejszych okolicznościach. To wydawało się wręcz niewyobrażalne. Wojny toczy się zwykle o pieniądze, kobiety lub władzę. Tu jednak mieliśmy do czynienia z miłością do literatury, pasją czytania i uczenia się zakorzenioną tak głęboko, że ludzie byli skłonni ryzykować dla niej życie. Oto w samym środku konfliktu zbrojnego, gdy nienawiść i chęć zemsty rosły wraz z liczbą ofiar, grupa młodych mężczyzn zajmowała się nauką i kulturą. A wszystko to podczas nieustających ataków na ich oblężone miasto, gdy do przeżycia musiała wystarczyć im miska wodnistej zupy dziennie.

Początkowo trudno było mi w to uwierzyć. Nie mogłem dostać się do oblężonego miasta, żeby potwierdzić zasłyszane opowieści, zastanawiałem się więc, czy są one prawdziwe. Czy naprawdę mogła istnieć tajna biblioteka wypełniona tysiącami książek ocalonych spod wojennych gruzów? Podziemne schronienie dla miłośników poezji, nauki, historii i sztuki, którzy spotykali się w ramach dyskusyjnych klubów książki, podczas gdy dokoła spadały bomby? Wizja ta była tak sprzeczna ze wszystkimi brutalnymi obrazami syryjskiej wojny, jakie znałem, że postanowiłem dowiedzieć się więcej.

*

Historia tajnej syryjskiej biblioteki po raz pierwszy została wyemitowana jako reportaż dokumentalny na falach BBC Radio 4 pod koniec lipca 2016 roku. Audycję przyjęto bardzo ciepło, nagrodzono ją dwoma ważnymi wyróżnieniami. Wśród korespondencji, jaką otrzymałem po emisji, znajdował się także tweet od pracującego w Waszyngtonie wykładowcy zajmującego się sprawami Bliskiego Wschodu. Jak pisał, tajna biblioteka stanowiła dla niego pierwszą od lat iskrę nadziei związaną z Syrią. To zdanie mocno mnie poruszyło. Od czasu, gdy zajmuję się informacjami z Syrii, nigdy jeszcze nie trafiłem na taką historię. Historię inspirującą, a nie przygnębiającą, która pokazuje, że miłość do literatury, nauki i kultury jakimś cudem przetrwała mimo rozlewu krwi i wszechobecnego okrucieństwa.

Zrozumiałem, że jest na ten temat jeszcze wiele do powiedzenia.

1

Przed 2011 rokiem Darajję, dziewięćdziesięciotysięczne miasto położone tuż za południową rogatką Damaszku, zamieszkiwała kwitnąca i tętniąca życiem społeczność. Na szerokich, obsadzonych szpalerami drzew ulicach toczyło się zwyczajne życie. Konwoje rolniczych ciężarówek dostarczały przeróżnych płodów ziemi z okolicznych gospodarstw; niewielkie fabryki mebli wytwarzały lokalną specjalność: ręcznie robione sypialniane komody; przez targi i sklepy z jaskrawo malowanymi szyldami i wymyślnymi oknami wystawowymi przewijały się tłumy ludzi.

Darajję często nazywa się przedmieściami Damaszku, ale to odrębne miasto z własną tożsamością i historią. Zgodnie z tradycją właśnie tutaj miało miejsce nawrócenie świętego Pawła Apostoła1. Początkowo wypełnioną wtedy licznymi monasterami Darajję zamieszkiwali chrześcijańscy Gassanidzi, ale w VII wieku, w miarę jak islam rósł w siłę, klasztory szybko ustępowały miejsca grobowcom towarzyszy Mahometa, którzy tutaj mieszkali i umierali2. Zgodnie z tradycją w Darajji miał osiąść Bilal, jeden z najbliższych towarzyszy Proroka. Urodził się w Mekce i jest uważany za pierwszego muezina, w dodatku wybranego przez samego Mahometa, co czyni z niego jedną z najważniejszych postaci pierwszych lat islamu.

Na początku okresu islamskiego Darajja była niewielką, lecz tętniącą życiem wioską. Położona w pobliżu Damaszku, który w 680 roku naszej ery stał się stolicą Kalifatu Umajjadów, zawsze pozostawała w cieniu wspaniałego i zamożnego sąsiada. Damaszek nie przyćmił jej jednak całkowicie. Miejscowość, która gościła towarzyszy Mahometa i ich potomków, stała się miejscem uświęconym i wkrótce zyskała rozgłos w kręgach muzułmańskich uczonych jako „miejsce, gdzie powinien udać się każdy, kto poszukuje mądrości”.

Darajja słynęła także z rolnictwa, podziwiano tutejsze piękne sady i żyzne ziemie. Jedna z lokalnych upraw – winogrona – od dawna jest niezwykle ceniona nie tylko w regionie czy w kraju, ale także na całym świecie. W 1862 roku w brytyjskim magazynie ilustrowanym „Once a Week” opublikowano artykuł opisujący zalety „białego winogrona, szerokiego i długiego, bardzo aromatycznego, słodkiego i soczystego, o twardej skórce, dzięki której dobrze znosi pakowanie i transport. Jest ono uprawiane w wiosce niedaleko Damaszku, zwanej Darajją, na starej rzymskiej drodze na południowy zachód od miasta i nigdzie indziej, gdyż mimo licznych prób uparcie odmawia rośnięcia w innych miejscach”. W artykule jest także przytoczona opowieść w przekładzie ówczesnego konsula brytyjskiego, niejakiego pana Rogersa, której bohaterami są Mahomet i jeden z jego uczniów. Pewnego dnia gorliwy wyznawca śledził Proroka, aby się dowiedzieć, gdzie odprawia on popołudniowe modły. Według legendy, gdy Mahomet skończył się modlić,

niebiosa się otwarły i na ziemię spuszczono drabinę, po której począł się wspinać. Jego przyjaciel szedł tuż za nim, a gdy doszli do bramy niebieskiej, zdołał on, ukrywszy się w fałdach sukni Proroka, wejść niepostrzeżenie wraz z nim do środka. Stanął przed obliczem boskiego majestatu. Allah siedział na wspaniałej sofie w całej swej niebiańskiej świetności. Najwyraźniej czekał na Mahometa, rozpoznał go bowiem od razu i posadził po swojej prawicy, w narożniku sofy, a następnie polecił Gabrielowii innym usługującym przynieść kawę, fajki i słodycze. Tymczasem przyjaciel Mahometa dzięki zamieszaniu, jakie towarzyszyło wejściu Proroka, zdołał ukryć się za sofą i z tej kryjówki obserwował wszystko, co się działo. Po pewnym czasie rozmowa ustała, zaproponowano zatem rozegranie partii szachów. Mahomet – najwyraźniej przyzwyczajony do takiego towarzystwa i czujący się w nim zupełnie swobodnie – był gotów przystać na propozycję jedynie pod warunkiem że gra toczyć się będzie o interesujące stawki. Ustalono zatem, że nagrodą będzie uczta, którą na poczekaniu wystawi przegrany. Prorok zwyciężył bez trudu i niezwłocznie rozpoczął się bankiet. Jednymz głównych przysmaków była kiść wspaniałych winogron, jakich żadna śmiertelna winorośl nigdy jeszcze nie zrodziła, o pięknym kształcie, głębokiej barwiei niebiańskim zapachu. Przyjaciel Mahometa nie mógł się już dłużej opierać takiemu widokowi. Wychynął ze swej kryjówki, podczas gdy Prorok i jego Gospodarz byli zajęci ucztowaniem. Zmieszał się z usługującymi i zdołał oderwać gałązkę ze wspaniałej kiści. Ukrył łup za pazuchą i jął spiesznie schodzić po drabinie.

Kiedy powrócił na ziemię, zaczekał nieopodal na powrót Proroka, któremu, gdy ten w końcu się zjawił, pogratulował wspaniałej wygranej. Mahomet wpierw oburzał się i udawał, że nie rozumie, co tamten ma na myśli, lecz na widok winogron pojął, że przyjaciel jego rzeczywiście był świadkiem wszystkiego, co się wydarzyło. Zobowiązał go do zachowania tajemnicy.

– A jeśli chodzio winogrona – dodał – nie zmarnuj tak cennego owocu, spożywając go, ale zabierz go do Darajji w pobliżu Damaszkui tam zasadź, aby ziemia wzbogaciła się przez twą wizytę w niebie.

Przyjaciel Proroka tak właśnie uczynił. Wiadomo powszechnie, że z ziemi damasceńskich równin stworzony został nasz praojciec Adam i że na całym świecie nie ma tak delikatnej i tak żyznej gleby, ale najbogatsza w tym regionie jest Darajja. Winogrona te aż po dziś dzień rosną tam w obfitości i choć spożywają je tysiące i dziesiątki tysięcy osób, owoców nigdy nie brakuje. Winorośl jednak nie przyjmuje się nigdzie indziej, o czym może zaświadczyć każdy, kto próbował hodować ją w innym regionie. I taka właśnie jest historia winnej latorośli, która poza rodzimą glebą Darajji nigdzie nie wydaje owocu3.

W 1953 roku, niemal sto lat po opublikowaniu tej historii, w Darajji odbył się festiwal winogron. Na wystawie zaprezentowano ponad tysiąc różnych odmian tych owoców, a w uroczystości wziął udział ówczesny prezydent Syrii, Adib Asz Sziszkali.

Wspaniałe zalety darajjskiej winorośli są podkreślane również dziś. Zdjęcia owoców znajdują się na stronach internetowych, na których pojawiają się wzmianki o mieście, a winne grona wykorzystano także jako symbol rebelii na plakatach i ulotkach. Mieszkańcy, z którymi rozmawiałem, mieli własne teorie wyjaśniające wyjątkowość ich winorośli. Większość tłumaczyła jakość owoców bogatymi, czerwonymi glebami oraz życiodajnymi wodami Zachodniej Rzeki – Eufratu – które zaspokajają pragnienie obfitych gron. Jeden z moich rozmówców opisał winogrona z Darajji jako „słodsze, większe, smaczniejsze i barwniejsze niż jakiekolwiek inne”. Uważał wręcz, że istnieje duchowe wyjaśnienie, powiedział mi bowiem:

– Rolnicy uprawiający tę winorośl pracują z najszczerszymi i najlepszymi intencjami. Działają na rzecz całej wspólnoty, raczej dla przyjemności niż z chęci zysku. Radość z tego wyjątkowego boskiego daru jest częścią smaku owoców.

I rzeczywiście, winogrona są powodem do ogromnej dumy, całe miasto chwali się nimi na stronach internetowych oraz w miejscowej literaturze. Jako że jesteśmy w kraju muzułmańskim, wino nigdy nie stanowiło jednak dla miejscowych głównej motywacji. Tym, którzy w upalne letnie dni, kiedy temperatura przekraczała często czterdzieści stopni, poszukiwali orzeźwienia i ochłody, Darajja oferowała w zamian, u progu drugiej dekady XXI wieku, liczne kawiarnie, restauracje, kafejki internetowe i sklepy z grami komputerowymi.

Miasto jednak najbardziej ożywiało się dopiero w wieczornym chłodzie. Starsi ludzie spotykali się, żeby pograć w tryktraka, szachy lub karty, a młodzi spędzali przyjemnie czas w herbaciarniach nieopodal ukochanego stadionu. Największą popularnością cieszyła się między innymi Champions Café. Ściany kawiarni były zakryte wielkimi telewizorami, na których oglądano na żywo transmisje najważniejszych meczów, w tym wielu międzynarodowych. W duszne letnie wieczory wokół stolików w ogródku gromadziły się tłumy ludzi, a wielu z nich miało na sobie barwy Barcelony lub Realu Madryt, zdecydowanie najpopularniejszych klubów. Żywiołowy, niemal ogłuszający doping i głośne okrzyki wypełniały wieczorne powietrze i momentami wzbijały się nawet ponad warkot tego czy innego gwałtownie przyspieszającego motocykla, pędzącego na jednym kole po zakurzonej drodze. Podobne dźwięki rozlegały się w każde piątkowe popołudnie po godzinie czternastej na pobliskim stadionie. Rozgrywano wtedy mecze lokalnej ligi, które wzbudzały ogromne emocje. Wprawdzie nie grał tu żaden Ronaldo ani Messi, nie było luksusowego stadionu z dyrektorskimi lożami i dudniącą muzyką, ale nie zmniejszało to zaangażowania i zapału tłumu.

Pod względem liczby decybeli tylko jeden rodzaj wydarzeń w Darajji mógł konkurować z meczami piłki nożnej: wesela. Były to uroczystości organizowane na taką skalę i z tak wielką pompą, że gdyby właśnie jakieś trwało, od razu byście o tym wiedzieli, nawet gdybyście sami akurat się nie pobierali ani nawet nie mieli zaproszeń.

Jak w wielu krajach muzułmańskich, tradycyjne syryjskie wesela odbywają się w dwóch grupach rozdzielonych według płci. Mężczyźni uczestniczą w jednej uroczystości, często publicznej, a kobiety w drugiej, organizowanej w zamkniętej sali przeznaczonej na takie odświętne okazje. I kolokwialnie rzecz ujmując, chodzi o to, żeby naprawdę „dać czadu”. Celem rodziny pana młodego jest zorganizowanie tak wielkiego i tak głośnego wesela, jak to tylko możliwe. Gości podejmuje się przepysznymi potrawami i wykwintnymi ciastami. Do tego uroczystość powinna się wydawać niesamowicie kosztowna, co zresztą nie mija się z prawdą. Podczas kobiecej ceremonii natomiast na porządku dziennym jest rywalizacja. Jeżeli twoja sąsiadka lub przyjaciółka wygląda olśniewająco, ty musisz wyglądać jeszcze lepiej. To właśnie moment, w którym wkładasz najpiękniejszą sukienkę, stylowe buty i najwykwintniejszą biżuterię. A jeżeli masz córkę, musi ona zrobić dokładnie to samo – to najlepsza okazja, żeby pochwalić się latoroślą. Przecież będą tam także inne matki poszukujące potencjalnych żon dla swoich synów. Mimo niewiarygodnych kosztów, szpanu i wystudiowanych póz najwyraźniej wszyscy uczestnicy uroczystości doskonale się bawią. Nikt nie wymyka się tuż po zaślubinach, a żywiołowe świętowanie trwa często do białego rana.

A na tych, którzy akurat nie wybierali się na żadne wesele, czekał Kuszak. Ta błyszcząca, nowoczesna kawiarnia była dla wielu osób ulubionym miejscem spotkań. Po przekroczeniu progu lokalu klienci trafiali do bajkowego świata elegancko wyłożonych lodów, słodyczy i deserów wszelkich smaków i kolorów. Czerwone lody truskawkowe, brązowe tarty czekoladowe, pomarańczowe lizaki, ciastka z kremem. Ta świątynia pokus znajdowała się w centrum miasta i przyciągała klientów z całej okolicy, nawet z sąsiedniego Damaszku. Ci, którym brakowało pieniędzy na zakupy, przychodzili się napatrzeć – tak wielką moc przyciągania miał Kuszak. Receptury wykorzystywane w lokalu były ściśle strzeżoną tajemnicą – do tego stopnia, że kiedy dumny właściciel przygotowywał lody, często zaciągał story i zamykał wszystkie drzwi.

O kilka kroków od Kuszaka, nieco dalej przy tej samej ulicy, tuż za tętniącym życiem targiem odzieżowym i popularnym sklepem z humusem i falafelami, znajdował się sklep Central Toaster, gdzie sprzedawano przeróżne prażone orzechy i ziarna. Aromat rozchodził się po ulicy i przyciągał przechodniów, którzy nie mogli mu się oprzeć. Po powrocie do domów klienci wykładali te apetyczne przekąski do małych, ozdobnych miseczek, a potem pogryzali je przy oglądaniu telewizji – najwyraźniej miejscowym smakowały bardziej niż popcorn.

Mieszkańcy Darajji bez wątpienia byli ze sobą bardzo zżyci, łączyły ich silne więzi, a często także nić pokrewieństwa – dlatego niemal wszyscy się tutaj znali. Miasto mogło się również pochwalić licznymi atrakcjami przyrodniczymi. W piątki i soboty mieszkańcy spieszyli na zachodni skraj miasta. Wśród malowniczych sadów wynajmowali atrakcyjne i niedrogie wiejskie domki. Młodzi i starzy z przyjemnością kryli się w cieniu i spędzali czas na rozmowie, grze w karty czy grillowaniu. W takich okolicznościach mogli zapomnieć o jakże licznych problemach dnia codziennego, na przykład o zawodnej sieci energetycznej. Przerwy w dostawie energii elektrycznej zdarzały się bardzo często, a czasami trwały wiele godzin. Nie można też było polegać na wodociągach. Szwankował również sektor usług publicznych. Jeszcze na krótko przed wojną w Darajji nie funkcjonował ani jeden państwowy szpital, chorzy musieli zatem leczyć się w placówkach prywatnych. Koszty leczenia nie były przesadnie wysokie, ale wiele rodzin o niskich dochodach miało trudności ze spłacaniem rachunków. Kolejnym czynnikiem, który podnosił koszty utrzymania – a jednocześnie podnosił wszystkim ciśnienie – była korupcja. Jeżeli pojawiała się potrzeba załatwienia jakiejś sprawy przez miejskich urzędników, zazwyczaj trzeba było zapłacić: ktoś, gdzieś żądał w końcu opłaty „manipulacyjnej”.

Mimo nieco innych zwyczajów i obcego krajobrazu Darajja na początku XXI wieku w istocie niewiele różniła się od przeciętnego europejskiego czy amerykańskiego miasta. Ludzie prowadzili takie samo pracowite życie, mieli rodziny, obowiązki i problemy. Tak samo męczyły ich czasochłonne dojazdy do pracy. Czynsze i ceny nieruchomości nie były tak wysokie jak w centrum Damaszku, Darajja zatem dla wielu osób o niższych dochodach stała się do pewnego stopnia miastem-sypialnią. Choć gospodarka krajowa rozwijała się z roku na rok, a inflacja utrzymywała się na stosunkowo niskim poziomie 4 procent, większość mieszkających w mieście rodzin musiała ciężko pracować, żeby związać koniec z końcem. Nikomu się nie przelewało, niezależnie od tego, czy pracował w gospodarstwie, w rządowym biurze, czy w jednej z wielu miejscowych fabryk mebli. Mimo to silne poczucie wspólnoty wśród mieszkańców Darajji nie słabło – byli oni bardzo dumni ze swojego miasta, w którym niektórzy żyli przecież od pokoleń.

Ich pozornie spokojna codzienność miała się jednak wkrótce zmienić.

Darajja to miasto dumne ze swojej historii, która obfituje w protesty i świadectwa silnej woli przetrwania. Cieszy się ono buntowniczą sławą od mniej więcej 730 roku naszej ery. Mieszkańcy mieli wtedy wiele do zarzucenia urzędnikom Umajjadów, którzy w przekonaniu ludu faworyzowali konkurencyjne plemię4. Darajja odgrywała znaczącą rolę również w epoce krucjat. W 1139 roku, po potyczce dwóch muzułmańskich armii, wielu miejscowych wojowników walczących po stronie przegranych zostało straconych5.

Na początku drugiej dekady XXI wieku zdecydowaną większość populacji Darajji stanowili sunnici, ale było to ważne miejsce również dla szyitów. W 2003 roku założono tutaj szyicką świątynię i miasto znalazło się na szlaku pielgrzymek. Do niedawna w Darajji działała cerkiew kościoła grecko-prawosławnego, była więc zauważalna także obecność chrześcijan, a w marcu 2011 roku dzwony tamtejszych świątyń biły na znak solidarności z antyrządowymi demonstrantami.

W ostatnich latach Darajja słynęła z pokojowych protestów. Na przykład kiedy w 1998 roku grupa dwadzieściorga trojga młodych mężczyzn i kobiet została wyrzucona z meczetu za studiowanie Koranu pod kierownictwem postępowego duchownego, zamiast zrezygnować i rozejść się do domów, wierni po prostu usiedli na ziemi przed budynkiem i kontynuowali spotkanie6. Wkrótce Madżmua Szabab Darajja (Grupa Młodych z Darajji) liczyła już pięćdziesięcioro członków. Urządzali otwarte debaty i projekcje filmów, wzywając ludzi do wzięcia odpowiedzialności za swoje losy. Uczestnicy spotkań chcieli oczywiście żyć tym, co głosili, gdy zatem doszli do wniosku, że ich zadaniem jest oczyszczenie ulic Darajji, z miotłami w dłoniach ruszyli przed siebie, porządkując miasto. Podjęli decyzję, że ich zadaniem jest także uwolnienie Darajji od korupcji i co miesiąc publikowali listy ukazujące ich kolejne cele.

Członkowie Grupy Młodych z Darajji uważali, że jeżeli chcą naprawdę zmienić społeczeństwo na lepsze, muszą czytać i się uczyć, ale zdobycie właściwych książek nie było łatwe. Większości młodych ludzi nie stać było na zakupy w księgarniach, głównym źródłem literatury były dla nich zatem miejscowe meczety, gdzie mieli ograniczony wybór lektur. W mieście działało kilka niewielkich bibliotek, ale często były one niedostępne dla ogółu społeczeństwa. Młodzi radykaliści zebrali zatem setki książek ofiarowanych przez ludzi z całej Darajji i stworzyli pierwszą wolną, ogólnodostępną bibliotekę w mieście.

Szyld przed wejściem nazywał ją dumnie „Biblioteką Ścieżek Pokoju”. Twórcom placówki zależało na uczciwym załatwieniu sprawy, dobijali się zatem do drzwi różnych urzędników rządowych, prosząc o pozwolenie na prowadzenie nowej instytucji. Polecono im kontynuować działania, podczas gdy właściwe władze rozważały złożony wniosek. Mimo to wkrótce po otwarciu biblioteki policja zamknęła lokal i skonfiskowała wszystkie książki7.

Grupa zajmowała się także szerszą problematyką. Jedna z kampanii politycznych obejmowała demonstracje wyrażające solidarność z Palestyńczykami, którzy w tym czasie byli atakowani w obozie dla uchodźców w Dżaninie na Zachodnim Brzegu. Największy protest Grupa Młodych zorganizowała w 2003 roku jako wyraz sprzeciwu wobec amerykańskiego ataku na Irak. Przez centrum Darajji przemaszerowała wtedy w ciszy setka młodych demonstrantów. Jako że syryjski rząd również potępiał inwazję, uczestnikom mogło się wydawać, że władze docenią ich inicjatywę. Tymczasem wielu z nich trafiło do aresztu, bo nie wystarali się o oficjalne pozwolenie na marsz8.

W Darajji wzbierało niezadowolenie z panującego reżimu, ale dopiero po kolejnych ośmiu latach gniew lokalnej społeczności zapłonął na nowo za sprawą Arabskiej Wiosny.

2

W 2011 roku, niedługo po protestach w Darze i Damaszku, pro­demokratyczni demonstranci wyszli również na ulice Darajji. Mimo narastającego napięcia wywołanego śmiercią czworga manifestantów z Dary darajjscy aktywiści starali się, aby ich wiece były wolne od przemocy, jak przystało na spadkobierców tradycji pokojowych protestów. Domagali się powszechnych reform, poszanowania praw człowieka i demokracji.

Jak to się często zdarzało w samej Darajji i w innych częściach Syrii, manifestanci zebrali się najpierw w głównym meczecie, a po skończonej modlitwie wyszli na ulicę. Z uwagi na dużą liczbę uczestników demonstranci początkowo planowali spotkania w dwóch pobliskich meczetach, o wiele większych, ale otrzymali informację, że znajdują się one pod obserwacją służb bezpieczeństwa. Tamtego dnia w tłumie znajdował się także Anas Habib, dwudziestoośmio­letni były student inżynierii wodno-lądowej. Kiedy pierwszy raz z nim rozmawiałem, miałem przed sobą wysokiego, szczupłego mężczyznę. W kurtce khaki i swetrze wyglądał bardzo poważnie. Z trudem mogłem go sobie wyobrazić w samym centrum wydarzeń. A jednak mój rozmówca, choć wydawał się skryty i starszy niż w rzeczywistości, najwyraźniej właśnie tam się wtedy znajdował. Opowiedział mi, jak zdeterminowani byli otaczający go ludzie mimo dużego zagrożenia brutalną interwencją organów bezpieczeństwa.

– Kiedy wyszliśmy z meczetu Al-Abbasa – powiedział – serce waliło mi jak młotem i trzęsły mi się ręce.

Wkrótce dołączyli do nas inni młodzi ludzie i nasza grupa szybko urosła do około pięćdziesięciu demonstrantów, krzyczących jednym głosem: „Syria jest wolna. Tylko wolność!”.

Anas i inni manifestanci zaczęli nabierać pewności siebie wynikającej z liczebności grupy i wspólnego celu. Ich okrzyki stawały się coraz głośniejsze, kiedy z rosnącym przekonaniem domagali się demokratycznych reform. Wkrótce przed czołem pochodu zaczęli się gromadzić zwolennicy władz wznoszący okrzyki poparcia dla Al-Asada. Niektórzy byli pewnie ubranymi po cywilnemu funkcjonariuszami służb bezpieczeństwa, ale wielu innych należało do muzułmańskich mniejszości religijnych: alawitów, jak prezydent Baszszar al-Asad, lub szyitów, mogli to być także chrześcijanie lub ludzie niezainteresowani żadną religią. Wiele z tych ugrupowań nie darzyło samego Al-Asada ani jego polityki szczególnym poparciem, ale w ich przekonaniu rządy reżimu gwarantowały im przynajmniej swobodę wyznawania ich religii. Przedstawiciele mniejszości obawiali się, że po obaleniu dyktatora kontrolę mogą przejąć zbuntowani ekstremiści sunniccy, którzy zlikwidowaliby wolność wyznania. Wielu młodych demonstrantów początkowo nie domagało się jednak ustąpienia prezydenta. Żądali dogłębnych reform, takich jak przeprowadzenie w pełni demokratycznych wyborów, domagali się także wolności słowa i innych praw obywatelskich.

Anas wspominał:

– Chcieliśmy zachęcić młodych ludzi do udziału w demonstracji i do skruszenia muru milczenia i strachu, który tak długo nie pozwalał nam się odezwać. Opresyjną barykadę wznoszono od ponad pół wieku i z determinacją dążyliśmy do jej zniszczenia.

Jak wielu innych uczestników antyreżimowego protestu Anas delektował się okazją do manifestacji nie tylko przeciwko niesprawiedliwościom teraźniejszym, ale i przeszłym. W lutym 1982 roku ojciec prezydenta Baszszara al-Asada, Hafiz, brutalnie stłumił powstanie Braci Muzułmanów w Hamie, ale podczas interwencji zginęły setki jego lojalnych żołnierzy. W akcie zemsty oddziały Hafiza al-Asada utopiły miasto we krwi i zrównały z ziemią całe dzielnice. Ofiar rzezi mogło być nawet dwadzieścia tysięcy. Nikt nie zna rzeczywistej liczby zabitych, bo jeśli w ogóle dotarli tam wtedy jacyś niezależni dziennikarze, to było ich niewielu. Z czasem jednak zaczęła wychodzić na jaw rzeczywista skala masakry. Choć obecne protesty koncentrowały się przede wszystkim na działaniach syna, nikt nie zapomniał o czynach ojca. Pamięć o tamtych wydarzeniach jątrzyła się jak rana w umysłach wielu mieszkańców kraju, którzy przekazywali wspomnienia z pokolenia na pokolenie.

Wkrótce uczestnicy protestu przeciwko Al-Asadowi zaczęli wyraźnie przekrzykiwać zwolenników reżimu. Im głośniej krzyczeli, tym więcej przypadkowych przechodniów przyłączało się do szybko rosnącej grupy. Według Anasa w pewnym momencie maszerowało razem tysiąc pięćset osób, głównie młodych mężczyzn i kobiet, zdecydowanie przewyższając liczbą dwustuosobową manifestację lojalistów. Mimo bardzo niekorzystnych proporcji grupa proreżimowych demonstrantów nie rezygnowała jednak z walki. Niektórzy z nich, czując, że przegrywają walkę na słowa, próbowali doprowadzić do starcia fizycznego. W ruch poszły pięści i pociski, a wszystko po to, by sprowokować wznoszących okrzyki demonstrantów do odwetu. Mniej więcej wtedy na miejscu pojawił się ojciec Anasa. Rozkazał synowi natychmiast wracać do domu, a Anas z ociąganiem postąpił zgodnie z poleceniem.

– Kiedy wróciłem do domu, matka płakała. Widziała moją twarz wśród tłumów w telewizji. Ojciec powiedział, że to bardzo niebezpieczne, bo ludzie reżimu mogą mnie rozpoznać. Gdyby tak się stało, trafiłbym do więzienia, może nawet na resztę życia.

Ojciec Anasa słusznie obawiał się o los syna. Sam ledwo uniknął zatrzymania podczas masakry w Hamie w 1982 roku i wiedział, że obecna władza jest równie bezlitosna jak wtedy. Powszechnie stosowano tortury, a niektórych aresztowanych osób nigdy więcej nie widziano.

Później tego samego wieczoru, kiedy Anas ochłonął i opadła z niego adrenalina, euforia przerodziła się w strach. „Może mój ojciec ma rację” – myślał.

– Zacząłem się bać o swoje życie. Myślałem o tych wszystkich strasznych rzeczach, które mogłyby mnie spotkać w więzieniu, o tym, jaki ból sprawiłoby to moim rodzicom. A jednocześnie to był naprawdę wielki dzień, jeden z najważniejszych w moim życiu. Wiedziałem, że muszę działać, że muszę postępować zgodnie z własnymi zasadami i w końcu doszedłem do wniosku, że już nie ma odwrotu. Wybrałem swoją drogą i musiałem iść nią do końca za wszelką cenę.

Liderem protestów w Darajji był Jahja Szurbadżi, trzydziestodwuletni aktywista polityczny i wielbiciel pacyfistycznego przywódcy Indii, Mahatmy Gandhiego. Szurbadżi od 1998 roku działał wraz z Grupą Młodych Darajji na rzecz pokojowych zmian i rzeczywiście wprowadzał swoje słowa w życie. Kiedy żołnierze Al-Asada dostali rozkaz powstrzymywania marszów coraz brutalniejszymi metodami, Szurbadżi i jego brat Maan wzywali darajjskich demonstrantów do powstrzymywania się od odwetu. Jahja dostarczał im butelkowaną wodę i kwiaty, które mieli rozdawać żołnierzom. Zyskał w ten sposób przydomek „człowiek z różami”. Nieustannie powtarzał, że funkcjonariusze służb bezpieczeństwa powinni być traktowani jak ludzie, nawet w państwie policyjnym takim jak Syria.

Wielu mieszkańców Darajji było pod wrażeniem Szurbadżiego i jego metod, między innymi aktywista Giat Matar, dwudziesto­sześcio­letni krawiec. Mimo początkowego sceptycyzmu Matar zmienił zdanie, kiedy spostrzegł, że obdarowani wodą i kwiatami żołnierze Al-Asada zachowują się inaczej, nawiązują kontakt wzrokowy z manifestantami i traktują ich nieco lepiej. Uwierzył, że w ten sposób naprawdę można doprowadzić do zmiany i wkrótce już ściśle współpracował z Szurbadżim, czym zasłużył sobie na przydomek „Mały Gandhi”. Jego marzenia nie miały się jednak spełnić i w ciągu następnych kilku miesięcy rządowi żołnierze nie tylko nie łagodnieli, ale nawet stawali się coraz brutalniejsi. Pojawiły się doniesienia o kilku zabójstwach działaczy w samej Darajji i o wielu innych na terenie całej Syrii.

Nie powstrzymało to jednak grupy miejscowych kobiet przed założeniem obywatelskiego ruchu pod nazwą „Wolne Kobiety Darajji”. Ich pierwszym przedsięwzięciem był strajk okupacyjny, podczas którego domagały się wolności dla więźniów sumienia. Działaczki szybko jednak musiały się pozbyć złudzeń, że uda się przekonać reżim do współpracy pokojowymi metodami. Służba bezpieczeństwa, zamiast wysłuchać, co manifestantki mają do powiedzenia, otworzyła do nich ogień, a wiele kobiet zaczęło się obawiać o swoje życie. Mimo to przez kolejne tygodnie darajjscy manifestanci, wierni historii i filozofii miasta, wyrażali swoje postulaty w sposób pokojowy.

Reżim odpowiadał jednak nasilającymi się represjami i już wkrótce funkcjonariusze przyszli po pokojowo nastawionego przywódcę demonstrantów. Giat Matar, Jahja Szurbadżi i jego brat Maan zostali aresztowani 6 września 2011 roku. Cztery dni późnej matce i ciężarnej żonie Giata zwrócono jego skatowane ciało. Człowiek, którego ostatnie słowa skierowane do przyjaciół brzmiały: „Pamiętajcie o mnie, kiedy będziecie świętować upadek reżimu (...), o tym, że oddałem dla sprawy duszę i krew”, zapłacił najwyższą cenę.

Śmierć Giata Matara i zaginięcie Jajhi i Maana Szurbadżich odbiły się szerokim echem w Syrii i na całym świecie. Wyrazem szacunku, jakim darzono „Małego Ghandiego”, była obecność na jego pogrzebie ambasadorów Stanów Zjednoczonych, Japonii, Niemiec, Francji i Danii. ONZ wezwał rząd syryjski do wypuszczenia Jahji i Maana na wolność lub udzielenia informacji o ich losie. Ani jedno z tych żądań nie zostało spełnione do dziś. W jednym ze swoich ostatnich postów na Facebooku Giat Matar napisał: „Wybraliśmy pokojowe metody nie przez wzgląd na tchórzostwo lub słabość, ale w zgodzie z naszymi moralnymi przekonaniami. Nie chcemy osiągnąć zwycięstwa przez zniszczenie kraju”.

W miarę upływu czasu siły rządowe reagowały z coraz większą wściekłością. Czasami ostrzeliwano manifestantów ostrą amunicją, zdarzały się też przypadki śmiertelnych pobić. Bez charyzmatycznych przywódców utrzymanie pokojowego nastawienia stało się trudne i rebeliancki ruch oporu w Darajji nabierał coraz bardziej zdecydowanego charakteru. Dawni studenci, którzy działali wcześniej na rzecz pokojowej rewolucji, teraz sięgali po broń, dla wielu z nich była to bowiem konieczna forma obrony przed syryjskimi służbami bezpieczeństwa.

Ratib Abu Fajiz, osiemnastolatek o młodzieńczych rysach twarzy, z nienagannie przyciętą, krótką, ciemną brodą, student ekonomii, to typowy przedstawiciel demonstrantów z tamtego okresu. W jego przekonaniu pokojowe protesty stanowiły najlepszy sposób doprowadzenia do pozytywnej zmiany sytuacji w kraju, ale powiedział mi, że brutalne działania służb bezpieczeństwa, których był świadkiem podczas demonstracji, stawały się coraz większą przeszkodzą dla takiej polityki. W pamięci utkwiło mu zwłaszcza jedno wydarzenie:

– Któryś z demonstrantów próbował uciec i ukrył się w sklepie rzeźnika. Kilku reżimowych żołnierzy wbiegło za nim do środka. Parę minut później wyszli na zewnątrz, ciągnąc manifestanta ze sobą. Był cały we krwi. Nadal mam przed oczami ten okropny widok, nigdy go nie zapomnę.

Po tym wydarzeniu, jak wspominał Ratib, siły rządowe zaczęły atakować protestujących z użyciem broni, a nie tylko drewnianych pałek. Zginęło wtedy wiele osób.

– To był właśnie punkt zwrotny – stwierdził. Walki nasiliły się do tego stopnia, że stały się wojną. Dla Ratiba i jego przyjaciół nie było już odwrotu.

Kilka dni później Ratib wstąpił w szeregi Wolnej Armii Syrii (WAS), ogólnonarodowej organizacji zrzeszającej przeróżne grupy zbrojne sprzeciwiające się władzy reżimu. Po kilku miesiącach zaciągnął się również jego młodszy brat Raid. W Syrii wszyscy mężczyźni powyżej dziewiętnastego roku życia mają obowiązek służby wojskowej. Studenci mogą opóźnić moment wstąpienia do wojska, ale i tak muszą odsłużyć określony czas po ukończeniu nauki. Wielu młodych mężczyzn z Darajji miało zostaćwcielonych do rządowej armii, ale uniknęli oni takiego losu, ponieważ od końca 2012 roku miasto znajdowało się poza kontrolą reżimu. Ojciec Ratiba, stolarz, został postrzelony w ramię przez snajpera, nie mógł więc przyłączyć się do bojowników. Zgłosił się natomiast jako ochotnik do pomocy służbom medycznym, które zajmowały się coraz liczniejszymi ofiarami wśród ludności cywilnej. Domem opiekowała się jego żona.

W listopadzie 2011 roku Liga Państw Arabskich zawiesiła członkostwo Syrii i nałożyła na państwo Al-Asada sankcje, oskarżając władze o niepowodzenie we wprowadzaniu w życie arabskiego planu pokojowego. Dla Darajji był to świeży zastrzyk optymizmu i wytrwałości. Za sprawą tradycji pokojowych protestów, śmierci „Małego Gandhiego” i zaginięcia jego współpracowników miasto zostało dostrzeżone na arenie międzynarodowej.

Mniej więcej wtedy Anas zaczął pisać dziennik. Oto wpis z 1 stycznia 2012 roku:

Dziś pierwszy raz nad głównym pałacem powiewa flaga rewolucji. Wcześniej zdjęto flagę reżimu. Widok naszego sztandaru nad miastem wywołuje piękne i niemożliwe do opisania uczucia. Odwiedzili nas przedstawiciele Ligi Państw Arabskich. To pierwsza zagraniczna delegacja, jaka tutaj dotarła. Uświadamiam sobie, że tylko i wyłącznie my możemy wyjaśnić naszą rewolucję światu. Zwykle o tej porze roku przygotowuję się do egzaminów, ale postanowiłem pominąć kilka z nich i postarać się o pozwolenie na przedłużenie studiów. W ten sposób uniknę poboru do wojska, które morduje naszych ludzi. Na razie sytuacja wydaje się bardzo niejasna i nikt nie wie, co się z nami stanie. Ale mamy nadzieję, że reżim wkrótce upadnie.

Nadzieję na to, że świat słucha głosu Darajji, nadal żywiła także grupa „obywatelskich dziennikarzy”, mniej więcej w połowie złożona z kobiet. Pod koniec stycznia 2012 roku ukazał się pierwszy numer podziemnego tygodnika, „Enab Baladi” – „Winogrona mojego kraju”, nazwanego tak na cześć słynnych, miejscowych owoców. Misją czasopisma był pokojowy rozwój demokratycznego społeczeństwa dzięki wiarygodnym, niezależnym i szczegółowym informacjom. Wkrótce jednak służby bezpieczeństwa zatrzymały w Darajji jednego z najważniejszych założycieli magazynu, Nabila Szurbadżiego, który prawdopodobnie zmarł w więzieniu. Takie były podobno jego ostatnie słowa: „Panie, uwolnij nas od wszelkiej winy za rozlew krwi i zabójstwa w Darajji, dokonane z jakiegokolwiek powodu czy przyczyny, uwolnij nas także od winy za wszelkie tortury i niesprawiedliwości, jakich dopuszczono się przeciwko drugiemu człowiekowi, kimkolwiek jest”. Mimo śmierci Szurbadżiego i toczących się walk od początku ukazywania się „Enab Baladi” do rąk czytelników trafiło już ponad milion egzemplarzy czasopisma.

W lutym 2012 roku konflikt z serii nieustających potyczek przerodził się w otwartą wojnę. Trzeciego lutego wojsko prezydenta Al-Asada zaczęło bombardować miasto Hims. Ataki trwały przez cały miesiąc i zakończyły się przejęciem kontroli nad częścią miasta przez oddziały reżimu. W lipcu jednak walki toczyły się już w Aleppo, największym mieście Syrii. Międzynarodowe próby mediacji nie przyniosły rezultatów i w sierpniu 2012 roku Kofi Annan zrezygnował z funkcji wysłannika ONZ i Ligi Państw Arabskich.

Sytuacja wojskowa w Darajji pogarszała się z dnia na dzień. Anas zanotował w swoim dzienniku:

siły reżimu zostały rozmieszczone w samej Darajji. Rząd rozstawił posterunki przed meczetami. Kiedy ludzie po modlitwach gromadzili się na demonstracji, żołnierze zaczęli do nich strzelać.

Następnego dnia:

Pogrzeby tych, którzy wczoraj zginęli, odbyły się bardzo wcześnie, tak aby męczennicy zostali pochowani o poranku. Ceremonie nie przebiegły zgodnie z planem. Na miejscu zjawiły się siły rządowe i otworzyły ogień do manifestantów. Z przerażeniem zapisuję, że w ciągu dwóch dni zabito dwadzieścia cztery osoby. Wśród nich był mój ukochany kuzyn. Miał dziewiętnaście lat. Jego śmierć jest katastrofą dla mnie i dla całej mojej rodziny. Jesteśmy bardzo zasmuceni i boimy się, że wkrótce może nas spotkać podobny los. Nazwaliśmy ten dzień Czarnym Dniem.

Brutalne tłumienie powstania przez siły bezpieczeństwa prezydenta Al-Asada trafiało teraz rykoszetem w jego oddziały. W lipcu trzech starszych stopniem oficerów zostało zabitych przez WAS. Miesiąc później przedstawiciel reżimu Al-Asada wystąpił z krytyką bezwzględnego tłumienia wszelkich aktów sprzeciwu. Chargé d’affaires syryjskiej ambasady w Londynie, Chalid al-Ajubi, podał się do dymisji, ponieważ nie chciał już dłużej reprezentować władz, które dopuszczały się tak brutalnych działań przeciwko własnym rodakom.

A potem oczy całego świata znów skierowały się na Darajję. ­Austin Tice, były żołnierz amerykańskiej marynarki wojennej, pracował w Syrii jako niezależny dziennikarz. Zaginął trzy dni po swoich trzydziestych pierwszych urodzinach. Po raz ostatni widziano go w Darajji. W młodości Tice dosłużył się stopnia podporucznika marines, ale po dwóch misjach odszedł z wojska i zapisał się na studia prawnicze na Georgetown University w Waszyngtonie. Nie odnalazł się jednak w nowej roli i ponownie zgłosił się do armii jako rezerwista. Po krótkim pobycie w Afganistanie po raz drugi wrócił do cywila. Zamiast jednak kontynuować studia prawnicze, Tice został wolnym strzelcem, pracował jako fotograf wojenny i reporter, samodzielnie przedostał się do Syrii z Gaziantep w południowej Turcji.

Odnalazł się w tej roli i relacjonował później wydarzenia z wielu rejonów Syrii, między innymi ze spustoszonego przez działania wojenne miasta Hims, dla takich redakcji jak Washington Post, BBC czy NPR. Podróżował po kraju wraz z poznanym w Turcji syryjskim kierowcą i tłumaczem. W tym okresie Tice spotkał innego amerykańskiego dziennikarza, Jamesa Foleya, który został później pojmany i ścięty przez bojowników Państwa Islamskiego. Zaledwie cztery miesiące później zaginął również sam Tice.

Nikt nie wie z całą pewnością, co się z nim stało, ale powszechnie uważa się, że Tice został uprowadzony przez syryjską służbę bezpieczeństwa. Większość jego materiałów powstawała przecież w środowisku rebelianckich bojowników, informował także o przypadkach łamania przez reżim praw człowieka, mógł zatem być postrzegany przez władze w Damaszku jako wróg. Syryjski reżim szybko jednak zaprzeczył oskarżeniom o przetrzymywanie dziennikarza. Miesiąc później w serwisie YouTube pojawił się ziarnisty film, w którym konwój samochodów jedzie przez jałową, pagórkowatą okolicę i gwałtownie się zatrzymuje, kiedy zbliża się do niego grupa mężczyzn ubranych najwyraźniej w tradycyjne afgańskie stroje, z czarnymi opaskami na głowach. Wyskakują oni z białej półciężarówki z okrzykami „Allahu Akbar”, mają karabiny maszynowe i wyrzutnie rakiet. Przenoszą brodatego zakładnika, bardzo podobnego do ­Austina Tice’a, a potem znikają z pola widzenia.

Żadna grupa nie przyznała się do porwania Tice’a, a niektórzy eksperci badający film są przekonani, że to celowa inscenizacja. Podkreślają, że w tamtym okresie syryjscy rebelianci nie nosili afgańskich strojów widocznych w filmie, podejrzewają też, że wideo mogło zostać przygotowane przez syryjskie służby bezpieczeństwa w celu odsunięcia od reżimu oskarżeń o uwięzienie dziennikarza.

Wkrótce po zaginięciu Tice’a Darajję otoczyły czołgi. Następnie, po doniesieniach o wielokrotnych atakach WAS na bazę powietrzną w pobliskiej dzielnicy Al-Mazza, odcięto dostawy elektryczności do miasta. Anas niepokoił się coraz bardziej. Zanotował w swoim dzienniku:

Choć odbyły się tradycyjne spotkania przy grobach męczenników, jak zwykle spoza miasta dochodzą ponure wiadomości. Słyszymy, że reżim przejął kontrolę nad większością Zachodniej Guty, zaatakował Kafr Susę i Muaddamijjat asz-Szam. Darajjskie oddziały Wolnej Armii Syrii wspierają bojowników z Muaddamijjat asz-Szam, a ranni w walce zostali przetransportowani aż do naszej wioski. Byłem w domu, kiedy przyniesiono do nas męża mojej kuzynki. Postrzelono go w plecy. To bardzo poważna rana i dowiedzieliśmy się, że będzie sparaliżowany od pasa w dół. Wszyscy jesteśmy bardzo smutni i bardzo się o niego martwimy.

W poniedziałek 20 sierpnia po raz pierwszy na Darajję spadły pociski. Następnego dnia artyleria długo ostrzeliwała miasto. Abdul Basit al-Ahmar, były student biznesu i ekonomii na Uniwersytecie Damasceńskim, rzucił studia podczas protestów odbywających się w poprzednich miesiącach i znajdował się wtedy w Darajji. Ten wysoki młodzieniec, wrażliwy i idealistyczny, powiedział mi:

– Wszystko zaczęło się do tego, że syryjski reżim rozkazał cywilom z Darajji podać nazwiska wszelkich działaczy lub uczestników pokojowych demonstracji, którzy sprzeciwiali się władzy. Powiedzieliśmy, że tego nie zrobimy, a funkcjonariusze bezpieczeństwa wpadli w szał i zaczęli atakować ludzi.

Kiedy wiadomość o rosnącej liczbie ofiar dotarła do Abdula Basita, udał się do niedawno otwartego szpitala polowego, aby zaoferować swoją pomoc. Choć nie miał żadnego przeszkolenia medycznego, pracownicy placówki byli tak przytłoczeni nawałem pracy, że od razu skorzystali z jego propozycji. To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie: na korytarzach było pełno pacjentów, w tym wielu zalanych krwią i pozbawionych kończyn.

Wkrótce po tym, jak Abdul Basit zaczął pracować w szpitalu, siły rządowe przypuściły kolejny atak na Darajję. W poprzednich tygodniach pociski spadały na bojowników w Hims i Aleppo, teraz regularne ataki bombowe stały się udziałem Darajji. Miasto o tak długiej tradycji sprzeciwu wobec polityki reżimu Baszszara al-Asada, a wcześniej także rządu jego ojca, było dla panującego rodu szczególnym utrapieniem. W dodatku znajdowało się tuż obok Damaszku. Powstanie, które wybuchło tak blisko centrum władzy, musiało zostać stłumione. Obrażenia wielu osób poszkodowanych podczas ataku były tak poważne, a liczba rannych tak ogromna, że lekarze po prostu sobie nie radzili. Abdul Basit przyglądał się temu i desperacko chciał pomóc:

– Brak doświadczenia, który nie pozwalał mi zająć się większością rannych, doprowadzał mnie do rozpaczy. Pamiętam, jak przywieziono do szpitala poważnie rannego chłopca. Nawet najbardziej doświadczeni lekarze nic nie mogli dla niego zrobić. Był w okropnym stanie, a oni po prostu nie mieli leków ani sprzętu, żeby mu pomóc. Patrzyłem, jak powoli uchodzi z niego życie. Pierwszy raz widziałem wtedy śmierć z tak bliska – i to w dodatku śmierć małego, niewinnego dziecka.

Bombardowania nie ustawały i Abdul Basit nie mógł opuścić darajjskiego szpitala polowego z powodu ciągłego napływu rannych.

– W szpitalu rozgrywały się okropne sceny – wspominał. – Wszędzie pełno było krwi i bólu. Sytuację dodatkowo pogarszało to, że szpital znajdował się w budynku dawnej szkoły. Wśród krwi i krzyczących ludzi z okropnymi ranami porozrzucane były elementy wyposażenia sal lekcyjnych. Dopiero co uczyły się tam niewinne dzieci. Zamiast chronić młodych uczniów i ich szkołę, żołnierze sił rządowych atakowali to miejsce i starali się zabić wszystkich, którzy się tam znajdowali.

Dla wielu rannych przyniesionych do szpitala lekarze nie byli w stanie nic zrobić i wkrótce mogli już tylko odwlekać śmierć, a nie jej zapobiegać. Wolontariusze, tacy jak Abdul Basit, starali się wykorzystywać świeżo nabyte umiejętności, powstrzymywali krwotoki i opatrywali rany, ale w prowizorycznym szpitalu panował zupełny chaos. Pracownicy robili, co mogli, aby ograniczyć dostęp do chorych wymagających intensywnej terapii i rozpaczliwie próbowali odsyłać lżej rannych do innych, lepiej wyposażonych szpitali. Żołnierze armii rządowej kazali im jednak zawracać, wolontariusze nie mieli zatem wyjścia i musieli zajmować się poszkodowanymi. Abdul Basit opowiadał:

– Do końca życia nie zapomnę zapachu krwi. Wydawał się wszechobecny. Ale ludzi robili dla innych, co tylko mogli. Co jakiś czas zatrzymywałem się pośrodku tego chaosu i zastanawiałem: jak władze mogą w taki sposób zabijać swoich obywateli tylko dlatego, że chcieli oni reform.

Abdul Basit widział najgorsze rzeczy, do jakich zdolna jest ludzkość, ale także te najlepsze – zapowiedź różnorodnej pomocy, której mieli sobie później udzielać pozostający w Darajji mieszkańcy. W tamtych pierwszych dniach lżej ranni wspierali się wzajemnie podczas czekania na lekarza. Okoliczni mieszkańcy mimo ryzyka przynosili jedzenie dla pacjentów i personelu, a po wizycie w okropnie przepełnionym szpitalu wielu z nich oferowało schronienie tym poszkodowanym, którzy mogli chodzić. Nikt nie wiedział, jak długo utrzyma się taki stan rzeczy, ale ludzie chętnie dzielili się swoim skromnym dobytkiem z rannymi.

Abdul Basit opowiedział mi, że w tamtym okresie jeden z lekarzy pracujących w szpitalu dowiedział się, że jego matka, siostra i siostrzenica zostały ciężko ranne. Wszystkie czekały tam na pomoc, ale choć były jego krewnymi, lekarz nie zajął się nimi poza kolejnością. W szpitalu stosowano triaż: w pierwszej kolejności zajmowano się tymi pacjentami, którzy mieli największe szanse przeżycia, ponieważ dla niektórych nie było już zbyt wielkiej nadziei. Kiedy nadeszła kolej na krewne doktora, zrobił dla nich wszystko, co było w jego mocy, ale nie udało mu się uratować młodej siostrzenicy. Abdul Basit wspominał:

– Naprawdę już nic nie mógł dla niej zrobić. Nigdy tego nie zapomnę. Zmarła zaledwie kilka godzin po tym, jak trafiła do szpitala. Wiedział, że jej już nie pomoże, ale nadal może ocalić od śmierci innych. Kiedy zmarła, ucałował ją i przekazał jej ciało grupie zajmującej się pochówkiem. Potem wrócił do pracy.

*

Atak ten był wstępem do prawdopodobnie największej masakry, do jakiej doszło podczas syryjskiej wojny domowej.

W sierpniu 2012 roku do Darajji wkroczyły setki żołnierzy ­Al-Asada ze wsparciem helikopterów i pojazdów opancerzonych i odcięły wszelkie drogi ucieczki. Rebelianccy bojownicy obecni w mieście wycofali się, aby – jak twierdzili – ograniczyć straty wśród ludności cywilnej.

Kuzyn Anasa Habiba, Adel, zarejestrował wiele wydarzeń, których był świadkiem w tym okropnym okresie:

Krótko po wkroczeniu do Darajji siły rządowe aresztowały pięćdziesiąt osób. Byłem jedną z nich. Miejscowi cywile wyszli na ulice, żeby zobaczyć, co się dzieje, i usłyszeli, jak zabijano ludzi. Potem wszyscy czekali na swoją kolej. Wśród nich był także dwudziestoletni mężczyzna ze swoją narzeczoną. Zastrzelili go na miejscu, na jej oczach. Potem zabrali ją gdzieś na bok i zgwałcili. Poskarżyła się oficerowi, ale ten tylko wzruszył ramionami i wyśmiał ją. Miał to gdzieś. Dziewczyna błędnie założyła, że nie miał pojęcia, co się działo – i że gdyby wiedział, powstrzymałby napastników.

Adel dodał później, że żołnierze zabili jego kuzyna, a także sąsiada i jego dziecko. Zdjęcia ich ciał pokazano w rządowej telewizji ­Ad-Dunja. Adel poznał ich los dopiero po rozmowie z dwoma młodymi mężczyznami, którym udało się uniknąć rzezi.

Ojciec Anasa był zrozpaczony. Postanowił uciec z miasta wraz z synem i resztą rodziny do ich gospodarstwa w sąsiedniej wsi, Dżdajde. Wszyscy szybko się spakowali i wsiedli do zdezelowanego samochodu. Jechali bocznymi drogami, aby uniknąć wojskowych posterunków, ale kiedy wyjechali zza jednego z zakrętów, żołnierze zaczęli strzelać w powietrze nad nimi – ostrzegali, że nie należy zawracać i próbować ucieczki. Ojciec Anasa powoli podjechał do posterunku i zatrzymał samochód. Po tym, co działo się w ciągu ostatnich kilku dni, wszyscy obawiali się najgorszego. Na szczęście jednak żołnierze przeszukujący samochód nie znaleźli niczego podejrzanego i pozwolili im jechać dalej.

Tego samego dnia około południa żołnierze Al-Asada przejęli kontrolę nad całym miastem. Przepędzili ostatnich bojowników WAS i zaczęli sprawdzać ulice. Następnie wkroczyli do domów i przeszukiwali mieszkanie za mieszkaniem, dokonując rewizji i aresztowań. W czasie gdy rozgrywały się te wydarzenia, ofiarami przypadkowych ataków padli dalsi krewni Anasa:

– Dowiedzieliśmy się, że pocisk trafił w blok mieszkalny niedaleko domu mojego kuzyna – powiedział mi Anas. – Ciotka wraz z córką i siostrzeńcem próbowali się ukryć w piwnicy ich domu, ale kiedy tam schodzili, trafił ich kolejny pocisk. To było straszne. Dowiedzieliśmy się, co się z nimi stało, dopiero po przyjeździe do gospodarstwa. To była rozdzierająca wiadomość. Nikt nie mógł ich pochować, ich ciała zostały zatem przeniesione na pas ziemi niczyjej, gdzie w końcu pogrzebano je wraz z ciałami innych ludzi, którzy wtedy zginęli.

Nieustannie trwały zakrojone na szeroką skalę aresztowania, a żołnierze w całym mieście poszukiwali broni i antyreżimowych działaczy. Zgodnie ze wszystkimi relacjami pierwszy oddział zachowywał się stosunkowo poprawnie. Ale jak wspomina Adel, żołnierze, którzy wkroczyli do miasta w drugim rzucie, byli zupełnie inni:

– Nie znali litości. Aresztowali mnóstwo ludzi i niektórych rozstrzeliwali całymi grupami. Ludzie ginęli tam, gdzie stali.

Innych torturowano na oczach rodzin. Słyszeliśmy opowieści o zbrodniach dokonywanych w całej Darajji. Następnego dnia było tak samo. Straszny widok, wszędzie leżały ciała. Było gorąco i miasto zaczęło cuchnąć. Szczerze mówiąc, wszyscy czuliśmy paraliżujący strach. Słyszeliśmy przerażające historie o makabrycznych zbrodniach dokonywanych wszędzie dookoła. Mieliśmy wrażenie, że to straszliwy koszmar, który już nigdy się nie skończy.

Abdul Basit, który podczas rzezi nadal pracował w szpitalu, powiedział mi, że kiedy na ulicy nagle zapadła cisza, pierwszy raz od kilku dni wraz z kolegami wyszli na zewnątrz.