Biała Masajka - Corinne Hofmann - ebook

Biała Masajka ebook

Corinne Hofmann

0,0

Opis

 Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Jest to relacja z czterech lat, które spędziłam w buszu. Kierowana wielką miłością mego życia, wyszłam za mąż za Lketingę, Masaja z Kenii. Tam doświadczyłam nieba i piekła, dotarłam do granic wytrzymałości fizycznej i duchowej. Wraz z córką Napirai wygrałyśmy największą walkę o przetrwanie. 
[Opis okładkowy] 

 

Cykl: Biała Masajka, t. 1 

 

/Biała Masajka, Corinne Hofmann, 2002 rokISBN 8373112960, Świat Książki/ 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna im. Księdza Jana Twardowskiego w Dzielnicy Praga-Północ miasta stołecznego Warszawy (4) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu (2) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Jarocin (4) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2) 
Powiatowa i Miejska Biblioteka Publiczna w Kole 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (2) 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej (3) 
Biblioteka Publiczna Gminy Nadarzyn 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2) 
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Zagórów 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 526

Rok wydania: 2002

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Corinne Hofmann

Biała Masajka

Z niemieckiego przełożył

Dariusz Muszer

Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media

 

Tytuł oryginału

DIE WEISSE MASSAI

Zdjęcie na okładce

Flash Press Media

Redaktor prowadzący

Tomasz Jendryczko

Redakcja

Jacek Ring

Redakcja techniczna

Lidia Lamparska

Korekta

[nieczytelne]

 

Copyright © Al Verlags GmbH Munchen

Copyright © for the Polish translation by Dariusz Muszer, 2002

 

Grupa Wydawnicza Bertelsmann Media Świat Książki

 

Druk i oprawa

Warszawa 2002

 

Dział Handlowy ul. [nieczytelne] 10, 02-786 Warszawa tel. 0-22 645 82 41 fax. 0-22 648 47 31 [email protected]

Skład i łamanie: Plus 2 Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne S.A

 

ISBN 83-7311-296-0 Nr 3432

 

Dla Napirai

 

Dziękuję wszystkim moim przyjaciółkom, które wspierały mnie podczas pisania, a przede wszystkim:

Hannie Stark, która mnie namówiła, abym w ogóle napisała tę książkę, i

Annelise Dubacher, która mozolnie przepisała mój tekst do komputera.

Przylot do Kenii

Wspaniałe powietrze tropikalne wita nas, gdy docieramy na lotnisko w Mombasie, i natychmiast mam wrażenie, że to jest moja kraina, że tutaj będę się dobrze czuła. Wygląda jednak na to, że tylko na mnie działa otaczająca nas aura, gdyż mój przyjaciel Marco zauważa sucho: „Tu śmierdzi”.

Po odprawie celnej udajemy się safari-mikrobusem do hotelu. Po drodze musimy przepłynąć promem przez cieśninę, która dzieli wybrzeże południowe od Mombasy. Jest gorąco, siedzimy w mikrobusie i podziwiamy okolicę. W tym momencie jeszcze nie wiem, że trzy dni później ten właśnie prom całkowicie odmieni moje życie, ba, zupełnie postawi je na głowie!

Po drugiej stronie rzeki jakąś godzinę jedziemy szosą przez małe osady. Większość kobiet stojących przed prostymi chatami wygląda na muzułmanki, gdyż otulają je czarne chusty. W końcu docieramy do Africa-Sea-Lodge. Jest to nowoczesny kompleks hotelowy, zbudowany jednakże w afrykańskim stylu. Wprowadzamy się do niewielkiego, okrągłego domku, urządzonego miło i przytulnie. Pierwsza wizyta na plaży potwierdza przejmujące uczucie: ten kraj jest najpiękniejszy ze wszystkich, jakie dotychczas widziałam, jakże chętnie bym tutaj została.

Po dwóch dniach już całkiem nieźle się zaaklimatyzowaliśmy i jedziemy na własną rękę autobusem do Mombasy. Przeprawiamy się promem Likoni na drugą stronę, aby zwiedzić miasto. Obok nas przechodzi dyskretnie jakiś rastafarianin i słyszę: „Haszysz, marihuana”. Marco kiwa głową. Yes, yes, where we can make a deal? - pyta. Po krótkiej rozmowie okazuje się, że mamy iść za handlarzem. „Daj spokój, Marco, to zbyt niebezpieczne”! - mówię, ale on nie zwraca na mnie uwagi. Gdy docieramy do zapuszczonej i wyludnionej okolicy, chcę zakończyć całe to przedsięwzięcie, ale mężczyzna oznajmia nam, że mamy tu na niego czekać, a następnie znika. Czuję się bardzo nieswojo. W końcu również Marco przyznaje, że chyba powinniśmy jednak iść. Wynosimy się w samą porę, jeszcze zanim rastafarianin zjawia się w towarzystwie policji. Jestem wściekła i pytam ze złością: „Czy widzisz teraz, co się mogło stać”!?

Tymczasem robi się późne popołudnie i musimy już wracać do hotelu. Tylko w którą to stronę? Nie mam pojęcia, skąd odchodzi prom, a i Marco nie wie. I tak oto dochodzi do pierwszej poważnej kłótni. Dopiero po długich poszukiwaniach docieramy do celu. Widać prom. Setki ludzi z pełnymi kartonami, wózkami i kurami stoi pomiędzy czekającymi samochodami. Każdy chce się dostać na dwupiętrowy prom.

Wreszcie znajdujemy się na pokładzie i wydarza się coś niepojętego.. „Corinne, popatrz no tam! To jest Masaj!” - mówi Marco. „Gdzie?”- pytam i patrzę we wskazaną stronę. Stoję, jak rażona piorunem. Na balustradzie promu siedzi niedbale wysoki, brązowy, niezwykle piękny egzotyczny mężczyzna i swymi ciemnymi oczami wpatruje się w nas, jedynych białych w tym całym tłumie. Mój Boże, myślę, jakiż on piękny, kogoś takiego jeszcze w życiu nie widziałam.

Okrywa go tylko krótka, czerwona chusta na biodrach, za to ozdób ma całe mnóstwo. Na czole duży, przymocowany do sznura kolorowych paciorków guzik z masy perłowej, połyskujący jasno. Długie, czerwone włosy zaplecione ma w cienkie warkoczyki, a jego twarz pomalowana jest w znaki sięgające aż do piersi. Na niej krzyżują się dwa długie naszyjniki z kolorowych pereł, a nadgarstki oplata całe mnóstwo bransolet. Twarz ma tak regularne i piękne rysy, że można by pomyśleć, iż to twarz kobiety. Jednakże postawa, dumne spojrzenie i żylasta muskulatura zdradzają, że jest mężczyzną. Nie potrafię odwrócić wzroku. Siedząc tak w zachodzącym słońcu, wygląda jak młody bóg.

Jeszcze pięć minut i nigdy więcej nie zobaczysz już tego człowieka, myślę przygnębiona, ponieważ prom przybije do brzegu i wszyscy pobiegną na oślep, rozproszą się po autobusach i rozjadą we wszystkie cztery strony świata. Ciężko mi na sercu i zaczyna brakować mi powietrza. Obok mnie Marco kończy właśnie zdanie: „...przed tymi Masajami musimy się mieć na baczności, oni ograbiają turystów”. Chwilowo jest mi to jednak całkowicie obojętne. Gorączkowo zastanawiam się, w jaki sposób mogłabym nawiązać kontakt z tym pięknym mężczyzną. Angielskiego nie znam, a nic mi przecież nie da samo wpatrywanie się w niego.

Klapa rozładunkowa zostaje opuszczona i wszyscy tłoczą się między autami odjeżdżającymi w kierunku lądu. Widzę tylko jeszcze błyszczące plecy Masaja, który znika zwinnie między innymi ludźmi, ociężale niosącymi swoje rzeczy. Koniec, kropka, myślę i o mało nie wybucham płaczem. Nie wiem, dlaczego mnie to tak wzięło.

Na nowo czujemy stały ląd pod stopami i przepychamy się w kierunku autobusów. Tymczasem już się ściemniło, w Kenii mrok zapada w ciągu pół godziny. W krótkim czasie autobusy zapełniają się ludźmi i bagażem. Stoimy bezradnie. Wprawdzie znamy nazwę naszego hotelu, ale nie wiemy, na której plaży się znajduje. Zniecierpliwiona trącam Marco. „Zapytaj kogoś!”. On uważa, że sama mam to zrobić. Nigdy przedtem nie byłam w Kenii i nie mówię po angielsku. Poza tym to był przecież jego pomysł, aby wybrać się do Mombasy! Jest mi smutno i wciąż myślę o Masaju.

Stoimy w całkowitych ciemnościach i sprzeczamy się. Wszystkie autobusy już odjechały, gdy słyszę, jak nagle ktoś za nami mówi niskim głosem: Hello! Odwracamy się równocześnie i o mało nie przestaje mi bić serce. „Mój” Masaj! Jest o głowę wyższy ode mnie, a sama mam przecież metr osiemdziesiąt wzrostu. Przygląda się nam i mówi do nas w języku, którego oboje nie rozumiemy. Czuję, że zaraz serce wyskoczy mi z piersi, drżą mi kolana. Jestem całkowicie zmieszana. Tymczasem Marco próbuje wytłumaczyć, dokąd chcemy pojechać. No problem - odpowiada Masaj, mamy poczekać. Mija jakieś pół godziny, w ciągu której bez przerwy wpatruję się w tego pięknego człowieka jak w obrazek. On prawie wcale nie zwraca na mnie uwagi. Z kolei Marco jest mocno poirytowany. „Co się właściwie z tobą dzieje? - pyta. - Patrzysz na tego faceta, jakbyś go chciała zjeść; muszę się za ciebie wstydzić. Opanuj się, nie poznaję cię!”. Masaj stoi tuż obok nas i nie mówi ani słowa. Widzę zarys jego długiego ciała i czuję zapach, który działa na mnie erotycznie.

Na obrzeżach dworca autobusowego znajdują się małe sklepy, wyglądające raczej jak baraki, i wszystkie proponują to samo: herbatę, słodycze, warzywa, owoce i mięso, które wisi na hakach. Przed tymi budami, słabo oświetlonymi lampami naftowymi, stoją ludzie w obszarpanych ubraniach. Jako biali bardzo rzucamy się tutaj w oczy.

„Chodź, wracamy do Mombasy i poszukamy jakiejś taksówki. Ten Masaj przecież nie rozumie, czego chcemy, i ja mu nie ufam. A w dodatku uważam, że jesteś nim zauroczona” - mówi Marco. Dla mnie to jedynie zrządzenie losu, że ze wszystkich tych czarnych właśnie on podszedł do nas.

Gdy chwilę potem zatrzymuje się przed nami autobus, Masaj mówi: Come, come!, wskakuje do środka i rezerwuje dla nas dwa miejsca. Zamierza wysiąść, czy pojedzie z nami, pytam się. Ku mojemu zadowoleniu siada tuż za Markiem po drugiej stronie przejścia. Autobus jedzie szosą, którą spowijają całkowite ciemności. Od czasu do czasu między palmami i krzakami widać ognisko, dowód na obecność ludzi. Noc przeinacza wszystko, całkowicie straciliśmy orientację. Markowi droga wydaje się o wiele za długa, tak że kilka razy próbuje wysiąść. Tylko dzięki moim namowom i po kilku słowach Masaja uznaje, że musimy zaufać temu obcemu. Sama nie odczuwam strachu, wprost przeciwnie, chciałabym tak jechać wiecznie. Obecność przyjaciela zaczyna mi przeszkadzać. Wszystko widzi w czarnych barwach, a ponadto zasłania mi widok! Uporczywie zastanawiam się: Co będzie, gdy dotrzemy już do hotelu?

Po godzinie nadchodzi chwila, której się tak obawiałam. Autobus zatrzymuje się i Marco wysiada, uprzednio podziękowawszy. Spoglądam jeszcze raz na Masaja i nie będąc w stanie wydusić z siebie słowa, wypadam z autobusu. On jedzie dalej, dokądkolwiek, być może nawet do Tanzanii. W tym momencie tracę radosny wakacyjny nastrój.

Dużo myślę o sobie, o Marcu i o moim sklepie. Prawie od pięciu lat prowadzę w Bielu butik z używanymi rzeczami, w którym znajduje się również dział sukien ślubnych. Początkowo nie było mi łatwo, ale teraz interes kwitnie; zatrudniam obecnie trzy szwaczki. W wieku dwudziestu siedmiu lat udało mi się osiągnąć całkiem niezły standard życiowy.

Marca poznałam podczas urządzania butiku, wykonał dla mnie roboty stolarskie. Był uprzejmy i wesoły, i jako że w Bielu byłam całkiem nowa i nikogo nie znałam, przyjęłam pewnego dnia jego zaproszenie do restauracji. Powoli nasza przyjaźń rozwinęła się i pół roku później zamieszkaliśmy razem. Uchodzimy w Bielu za wymarzoną parę, mamy wielu przyjaciół i wszyscy czekają na nasz ślub. Jednakże ja, kobieta interesu, całkowicie poświęcam się pracy i szukam właśnie w Bernie miejsca na drugi sklep. Nie mam czasu myśleć o weselu czy dzieciach. Marco nie jest specjalnie zachwycony moimi planami, z pewnością również dlatego, że już teraz zarabiam znacznie więcej niż on. Sytuacja ta go dręczy, co i w ostatnim czasie prowadziło do wielu sprzeczek.

A teraz jeszcze to całkiem nowe dla mnie doświadczenie! Próbuję zrozumieć, co się właściwie ze mną dzieje. Moje uczucia do Marca całkowicie osłabły; łapię się na tym, że prawie go nie zauważam. To ten Masaj całkowicie mnie zaprząta. Nie mogę jeść. W hotelu podają nam doskonałe jedzenie, ale nie potrafię niczego przełknąć. Zupełnie jakby wnętrzności zawiązały mi się w supeł. Całymi dniami spoglądam w kierunku plaży albo spaceruję po niej w nadziei, że go zobaczę. Niekiedy widzę Masajów, lecz wszyscy są mniejsi i nie tak piękni jak on. Marco pozwala mi na to, zresztą, cóż innego mu pozostaje. Cieszy się na powrót do domu, gdyż jest święcie przekonany, że tam wszystko wróci do normy. Ale ten kraj wywrócił moje życie do góry nogami i nic już nie będzie takie jak wcześniej.

Marco postanawia wziąć udział w wycieczce do Masai-Mara. Ten pomysł wcale nie przypada mi do gustu, gdyż w tych warunkach nie mam szansy odnaleźć Masaja. Ale zgadzam się na dwudniową wyprawę.

Safari jest męczące, gdyż udajemy się autobusami daleko w głąb kraju. Jedziemy od kilku godzin, a Marco niecierpliwi się. „Tyle fatygi z powodu tych kilku słoni i lwów. Można je przecież zobaczyć u nas w zoo”. Mnie jednak podoba się jazda. Wkrótce docieramy do pierwszych wiosek masajskich. Autobus zatrzymuje się i kierowca pyta, czy mielibyśmy ochotę obejrzeć chaty i ich mieszkańców. „No pewnie” - mówię, a pozostali uczestnicy safari mierzą mnie krytycznym wzrokiem. Kierowca targuje się o cenę. W białych tenisówkach brodzimy w gliniastym błocie, stale uważając, aby przypadkiem nie wdepnąć w krowie placki, których pełno wkoło. Ledwo dochodzimy do manyatt, miejscowych chat, kiedy rzucają się na nas kobiety z mrowiem dzieci, ciągną nas za ubrania i chcą wszystko, co na sobie mamy, wymienić na dzidy, tkaniny i ozdoby.

Tymczasem do chat wciągnięto mężczyzn. Nie mogę się przemóc, aby zrobić choć jeszcze jeden krok w tym błocie. Wyrywam się bezczelnym kobietom i ścigana przez setki much rzucam się w kierunku autobusu. Także inni pasażerowie wracają pospiesznie i wołają: „Odjazd!”. Szofer uśmiecha się i mówi: „Teraz z pewnością poznaliście to plemię, tych ostatnich niecywilizowanych ludzi w Kenii, z którymi nawet rząd ma problemy”.

W autobusie przeraźliwie śmierdzi, a muchy są istną plagą. Marco śmieje się: „No, teraz przynajmniej wiesz, skąd ten twój piękniś pochodzi, i jak to u nich wygląda”. Zadziwiające, ale podczas tego całego zamieszania wcale nie myślałam o moim Masaju.

W milczeniu jedziemy dalej, mijając wielkie stada słoni. Po południu docieramy do hotelu dla turystów. Jakie to niesamowite, żeby na tej półpustyni nocować w luksusowym hotelu! Najpierw rozlokowujemy się w pokojach i idziemy pod prysznic. Twarz, włosy, wszystko się lepi. Następnie dostajemy obfitą kolację i nawet ja, prawie po pięciu dniach głodówki, odczuwam coś w rodzaju apetytu. Następnego ranka wstajemy bardzo wcześnie, gdyż chcemy zobaczyć lwy. I rzeczywiście znajdujemy trzy jeszcze śpiące zwierzęta. Potem ruszamy w długą drogę powrotną. Im bliżej jesteśmy Mombasy, tym bardziej czuję, jak przepełnia mnie przedziwne uczucie szczęścia. Będziemy tu jeszcze tydzień, a ja muszę odnaleźć swojego Masaja. Tak postanawiam.

Wieczorem odbywa się w hotelu pokaz tańców masajskich połączony ze sprzedażą ozdób, mam nadzieję, że tutaj go zobaczę. Siedzimy w pierwszym rzędzie i wchodzą wojownicy, około dwudziestu mężczyzn, małych, dużych, przystojnych, szkaradnych - ale mojego Masaja nie ma wśród nich. Jestem zawiedziona. Mimo to podoba mi się przedstawienie i ponownie czuję ich charakterystyczny zapach, który tak bardzo różni się od woni innych Afrykanów.

W pobliżu hotelu ma znajdować się gdzieś Bush-Baby-Disco, dancing na wolnym powietrzu, na który wolno przychodzić również krajowcom. „Marco, chodź poszukamy tego lokalu” - mówię. Nie bardzo pali się do tego, jako że kierownictwo hotelu uprzedziło wszystkich przed grożącymi niebezpieczeństwami, ale ja stawiam na swoim. Po krótkiej wędrówce wzdłuż ciemnej ulicy spostrzegamy światło i słyszymy pierwsze tony muzyki rockowej. Wchodzimy do środka i od razu mi się tam podoba. Nie jest to, na szczęście, znowu jedna z tych nagich, klimatyzowanych dyskotek hotelowych, tylko miejsce do tańczenia pod gołym niebem z kilkoma barami pomiędzy palmami. Przy kontuarach wszędzie siedzą turyści wspólnie z krajowcami. Atmosfera jest luźna. Siadamy przy stoliku. Marco zamawia piwo, ja colę. Potem bawię się sama, gdyż Marco nie przepada za tańczeniem.

Około północy pojawia się w dyskotece kilku Masajów. Dokładnie im się przyglądam, ale rozpoznaję tylko kilku z tych, którzy występowali w hotelu. Zawiedziona wracam do stolika. Postanawiam spędzić wszystkie pozostałe wieczory w tej dyskotece, gdyż wydaje mi się, że jest to jedyny sposób na odnalezienie mego Masaja. Marco wprawdzie protestuje, lecz siedzieć samemu w hotelu też mu się nie uśmiecha. I tak to każdego wieczoru udajemy się po kolacji do Bush-Baby-Disco.

Po drugim takim wieczorze, a mamy właśnie dwudziestego pierwszego grudnia, mój przyjaciel ma dość naszych wypraw. Przyrzekam mu, że dziś jesteśmy tu już naprawdę po raz ostatni. Jak zawsze siedzimy przy naszym ulubionym stoliku pod palmą. Decyduję się na samotny taniec pośród tańczących czarnych i białych. On musi przecież w końcu przyjść!

Krótko po jedenastej, gdy cała jestem już skąpana w pocie, otwierają się nagle drzwi. Mój Masaj! Zostawia swą drewnianą pałkę u bramkarza, idzie powoli do stolika i siada przy nim odwrócony do mnie plecami. Kolana mi drżą, ledwo mogę ustać. Teraz dopiero naprawdę pocę się jak mysz. Przywieram do kolumny stojącej na brzegu miejsca do tańczenia, inaczej bym się przewróciła.

Gorączkowo zastanawiam się, co mam teraz zrobić. Tyle dni czekałam na ten moment. Najspokojniej, jak to tylko możliwe, zmierzam do naszego stolika i mówię do Marca: „Popatrz, tam jest ten Masaj, co nam pomógł. Proszę, sprowadź go do naszego stolika i postaw mu piwo w ramach podziękowania”. Marco obraca się i w tym samym momencie Masaj zauważa nas. Macha ręką, wstaje i podchodzi do nas. Hello, friends! I już śmiejąc się, wyciąga rękę. Czuję jej chłód i sprężystość.

Siada naprzeciwko mnie, obok Marca. Dlaczego nie znam angielskiego! Marco próbuje rozmawiać i okazuje się, że angielski Masaja również pozostawia wiele do życzenia. Usiłujemy się porozumieć za pomocą gestów i mimiki. Masaj spogląda najpierw na Marca, potem na mnie i pyta, pokazując na mnie: Your wife? Na Marco: Yes, yes, reaguję oburzona: No, only boyfriend, no married! Masaj nie rozumie. Pyta o dzieci. Ponownie mówię: No, no! No married! - Niezamężna!

Nie byliśmy jeszcze tak blisko siebie. Dzieli nas tylko blat stołu, mogę napatrzeć się na Masaja do woli. Jest fascynująco piękny z tymi swoimi ozdobami, długimi włosami i dumnym spojrzeniem! Jeśli chodzi o mnie, czas mógłby się w tym momencie zatrzymać na zawsze. Masaj pyta Marca: „Czemu nie tańczysz ze swoją żoną?”. Gdy Marco, zwrócony do Masaja, odpowiada, że woli pić piwo, korzystam z okazji i daję mu do zrozumienia, że chciałabym z nim zatańczyć. On patrzy na Marca i zgadza się, gdy nie widzi z jego strony żadnej reakcji.

Tańczymy, on raczej podskakuje, jak przy tańcu ludowym, ja po europejsku. Żaden mięsień nie drga na jego twarzy. Nie wiem, czy mu się w ogóle podobam. Ten mężczyzna, tak mi przecież obcy, przyciąga mnie jak magnes. Po dwóch szybszych kawałkach puszczają wolniejszą muzykę; najchętniej przytuliłabym się do niego. Biorę się jednak w karby i schodzę ze sceny, inaczej mogłabym zupełnie przestać nad sobą panować.

Przy stole Marco szybko reaguje: „Corinne, chodź, wracamy do hotelu, jestem zmęczony”. Nie zgadzam się. Masaj na nowo gestykuluje z Marco. Chce nas zaprosić na jutro do swojego domostwa i przedstawić nam pewną znajomą. Zanim Marco zdążył zaprotestować, szybko wyrażam zgodę. Umawiamy się przed hotelem.

W nocy leżę bezsennie w łóżku, a koło świtu staje się dla mnie jasne, że mój czas z Markiem właśnie dobiegł końca. On pytająco wpatruje się we mnie i nagle wyrywa mi się: „Marco, ja już tak dalej nie mogę. Nie wiem, co mnie tak wzięło w tym zupełnie obcym mężczyźnie. Wiem jednak, że uczucie to jest silniejsze niż rozsądek”. Marco pociesza mnie i uważa dobrodusznie, że gdy znajdziemy się z powrotem w Szwajcarii, wszystko na pewno się jakoś ułoży. „Ja wcale nie chcę wracać. Chcę pozostać tutaj, w tym pięknym kraju, wśród tych miłych ludzi, a przede wszystkim przy tym fascynującym Masaju” - odpowiadam żałośnie. Naturalnie Marco nie potrafi mnie zrozumieć.

Następnego dnia zgodnie z umową stoimy w koszmarnym upale przed hotelem. Masaj pojawia się nagle po drugiej stronie ulicy i przechodzi przez nią. Po krótkim powitaniu mówi: Come, come! - a my podążamy za nim. Jakieś dwadzieścia minut idziemy przez las i zarośla. Tu i ówdzie skaczą przed nami małpy, niektóre tylko o połowę mniejsze od nas. I znowu podziwiam chód Masaja. Idzie, jakby nie dotykał ziemi, jakby unosił się w powietrzu, a przecież jego stopy tkwią w ciężkich sandałach wyciętych z opony samochodowej. W porównaniu z nim Marco i ja tupiemy niczym prawdziwe słonie.

Potem pojawia się pięć okrągłych domków zgromadzonych w kole, podobnie jak w hotelu, tylko o wiele mniejszych, i zamiast betonu użyto do ich budowy kamieni polnych, które oblepiono czerwoną gliną. Dachy są ze słomy. Przed jednym z domków stoi przysadzista kobieta z obfitym biustem. Masaj przedstawia nam ją jako Priscillę, swoją znajomą, i dopiero teraz dowiadujemy się, jakie jest jego imię: Lketinga.

Priscilla pozdrawia nas przyjaźnie i ku naszemu zdziwieniu mówi dobrze po angielsku. You like tea? - pyta. Z podziękowaniem przyjmuję jej zaproszenie na herbatę. Marco uważa, że jest za gorąco, z chęcią napiłby się piwa. W tych warunkach może sobie jednak tylko o tym pomarzyć. Priscilla wyciąga niewielki kocher, stawia go przed naszymi stopami i czekamy, aż zagotuje się woda. Opowiadamy o Szwajcarii, o naszej pracy i pytamy, jak długo już tutaj mieszkają. Priscilla żyje od dziesięciu lat na wybrzeżu. Z kolei Lketinga jest tutaj od niedawna, przybył dopiero miesiąc temu i dlatego mówi tak słabo po angielsku.

Robimy zdjęcia, i za każdym razem, gdy znajdę się w pobliżu Lketingi, czuję fizyczny pociąg. Muszę się hamować, żeby go nie dotknąć. Pijemy herbatę, która smakuje wspaniale, ale jest diabelnie gorąca. Emaliowane kubki niemal parzą nam palce. Raptownie zaczyna się ściemniać i Marco mówi: „Chodź już, musimy się zbierać”. Zegnamy się z Priscillą i wymieniamy adresy, obiecując, że będziemy do siebie pisać. Z ciężkim sercem kłusuję za Markiem i Lketingą. Przed hotelem Lketinga pyta: Tomorrow Christmas, you come again to Bush-Baby? Patrzę na niego promiennym wzrokiem i zanim Marco jest w stanie odpowiedzieć, mówię: Yes!

Zostały nam jeszcze trzy dni. Postanowiłam oznajmić mojemu Masajowi, że po urlopie opuszczam Marca. W porównaniu z tym, co teraz czuję do Lketingi, wszystko, co było wcześniej, wydaje mi się śmieszne. Chcę mu to w jakiś sposób wytłumaczyć, a także powiedzieć, że wkrótce wrócę tutaj sama. Tylko raz zastanawiam się przez krótką chwilę nad tym, co on czuje do mnie, ale z miejsca udzielam sama sobie odpowiedzi. Oczywiście, że musi czuć to samo co ja!

Dzisiaj jest Boże Narodzenie. Przy czterdziestu stopniach w cieniu nie odczuwa się jednak tutaj żadnego świątecznego nastroju. Wieczorem robię się na bóstwo i wkładam najlepszą sukienkę, jaką zabrałam na urlop. Aby uczcić święta, zamawiamy do stolika szampana, który jest drogi, w dodatku kiepski i ciepły. O dziesiątej nie ma jeszcze śladu Lketingi i jego przyjaciół. Co będzie, jeśli właśnie dzisiaj nie przyjdzie? Przecież jeszcze tylko jutro zostajemy tutaj; pojutrze, wczesnym świtem, ruszamy na lotnisko. Niecierpliwie wpatruję się w drzwi i mam wielką nadzieję, że przyjdzie.

Wtem pojawia się jakiś Masaj. Rozgląda się wokoło i niepewnie podchodzi do nas. Hello! - pozdrawia nas i pyta, czy jesteśmy tymi białymi, co są umówieni z Lketingą. W gardle czuję kluski i leje się ze mnie pot, gdy przytakujemy. Informuje nas, że Lketingą był po południu na plaży, czego normalnie nie wolno tubylcom. Tam inni czarni naśmiewali się z niego z powodu jego włosów i ubrania. Jako dumny wojownik, nie dał sobie w kaszę dmuchać i pobił przeciwników swą rungu, pałką z twardego drewna. Policja plażowa zabrała go od razu ze sobą, gdyż nie mogli zrozumieć jego języka. Teraz siedzi w jednym z więzień, gdzieś między południowym a północnym wybrzeżem. On przyszedł tutaj, żeby nam o tym powiedzieć i życzyć nam w imieniu Lketingi szczęśliwej podróży.

Marco tłumaczy i gdy dociera do mnie, co się stało, wali się na mnie cały świat. Z największym trudem powstrzymuję się od łez. Zaklinam Marca: „Zapytaj, co możemy zrobić, przecież będziemy tutaj jeszcze tylko jutro!”. „Tak to już jest, nic nie można zrobić. I będę szczęśliwy, gdy w końcu znajdziemy się w domu” - odpowiada chłodno. „Edy - tak nazywa się ów Masaj - moglibyśmy go poszukać?” - nie daję za wygraną. Pewnie, Edy zbiera dziś wieczór pieniądze wśród innych Masajów, a jutro o dziesiątej rusza w drogę i spróbuje odnaleźć Lketingę. Nie będzie to wcale łatwe, gdyż nikt nie wie, do którego z pięciu więzień go zabrano.

Proszę Marca, abyśmy poszli z nim, w końcu Lketinga też nam pomógł. Po długim omawianiu wszystkich za i przeciw Marco zgadza się, tak więc umawiamy się z Edym o dziesiątej przed hotelem. Przez całą noc nie mogę zmrużyć oka. Ciągle jeszcze nie wiem, co się właściwie ze mną dzieje. Wiem tylko, że chcę zobaczyć Lketingę, ba!, muszę go zobaczyć, zanim polecę z powrotem do Szwajcarii.

Poszukiwania

Marco zmienił decyzję i zostaje w hotelu. Próbuje jeszcze odwieść mnie od moich zamiarów, lecz coś silnie nakazuje mi iść i wszelkie dobre rady do mnie nie przemawiają. Zostawiam go samego i przyrzekam być z powrotem koło drugiej. Jedziemy z Edym matatu w kierunku Mombasy. Z tego rodzaju taksówki korzystam po raz pierwszy. Jest to mikrobus, który ma jakieś osiem miejsc siedzących. Gdy zatrzymuje się przed nami, siedzi w nim już trzynastu ludzi z bagażami. Konduktor wisi na zewnątrz pojazdu. Bezradnie spoglądam w kłębowisko. Go, go in! - mówi Edy, a ja przedzieram się przez torby i nogi i cała zgięta trzymam się mocno, aby na zakrętach nie upaść na innych.

Dzięki Bogu, wysiadamy już po jakichś piętnastu kilometrach. Jesteśmy w Ukundzie, pierwszej większej wiosce, gdzie znajduje się więzienie. Wspólnie zmierzamy do środka. Jeszcze zanim przekraczam próg, zatrzymuje nas masywny typ o wyglądzie byka. Pytająco spoglądam na Edy'ego. Edy prowadzi rokowania i po kilku minutach, gdy nakazano mi nie ruszać się z miejsca, ten typ otwiera w końcu drzwi za sobą. Jako że w środku jest ciemno, a ja stoję na zewnątrz w słońcu, niewiele mogę zobaczyć. W dodatku uderza mnie w nos tak przeraźliwy smród, że zbiera mi się na wymioty. Grubas krzyczy coś w ciemną dziurę i po kilku sekundach pojawia się jakiś nędznie wyglądający człowiek. Wygląda na Masaja, ale nie ma na sobie ozdób. Przerażona kręcę głową i pytam Edy'ego: „Tylko ten jeden Masaj jest tutaj?”. Wygląda na to, że tak, i więzień zostaje wepchnięty z powrotem do pozostałych, którzy przykucnęli na podłodze. Odchodzimy. „Chodź, znowu weźmiemy matatu, jest szybsza od dużych autobusów, i będziemy dalej szukać w Mombasie” - mówi Edy.

Ponownie przeprawiamy się na drugi brzeg promem Likoni, a następnie jedziemy autobusem na koniec plaży do tamtejszego więzienia. Jest znacznie większe od poprzedniego. Także tutaj patrzą na mnie z niechęcią, gdyż jestem biała. Mężczyzna za barierką udaje, że nas w ogóle nie zauważa. Znudzony czyta gazetę, a my stoimy bezradnie. Szturcham Edy'ego. „No, zapytaj!”. Nic się nie wydarza, aż w końcu Edy wyjaśnia mi, że powinnam niepostrzeżenie położyć temu facetowi nieco kenijskich szylingów. Ale ile? Jeszcze nigdy w życiu nie musiałam nikogo przekupywać. Tak więc kładę sto szylingów, co mniej więcej odpowiada dziesięciu frankom szwajcarskim.

Niedbałym ruchem zgarnia pieniądze i wreszcie spogląda na nas. Nie, w ostatnim czasie nie dostarczono tu żadnego Masaja o imieniu Lketinga. Siedzi tutaj dwóch Masajów, ale są o wiele, wiele niżsi od opisanego. Mimo to chcę ich zobaczyć, gdyż strażnik może się przecież mylić, a pieniądze i tak już wziął. Rzucając mi groźne spojrzenie, podnosi się i otwiera drzwi.

To, co widzę, szokuje mnie. W pomieszczeniu bez okien siedzą stłoczeni ludzie, jedni na kartonach, inni na gazetach, jeszcze inni wprost na betonie. Oślepieni promieniami słońca, zasłaniają oczy rękami. Tylko niewielkie przejście między siedzącymi jest wolne. W chwilę potem przekonuję się dlaczego, gdyż nadchodzi jakiś człowiek z kubłem „jedzenia” i wyrzuca je prosto na betonowy korytarz. To niepojęte, tak nawet nie karmi się świń! Gdy wypowiadam słowo „Masajowie”, na zewnątrz wychodzą dwaj mężczyźni, lecz żaden z nich nie jest Lketingą. Czuję się zniechęcona. Czego właściwie mogę się spodziewać, gdy go odnajdę?

Jedziemy do centrum, bierzemy inną matatu i jakąś godzinę telepiemy się w kierunku wybrzeża północnego. Edy uspokaja mnie i uważa, że tam na pewno znajdziemy Lketingę. Ale nie udaje nam się nawet wejść do środka. Uzbrojony policjant pyta nas, czego chcemy. Edy tłumaczy, o co nam chodzi, policjant kręci głową i twierdzi, że od dwóch dni nie dostali nikogo nowego. Opuszczamy to miejsce i ogarnia mnie całkowita bezradność.

Edy mówi, że jest już późno; jeśli mam być z powrotem na drugą, to musimy się pospieszyć. Nie chcę jednak wracać do hotelu. Jeszcze tylko dziś mam czas, aby odnaleźć Lketingę. Edy proponuje, abyśmy ponownie spróbowali zapytać w pierwszym więzieniu, gdyż aresztowani często są przerzucani z miejsca na miejsce. Tak więc w skwarze jedziemy z powrotem do Mombasy.

Kiedy nasz prom mija się z promem nadpływającym z naprzeciwka, zauważam, że na tym drugim promie nie ma prawie ludzi, są tylko samochody, z których jeden szczególnie się wyróżnia. Jest jaskrawozielony i okratowany. Edy mówi, że to ciężarówka do transportu więźniów. Na myśl o tych biednych ludziach robi mi się niedobrze, ale nie myślę o tym więcej. Jestem zmęczona, spragniona i ociekam potem. O czternastej trzydzieści znajdujemy się powtórnie w Ukundzie.

Przed więzieniem stoi teraz inny strażnik, który wygląda przyjaźniej. Edy ponownie tłumaczy, kogo szukamy. Toczy się ożywiona dyskusja. Nic nie rozumiem. „Edy, co się dzieje?”. Wyjaśnia mi, że Lketinga został prawie przed godziną zabrany na północne wybrzeże, z którego właśnie przyjechaliśmy. Był w Kwale, potem krótko tutaj, a teraz wiozą go do więzienia, gdzie będzie czekał już na rozprawę.

Chyba zaraz dostanę kręćka! Całe przedpołudnie byliśmy w drodze i pół godziny temu Lketinga przepłynął obok nas w więziennej budzie. Edy spogląda na mnie bezradnie. Uznaje, że powinniśmy udać się do hotelu, a jutro spróbuje jeszcze raz; wie już przecież, gdzie jest Lketinga. Jeśli chcę, mogę dać mu pieniądze, on go wykupi.

Nie zastanawiając się długo, proszę Edy'ego, aby pojechał jeszcze raz ze mną na północne wybrzeże. Nie jest tym zachwycony, ale towarzyszy mi. W milczeniu przebywamy długą drogę. Nieustannie pytam siebie, dlaczego, Corinne, dlaczego to robisz? Co ja właściwie chcę Lketindze powiedzieć? Nie mam pojęcia, jakaś niesamowita siła pcha mnie po prostu naprzód.

Przed szóstą docieramy ponownie do więzienia na północnym wybrzeżu, przed którym nadal stoi ten sam uzbrojony strażnik. Rozpoznaje nas i opowiada, że Lketinga został przywieziony jakieś dwie i pół godziny temu. Od razu robię się czujna. Edy oświadcza, że chcemy tego Masaja wydostać, lecz strażnik kręci głową i oświadcza, że przed Sylwestrem nie będzie to możliwe, gdyż więzień nie miał jeszcze sprawy, a szef więzienia jest do tego czasu na urlopie.

Wszystko brałam pod uwagę, tego jednak nie. Nawet pieniądze nie robią na strażniku wrażenia, nie uda mi się uwolnić Lketingi. Ponieważ strażnik w końcu pojmuje, że jutro odlatuję, daje się przekonać, aby przynajmniej pozwolił mi choć przez dziesięć minut porozmawiać z Lketingą. A potem uśmiechający się promiennie Lketinga wychodzi na podwórze. Jego widok napawa mnie zgrozą. Nie ma na sobie żadnych ozdób, włosy są zawinięte w brudną chustę i cuchnie przeraźliwie. Mimo to wygląda, jakby się cieszył, dziwi się tylko, dlaczego stoję tu przed nim bez Marca. Mogłabym wyć, ten to rzeczywiście jest ślepy! Mówię mu, że jutro rano lecimy do domu, lecz ja wrócę tu z powrotem tak szybko, jak to tylko będzie możliwe. Zapisuję mu mój adres i proszę o jego. Ociągając się, pisze z wysiłkiem swoje nazwisko i numer skrzynki pocztowej. Wciskam mu jeszcze pieniądze i wartownik zabiera go ze sobą. Odchodząc, Lketinga spogląda za siebie, dziękuje i mówi, abym pozdrowiła Marca.

Powoli idziemy z Edym z powrotem i w zapadających ciemnościach czekamy na mikrobus. Dopiero teraz czuję, jak bardzo jestem zmęczona. Nagle wybucham płaczem i nie mogę się uspokoić. W przepełnionej matatu wszyscy gapią się na płaczącą białą, która jedzie w towarzystwie Masaja. Jest mi wszystko jedno, najchętniej bym umarła.

Jest już po dwudziestej, gdy docieramy do promu Likoni. Przypominam sobie o Marcu i odczuwam wyrzuty sumienia, gdyż byłam z nim umówiona ponad sześć godzin temu.

Gdy czekamy na prom, Edy mówi: No bus, no matatu to Diani-Beach. Pewnie się przesłyszałam. Po dwudziestej nie jadą żadne publiczne autobusy w kierunku hotelu. To nie może być prawda! Stoimy w ciemnościach przy promie i nie wiem, co robić. Obchodzę czekające auta i sprawdzam, czy w którymś nie siedzą biali. Dwa mikrobusy safari wracają do domu. Pukam w szybę i pytam, czy mogę się zabrać z nimi. Kierowca zaprzecza, nie wolno mu zabierać żadnych obcych. Pasażerami są Hindusi, wszystkie miejsca i tak są już zajęte. W ostatnim momencie wjeżdża na rampę auto, i tym razem mam szczęście. W środku siedzą dwie włoskie zakonnice, którym opowiadam o swoim problemie. Są gotowe zawieźć mnie i Edy'ego do hotelu.

Trzy kwadranse jedziemy w ciemnościach, a ja zaczynam się obawiać, jak zareaguje Marco. Nawet jeśli wymierzy mi policzek, zrozumiem; w tym wypadku miałby zupełną rację. Co więcej, mam cichą nadzieję, że zdobędzie się na to. Może wtedy oprzytomnieję. Ciągle jeszcze nie pojmuję, co się właściwie ze mną dzieje i dlaczego przestałam kierować się zdrowym rozsądkiem. Czuję, że jestem tak zmęczona jak jeszcze nigdy w życiu i że po raz pierwszy odczuwam strach przed Markiem i przed samą sobą.

Przed hotelem żegnam się z Edym i po chwili staję przed Markiem. Spogląda na mnie smutno, nie krzyczy, nic nie mówi, tylko patrzy. Rzucam mu się na szyję i znowu płaczę. Marco prowadzi mnie do naszego domku i uspokaja. Wszystkiego się spodziewałam, tylko nie takiego czułego przyjęcia. „Corinne, wszystko jest w porządku. Taki jestem szczęśliwy, że w ogóle jeszcze żyjesz. Właśnie chciałem iść na policję i zgłosić twoje zaginięcie. Straciłem już nadzieję i myślałem, że cię już nigdy nie zobaczę. Mam ci przynieść coś do jedzenia?”. Nie czekając na moją odpowiedź, odchodzi i pojawia się z pełnym talerzem. Wszystko wygląda smakowicie i aby sprawić mu przyjemność, jem tyle, ile tylko mogę.

Dopiero po jedzeniu pyta: „I jak, znalazłaś go przynajmniej?”. „Tak” - odpowiadam i składam mu dokładną relację. Spogląda na mnie. „Jesteś szaloną, ale bardzo silną kobietą. Gdy czegoś chcesz, nie poddajesz się tak łatwo. Dlaczego jednak to ja nie mogę być na miejscu tego Masaja?”. Tego właśnie nie wiem. Nie mogę sobie również wytłumaczyć, jaka to magiczna aura otacza tamtego mężczyznę. Gdyby ktoś przed dwoma tygodniami powiedział mi, że zakocham się w wojowniku masajskim, wyśmiałabym go. A teraz mam mętlik w głowie.

„Jak to z nami dalej będzie, Corinne? Wszystko zależy od ciebie” - pyta Marco podczas lotu do domu. Z trudem przychodzi mi opisanie tego całego zamętu, jaki odczuwam. „Poszukam sobie mieszkania, nawet na krótko, ponieważ chcę wrócić do Kenii, być może na zawsze” - odpowiadam. Marco kręci tylko smutno głową.

Długie pół roku

Zanim udaje mi się w końcu znaleźć nowe mieszkanie niedaleko Bielu, upływają dwa miesiące. Przeprowadzka jest prosta, ponieważ biorę ze sobą tylko ubrania i trochę osobistych rzeczy, resztę pozostawiam Markowi. Najciężej przychodzi mi pozbycie się moich dwóch kotów. Biorąc jednakże pod uwagę, że tak czy inaczej niedługo wyjadę na stałe, jest to jedyne rozwiązanie. Sklepem zajmuję się nadal, lecz z mniejszym zaangażowaniem, gdyż stale marzę o Kenii. Zbieram wszystko o tym kraju, nawet nagrania muzyczne. Od rana do wieczora słucham w sklepie pieśni śpiewanych w suahili. Klienci oczywiście zauważają, że jestem nieco roztargniona, lecz ani mi się nie chce, ani też nie mogę o tym rozmawiać.

Codziennie czekam na pocztę. W końcu, prawie po trzech miesiącach, otrzymuję wiadomość. Jednakże nie od Lketingi, tylko od Priscilli. Pisze o wielu mało istotnych rzeczach. Bądź co bądź, dowiaduję się jednak, że Lketinga w trzy dni po naszym odlocie został wypuszczony na wolność. Jeszcze tego samego dnia piszę na adres, który podał mi Lketinga, i informuję go, że zamierzam w czerwcu albo lipcu przybyć do Kenii, tym razem sama.

Mija kolejny miesiąc i w końcu dostaję list od Lketingi. Dziękuje mi za pomoc i cieszy się, że ponownie odwiedzę jego kraj. Tego samego dnia rzucam się do najbliższego biura podróży i zamawiam na trzy tygodnie w lipcu ten sam hotel.

Pozostaje mi tylko czekać. Czas staje w miejscu, dni wloką się w nieskończoność. Ze wszystkich naszych wspólnych przyjaciół został mi tylko jeden, który od czasu do czasu dzwoni i zaprasza mnie na lampkę wina. Sprawia wrażenie, jakby przynajmniej próbował mnie zrozumieć. Zbliża się dzień wyjazdu i jestem nieco niespokojna, gdyż tylko Priscilla odpowiada na moje listy. Nic jednak nie może zachwiać mej wiary. Nadal jestem przekonana, że do pełni szczęścia brakuje mi tylko tego mężczyzny.

Tymczasem mówię już jako tako po angielsku; moja przyjaciółka, Jelly, daje mi codziennie lekcje. Trzy tygodnie przed odlotem Eric, mój młodszy brat, i zaprzyjaźniona z nim Jelly postanawiają zabrać się ze mną. Najdłuższe pół roku mojego życia jest poza mną. Odlatujemy.

Ponowne spotkanie

Po dziewięciu godzinach lądujemy w lipcu 1987 roku w Mombasie. Otacza nas ta sama gorączka, ta sama aura. Wszystko jest mi takie bliskie: Mombasa, prom i długa podróż autobusem do hotelu.

Jestem spięta. Będzie na mnie czekał czy też nie? Przy recepcji rozlega się za mną: Hello! Odwracamy się i oto jest! Uśmiechając się promiennie, podchodzi do mnie. Jakby nigdy nie było tego pół roku. Trącam go i mówię: „Jelly, Eric, patrzcie, to właśnie on, Lketinga”. Brat grzebie speszony w torbie, Jelly uśmiecha się i pozdrawia Lketingę. Przedstawiam ich sobie wzajemnie. Jeszcze nie odważam się na nic więcej poza uściskiem dłoni.

W ogólnym rozgardiaszu wprowadzamy się do naszego domku, a Lketinga czeka przy barze. Wreszcie mogę zapytać Jelly: „I jak ci się podoba?”. „Dość specyficzny, być może muszę się najpierw do niego przyzwyczaić. Tak na pierwszy rzut oka wydaje mi się nieco obcy i dziki” - odpowiada Jelly, uważnie dobierając słowa. Brat nie wyraża żadnej opinii. Widać tylko ja jestem nim zachwycona, myślę sobie nieco zawiedziona.

Przebieram się i idę do baru. Lketinga siedzi tam z Edym, z którym witam się serdecznie, a następnie próbujemy rozmawiać. Dowiaduję się od Lketingi, że krótko po wyjściu na wolność udał się do swego plemienia i dopiero przed tygodniem powrócił do Mombasy. Przez Priscillę otrzymał wiadomość o moim przyjeździe. To wyjątkowa sytuacja, że pozwolono im spotkać się z nami w hotelu, gdyż normalnie wstęp czarnym, którzy tu nie pracują, jest wzbroniony.

Uderza mnie, że bez pomocy Edy'ego nie potrafiłabym porozumieć się z Lketingą. Mój angielski nadal jest kiepski, a Lketinga zna co najwyżej dziesięć słów. I tak to siedzimy sobie w milczeniu na plaży, i po prostu uśmiechamy się do siebie promiennie, podczas gdy Jelly i Eric spędzają czas na basenie albo w swoim pokoju. Powoli zbliża się wieczór i zastanawiam się, co począć. W hotelu nie możemy zostać. Poza uściskiem dłoni do niczego między nami nie doszło. Nie jest to takie łatwe, jeśli się przez pół roku czekało na mężczyznę. W tym czasie często śniłam o jego ramionach, pocałunkach i wyobrażałam sobie najdziksze noce z nim. Teraz, gdy jest tuż obok, boję się dotknąć jego brązowej ręki. Tak więc oddaję się całkowicie poczuciu szczęścia, że po prostu jest przy mnie.

Eric i Jelly idą spać, są zmęczeni długą podróżą i dusznym upałem. Idziemy wolno z Lketingą do Bush-Baby-Disco. Przy boku mego księcia czuję się jak królewna. Siadamy przy stoliku i przyglądamy się tańczącym. Lketinga stale się śmieje. Jako że nie możemy prowadzić konwersacji, siedzimy tylko i przysłuchujemy się muzyce. Jego bliskość i panująca wokół atmosfera powodują, że zaczynam drżeć, i chętnie pogłaskałabym go po twarzy albo przekonała się, jak to jest, gdy się go całuje. Kiedy w końcu rozbrzmiewa powolna muzyka, chwytam go za ręce i pokazuję na miejsce do tańczenia. Stoi bezradnie i wcale nie ma zamiaru się ruszyć.

Nagle trzymamy się w ramionach i poruszamy w rytmie muzyki. Opada ze mnie napięcie. Cała drżę, ale tym razem mogę się wesprzeć na nim. Wydaje się, jakby czas stanął w miejscu. Z wolna budzi się we mnie pożądanie, które drzemało przez pół roku. Nie odważam się podnieść głowy i spojrzeć na niego. Co on sobie o mnie pomyśli? Tak mało przecież o nim wiem! Dopiero gdy zmienia się rytm muzyki, wracamy na swoje miejsca i spostrzegam, że tylko my tańczyliśmy. Wydaje mi, że wszyscy na nas patrzą.

Jakiś czas jeszcze siedzimy, a potem idziemy. Jest grubo po północy, gdy docieramy do hotelu. Przed wejściem spoglądamy sobie w oczy i wydaje mi się, że dostrzegam w Lketindze jakąś nieuchwytną zmianę. W jego dzikich oczach odkrywam coś w rodzaju zdumienia i podniecenia. W końcu zbieram się na odwagę i łagodnie przywieram wargami do jego pięknych ust. Lketinga sztywnieje i spogląda na mnie niemalże z przerażeniem. What you do? - pyta, robiąc krok w tył. Co robię? Stoję otrzeźwiała, nic nie rozumiejąc. Odczuwam wstyd, odwracam się i zrozpaczona wbiegam pędem do hotelu. W łóżku dopada mnie szloch, zawala się mój świat. Tylko jedna myśl kołacze mi się w głowie: pragnę go do szaleństwa, a on nic sobie ze mnie nie robi. W końcu jednak jakoś zasypiam.

Budzę się późno, śniadanie dawno się skończyło. Jest mi to obojętne, gdyż absolutnie nie odczuwam głodu. Nie chcę, aby ktokolwiek oglądał mnie w takim stanie. Zakładam okulary przeciwsłoneczne i przekradam się obok basenu, w którym mój zakochany po uszy brat harcu je z Jelly.

Na plaży kładę się pod palmą i wpatruję w błękitne niebo. Czy to już wszystko, co miało się wydarzyć, pytam siebie. Czyżbym aż tak bardzo się pomyliła? Nie, krzyczy coś we mnie, bo inaczej skąd wzięłabym siły, aby rozejść się z Markiem i na pół roku zrezygnować z kontaktów seksualnych, jeśli nie dla tego właśnie mężczyzny!

Nagle pada na mnie cień i czuję na ręce delikatne dotknięcie. Otwieram oczy i widzę nad sobą twarz Lketingi. Patrzy na mnie promiennym wzrokiem i mówi tylko: Hello! Całe szczęście, że mam na nosie okulary przeciwsłoneczne. Długo przypatruje mi się, jakby studiował moją twarz. Po jakimś czasie pyta o Erica i Jelly i wyjawia uroczyście, że dziś po południu jesteśmy zaproszeni do Priscilli na herbatę. Leżąc na plecach, patrzę w dwoje oczu spozierających na mnie łagodnie i pełnych nadziei. Gdy od razu nie odpowiadam, jego twarz zmienia się, oczy ciemnieją, pobłyskuje w nich duma. Walczę ze sobą, ale w końcu pytam, o której mamy przyjść.

Eric i Jelly nie mają nic przeciwko temu, tak więc o umówionej godzinie czekamy przy wejściu do hotelu. Po jakichś dziesięciu minutach zatrzymuje się jedna z przepełnionych matatu. Wysuwają się dwie długie nogi, za którymi podąża długie ciało Lketingi. Zabrał ze sobą Edy'ego. Znam drogę do Priscilli jeszcze z pierwszego pobytu tutaj, ale brat przygląda się sceptycznie małpom, które bawią się i jedzą w pobliżu drogi.

Ponowne spotkanie z Priscillą jest bardzo serdeczne. Zaraz też wyciąga kocher i przygotowuje herbatę. Podczas gdy czekamy, oni troje dyskutują zawzięcie, a my przypatrujemy się, nie rozumiejąc, o czym mówią. Co chwila śmieją się i odnoszę wrażenie, że mówią także o mnie. Mniej więcej po dwóch godzinach wyruszamy w drogę powrotną. Priscillą mówi mi, że mogę przychodzić tu z Lketingą, kiedy tylko zechcę.

Pomimo że zapłaciłam za następne dwa tygodnie, postanawiam wyprowadzić się z hotelu i wprowadzić do Priscilli. Mam dosyć tych wiecznych spotkań w dyskotece i kolacji bez niego. Kierownictwo hotelu ostrzega mnie lojalnie, że mogę stracić wszystkie swoje pieniądze i ubrania. Również mój brat jest bardziej niż sceptyczny, mimo to pomaga mi przenieść rzeczy do buszu. Lketingą niesie wielką torbę podróżną i wygląda, jakby się cieszył.

Priscillą opuszcza swą chatę i udaje się do przyjaciółki. Gdy na dworze robi się ciemno i dłużej już nie możemy uchylać się przed spotkaniem naszych ciał, siadam na wąskiej pryczy i z łomoczącym sercem czekam na od tak dawna wymarzoną chwilę. Lketingą siada obok mnie. Widzę tylko białka jego oczu, guzik perłowy na czole białe kolczyki z kości słoniowej w uszach. Wydarzenia biegną błyskawicznie. Lketingą przyciska mnie do pryczy i z miejsca czuję, że ma wzwód. Zanim się zorientowałam, czy moje ciało jest już gotowe, czuję ból, słyszę śmieszne dźwięki i... po wszystkim. Wyć mi się chce z rozpaczy, inaczej to sobie wyobrażałam. Dopiero w tym właśnie momencie w pełni uświadamiam sobie, że mam do czynienia z człowiekiem należącym do zupełnie innej kultury. Nie dane mi jest jednak pogrążyć się w rozmyślaniach, gdyż nagle wszystko się powtarza. Tej nocy następują jeszcze kolejne natarcia, lecz po trzecim czy czwartym „stosunku” przestaję starać się, aby je poprzez pocałunki czy dotykanie nieco wydłużyć, gdyż wygląda na to, że Lketinga tego nie lubi.

W końcu robi się jasno, a ja czekam, aż Priscilla zapuka do drzwi. Około siódmej słyszę głosy. Wyglądam na dwór i przed drzwiami znajduję miednicę pełną wody. Wciągam ją do środka i dokładnie się myję, gdyż cała pokryta jestem czerwoną farbą, której Lketinga używa do malowania ciała.

On nadal śpi, gdy melduję się u Priscilli. Właśnie ugotowała herbatę i mi ją proponuje. Gdy pyta, jak spędziłam swoją pierwszą noc w afrykańskim domostwie, nie zamykają mi się usta. Zakłopotana przysłuchuje się i mówi: „Corinne, my nie jesteśmy tacy jak biali. Wracaj do Marca, spędzaj urlop w Kenii, lecz nie szukaj tu mężczyzny na całe życie”. Słyszała, że biali są dobrzy dla swoich kobiet, także w nocy. Mężczyźni masajscy są pod tym względem inni; to, co przeżyłam w nocy, jest całkiem normalne. Masajowie się nie całują. Usta służą do jedzenia, całowanie - i przy tym robi pogardliwą minę - to coś odrażającego. Mężczyzna nigdy nie dotyka kobiety poniżej brzucha, a kobiecie nie wolno dotknąć organów płciowych mężczyzny. Włosy i twarz mężczyzny są również tabu.

Nie wiem, czy mam śmiać się, czy też płakać. Pożądam przepięknego mężczyzny i nie wolno mi go dotknąć. Dopiero teraz przypomina mi się scena chybionego pocałunku, co powoduje, że wierzę w jej słowa.

Podczas rozmowy Priscilla nie patrzy na mnie, na pewno niełatwo jej mówić o tych sprawach. Myśli przelatują mi przez głowę z prędkością światła i mam wątpliwości, czy wszystko należycie zrozumiałam. Nagle w porannym słońcu pojawia się Lketinga. Jego nagi tors, czerwona chusta na biodrach i długie czerwone włosy wyglądają bajecznie. Przykre wspomnienia z ostatniej nocy znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wiem tylko, że chcę tego właśnie mężczyzny, i żadnego innego. Kocham go, a poza tym wszystkiego można się przecież nauczyć, uspokajam się.

Później jedziemy przepełnioną matatu do Ukundy, najbliżej położonej większej wioski. Tam spotykamy Masajów, siedzą w miejscowej herbaciarni, która składa się z kilku zbitych razem desek, dachu, długiego stołu oraz paru krzeseł. Herbata jest gotowana w wiadrze, które wisi nad paleniskiem. Gdy siadamy, jedni patrzą się na mnie z zaciekawieniem, inni krytycznie. Każdy ma coś do powiedzenia, mówią jeden przez drugiego. Nie ma wątpliwości, że chodzi o mnie. Bacznie przyglądam się wszystkim i uznaję, że żaden nie wygląda tak dobrze i przyjaźnie jak Lketinga.

Spędzamy tam kilka godzin i wszystko mi jedno, że niczego nie rozumiem. Lketinga troszczy się o mnie. Stale zamawia coś do picia, a potem talerz mięsa. Nie jestem w stanie jeść tych rozdrobnionych kawałków kozy, gdyż są krwiste i twarde. Po trzech kawałkach dławię się i daję Lketindze do zrozumienia, żeby jadł dalej. Jednakże ani on, ani też inni mężczyźni nie biorą nic z mojego talerza, pomimo że wyraźnie widać, iż są głodni.

Pół godziny później mężczyźni podnoszą się i Lketinga próbuje coś mi wytłumaczyć za pomocą rąk i nóg. Rozumiem tylko, że wszyscy idą teraz jeść i że nie mogę iść z nimi. Ja jednak upieram się, że pójdę. No, big problem! You wait here! - słyszę. Mam tu czekać. Następnie widzę, jak wszyscy znikają za przepierzeniem, a za nimi wnoszone są góry mięsa. Po jakimś czasie wraca mój Masaj. Ma pełny brzuch. Nadal nie rozumiem, dlaczego musiałam tutaj czekać, a on mówi: You wife, no lucky meat. Zapytam wieczorem Priscillę, o co mu chodzi.

Opuszczamy herbaciarnię i jedziemy matatu z powrotem na plażę. Przy Africa-Sea-Lodge wysiadamy i decydujemy się na odwiedzenie Jelly i Erica. Przy wejściu zostajemy zatrzymani. Gdy jednak wyjaśniam strażnikowi, że chcemy tylko odwiedzić mojego brata i jego przyjaciółkę, wpuszcza nas bez komentarza. Przy recepcji wita mnie, uśmiechając się, manager hotelu: „Tak więc chce pani wrócić do hotelu?”. Zaprzeczam i wspominam, że w buszu bardzo mi się podoba. Wzrusza ramionami i mówi: „Zobaczymy jak długo jeszcze!”.

Znajdujemy ich na basenie. Wzburzony Eric podchodzi do mnie: „Najwyższy czas, żebyś się w końcu pokazała!” - mówi i pyta, czy dobrze spałam. Ta jego troska mnie rozbawiła. Z pewnością nocowałam już bardziej komfortowo, ale jestem szczęśliwa! Lketinga stoi obok, śmieje się i pyta: Eric, what's the problem? Kilku kąpiących się białych wytrzeszcza na nas oczy. Parę kobiet przebiega obok mojego przyozdobionego i na nowo pomalowanego pięknego Masaja i podziwia go bez żenady. Z jego strony nie widać żadnego zainteresowania, z pewnością krępuje go oglądanie tylu nagich ciał.

Nie zostajemy długo, gdyż muszę kupić jeszcze parę rzeczy: naftę, papier toaletowy i przede wszystkim latarkę. Ostatniej nocy ominęła mnie, na szczęście, wizyta w ubikacji, która mieści się poza wioską, w buszu. Dostać się do niej można po karkołomnej wspinaczce na blisko dwumetrową drabinkę dla kur, na której szczycie znajduje się domek z liści palmowych, z dwoma deskami zamiast podłogi i większą dziurą w środku.

Znajdujemy wszystko w małym sklepie, gdzie, jak się wydaje, również pracownicy hotelu kupują rzeczy dla siebie. Dopiero teraz zauważam, jak tanio jest tutaj. Towary, poza bateriami do latarki, jak na moje warunki, kosztują tyle, co nic.

Kilka metrów dalej znajduje się kolejna rudera, na której napisane jest czerwoną farbą Meat. Lketinga ciągnie mnie tam. U sufitu wisi wielki hak rzeźnicki, a na nim odarta ze skóry koza. Lketinga patrzy na mnie pytająco. Very fresh! You take one kilo for you and Priscilla. Wzdrygam się, gdy pomyślę, że będę musiała jeść to mięso. Mimo to zgadzam się na zakup. Sprzedawca bierze siekierę i odcina tylną nogę, a następnie, dwoma czy trzema uderzeniami, oddziela porcję dla nas. Reszta wraca z powrotem na hak. Wszystko zawija w papier gazetowy i ruszamy w kierunku osady.

Priscilla cieszy się ogromnie z powodu mięsnego prezentu. Gotuje dla nas mocną herbatę i przynosi od sąsiadki drugi kocher. Następnie tnie mięso na kawałki, myje je i gotuje dwie godziny w wodzie z solą. W tym czasie pijemy herbatę, która z wolna zaczyna mi smakować. Priscilla i Lketinga rozmawiają bez przerwy. Po jakimś czasie Lketinga podnosi się i mówi, że musi iść, ale wkrótce wróci. Próbuję dowiedzieć się, co ma zamiar robić. No problem, Corinne, I come back - mówi, uśmiecha się do mnie i znika. Pytam Priscillę, dokąd poszedł Lketinga. Odpowiada, że tak dokładnie to ona sama nie wie, gdyż Masaja nie wolno o to pytać, to jego sprawa, ale przypuszcza, że do Ukundy. „Na miłość boską, a czegóż on tam szuka w tej Ukundzie, przecież niedawno tam byliśmy!” - mówię nieco oburzona. „Być może chce coś zjeść” - odpiera Priscilla. Patrzę na mięso gotujące się w dużym blaszanym garnku. „A to dla kogo?”. „To dla nas, dla kobiet” - wyjaśnia Priscilla. Lketindze nie wolno jeść tego mięsa. Żaden wojownik masajski nigdy nie zje tego, czego dotknęła kobieta albo na co popatrzyła. Nie wolno im też jeść w obecności kobiet, tylko picie herbaty jest dozwolone.

Przypomina mi się ta dziwaczna scena z Ukundy i pytanie, dlaczego wszyscy mężczyźni znikli za przepierzeniem - które chciałam postawić Priscilli, jest już bez znaczenia. Tak więc Lketinga nie może pójść ze mną coś zjeść, a ja nigdy nie będę mogła ugotować czegoś dla niego. Śmieszne, ale ten fakt wstrząsa mną bardziej niż rezygnacja z dobrego seksu. Gdy już jako tako się pozbierałam, chcę dowiedzieć się czegoś więcej. A jak to jest u małżeństwa? Odpowiedź jej również mnie rozczarowuje. Zona jest zasadniczo przy dzieciach, a mąż przebywa w towarzystwie innych mężczyzn swojego stanu, czyli wojowników, z których przynajmniej jeden musi mu zawsze asystować podczas jedzenia, gdyż nie wypada jeść samemu.

Zatyka mnie. Moje romantyczne fantazje o wspólnym gotowaniu i jedzeniu w buszu albo w prostej chacie pryskają jak bańka mydlana. Ledwo mogę powstrzymać łzy, a Priscilla przypatruje mi się przerażona. Następnie wybucha śmiechem, co niemal doprowadza mnie do szału. Nagle czuję się osamotniona i uzmysławiam sobie, że Priscilla jest mi obcą, żyjącą w innym świecie osobą.

Gdzie jest Lketinga? Zapadła już noc, Priscilla podaje mięso na dwóch poobijanych aluminiowych talerzach. Zdążyłam porządnie zgłodnieć, tak więc kosztuję i jestem zaskoczona, że mięso jest takie miękkie. Smak ma jednak bardzo osobliwy i jest słone jak woda, w której się gotowało. W milczeniu jemy rękami.

Później żegnam się i udaję do byłego domku Priscilli. Jestem zmęczona, zapalam lampę naftową i kładę się na łóżko. Na dworze cykają świerszcze. W myślach powracam do Szwajcarii, do mej matki, do sklepu i do codzienności w Bielu. Jakże tutejszy świat jest inny! Pomimo tej całej prostoty ludzie wyglądają, jakby byli szczęśliwsi; być może właśnie dlatego, że potrafią żyć, nie wkładając w to zbyt dużo wysiłku. Coś takiego przelatuje mi przez głowę i od razu czuję się lepiej.

Nagle otwierają się drewniane drzwi i staje w nich roześmiany Lketinga. Musi się pochylić, żeby w ogóle wejść. Rozgląda się chwilę wokół i siada przy mnie na pryczy. Hello, how are you? You have eat meat? - pyta. Gdy mnie tak opiekuńczo wypytuje, czy zjadłam mięso, czuję się dobrze i odczuwam wielkie pożądanie. Wygląda cudownie w blasku lampy naftowej. Jego ozdoby błyszczą, tors jest nagi, upiększają go tylko dwa sznury pereł. Świadomość, że pod okryciem bioder nie znajduje się nic poza skórą, bardzo mnie podnieca. Chwytam jego szczupłą, chłodną dłoń i przyciskam ją sobie mocno do twarzy. W tym momencie czuję się związana z tym w gruncie rzeczy całkowicie mi obcym człowiekiem i wiem, że go kocham. Przyciągam go do siebie i czuję wagę jego ciała na sobie. Składam głowę obok jego głowy i wącham dziki zapach długich czerwonych włosów. Całą wieczność trwamy tak i spostrzegam, jak również i jego ogarnia podniecenie. Dzieli nas tylko lekka sukienka letnia, którą zdejmuję. Wchodzi we mnie i tym razem doświadczam przez krótką chwilę całkiem nowego uczucia szczęścia, nie osiągam jednak orgazmu. Czuję się zespolona z tym człowiekiem, i tej nocy już wiem, że oto, pomimo wszystkich przeszkód, stałam się więźniem jego świata.

W nocy czuję rwanie w okolicach brzucha i chwytam latarkę, którą na szczęście położyłam u wezgłowia. Z pewnością wszyscy słyszą, jak otwieram skrzypiące drzwi, gdyż nie licząc niezmordowanych świerszczy, panuje zupełna cisza. Udaję się w drogę do „kurzej toalety”, ostatnie stopnie pokonuję wręcz susami i docieram na miejsce niemal w ostatniej chwili. Jako że wszystko rozgrywa się w kucki, kolana mi drżą. Resztką sił podnoszę się, chwytam latarkę i schodzę w dół po drabince dla kur. Wracam do domku. Lketinga śpi w najlepsze. Wciskam się na pryczę między niego a ścianę.

Gdy się budzę, jest właśnie ósma i słońce mocno przypieka, tak że w domku jest duszno i gorąco. Po porannej herbacie i rytuale mycia chcę umyć włosy. Ale jak to zrobić bez bieżącej wody? Dostaję od Priscilli dwudziestolitrowy kanister z wodą, który ona codziennie napełnia przy pobliskiej studni z żurawiem. Gestykulując, usiłuję wytłumaczyć Lketindze, o co mi chodzi. Od razu jest gotów mi pomóc: No problemy I help you! Puszką po konserwie leje mi wodę na głowę. Potem myje mi nawet głowę szamponem, śmiejąc się przy tym przeraźliwie. Dziwi się, że przy takiej ilości piany nie wypadną mi wszystkie włosy.

Następnie postanawiamy odwiedzić w hotelu mojego brata i Jelly. Gdy przybywamy, oboje siedzą rozkosznie przy obfitym śniadaniu. Spoglądam na te wszystkie wspaniałe potrawy i uświadamiam sobie, jakże ubogie są chwilowo moje śniadania. Tym razem to ja opowiadam, a Lketinga siedzi obok i słucha. Tylko gdy opisuję moją nocną wyprawę i oboje patrzą na siebie osłupiali, pyta: What's the problem? No problem - odpieram ze śmiechem - everything is okay!

Zapraszamy ich na obiad do Priscilli. Mam zamiar ugotować spaghetti. Zgadzają się, a Eric dochodzi do wniosku, że na pewno sami już znajdą drogę. Mamy dwie godziny, aby zdobyć spaghetti i sos pomidorowy, a także cebulę i przyprawy. Lketinga nie ma zielonego pojęcia, o jakiej potrawie mówimy, uznaje jednak ze śmiechem: Yes, yes, it’s okay.

Wsiadamy do matatu i jedziemy do leżącego w pobliżu supermarketu, gdzie znajdujemy wszystko, czego potrzebujemy. Gdy w końcu docieramy do osady, pozostaje mi niewiele czasu na wyprawienie uczty. Siedząc w kucki, przygotowuję wszystko. Priscilla i Lketinga przypatrują mi się rozbawieni i twierdzą: This ist no food! Mój masajski przyjaciel wlepia oczy we wrzątek i w napięciu obserwuje, jak sztywny makaron gnie się powoli. Jest to dla niego zagadka i powątpiewa, że będzie z tego jedzenie. Woda z makaronem kipi, a ja otwieram nożem puszkę z sosem pomidorowym. Gdy wykładam jej zawartość na poobijaną patelnię, Lketinga pyta z przerażeniem: Is this blood? Krew? Teraz z kolei ja śmieję się na całe gardło. Blood? Oh no, Tomatensauce! - odpowiadam, parskając śmiechem.

Nadchodzą spoceni Jelly i Eric. „Co, gotujesz na ziemi?” - pyta zdziwiona Jelly. „A pewnie, sądzisz, że mamy tu kuchnię?” - odpowiadam. Gdy widelcem wyławiamy makaron, Priscilla i Lketinga nie mogą się nadziwić. Priscilla sprowadza sąsiadkę. Ta spogląda na białe spaghetti, następnie do garnka z czerwonym sosem i wskazując na makaron, pyta: Worms? - i wykrzywia twarz w grymasie. Wybuchamy śmiechem. Są przekonani, że jemy robaki z krwią, dlatego nie ruszą potrawy. W pewien sposób nawet ich rozumiem, gdyż im dłużej wpatruję się w garnek, tym bardziej tracę apetyt, kiedy wyobrażę sobie krew i robaki.

Przy zmywaniu pojawia się następny problem. Brakuje mi płynu do mycia naczyń i szczoteczki. Priscilla rozwiązuje ten problem w prosty sposób: używa proszku Omo i skrobie garnki paznokciami. „Siostrzyczko, nie sądzę, abyś mogła zostać tu na zawsze. W każdym razie na pewno nie będziesz potrzebowała więcej pilnika do swoich pięknych długich paznokci” - cierpko odzywa się mój brat. Chyba ma rację.

Mają jeszcze dwa dni urlopu, potem zostanę sama z Lketingą. W ostatni wieczór przed ich wyjazdem odbywa się w hotelu pokaz tańców masajskich. W przeciwieństwie do mnie Jelly i Eric jeszcze nigdy czegoś takiego nie widzieli. Lketingą także występuje, i we trójkę czekamy w napięciu na rozpoczęcie. Masajowie zbierają się przed hotelem, gdzie zostawiają dzidy, ozdoby, pasy z pereł i materiały na późniejszą sprzedaż.

Pojawia się około dwudziestu pięciu śpiewających wojowników. Czuję się związana z tym ludem i jestem z nich tak dumna, jakby byli moimi rodzonymi braćmi. To niesamowite, jak elegancko poruszają się i jaka aura ich otacza. Odczuwam nie znane mi poczucie więzi i tryskają mi łzy z oczu. Wydaje mi się, jakbym odnalazłam moją rodzinę, mój naród. Zaniepokojona widokiem tylu pomalowanych i przyozdobionych Masajów, Jelly szepcze mi do ucha: „Corinne, jesteś pewna, że to właśnie jest twoja przyszłość?”. „Tak”. Tylko tyle potrafię jej odpowiedzieć.

Koło północy przedstawienie dobiega końca i Masajowie się oddalają. Przychodzi Lketingą i z dumą pokazuje pieniądze, które zarobił na sprzedaży ozdób. Nam wydaje się, że to mało, dla niego jednak oznacza to kilka dni życia. Zegnamy się serdecznie. Nie zobaczymy już więcej Erica i Jelly, ponieważ jutro wczesnym rankiem opuszczają hotel. Brat musi przyrzec Lketindze, że jeszcze tutaj wróci. You are my friends now! Jelly ściska mnie mocno i płacząc mówi, abym na siebie uważała, przemyślała dokładnie wszystko jeszcze raz i zjawiła się za dziesięć dni w Szwajcarii. Wygląda na to, że mi nie dowierza.

Wyruszamy w drogę powrotną do domu. Niebo usiane jest tysiącem gwiazd, księżyc jednak nie świeci. Pomimo panujących ciemności Lketingą świetnie odnajduje drogę w buszu. Muszę trzymać go mocno za rękę, aby się nie zgubić. Przed osadą natykamy się na szczekającego psa. Lketingą wydaje z siebie krótkie, ostre odgłosy i pies ucieka. W chatce szukam po omacku latarki. Gdy ją w końcu znajduję, rozglądam się za zapałkami, aby zapalić lampę naftową. Przez krótką chwilę myślę o tym, jak proste jest wszystko w Szwajcarii. Na ulicach stoją latarnie, jest światło elektryczne i wszystko funkcjonuje jakby samo z siebie. Jestem półżywa ze zmęczenia i chce mi się spać. Z kolei Lketinga wrócił z pracy, jest głodny i mówi, żebym mu zrobiła herbaty. Dotychczas zawsze robiła to Priscilla! Niemalże po omacku wlewam spirytus do maszynki. Spoglądając na paczkę herbaty, pytam: How much? Lketinga śmieje się i wrzuca jedną trzecią opakowania do wrzącej wody. Później dodaje jeszcze cukru. Nie dwie, trzy łyżki, tylko pełen kubek. Dziwię się i myślę, że tej herbaty z pewnością nie będzie można przełknąć. Jednak smakuje prawie tak dobrze jak ta Priscilli. Teraz wreszcie rozumiem, że herbata może zastąpić prawdziwy posiłek.

Następny dzień spędzam z Priscillą. Mamy zamiar zrobić pranie, a Lketinga postanawia pojechać na północne wybrzeże, aby dowiedzieć się, w którym hotelu będą odbywały się występy taneczne. Nie pyta, czy chcę mu towarzyszyć. Idę z Priscillą do studni z żurawiem i próbuję, tak jak ona, przynieść do chatki dwudziestolitrowy kanister z wodą, co wcale nie jest takie proste. Najpierw trzeba wiadro, w którym mieszczą się trzy litry wody, spuścić jakieś pięć metrów w głąb studni, a następnie wyciągnąć je na powierzchnię, potem blaszaną puszką wlewa się wodę przez wąski otwór do kanistra, aż będzie pełny. Wszyscy robią to niezwykle uważnie i dokładnie, aby nie uronić ani kropli drogocennej wody. Gdy mam już pełny kanister, próbuję dowlec go do chatki oddalonej o dwieście metrów. Nie jestem jednak w stanie tego zrobić, choć zawsze sądziłam, iż jestem silna. Z kolei Priscilla dwoma, trzema chwytami zarzuca sobie kanister na głowę i na luzie maszeruje do chaty. Gdy jestem w połowie drogi, nadchodzi z naprzeciwka i zabiera mój kanister do domu. Bolą mnie palce. Wszystko to powtarza się kilka razy, jako że tutejsze Omo bardzo się pieni. Pranie w rękach, w dodatku w zimnej wodzie i przy mej szwajcarskiej dokładności, daje się we znaki moim kłykciom. Po pewnym czasie tworzą się na nich otwarte rany, a woda z proszkiem piecze. Gdy kończę pranie, mam zniszczone paznokcie i bolą mnie plecy. Priscilla załatwia za mnie resztę.

Jest już późne popołudnie, a my jeszcze nic nie jadłyśmy. A co miałybyśmy zjeść? W domu nie ma żadnych zapasów, gdyż inaczej zaraz zjawiłyby się z wizytą robaki i myszy. Dlatego też musimy codziennie robić zakupy w sklepie. Pomimo straszliwego upału wyprawiamy się w drogę. Oznacza to pół godziny marszu, rzecz jasna jeśli Priscilla nie będzie się wdawać w dłuższe pogaduszki z każdą napotkaną osobą. Wygląda na to, że tutaj do dobrego tonu należy zagadywanie każdego per „Jumbo”, a następnie opowiadanie historii całej rodziny.

Po dotarciu na miejsce kupujemy ryż, mięso, pomidory i mleko, a nawet miękki chleb. Musimy przebyć całą długą drogę z powrotem, a potem jeszcze ugotować posiłek. Jest już wieczór, a Lketingi nadal nie ma. Gdy pytam Priscillę, czy może wie, kiedy przyjdzie, ona się śmieje. Nie, o to nie można pytać Masaja! Wyczerpana niecodzienną dla mnie pracą w skwarze kładę się w chłodnej chacie, podczas gdy Priscilla zabiera się spokojnie do gotowania. Z pewnością jestem taka słaba, bo cały dzień nic nie jadłam.

Tęsknię za moim Masajem, bez niego ten świat jest tylko w połowie interesujący i godzien, aby tu żyć. W końcu, tuż przed nadejściem zmroku, zbliża się z gracją do chaty i rozbrzmiewa to jego znajome: Hello, how areyou? Oh, not so good! - odpowiadam nieco obrażona, na co on od razu przestraszony pyta: Why? Lekko zaniepokojona wyrazem jego twarzy uznaję, że nie pisnę ani słówka na temat jego nieobecności, jako że to, przy naszej niewystarczającej znajomości angielskiego, mogłoby tylko doprowadzić do nieporozumień. Stomach! - odpowiadam, wskazując na brzuch. Uśmiecha się do mnie promiennie. Maybe baby? - mówi. Zaprzeczam ze śmiechem. Na ten pomysł rzeczywiście bym nie wpadła, gdyż zabezpieczam się pigułkami, o czym on nie wie i czego z pewnością w ogóle nie zna.

Biurokratyczne przeszkody

Odwiedzamy hotel, w którym ma przebywać pewien Masaj ze swą białą żoną. Wprawdzie nie mogę sobie tego wyobrazić, ale jestem ogromnie ciekawa, gdyż chciałabym zapytać tę kobietę o to i owo. Ten Masaj wygląda jak „zwyczajny” czarny, nie ma ozdób i tradycyjnego ubioru, za to wystrojony jest w drogi garnitur zrobiony na miarę i jest o kilka lat starszy od Lketingi. Również kobieta dobiega pięćdziesiątki. Jeden mówi przez drugiego, a Ursula, Niemka, pyta: „Co, chcesz tu zostać i żyć z tym Masajem?”. Przytakuję i nieśmiało dopytuję się, co przemawia przeciwko temu. „Wiesz - mówi Ursula - mój mąż i ja żyjemy ze sobą od piętnastu lat. Jest prawnikiem, ale mimo to ma dużo problemów z niemiecką mentalnością. A teraz popatrz na Lketingę, on przecież nigdy nie był w żadnej szkole, nie umie ani pisać, ani czytać, a po angielsku prawie wcale nie mówi. O zwyczajach panujących w Europie, a szczególnie w perfekcyjnej Szwajcarii, nie ma zielonego pojęcia. To jest od początku skazane na niepowodzenie!”. Potem wspomina, że kobiety nie mają tutaj żadnych praw. Ona w żadnym wypadku nie mieszkałaby w Kenii, za to wakacje tutaj są wspaniałe. Powinnam jak najprędzej załatwić Lketindze inne ubranie, nie mogę przecież biegać tak z nim po okolicy.

Opowiada i opowiada, a serce coraz bardziej podchodzi mi do gardła, gdy słyszę o tych wszystkich możliwych problemach. Również jej mąż uważa, że byłoby lepiej, gdyby Lketinga mógł mnie odwiedzić w Szwajcarii. W żaden sposób nie mogę sobie tego wyobrazić i moje serce jest temu przeciwne. Mimo wszystko akceptujemy zaproponowaną nam pomoc i wyruszamy następnego dnia do Mombasy, aby złożyć podanie o paszport dla Lketingi. Gdy wspominam o swoich wątpliwościach, Lketinga pyta, czy mam w Szwajcarii męża, bo jeśli nie, to przecież mogłabym bez problemu zabrać go ze sobą. A jeszcze dziesięć minut temu mówił, że w żadnym wypadku nie opuści Kenii, gdyż nie wie, gdzie znajduje się Szwajcaria i jaka jest moja rodzina.