Bezsilna - Kościelny Piotr - ebook + audiobook + książka

Bezsilna ebook

Kościelny Piotr

4,6
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Komisarz Sokołowski, wrocławski policjant z wieloletnim doświadczeniem, trafia na pozornie spokojną prowincję – do Wschowy, gdzie największe przestępstwa to znikające z piwnic słoiki. Wydaje się, że nic go tu nie zaskoczy, ale spokój bywa złudny.

Gdy młoda matka odbiera sobie życie, w Sokołowskim budzi się instynkt śledczego – coś w tej sprawie nie daje mu spokoju. W tym samym czasie w okolicy zaczyna kiełkować prawdziwe zło, gdy niepozorny lokalny złodziej nagle zmienia się w bezwzględnego oprawcę.

Czy komisarzowi uda się odkryć, co tak naprawdę doprowadziło samobójczynię do ostatecznego kroku? I czy zdoła powstrzymać zbrodniarza, zanim spirala przemocy pochłonie kolejne niewinne istnienia?

Bezsilna to hipnotyzujący portret miejsca, gdzie zło nie krzyczy – ono cicho rośnie tuż pod skórą codzienności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 468

Oceny
4,6 (20 ocen)
16
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KatarzynaK89

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna i brutalna, a zakończenie jak zwykle...🫣
00
cyniczny

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytałem wszystkie książki Piotra Kościelnego, ta chyba najlepsza.
00
agniecha123

Nie oderwiesz się od lektury

Ta ksiazka zostanie z czytelnikiem na zawsze
00
Marietta91

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna książka! Nie zawiodłam się, jak zwykle sztos
00
Sylwialazuk

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra, wciągająca książka. Jak zwykle się nie zawiodłam :)
00



Cytat

Serce ni­gdy nie ma zmarsz­czek, ono ma bli­zny.

Sido­nie-Gabrielle Colette

1

Wschowa, 8 lipca 2019 r.

Zapar­ko­wał swo­jego pas­sata przed budyn­kiem wschow­skiej komendy. Zapa­lił papie­rosa i przez chwilę patrzył na jadące ulicą samo­chody. Zasta­na­wiał się, czy dobrze robi. Jesz­cze mie­siąc temu był prze­ko­nany, że tak. W zeszłym tygo­dniu także nie miał co do tego żad­nych wąt­pli­wo­ści. Jed­nak od tam­tego czasu wiele się zmie­niło. Kochał Justynę i chciał z nią zało­żyć rodzinę. Był już na to naj­wyż­szy czas. Skoń­czył trzy­dzie­ści sześć lat; więk­szość jego kole­gów miała już żony i dzieci. Kilku kum­pli było już nawet po roz­wo­dzie. Jedy­nie on, Tomek Soko­łow­ski, jak dotąd nie sta­nął na ślub­nym kobiercu. Wyda­wało mu się, że z Justy­sią stwo­rzyli szczę­śliwy zwią­zek. Z naci­skiem na „wyda­wało się”. Czas poka­zał, jak bar­dzo się mylił. Trzy mie­siące temu Justyna dostała w spadku po babci miesz­ka­nie we Wscho­wie. Wciąż pamię­tał ten dzień, kiedy powie­działa mu, że mogą zamiesz­kać w tej mie­ści­nie. On prze­nie­sie się do tutej­szej komendy, a ona, jako pie­lę­gniarka, postara się zatrud­nić w miej­sco­wym szpi­talu. Prze­ko­ny­wała, że nie ma sensu wynaj­mo­wa­nie miesz­ka­nia we Wro­cła­wiu, skoro mogą zamiesz­kać na swoim. Był to mocny argu­ment w dys­ku­sji. Oboje pra­co­wali w budże­tówce, więc nie mieli prak­tycz­nie żad­nych oszczęd­no­ści. Niby narze­kać na zarobki nie mogli, ale najem miesz­ka­nia i codzienne życie pochła­niały więk­szość ich docho­dów. O odło­że­niu na wła­sne lokum nie było mowy, a żadne nie miało zdol­no­ści kre­dy­to­wej. Nawet na waka­cje rzadko mogli sobie pozwo­lić, dla­tego urlopy spę­dzali w mie­ście. Zresztą Tomka do wzię­cia urlopu trzeba było zmu­szać. Lubił swoją pracę, a sie­dze­nie w domu przed tele­wi­zo­rem go nudziło. Wolał swoje codzienne zma­ga­nia ze zbrod­nia­rzami.

Soko­łow­ski był doświad­czo­nym gliną z wydziału zabójstw komendy miej­skiej poli­cji we Wro­cła­wiu. Miał dosko­nałe wyniki, wysoką wykry­wal­ność, a przed sobą per­spek­tywę prze­nie­sie­nia do komendy woje­wódz­kiej lub nawet do cebo­siu. Miał plany i ambi­cje. To dla­tego począt­kowo nie uwa­żał prze­pro­wadzki do Wschowy za dobry pomysł. Zda­wał sobie sprawę, że dla niego i Justyny to duża zmiana. A on nie lubił zmian. Od uro­dze­nia miesz­kał we Wro­cła­wiu i spę­dził w tym mie­ście całe swoje doro­słe życie. Osta­tecz­nie jed­nak dał się prze­ko­nać dziew­czy­nie. Jak to mówią, raz kozie śmierć. W końcu jeśli nie spró­buje, nie prze­kona się, czy to dobra decy­zja.

Justyna prze­nio­sła się do Wschowy już jakiś czas wcze­śniej. On musiał jesz­cze prze­ka­zać swo­jemu następcy kilka zale­głych spraw. Trzy tygo­dnie temu otrzy­mał zgodę na zmianę miej­sca służby. Miał się prze­pro­wa­dzić w naj­bliż­szy pią­tek, tak się uma­wiał z Justyną, ale naczel­nik pozwo­lił mu wyje­chać już w czwar­tek. Cie­szył się, że zrobi uko­cha­nej nie­spo­dziankę. Gdy wje­chał do Wschowy, zatrzy­mał się jesz­cze przy kwia­ciarni. Kupił bukiet tuli­pa­nów i skie­ro­wał się w stronę kamie­nicy, w któ­rej odtąd miał miesz­kać razem ze swoją kobietą. Już wcho­dząc po scho­dach, sły­szał gło­śną muzykę dobie­ga­jącą zza drzwi. Zapu­kał, ale Justyna nie otwo­rzyła.

Pew­nie sprząta i nie sły­szy, prze­bie­gło mu przez głowę.

W końcu się­gnął po klucz, wło­żył go do zamka i prze­krę­cił. Z bukie­tem scho­wa­nym za ple­cami wszedł do środka i spoj­rzał w stronę przy­mknię­tych drzwi sypialni. Serce przy­spie­szyło mu gwał­tow­nie, gdy zorien­to­wał się, że sły­szy nie tylko muzykę, ale też odgłosy wyraź­nie świad­czące o tym, że ktoś upra­wia seks. Kolana się pod nim ugięły, ale zdo­łał zro­bić kilka kro­ków i pchnąć drzwi.

Na łóżku, cał­kiem naga, z pochy­loną głową i twa­rzą zasło­niętą wło­sami, klę­czała Justyna, a jakiś facet brał ją od tyłu. Żadne z nich nawet nie zauwa­żyło Tomka. On zaś stał i patrzył, jak kobieta, którą chciał poślu­bić, przy­pra­wia mu rogi. Ogar­nięty nagłym wstrę­tem, cisnął bukie­tem przed sie­bie; tuli­pany roz­sy­pały się po pod­ło­dze. Dopiero wtedy kochan­ko­wie spo­strze­gli, że nie są sami. Facet zerwał się na równe nogi, zasło­nił dło­nią kro­cze i zaczął w pośpie­chu zbie­rać swoje ubra­nia. Justyna owi­nęła się prze­ście­ra­dłem, pode­szła do Soko­łow­skiego i z prze­stra­chem w oczach spy­tała, czy mogą poroz­ma­wiać w kuchni. Pró­bo­wała go objąć, ale się odsu­nął.

O czym niby mieli gadać? O zdra­dzie, któ­rej wła­śnie był świad­kiem? O tym, że nikt ni­gdy nie zawiódł go tak jak ona? O tym, że stał się roga­czem? A może o tym, że kobieta, którą kochał, w kilka sekund stała się dla niego nikim? Nie miał ochoty na żadne roz­mowy. Był wście­kły i roz­cza­ro­wany. Dla­tego po pro­stu obró­cił się na pię­cie i wyszedł z miesz­ka­nia.

Justyna pró­bo­wała się z nim skon­tak­to­wać przez cały week­end, ale nie odbie­rał tele­fonu. Na ese­mesy też nie odpo­wia­dał, nawet ich nie czy­tał. Miał do niej ogromny żal. Nie mógł uwie­rzyć, że oka­zała się tak podła. W pierw­szej chwili nawet chciał wró­cić do Wro­cła­wia. Po namy­śle jed­nak stwier­dził, że to nie ma sensu. Wypo­wie­dział już najem, więc nie miał gdzie miesz­kać. W komen­dzie też dziw­nie by na niego patrzyli. Posta­no­wił nie zmie­niać pla­nów, lecz zna­cząco je zmo­dy­fi­ko­wać. Na pewno usu­nął z nich jeden nie­pa­su­jący ele­ment – Justynę.

Patrzył teraz na budy­nek wschow­skiej komendy. Dopa­lił papie­rosa i wyrzu­cił nie­do­pa­łek za okno. Pora zacząć służbę we Wscho­wie.

* * *

Pau­lina Szo­stak spoj­rzała na swoją córeczkę. Kochała Dorotkę z całego serca. Już w dniu, gdy ją uro­dziła, pół roku temu, obie­cała, że zapewni jej wszystko, co naj­lep­sze, pomimo że sama nie miała lekko. Krzy­siek, ojciec małej, zupeł­nie się nią nie inte­re­so­wał, zresztą jesz­cze gdy Pau­lina była w ciąży, naci­skał na abor­cję. Kobieta wolała go pogo­nić, niż być z kimś, kto nie chce wła­snego dziecka. To, że Dorotka była z wpadki, nie ozna­czało prze­cież, że jest gor­sza.

Ona sama od pew­nego momentu wycho­wy­wała się bez ojca i to odci­snęło na niej piętno. W dzie­ciń­stwie rówie­śnicy wyty­kali ją pal­cami. Wcze­śniej, gdy ojciec jesz­cze żył, każdy tylko mówił, że pije i nie inte­re­suje się rodziną. Ona jed­nak uwa­żała ina­czej. Dla niej naj­waż­niej­sze było, że miała tatę, który nazy­wał ją swoją małą córu­nią i opo­wia­dał cie­kawe histo­rie. Jego śmierć kom­plet­nie zszo­ko­wała Pau­linę. Potem było już tylko gorzej. Matka, kobieta skraj­nie tok­syczna, nie potra­fiła się już z nikim zwią­zać. Nasto­latka zamy­kała się w swoim pokoju i ucie­kała w świat lite­ra­tury, gdzie przy­naj­mniej nikt nie mógł jej skrzyw­dzić. Kiedy działo się coś złego czy nie­bez­piecz­nego, wystar­czyło zamknąć książkę. Był taki czas, że marzyła nawet, by zostać pisarką, ale nie potra­fiła wymy­ślić żad­nej cie­kawej opo­wie­ści. Zresztą odno­siła wra­że­nie, że cokol­wiek napi­sze, i tak będzie to słabe. Zwy­czaj­nie bra­ko­wało jej pew­no­ści sie­bie.

Jej doro­słe życie też nie było usłane różami. Naj­pierw zwią­zała się z Mać­kiem. Parę spo­tkań zakoń­czo­nych poca­łun­kiem, z cza­sem seks. Nic poważ­nego. Potem miała jesz­cze kilku part­ne­rów, ale każdy poja­wiał się tylko na chwilę. W żad­nym nie była zako­chana. Do czasu, aż spo­tkała Krzyśka. Od razu poczuła, że chce z nim spę­dzić resztę życia. Szybko stał się całym jej świa­tem. Był dobry i opie­kuń­czy, wyda­wało się jej, że są ze sobą naprawdę szczę­śliwi. Ale gdy zaszła w ciążę, kom­plet­nie ją zasko­czył. Zamiast cie­szyć się razem z nią, kazał jej doko­nać abor­cji. Stwier­dził, że jest za młody, by babrać się w pie­lu­chach. Że nie zamie­rza sobie mar­no­wać życia, zanim jesz­cze na dobre je roz­po­czął. Była zszo­ko­wana jego podej­ściem. Mimo to zde­cy­do­wała się uro­dzić i wycho­wać to dziecko, nawet jeśli będzie musiała być samo­dzielną matką. Codzien­nie jed­nak myślała o tym, że chcia­łaby dla Dorotki lep­szego życia niż to, jakie sama miała. Może to dla­tego zaczęła się spo­ty­kać z Mar­ci­nem. Wresz­cie wszystko zaczęło się ukła­dać, nawet po tym, co ostat­nio zro­bił jej chło­pak. Dopiero dia­gnoza, którą Pau­lina usły­szała w ostatni pią­tek, spra­wiła, że wszystko legło w gru­zach…

* * *

– Patrzę na pań­skie akta, komi­sa­rzu, i widzę, że przy­był do nas praw­dziwy as – stwier­dził naczel­nik wydziału kry­mi­nal­nego nad­ko­mi­sarz Grze­gorz Toma­sik.

Soko­łow­ski wyczuł w jego sło­wach iro­nię. Zda­wał sobie sprawę, że gli­niarz, który tra­fia do powia­tówki z komendy miej­skiej, i to w dużym mie­ście, może nie być mile widziany. Począt­kowo wszy­scy takiego obser­wują, sta­ra­jąc się wyczuć, kim jest i czego się po nim spo­dzie­wać. On sam pew­nie patrzyłby na nowego z nie­uf­no­ścią. Węszyłby, żeby usta­lić, z kim ma do czy­nie­nia. To natu­ralne w śro­do­wi­sku. W małych miej­sco­wo­ściach – i małych komen­dach – ludzie są ze sobą poukła­dani. Tutaj biz­nes prze­plata się z wła­dzą, wła­dza z gli­niarzami, gli­niarze z biz­nesmenami… I tak to wszystko się kręci. A poli­cjant z zewnątrz zabu­rza usta­lony przez lata porzą­dek.

– Powiedz­cie no, komi­sa­rzu, dla­czego chce­cie tu słu­żyć? – pod­jął tym­cza­sem naczel­nik. – Z Wro­cła­wia na takie zadu­pie? Prze­cież to jak zesła­nie, a nie awans.

Soko­łow­ski wie­dział, że nie musi odpo­wia­dać na to pyta­nie. Zło­żył raport o prze­nie­sie­nie i ten został pozy­tyw­nie roz­pa­trzony. Nikomu nie musiał się tłu­ma­czyć. Miał jed­nak świa­do­mość, że lepiej na star­cie nie zra­żać do sie­bie prze­ło­żo­nego.

– Moja była odzie­dzi­czyła tu miesz­ka­nie – wyznał zgod­nie z prawdą. – Mie­li­śmy miesz­kać we Wscho­wej…

– We Wscho­wie – wszedł mu w słowo naczel­nik. Zdu­miony Soko­łow­ski wyczuł w jego gło­sie lekką iry­ta­cję. – Tak się popraw­nie odmie­nia. Ale mało kto o tym wie. Podob­nie jak o tym, że to kró­lew­skie mia­sto i nie­ofi­cjalna sto­lica Pol­ski. A powinni tego w szkole uczyć. Co wię­cej, to tutaj miesz­kał Bro­ni­sław Gere­mek. Wie­cie, kto to był Gere­mek?

Soko­łow­ski miał gdzieś poli­tykę, ale nazwi­sko opo­zy­cjo­ni­sty z cza­sów komuny aku­rat dosko­nale koja­rzył.

– Wiem – odparł.

– No wła­śnie. A gów­nia­rze­ria nie ma poję­cia. Widzia­łem kie­dyś w inter­ne­cie, jak prze­py­ty­wano matu­rzy­stów. Żaden nie wie­dział! I to ma być przy­szłość narodu? Za moich cza­sów dosta­liby od sta­rych wpier­dol kablem od pro­diża i raz-dwa wie­dzę by ogar­nęli.

– Świat się zmie­nił. Teraz za samą groźbę spusz­cze­nia manta można mieć pro­blemy – stwier­dził Tomek z uśmie­chem. Pamię­tał, jak sam wiele razy obe­rwał od matki, bo to ona zaj­mo­wała się w ich domu kara­niem. Kie­dyś, jak wró­ciła z zebra­nia w szkole, poła­mała mu na tyłku trze­paczkę do dywa­nów. Ona go lała, a on się tylko śmiał. W końcu odpu­ściła.

– Dobra, Soko­łow­ski. Będziemy sobie mówić nor­mal­nie, po imie­niu, tak będzie łatwiej. – Naczel­nik wycią­gnął rękę. – Grze­siek.

– Tomek.

– No i faj­nie. To teraz, Tomek, tak szcze­rze: dla­czego się tu prze­nio­słeś? Bo w bajki o wiel­kiej miło­ści, za którą przy­je­cha­łeś do Wschowy, nie wie­rzę. Powie­dzia­łeś, że twoja była odzie­dzi­czyła tu kwa­drat. Tylko czemu była?

– Tak wyszło. – Soko­łow­ski wzru­szył ramio­nami. – Laska się puściła, a ja nie mia­łem już do czego wra­cać. To posta­no­wi­łem zostać.

– Dała komuś dupy? – Naczel­nik zacmo­kał, krę­cąc głową. – No to nie zazdrosz­czę. Powiem ci, że moja ślubna też kie­dyś poszła w tango. Była na wcza­sach z dzie­cia­kami i sio­strą. Po powro­cie zło­żyła kwity o roz­wód. Że niby zako­chała się w jakimś kuta­fo­nie. Gość nosił mar­kowe ciu­chy i potra­fił ściem­nić babki do tego stop­nia, że te zosta­wiały swo­ich mężów. Potem się oka­zało, że roz­je­bał w ten spo­sób ze cztery mał­żeń­stwa. Jak tę moją kop­nął w dupę, przy­la­zła do mnie się kajać. Chciała, żebym ją z powro­tem przy­jął. Ale pogo­ni­łem szma­tławca. – Toma­sik się­gnął do szu­flady i wyjął z niej papie­rosy. – Od tam­tej pory zaczą­łem jarać – dodał, wycią­ga­jąc paczkę w stronę Soko­łow­skiego.

– Można tu palić? – zdzi­wił się Tomek.

– Na nie­ofi­cjalu tak. Stary się nie dopier­dala, pod warun­kiem że nie szla­jasz się z kie­pem po fabryce. Więk­szość jara w klo­pie, ale ja mam swoją pry­watną palar­nię tutaj.

Soko­łow­ski poczę­sto­wał się papie­ro­sem.

– W wydziale będziesz miał za part­nera babę – pod­jął Toma­sik, poda­jąc mu ogień. – Masz coś prze­ciwko takiemu spa­ro­wa­niu?

– Nie. Mia­łem już oka­zję współ­pra­co­wać z kobietą.

– No i super. U nas będziesz tyrał z Anką Komudą. Nie­zła dupa, ale ma swoje zasady. Jak spró­bu­jesz ją zbol­co­wać, z miej­sca wyła­piesz w ryj. W robo­cie nie wdaje się w romanse. Jak jeden z naszych „rucha­czy” chciał ją kie­dyś puk­nąć, wylą­do­wał na SOR-ze z poła­ma­nym nosem i wybi­tym zębem.

– Spo­koj­nie, nie w gło­wie mi teraz dupy – skwi­to­wał Soko­łow­ski, wydmu­chu­jąc dym.

– I dobrze, bo nie chcę kwa­sów w wydziale. Ale jak ją zoba­czysz, sam przy­znasz, że może dzia­łać na faceta. – Naczel­nik puścił oko i zgiął rękę w łok­ciu w wymow­nym geście.

Soko­łow­ski pamię­tał, jak dwa lata temu we Wro­cła­wiu do wydziału przy­szła młoda poli­cjantka. Iwona była żół­to­dzio­bem, ale z wiel­kim zapa­łem do roboty. Nie prze­szka­dzało jej, że dostaje papie­ro­lo­gię i cały odpad, któ­rym nikt nie chciał się zaj­mo­wać. Była ambitna i chciała zostać naj­lep­szą poli­cjantką w komen­dzie. Wszystko się zmie­niło, gdy zako­chała się w Janiku z nar­ko­ty­ko­wego. Z cza­sem oka­zało się, że Iwona bie­rze pro­chy, które zała­twiał Janik. Raz Soko­łow­ski przy­ła­pał ją, jak wcią­gała w kiblu ścieżkę. Upo­mniał ją, żeby nie ćpała w fabryce, ale naczel­ni­kowi na nią nie doniósł. Z cza­sem oka­zało się to błę­dem. Któ­re­goś dnia Iwona poje­chała z Mir­kiem, swoim part­ne­rem z wydziału, do zatrzy­ma­nia ban­dziora. Facet, widząc, jak pod­jeż­dżają pod jego dom, wysko­czył przez okno – wtedy Iwona wyjęła broń i strze­liła w powie­trze. Chwilę póź­niej wyce­lo­wała w ucie­ka­ją­cego prze­stępcę. Dwa razy pocią­gnęła za spust. Pierw­sza kula tra­fiła go w łydkę, a druga utkwiła w lędź­wio­wym odcinku krę­go­słupa. Facet tra­fił na wózek. Nie­stety oka­zało się, że poli­cjantka pod­czas wyko­ny­wa­nia czyn­no­ści była pod wpły­wem nar­ko­ty­ków. Wewnętrzni ją doje­chali. Dostała zarzuty pro­ku­ra­tor­skie. Wyle­ciała ze służby jesz­cze przed zakoń­cze­niem sprawy. Marze­nia o karie­rze pry­sły jak bańka mydlana. Zresztą pro­blem z nar­ko­ty­kami miała nie tylko Iwona, jesz­cze paru gli­nia­rzy wspo­ma­gało się pod­czas służby. Kie­dyś Soko­łow­ski też kilka razy zażył amfe­ta­minę, gdy potrze­bo­wał być na peł­nych obro­tach, jed­nak miał nad tym kon­trolę. Od dwóch lat nie się­gał po żadne nar­ko­tyki. Alko­holu też już nie nad­uży­wał, co kie­dyś było pro­blemem.

– W wydziale oprócz mnie i Anki są jesz­cze aspi­rant Mariusz Iwa­nicki, komi­sarz Mar­cin Tomala, sier­żant Robert Michal­ski i aspi­rant Krzysz­tof Macie­jew­ski. Two­rzymy zgrany zespół i chcę, żeby tak zostało. Dowiem się, że coś kom­bi­nu­jesz, z miej­sca wypier­da­lasz w pizdu. Taryfy ulgo­wej nie masz. Rozu­miemy się? – spy­tał naczel­nik.

– Tak. – Soko­łow­ski ski­nął głową. Nie zamie­rzał się tu z nikim zaprzy­jaź­niać, ale nie chciał też być kimś, kto roz­wala team.

– No, to do roboty. – Szef wstał z fotela i wska­zał na drzwi. – Chodź, pokażę ci moje kró­le­stwo.

* * *

Pau­lina Szo­stak kolejny raz spoj­rzała na swoje wyniki. Wie­działa, że są rów­no­znaczne z wyro­kiem śmierci, i to takim, od któ­rego nie ma już odwo­ła­nia. Była prze­ko­nana, że nie zostało jej dużo czasu. Koja­rzyła sprzed kilku lat sprawę cho­rej kobiety, któ­rej mąż wal­czył o nią z wiel­kim zaan­ga­żo­wa­niem. Robił dosłow­nie wszystko, by ją oca­lić. Orga­ni­zo­wał zbiórki w inter­ne­cie, nagła­śniał sprawę w mediach. Tamta kobieta miała raka jelita albo płuc. Pau­lina sta­rała się przy­po­mnieć sobie jej nazwi­sko.

– Szy­mań­ska, Anna albo Agnieszka…

Kiedy chora na nowo­twór kobieta umarła, zosta­wia­jąc męża samego z dziec­kiem, wiele osób zaan­ga­żo­wa­nych w pomoc nie mogło w to uwie­rzyć, na jej pogrze­bie pła­kały tłumy. Pau­lina zasta­na­wiała się, kto pomógłby jej. I ilu ludzi przyj­dzie ją poże­gnać…

Spoj­rzała na leżącą w łóżeczku Dorotkę – i nagle zdała sobie sprawę, że nie może zosta­wić jej samej. Na Krzyśka prze­cież nie ma co liczyć. Zresztą z tego, co sły­szała, kom­plet­nie się sto­czył. Nie zaj­mie się małą, nawet ali­men­tów nie pła­cił. Ani razu nie zadzwo­nił zapy­tać, co u dziecka. Mar­cin też ostat­nio oka­zał się zwy­kłym skur­czy­by­kiem. Nakryła go, jak cało­wał się ze swoją byłą. Gdy go o to zapy­tała, przy­znał się, że dawna miłość odżyła w jego sercu. Pau­lina była tym zasko­czona. Wcze­śniej opo­wia­dał, że jego eks oszu­ki­wała go i zdra­dzała, wyzy­wał ją od zdzir. Podobno potra­fiła bez naj­mniej­szych skru­pu­łów prze­spać się z jego kuzy­nem, a kie­dyś w kłótni powie­działa, że mogłaby to zro­bić nawet z jego ojcem, gdyby tylko ten ją popro­sił. Dla Pau­liny ta laska była nikim i nie mogła pojąć, dla­czego Mar­cin zde­cy­do­wał się do niej wró­cić. Zawiódł ją, oka­zał się nie być godzien jej zaufa­nia. Tym bar­dziej nie potra­fiła myśleć o tym, że miałby opie­ko­wać się Dorotką po jej śmierci.

Było tylko jedno roz­wią­za­nie… złe, ale innej moż­li­wo­ści nie widziała. Poczuła, jak serce jej pęka, a z oczu płyną łzy. Tak bar­dzo pra­gnęła, żeby te wyniki ozna­czały coś innego. Tak bar­dzo chciała dać tej małej istotce wszystko to, czego sama nie miała.

– Kocham cię, moja koni­czynko – szep­nęła, gła­dząc zaró­żo­wiony poli­czek Dorotki. – Moja czte­ro­listna koni­czynko.

* * *

– To jest komi­sarz Tomasz Soko­łow­ski – powie­dział naczel­nik, gdy tylko wpro­wa­dził go do pokoju. – Od dzi­siaj będzie z wami ogar­niał ten syf.

Tomek powiódł wzro­kiem po sie­dzą­cych przy biur­kach funk­cjo­na­riu­szach, zatrzy­mu­jąc się na przy­dzie­lo­nej mu do pary poli­cjantce. Anna Komuda rze­czy­wi­ście była bar­dzo atrak­cyjną kobietą. Można było stra­cić dla niej głowę. Pomny słów prze­ło­żo­nego wie­dział jed­nak, że nie warto z nią niczego pró­bo­wać.

– Cześć. – Pod­szedł do nowej part­nerki i wycią­gnął rękę. – Tomek.

– Anna – odparła krótko, zaszczy­ca­jąc go tylko prze­lot­nym spoj­rze­niem.

Następ­nie przy­wi­tał się z pozo­sta­łymi człon­kami wydziału. Nie było jed­nak czasu na dłuż­sze roz­mowy, bo naczel­nik kla­snął w ręce, sku­pia­jąc uwagę wszyst­kich na sobie.

– Dobra, poznali się, to do roboty! Zbóje sami się nie zła­pią. Anka – spoj­rzał na poli­cjantkę – będziesz w parze z Tom­kiem. Wdro­żysz go w sprawy. Dzi­siaj ma jesz­cze taryfę ulgową, ale od jutra macie ostro zapier­da­lać.

– Jasne, sze­fie.

Gdy Toma­sik wyszedł z wydziału, Soko­łow­ski rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu. Jak na jego gust było tu tro­chę za cia­sno. We wro­cław­skiej komen­dzie miej­skiej mieli do dys­po­zy­cji trzy pokoje tej wiel­ko­ści i nie musieli się gnieść jak sar­dynki w puszce.

– Gdzie mam sie­dzieć? – zwró­cił się do Anny.

– U mnie na kolanku – zażar­to­wał Tomala.

Soko­łow­ski bez chwili waha­nia pod­szedł do niego i zajął wspo­mniane miej­sce.

– Mówisz, masz – powie­dział z sze­ro­kim uśmie­chem.

– Ej! Popier­do­liło cię?! – zawo­łał Mar­cin, spy­cha­jąc go. – Żar­to­wa­łem prze­cież! Co ty taki, kurwa, dosłowny?

Soko­łow­ski wzru­szył ramio­nami i zwró­cił się do Anny:

– To jakie sprawy mamy obec­nie na tape­cie?

– Same cięż­kie zbrod­nie. Włam do piw­nicy na Kostki, kra­dzież roweru z klatki scho­do­wej na placu Grun­waldu… A, i bym zapo­mniała, Roz­pustna Elwira oskar­żyła klienta o kra­dzież.

– Roz­pustna Elwira? – powtó­rzył Tomek, nie kry­jąc zdzi­wie­nia.

– Nasza lokalna pro­sty­tutka. Znisz­czona przez alko­hol i fajki. Kie­dyś była piękną kobietą, ale czas i wóda zro­biły swoje. Teraz to tylko wyjąt­kowy despe­rat, w dodatku fest napruty, mógłby chcieć sko­rzy­stać z jej wąt­pli­wej jako­ści wdzię­ków – wyja­śniła Komuda.

– Tia, i mało­laty, co za paczkę fajek poda­dzą jej do dzioba – dodał Iwa­nicki.

– Wyra­żaj się – upo­mniała go Anna. – To, że jesteś cha­mem, nie zna­czy, że będziemy tole­ro­wać takie słow­nic­two. O kobie­cie się wyra­żasz.

– Kobietą to jest moja matka, ty, a nie ktoś, kto z łama­nia szó­stego przy­ka­za­nia zro­bił sobie źró­dło dochodu – odpa­ro­wał Mariusz.

– A ty co, kasa fiskalna w jej dupie jesteś? Jej ciało, więc ma prawo robić z nim, co chce. – Komuda się­gnęła do kie­szeni spodni i wyjęła papie­rosy. – Palisz? – spy­tała Soko­łow­skiego.

– Jak smok.

– No to chodź do klopa. Zaja­ramy i przy oka­zji powiem ci, co będziemy robić.

Gdy ruszyła w stronę wyj­ścia, Tomek mimo­wol­nie spoj­rzał na jej krą­głe pośladki opięte przez nie­bie­skie dżinsy. Coraz bar­dziej mu się podo­bała.

* * *

Mariusz Moskal spoj­rzał na swoje zakrwa­wione dło­nie. Nie mógł uwie­rzyć, że zro­bił coś tak potwor­nego. Jesz­cze kwa­drans temu nic nie zapo­wia­dało tra­ge­dii, która stała się jego udzia­łem. Wró­cił spo­koj­nie do domu i zasiadł do obiadu, który przy­go­to­wała dla niego Gosia. Dzi­siaj były klu­ski ślą­skie z pod­sma­żoną cebulką. Jedli w mil­cze­niu, aż w pew­nym momen­cie żona oznaj­miła, że zamie­rza od niego odejść. Powie­działa, że chce roz­wodu i ma nadzieję, że nie będzie jej robił pod górkę. Był zszo­ko­wany. Gdy spy­tał o powód takiej decy­zji, wyznała, że ma innego i zamie­rza się z nim zwią­zać. Że niby facet jest wyjąt­kowy i w prze­ci­wień­stwie do niego potrafi ją doce­nić. Patrzył na nią oczami okrą­głymi jak spodki. Nie mógł w to wszystko uwie­rzyć. Wcze­śniej nawet nie pomy­ślał, że jest zdra­dzany, nie widział żad­nych symp­to­mów. W pierw­szym odru­chu posta­no­wił wal­czyć o swoje mał­żeń­stwo, jed­nak gdy powie­dział o tym żonie, ta go wyśmiała. Stwier­dziła, że jest nie­udacz­ni­kiem i nie dora­sta do pięt jej kochan­kowi. Kiedy dodała, że tam­ten jest o niebo lep­szy w łóżku i że nawet penisa ma więk­szego, Mariusz nie wytrzy­mał. Bez namy­słu chwy­cił leżący na stole nóż i rzu­cił się na Gośkę, dźga­jąc ją raz za razem. Nie liczył zada­nych ude­rzeń. Gdy wresz­cie prze­rwał, a ciało żony zasty­gło w bez­ru­chu, upadł na kolana i zaczął pła­kać. Sta­rał się ją reani­mo­wać, wie­dział jed­nak, że jest mar­twa – nie oddy­chała, a jej oczy patrzyły nie­ru­chomo w sufit. Odsu­nął się i zasło­nił twarz zakrwa­wio­nymi dłońmi. Wie­dział, że musi zawia­do­mić poli­cję o tym, co zro­bił. Nie zamie­rzał ucie­kać ani się ukry­wać. Zda­wał sobie sprawę, że nie mia­łoby to sensu, bo prę­dzej czy póź­niej zostałby zła­pany. Bał się wię­zie­nia. Był pewny, że z miej­sca padłby ofiarą współ­o­sa­dzo­nych. Nie pora­dziłby sobie w jed­nej celi z praw­dzi­wymi kry­mi­na­li­stami. Odru­chowo spoj­rzał w stronę okna. Kusiło go, by wspiąć się na para­pet i wysko­czyć, ist­niało jed­nak ryzyko, że upa­dek z czwar­tego pię­tra skoń­czyłby się nie śmier­cią, lecz kalec­twem. Ta wizja też go prze­ra­żała.

Pod­niósł się z pod­łogi i poszedł do łazienki. Z szafki pod umy­walką wycią­gnął sznu­rek do wie­sza­nia bie­li­zny. Zamie­rzał się powie­sić.

* * *

Anna oparła się o drzwi kabiny i zacią­gnęła papie­ro­sem.

– Widzisz, u nas nie ma Bóg wie jakich zbrodni – powie­działa, wydmu­chu­jąc dym. – Jeśli liczysz na naprawdę cięż­kie sprawy, to się prze­li­czysz.

– Nie liczę – odparł Soko­łow­ski, też bio­rąc macha.

– A co cię pod­ku­siło, by przy­je­chać na takie zadu­pie? Ze Wschowy każdy ucieka.

– Moja była odzie­dzi­czyła tu miesz­ka­nie.

– Była? – Anna przyj­rzała mu się uważ­niej.

Tomek poczuł się nie­swojo. Nie chciał jed­nak zaczy­nać współ­pracy od nie­do­mó­wień i tajem­nic.

– Ano była. Roz­sta­li­śmy się. Mia­łem już przy­kle­paną robotę u was, a że nie lubię robić z gęby cho­lewy, zosta­łem. Tyle. – Wzru­szył ramio­nami. – Jak widzisz, żadna sen­sa­cja. – Zacią­gnął się i strzep­nął popiół.

Anna na szczę­ście nie drą­żyła tematu. Zamiast tego powie­działa:

– Wschowa to spe­cy­ficzne mia­sto. Nic się tu nie dzieje. Nie­kiedy trafi się drobna burda, zabójstw na szczę­ście nie ma. Jakiś czas temu zda­rzały się jesz­cze pora­chunki mię­dzy gru­pami prze­stęp­czymi, ale teraz cisza.

– Wojna gan­gów? Tutaj? – zdzi­wił się Soko­łow­ski.

– „Wojna” to za dużo powie­dziane. W latach dzie­więć­dzie­sią­tych zda­rzyło się parę pobić, jak dotąd nie­wy­ja­śnio­nych. Ale teraz jest już spo­kój.

Tomek poki­wał głową. Przez chwilę palili w mil­cze­niu.

– Pyta­łaś o mnie – pod­jął w końcu. – A może opo­wiesz coś o sobie? Będziemy part­ne­rami. Chciał­bym wie­dzieć, z kim tyram.

Komuda par­sk­nęła śmie­chem.

– Ze zwy­kłą babką. Nic szcze­gól­nego.

– No nie powie­dział­bym…

Popa­trzyła na niego ostro spod zmru­żo­nych powiek.

– Pierw­szy dzień, a ty już sma­lisz do mnie cho­lewki? Nie za szybko, chło­paku?

Soko­łow­ski poczuł, że się czer­wieni.

– Nie mia­łem na myśli nic złego.

– Spo­koj­nie, żar­to­wa­łam. – Par­sk­nęła krót­kim śmie­chem. – Pew­nie naczel­nik naga­dał ci głu­pot i teraz trzę­siesz gaciami jak mało­lat przy­ła­pany na kra­dzieży oran­żady w szkol­nym skle­piku.

– Fakt, powie­dział, że jesteś ładna i żebym nie pró­bo­wał do cie­bie star­to­wać, bo zga­sisz mnie jak peta. – Tomek zacią­gnął się ostatni raz i zga­sił papie­rosa o brzeg umy­walki.

W odpo­wie­dzi Anna tylko pokrę­ciła ze śmie­chem głową.

* * *

Nakar­miła Dorotkę i poło­żyła ją sobie na brzu­chu. Tak bar­dzo chciała nacie­szyć się córeczką, póki jesz­cze mogła. Za jakiś czas na wszystko będzie już za późno. Przy­po­mniały jej się słowa leka­rza: „Gle­jak wie­lo­po­sta­ciowy umiej­sco­wiony w pła­cie skro­nio­wym. Nie­ope­ro­walny. Pro­po­nuję che­mio­te­ra­pię, ale roko­wa­nia są kiep­skie. Szanse na prze­ży­cie dwu­na­stu mie­sięcy wyno­szą zale­d­wie pięt­na­ście pro­cent. Patrząc na wyniki, obsta­wiał­bym jed­nak naj­wy­żej pół roku. Przy­kro mi”… Mówiąc to, dok­tor miał kamienną twarz. Pau­lina była prze­ko­nana, że wiele razy prze­ka­zy­wał już podobne infor­ma­cje i zwy­czaj­nie przy­wykł.

Dla niego to były tylko wyniki, dla niej – koniec świata. Dia­gnoza była jak grom z jasnego nieba. Jesz­cze w ciąży regu­lar­nie się badała. Nic nie wska­zy­wało na to, że w jej orga­ni­zmie roz­wija się cichy zabójca. Dopiero po poro­dzie poja­wiły się pewne nie­po­ko­jące objawy. Zaczęło się od zawro­tów głowy i nud­no­ści. Myślała jed­nak, że w połogu to nor­malne. Póź­niej zaczęły się drobne pro­blemy z pamię­cią. Potra­fiła zapo­mnieć, gdzie poło­żyła pie­lu­chy, zda­rzyło jej się nawet zwy­czaj­nie ich nie kupić. Miała też pro­blemy z kon­cen­tra­cją. Gdy Dorotka spała, pró­bo­wała czy­tać książkę, ale nie potra­fiła się sku­pić. W życiu jed­nak nie pomy­śla­łaby, że jej mózg zżera agre­sywne raczy­sko. Dopiero gdy dostała pierw­szego w życiu ataku padaczki, posta­no­wiła spraw­dzić, co jej dolega. Teraz miała do sie­bie żal, że tyle cze­kała – może gdyby zare­ago­wała wcze­śniej, szanse byłyby więk­sze? Tak naprawdę jed­nak tylko się okła­my­wała. Po dia­gno­zie sporo czy­tała na temat gle­jaka i wie­działa, że nie ma żad­nych szans, nawet naj­mniej­szych.

Pogła­skała Dorotkę po główce, patrząc na jej drga­jące przez sen powieki. Ta mała, bez­bronna istotka była całym jej świa­tem. Pau­lina pra­gnęła uchy­lić jej nieba, tym­cza­sem musiała pod­jąć naj­trud­niej­szą w życiu decy­zję.

* * *

– I co? Wydy­ga­łeś i stwier­dzi­łeś, że nie będziesz do mnie star­to­wał? – upew­niła się Komuda, patrząc badaw­czo na Tomka.

– A po co mam obe­rwać? Nie potrze­buję kło­po­tów – odparł Soko­łow­ski. – A z tego, co mówił naczel­nik, swego czasu jakiś kolo z dro­gówki wylą­do­wał na SOR-ze.

Anna uśmiech­nęła się i ski­nęła głową.

– Kawał gnoja z niego i tylko kwe­stią czasu było, kiedy wyła­pie.

– A co takiego zro­bił?

– Nie ma za grosz sza­cunku do kobiet. Zwy­kły pla­cek, któ­remu się wydaje, że jak ma fiuta, to jest kimś lep­szym. I tak też trak­to­wał babki.

– Facet pew­nie nie był w Taj­lan­dii, to nie widział, ile babek ma fiuty. Zdzi­wiłby się! – zaśmiał się Soko­łow­ski.

– W każ­dym razie nie musisz się niczego oba­wiać, dopóki nie będziesz do mnie rzu­cał krzy­wych tek­stów.

– Nie zamie­rzam.

W tym momen­cie zaczęła dzwo­nić komórka Anny. Poli­cjantka wyjęła tele­fon z kie­szeni i spoj­rzała na wyświe­tlacz.

– Kurwa mać – zaklęła i odrzu­ciła połą­cze­nie.

– Co jest?

– Mój były. Co jakiś czas dzwoni i mędzi, żeby­śmy się zeszli.

– Może warto dać mu szansę?

Komuda pokrę­ciła głową.

– Nie ma takiej opcji. Wiesz, co ten gno­jek mi zro­bił?

– Nie mam poję­cia.

Zapa­liła kolej­nego papie­rosa i wydmuch­nęła dym pod sufit.

– Byłam z nim dwa lata. Facet nie miał ambi­cji. Pra­co­wał, bo musiał, ale zara­biał naj­niż­szą kra­jową. Twier­dził, że kasa nie ma zna­cze­nia.

– Bo w sumie więk­szego zna­cze­nia nie ma – przy­znał Soko­łow­ski, rów­nież się­ga­jąc po nową fajkę. – Jest potrzebna do życia, ale nie­któ­rzy trak­tują ją jak życiowy cel. Im wię­cej mają, tym wię­cej chcą mieć.

Anna mach­nęła ręką.

– Ale brak ambi­cji to jedno. Gor­sze było to, że nie czu­łam się przy nim dobrze. Sporo pił. Nie było dnia, żeby nie trza­snął mini­mum trzech bro­wa­rów. Pró­bo­wał się wtedy do mnie dobie­rać. Wycho­dził z zało­że­nia, że o uda­nym związku świad­czy codzienny seks. Nie potra­fił tylko zro­zu­mieć, że nie w gło­wie mi amory ze śmier­dzą­cym piw­skiem oble­chem.

– Alko­hol jest dla ludzi, pod warun­kiem że znają gra­nice. – Soko­łow­ski strzep­nął popiół do umy­walki.

– Ja też tak uwa­żam. Sama lubię napić się bro­wara, ale nie codzien­nie i nie takie ilo­ści.

– Może kie­dyś wysko­czymy na piwo?

– Spoko. Tylko że we Wscho­wie za bar­dzo nie ma gdzie. – Anna odkrę­ciła kran i zga­siła papie­rosa pod wodą. – Dobra, dość glę­dze­nia. Do roboty.

* * *

Drżącą dło­nią się­gnął po komórkę i wybrał numer alar­mowy. Wie­dział, że musi wezwać poli­cję. Nie zamie­rzał ucie­kać. Nie miał też odwagi ze sobą skoń­czyć. Popa­trzył na wiszący pod sufi­tem sznu­rek. Jesz­cze kilka minut temu był gotów popeł­nić samo­bój­stwo. Kiedy jed­nak zało­żył sobie pętlę na szyję, poczuł strach. Pra­gnął żyć…

– Cen­trum Powia­da­mia­nia Ratun­ko­wego. Ope­ra­tor numer jede­na­ście – usły­szał w słu­chawce.

– Dzień dobry. Zabi­łem ją…

– Kogo?

– Moją żonę. Leży mar­twa…

– Pro­szę podać adres.

– Boczna trzy – powie­dział, a potem się roz­łą­czył.

Dopiero wtedy się zorien­to­wał, że nie podał numeru miesz­ka­nia. Posta­no­wił pocze­kać na poli­cję przed klatką.

Pod­szedł do mar­twej Gośki i przez chwilę patrzył na nią z góry.

– I po co to zro­bi­łaś? – spy­tał, choć prze­cież nie mogła mu odpo­wie­dzieć. – Nie mogło być tak jak wcze­śniej?

Usiadł przy stole i spoj­rzał na talerz z obia­dem. Wszystko było już zimne. Nabił na wide­lec jedną klu­skę ślą­ską, wło­żył ją do ust i powoli zaczął prze­żu­wać. Nie wie­dział, kiedy w aresz­cie dosta­nie coś do jedze­nia. Bo to, że tam trafi, było wię­cej niż pewne.

Po kilku minu­tach usły­szał sygnał radio­wozu. Odło­żył wide­lec. Jego czas powoli się koń­czył.

* * *

Anna zapar­ko­wała służ­bową kię przed budyn­kiem przy ulicy Bocz­nej. To tutaj doszło do zbrodni. Sprawca sie­dział już w radio­wo­zie. Wysie­dli i pode­szli do sto­ją­cego przy aucie sier­żanta.

– Co mamy? – spy­tała Komuda.

– Facet zabił żonę. Sam zadzwo­nił na numer alar­mowy – odparł mun­du­rowy.

– Prze­wieź­cie go na komendę. Póź­niej się nim zaj­miemy.

Poli­cjanci skie­ro­wali się w stronę wej­ścia do budynku, weszli po scho­dach na ostat­nie pię­tro, a następ­nie do miesz­ka­nia, gdzie roze­grała się tra­ge­dia. W kuchni obok stołu leżały zwłoki kobiety. Anna zało­żyła latek­sowe ręka­wiczki. Soko­łow­ski zro­bił to samo, po czym przy­kuc­nął przy ciele.

– Facet zabił ją nożem – powie­dział, wska­zu­jąc na kil­ka­na­ście ran kłu­tych.

– Widać, że dzia­łał w ner­wach – przy­tak­nęła Komuda. – Dźgał, gdzie popad­nie. Cie­kawe, jaki miał motyw.

– Jak mu się dobie­rzemy do skóry, to się dowiemy. – Soko­łow­ski wstał i rozej­rzał się po pomiesz­cze­niu. Na stole stały dwa tale­rze. Jeden był pusty. – Może mu żar­cie nie sma­ko­wało – stwier­dził, wska­zu­jąc na blat.

– Myślisz, że zupa była za słona?

W tym momen­cie do miesz­ka­nia weszło dwóch tech­ni­ków.

– Cześć, Aniu – rzu­cił jeden z nich, po czym spoj­rzał na Soko­łow­skiego. – A kolegi to nie znam.

– Tomek Soko­łow­ski – przed­sta­wił się komi­sarz.

– Poważ­nie? – Tech­nik uniósł brwi.

– No, poważ­nie.

– W takim razie muszę na cie­bie uwa­żać.

– Niby czemu?

– Bo on ma na nazwi­sko Wró­blew­ski – zaśmiała się Anna. – Wiesz, sokół może pożreć wró­belka.

– Spo­koj­nie, nie zamie­rzam cię zja­dać. – Soko­łow­ski podał tech­ni­kowi rękę. – Tomek.

– Daniel. – Wró­blew­ski kiw­nął głową na swo­jego kom­pana. – A ten tutaj to Jarek.

Po wymie­nie­niu uści­sków dłoni tech­nicy pochy­lili się nad zwło­kami.

– No, to wresz­cie mamy we Wscho­wie zabój­stwo – skwi­to­wał Daniel, zacie­ra­jąc ręce.

* * *

Krzysz­tof Żmu­dziń­ski spoj­rzał na swoją komórkę. Zasta­na­wiał się, czy Pau­lina odbie­rze, gdy do niej zadzwoni. Nie byli razem już pra­wie rok. On w tym cza­sie miał kilka związ­ków, ale żaden nie prze­trwał próby czasu. Coraz czę­ściej myślał o powro­cie do swo­jej byłej. Mieli dziecko – może ten argu­ment prze­kona ją, by spró­bo­wali jesz­cze raz. W sumie kie­dyś nawet im się ukła­dało. No, do czasu, kiedy stra­cił pracę… Ale prze­czu­cie mówiło mu, że jak się zejdą, wszystko wróci do normy.

Odblo­ko­wał ekran i wybrał numer Pau­liny. Po chwili usły­szał komu­ni­kat, że abo­nent jest nie­do­stępny.

– Pier­dol się – wark­nął ze zło­ścią, rzu­ca­jąc komórkę na stół.

Poszedł do kuchni, wyjął z lodówki piwo i kil­koma łykami opróż­nił puszkę. Zgniótł ją i od razu się­gnął po kolejną.

– Pier­do­lona szmata… – zaklął, pod­cho­dząc do okna. – Oby ci życie doje­bało!

Zoba­czył, że chod­ni­kiem w stronę Bie­dronki idzie Agnieszka, jego kole­żanka jesz­cze z pod­sta­wówki. Kie­dyś sły­szał, że wypro­wa­dziła się do Gło­gowa i pra­cuje tam w jakimś butiku. Posta­no­wił zejść i z nią poga­dać.

* * *

Gdy wró­cili do wydziału, zastali pusty pokój. Wszy­scy dzia­łali w tere­nie. Anna od razu usia­dła przy swoim biurku, się­gnęła po tele­fon i wybrała jakiś numer.

– Cześć, tu Komuda – ode­zwała się po chwili. – Pode­ślij­cie nam tego zatrzy­ma­nego z Bocz­nej. – Odło­żyła słu­chawkę i spoj­rzała na Soko­łow­skiego. – Ty się nim zaj­miesz czy ja?

– A możemy razem?

– Jak tam chcesz. – Wzru­szyła ramio­nami. – Mój ostatni part­ner każ­dego zbója chciał słu­chać oso­bi­ście. Ależ mnie to wku­rzało…

– To ze mną będziesz miała ina­czej. – Tomek rzu­cił na blat pro­to­kół zewnętrz­nych oglę­dzin zwłok.

– Oby. – Uśmiech­nęła się do niego.

Soko­łow­ski zoba­czył w jej oku błysk. Nie był pewny, co to może ozna­czać, prze­czu­cie pod­po­wia­dało mu jed­nak, że się jej spodo­bał.

W tym samym momen­cie roz­le­gło się puka­nie do drzwi.

– Wlazł! – zawo­łała Anna, a gdy w progu sta­nął sier­żant z męż­czy­zną zatrzy­ma­nym za zabi­cie żony, dodała: – Posadź go. Dzięki.

Już po chwili zostali sami ze sprawcą mor­der­stwa. Soko­łow­ski przy­sta­wił swój fotel obok Anny, usiadł i zwró­cił się do prze­słu­chi­wa­nego:

– Powiem ci, chło­pie, że nawa­li­łeś.

– Wiem. Prze­pra­szam… – odparł cicho Mariusz Moskal.

– Mnie nie masz za co prze­pra­szać. – Soko­łow­ski spoj­rzał na Annę, dając jej znak, że może zacząć prze­słu­cha­nie.

– Dla­czego zabi­łeś żonę? – spy­tała Komuda.

Moskal spu­ścił wzrok na swoje dło­nie. Przez chwilę w pomiesz­cze­niu pano­wała kom­pletna cisza.

– Zdra­dziła mnie – ode­zwał się w końcu. – Zamie­rzała odejść do innego.

– To jesz­cze nie powód, żeby zabi­jać.

– Może i nie. W kłótni jed­nak powie­działa mi kilka przy­krych słów. Nie wytrzy­ma­łem i zła­pa­łem za nóż…

– Ile cio­sów zada­łeś? – wtrą­cił się Soko­łow­ski.

– Nie mam poję­cia. – Moskal pokrę­cił głową. – Ude­rza­łem na oślep. Byłem w takich ner­wach, że nie zda­wa­łem sobie sprawy, co robię.

– Ale zda­jesz sobie sprawę, że pro­ku­ra­tor postawi ci zarzuty z arty­kułu sto czter­dzie­ści osiem para­graf pierw­szy? – spy­tała Anna. – Myślę, że nie masz co liczyć na to, że do roz­prawy pozo­sta­niesz na wol­no­ści.

– Czyli tra­fię do aresztu? – spy­tał Moskal.

– Tak. Zaraz spi­szemy twoje wyja­śnie­nia, a potem pod­pi­szesz pro­to­kół prze­słu­cha­nia i wró­cisz do pedo­zetu. Tam pocze­kasz na decy­zję o zasto­so­wa­niu środka zapo­bie­gaw­czego w postaci tym­cza­so­wego aresz­to­wa­nia. Myślę, że docze­kasz się jej jutro.

Moskal spu­ścił głowę.

– Boję się – powie­dział cicho. – I naprawdę żałuję tego, co zro­bi­łem Gosi.

Soko­łow­ski wie­dział, że męż­czy­zna mówi szcze­rze. Był spo­kojny, inny niż zabójcy, z któ­rymi miał do czy­nie­nia we wro­cław­skiej komen­dzie. Tamci nie wyka­zy­wali cie­nia skru­chy. Moskal na pewno oddałby wszystko, żeby cof­nąć czas. Nie­stety w życiu nie ma tak łatwo. Jest wina – musi być kara.

2

Wschowa, 9 lipca 2019 r.

Soko­łow­ski całą noc się męczył. Było mu gorąco, a na doda­tek śnił mu się kosz­mar. W tym śnie sie­dział na ławce i sta­rał się powstrzy­mać wypły­wa­jące z brzu­cha wnętrz­no­ści. Obok niego stał zama­sko­wany mię­śniak z dłu­gim nożem myśliw­skim. Czuł kwa­śny zapach trzewi, paru­jące, cie­płe jelito prze­pły­wało mu mię­dzy pal­cami. Obu­dził się i przez godzinę jesz­cze leżał, patrząc w sufit, aż wresz­cie kilka minut przed piątą posta­no­wił wstać.

Dopił kawę i posta­no­wił tro­chę poćwi­czyć. Zapu­ścił się ostat­nio, stra­cił kon­dy­cję. Pora to zmie­nić. Zro­bił trzy­dzie­ści pom­pek i pięć­dzie­siąt brzusz­ków. Potem usiadł na krze­śle w kuchni i zapa­lił papie­rosa. Myślał o Annie. Podo­bała mu się i miał wra­że­nie, że on też wpadł jej w oko. Wie­dział jed­nak, że romans ze współ­pra­cow­nicą może nie być mile widziany w komen­dzie. Posta­no­wił pocze­kać, zoba­czyć, jak się roz­wi­nie sytu­acja.

Spoj­rzał na zega­rek. Było dwa­dzie­ścia po szó­stej; zaraz musiał wycho­dzić do pracy. Pod­szedł do okna i zoba­czył, że na par­king pod­jeż­dża kia. Od razu roz­po­znał auto nale­żące do wydziału. Za kie­row­nicą sie­działa Anna. Wysia­dła, zapa­liła papie­rosa i spoj­rzała w górę. Widząc Soko­łow­skiego, poma­chała mu. Odwza­jem­nił gest, a potem wło­żył buty i wyszedł z miesz­ka­nia.

– Skąd wie­dzia­łaś, że miesz­kam na Her­ber­gera? – spy­tał, pod­cho­dząc do part­nerki.

– Znaj­dy­wa­nie ludzi należy do moich obo­wiąz­ków, nie? – rzu­ciła, wydmu­chu­jąc dym.

– W sumie fakt.

– A tak serio to popro­si­łam kole­żankę z kadr, żeby podała mi twój adres. Raz, że dobrze wie­dzieć, gdzie ma chatę part­ner. A dwa tak na wszelki wypa­dek, gdyby coś ci się stało.

– A co niby mia­łoby mi się stać?

Soko­łow­ski też zapa­lił papie­rosa i spoj­rzał jej pro­sto w oczy.

– A na przy­kład zawał. Nie jesteś nasto­lat­kiem, a i im się przy­tra­fia. Lepiej dmu­chać na zimne. – Anna puściła mu oko.

– Bez prze­sady, mam dopiero trzy­dzie­ści sześć lat.

– Sporo wię­cej niż ja. Ja mam dwa­dzie­ścia dzie­więć.

– To cytu­jąc kla­syka, „ty młoda dupa jesteś”.

– Ale cza­sem czuję się, jak­bym miała wię­cej. – Komuda zaga­siła papie­rosa na kuble i oparła się o bok auta.

– Też tak mam – powie­dział Soko­łow­ski. – Zobacz na mnie. Mam trzy­dzie­ści sześć lat i nie mam nikogo. Z laską roz­sta­łem się po tym, jak dopra­wiła mi rogi.

– Brzy­dzę się zdradą.

– Ja też. Nakry­łem ją, jak się posu­wała z jakimś typem. Z miej­sca wysze­dłem. Mia­łem z nią zamiesz­kać, ale po tym, co zro­biła, to już nie miało sensu. Na szczę­ście udało mi się coś tu wyna­jąć. – Tomasz wska­zał na kamie­nicę.

– Ja też wynaj­muję. Na wła­sne mnie nie stać i to się raczej nie zmieni. Jak w banku zoba­czyli moje zarobki, kiedy pyta­łam o kre­dyt, to ledwo się powstrzy­my­wali od par­sk­nię­cia śmie­chem. A niby mówią, że budże­tówka ma uła­twioną drogę do kre­dytu. O kant dupy to potłuc. – Poli­cjantka spoj­rzała na zega­rek. – Dobra, misiu, na nas już pora.

– Pojadę swoim.

– A po cho­lerę masz pry­watną wachę mar­no­wać? Jedziemy od razu do roboty.

* * *

Przy­czyna Dolna, 9 lipca 2019 r.

Gdy Kazi­miera Janiak, jak co dzień, poszła do kur­nika, zauwa­żyła, że ktoś się do niego wła­mał. Zerwana kłódka wisiała luźno na sko­blu. Kobieta ostroż­nie pocią­gnęła za drew­niane drzwi i zaj­rzała do środka. Przez chwilę patrzyła na puste pomiesz­cze­nie. Ktoś ukradł jej wszyst­kie sie­dem nio­sek.

– Cho­lera jasna. Oby ci łapy uschły, zło­dzieju! – powie­działa ze zło­ścią.

Spoj­rzała na sto­jącą kawa­łek dalej przy sto­dole budę. Dwa tygo­dnie temu zdechł jej Azor. Miała dostać od Maty­sia­ko­wej szcze­niaka, jak jej suka uro­dzi. Zło­dzie­jem musiał być ktoś, kto wie­dział, że w obej­ściu nie ma psa. Podej­rze­wała Heńka Mazura. Ten pijak i zło­dziej zawsze spra­wiał pro­blemy. Miał zale­d­wie trzy­dzie­ści pięć lat, a w popraw­czaku, a potem wię­zie­niu spę­dził w sumie bli­sko dwie dekady. Na doda­tek nie miał żad­nych zasad. Kie­dyś nie kra­dło się tam, gdzie się miesz­kało. Mazur jed­nak na to nie zwa­żał. Zda­rzyło się nawet, że okradł wła­sną bab­cię, a do tego ją pobił. Stara Mazu­rowa cho­dziła wtedy z pod­bi­tym okiem. Niby mówiła, że się potknęła w obej­ściu i ude­rzyła głową o pie­niek, ale nikt w to nie wie­rzył. Heniek był poryw­czy i potra­fił przy­ło­żyć, zwłasz­cza gdy wypił. A pił prak­tycz­nie każ­dego dnia. Naj­bar­dziej cier­piała na tym jego matka, która nie raz padła ofiarą syna, ale ni­gdy na niego nie donio­sła. Kazi­miera uwa­żała, że to dla­tego Heniek czuł się bez­karny. Teraz była pewna, że to on wła­mał się do jej kur­nika. Posta­no­wiła, że mu tego nie poda­ruje. Skoro nikt nie potra­fił się za niego wziąć, ona to zrobi.

Wró­ciła do domu i z szu­flady kre­densu wycią­gnęła tele­fon komór­kowy, który spre­zen­to­wała jej córka. Następ­nie się­gnęła po notes i szybko odna­la­zła numer wschow­skiej komendy. Już po chwili cze­kała na połą­cze­nie.

* * *

Wschowa, 9 lipca 2019 r.

Krzysz­tof Żmu­dziń­ski włą­czył tele­wi­zor, się­gnął po puszkę piwa i wziął kilka łyków. Wciąż ana­li­zo­wał wczo­raj­szą sytu­ację z Agnieszką. Gdy pod­szedł do dziew­czyny, ta w pierw­szej chwili go nie poznała. Można nawet powie­dzieć, że lekko się prze­stra­szyła. Kiedy zapro­po­no­wał jej wspólną kawę, popa­trzyła na niego dziw­nie, a potem go wyśmiała. Powie­działa, że z mene­lami się nie uma­wia. Miał ochotę zdzie­lić ją w twarz. Jak mogła tak go potrak­to­wać?! To, że wypił kilka piw i że od dwóch dni się nie kąpał, nie ozna­czało jesz­cze, że jest jakimś mene­lem. Odpa­ro­wał jej, że z tępymi laskami się nie uma­wia i sam nie wie, czemu w ogóle zapro­po­no­wał jej kawę.

Chciał jej jesz­cze ostrzej przy­ga­dać, ale wokół było sporo ludzi i nie chciał robić zamie­sza­nia. Dla­tego wró­cił do domu i od razu wyjął z lodówki piwo. Po kilku łykach posta­no­wił spró­bo­wać jesz­cze raz dodzwo­nić się do Pau­liny. W końcu mieli wspólne dziecko i miał prawo je zoba­czyć. To, że nie chciał, aby wpi­sy­wała go w akt uro­dze­nia, i nie pła­cił na nie ali­men­tów, nie ozna­czało, że nie ma do niego praw. Co prawda nie wie­dział nawet, czy to chło­pak, czy dziew­czyna, ale jakie to miało zna­cze­nie? Był ojcem i tylko to się liczyło.

Wybrał numer byłej dziew­czyny, jed­nak znów usły­szał komu­ni­kat, że abo­nent jest nie­do­stępny. Rzu­cił sam­sunga na wer­salkę i dopił piwo. Potem oba­lił jesz­cze kilka puszek, aż w końcu zasnął.

Rano obu­dził się z wra­że­niem, że ma pusty­nię w ustach. Nie pamię­tał nawet, ile wczo­raj wypił. Zasnął w ubra­niu. Miał kaca, a doświad­cze­nie pod­po­wia­dało mu, że na kaca naj­lep­szy jest bro­war. Nie miało zna­cze­nia, że była dopiero siódma rano. Dusz­kiem wypił piwo i rozej­rzał się po pokoju. Szu­kał swo­jej komórki. Zamie­rzał kolejny raz zadzwo­nić do Pau­liny. W końcu zoba­czył tele­fon leżący w rogu wer­salki. Pod­niósł go i wybrał numer byłej. Nie­stety znów bez­sku­tecz­nie.

– Głu­pia cipa – mruk­nął i się­gnął po piwo, ale puszka była już pusta.

Wstał z wer­salki i chwiej­nym kro­kiem skie­ro­wał się do kuchni.

* * *

Weszli do wydziału i Soko­łow­ski ski­nął wszyst­kim głową na przy­wi­ta­nie.

– Gra­tu­luję – powie­dział Iwa­nicki.

– Czego?

– Suk­cesu. Pierw­szy dzień w robo­cie, pierw­sze zabój­stwo od dłuż­szego czasu i sprawca zatrzy­many.

– Fuks. Koleś sam nas wezwał. Nie ma tu żad­nego mojego suk­cesu. – Soko­łow­ski wzru­szył ramio­nami.

– Patrz­cie go, jaki skromny!

– Albo tak się zgrywa – wtrą­cił się Michal­ski. – My to tylko drob­nica, a on z miej­sca nie­le­galny ubój.

– Daj­cie Soko­łowi spo­kój – ucięła prze­py­chanki Anna.

Tomasz odwró­cił się do niej zasko­czony. Nikt ni­gdy nie nadał mu żad­nej ksywy, a tu drugi dzień w robo­cie i już został Soko­łem.

– Soko­łowi? – spy­tał.

– No a jak? Pasuje do cie­bie. Iwa­nicki to Iwan, Michal­ski to Michaś, więc ty możesz być Soko­łem.

– A ty jaką masz ksywę?

– Śliczna Ania. – Komuda par­sk­nęła śmie­chem. – Ale nie waż się tak do mnie mówić.

W tym samym momen­cie zaczął dzwo­nić sto­jący na biurku tele­fon. Anna pod­nio­sła słu­chawkę, wci­snęła guzik gło­śnika i powie­działa:

– Komuda. Wydział kry­mi­nalny.

– Cześć. Macie zgło­sze­nie z Przy­czyny Dol­nej. Kra­dzież z wła­ma­niem.

– Co zgi­nęło?

– Nie pytaj.

– No mów.

– Kury. Nie­jaka Janiak zgło­siła wła­ma­nie do kur­nika i kra­dzież kilku nio­sek.

– Noż kurwa mać… Bez prze­sady!

– Co ja ci pora­dzę? Jest prze­stęp­stwo i trzeba je obro­bić.

Komuda wie­działa, że dyżurny ma rację. Nie pra­co­wali w Chi­cago czy nawet w War­sza­wie. Wschowa rzą­dziła się swo­imi pra­wami. Nie było tu prze­stęp­czo­ści zor­ga­ni­zo­wa­nej, nie musieli się mie­rzyć z poważ­nymi zbrod­niami. Ich rze­czy­wi­sto­ścią były kra­dzieże kur.

– Dobra, mus to mus. – Wes­tchnęła z rezy­gna­cją. – Dawaj adres.

* * *

Przy­czyna Dolna, 9 lipca 2019 r.

Kry­styna Mazur z pod­łogi spoj­rzała na swo­jego syna. Przed chwilą Heniek kolejny raz ją pobił. Stał teraz nad nią i ciężko dyszał.

– Mówi­łem ci, żebyś mnie nie wkur­wiała! Po co to robisz?

Kobieta nie odpo­wie­działa. Led­wie kwa­drans temu sie­działa przy stole kuchen­nym i cero­wała skar­pety. Heniek wszedł do kuchni i popa­trzył na nią spode łba. Wie­działa, że zaraz będzie chciał od niej pie­nią­dze. Wczo­raj wie­czo­rem był u Kasper­czaka i pili bim­ber. Obu­dził się na kacu i pew­nie będzie chciał pójść do Lidla po piwo. Pro­ble­mem było tylko to, że nie miał swo­ich pie­nię­dzy i zawsze wycią­gał gotówkę od niej. Dawała mu, bo wie­działa, że lepiej go nie dener­wo­wać. Dzi­siaj jed­nak nie miała mu co dać. Eme­ry­tura jesz­cze nie przy­szła, a w domu miała nie wię­cej jak dwa złote. Dla­tego gdy Heniek zażą­dał pie­nię­dzy, zgod­nie z prawdą powie­działa mu, że nie ma. Wtedy wpadł w szał. Wyrwał jej z ręki skar­petę, którą cero­wała, i ude­rzył ją z otwar­tej dłoni w twarz. Potem chwy­cił ją za włosy i szarp­nął. Bolało, ale nie wydała z sie­bie żad­nego dźwięku. Wolała w ciszy zno­sić cier­pie­nie, niż oka­zać przed nim sła­bość. Z doświad­cze­nia wie­działa, że to tylko bar­dziej go nakręci.

W końcu pchnął ją na ścianę i ude­rzył pię­ścią w brzuch. Gdy zgięła się wpół, uniósł jej głowę i ponow­nie ude­rzył. Z jej nosa pole­ciała krew. W ustach też czuła meta­liczny posmak. Wie­działa, że roz­bił jej wargę. Na szczę­ście nie pod­bił oka, tak jak zro­bił ostat­nio. Teraz leżała na pod­ło­dze i marzyła tylko o tym, by Heniek wyszedł z domu. On jed­nak stał nad nią i patrzył.

– To masz tę kasę, kurwa, czy nie?

– Nie mam – powie­działa cicho.

Pod­szedł do kre­densu i wyjął z niego jej torebkę. Otwo­rzył ją i wysy­pał zawar­tość na pod­łogę. Następ­nie pod­niósł port­mo­netkę.

– Chyba sobie jaja robisz? Gdzie kasa? – wark­nął, gdy szybko prze­szu­kał zaka­marki.

– Nie mam. Eme­ry­tura jesz­cze nie przy­szła.

– Ja pier­dolę! – powie­dział Heniek, rzu­ca­jąc w nią port­fe­lem.

Dostała w skroń. Przy­mknęła oczy. Po policzku spły­nęła jej łza.

– Dobra, idę do Władka. A ty się nie maż. Nie wyła­pa­łaś prze­cież mocno – rzu­cił i skie­ro­wał się do wyj­ścia.

Gdy zamknęły się za nim drzwi, Kry­styna pod­nio­sła się z pod­łogi. Spoj­rzała na roz­sy­paną zawar­tość torebki. Nie miała siły tego zbie­rać. Skryła twarz w dło­niach i cicho zapła­kała.

* * *

Wschowa, 9 lipca 2019 r.

Żmu­dziń­ski dopił piwo i popa­trzył na sto­jący na stole rząd pustych puszek. Prze­li­czył szybko – było ich jede­na­ście. Zapa­lił papie­rosa, po czym poło­żył się na wer­salce i wbił wzrok w sufit. Ostat­nio wszystko mu się sypało. Wie­dział, kto jest za to odpo­wie­dzialny. Pau­lina. W sumie nie umiał tego uza­sad­nić, ale ta wer­sja naj­bar­dziej mu paso­wała. Odkąd go pogo­niła, nic mu się nie uda­wało. Tym­cza­sem ona żyła sobie jak pączek w maśle. Z tego, co sły­szał, spo­ty­kała się z Mar­ci­nem, synem lokal­nego boga­cza. Widział ich kie­dyś, jak par­ko­wali przed Netto wypa­sio­nym autem tego fra­jera. Miał ochotę wziąć kamień i powy­bi­jać mu szyby. On sam ni­gdy by się nie doro­bił lexusa. W sumie nie znał nikogo, kto ciężką pracą zaro­biłby na taką furę. Facet musiał być zło­dzie­jem albo zwy­kłym oszu­stem. Na pewno krę­cił pań­stwo na podat­kach i nie pła­cił swoim pra­cow­ni­kom. Krzysz­tof był prze­ko­nany, że gdyby poli­cja lub skar­bówka bli­żej mu się przyj­rzała, raz-dwa stra­ciłby to auto i został zwy­kłym goło­dup­cem. Był wście­kły na Pau­linę – nie tylko za to, że nie chce do niego wró­cić, ale też że zwią­zała się z kimś takim jak ten cały Mar­cin.

Poszedł do kuchni i otwo­rzył lodówkę. Oprócz kilku paró­wek i musz­tardy było w niej tylko świa­tło. Ostat­nio mało jadł. Głów­nie pił. Posta­no­wił pójść do Dino i uzu­peł­nić zapasy piwa. Się­gnął po leżący na stole port­fel i zaj­rzał do środka. Były w nim dwa bank­noty po dwa­dzie­ścia zło­tych. Na kon­cie miał jesz­cze około dwóch stów. Musiał szybko poszu­kać jakiejś roboty, bo kasa mu się koń­czyła, a pić trzeba.

Pod­szedł do okna i wtedy ją zoba­czył. Szła z wóz­kiem w stronę klasz­toru.

– Ty kurwo pier­do­lona… – mruk­nął pod nosem. – Już ja ci pokażę.

Ruszył do pokoju, żeby szybko zało­żyć spodnie, ale ilość wypi­tego alko­holu spra­wiła, że runął na pod­łogę jak długi. Trzy­ma­jąc się ściany, wstał i – już wol­niej – poszedł się ubrać. Na koniec wsu­nął stopy w adi­dasy i wyszedł z miesz­ka­nia.

Gdy sta­nął przed kamie­nicą, spoj­rzał w kie­runku klasz­toru fran­cisz­ka­nów. Pau­liny nie było już widać. Zasta­na­wiał się, czy poszła do cen­trum, czy może skrę­ciła w Wolsz­tyń­ską.

– Mogła pójść do bie­dry – powie­dział cicho.

Chwie­jąc się na nogach, skie­ro­wał się do dys­kontu.

* * *

Przy­czyna Dolna, 9 lipca 2019 r.

Komuda zapar­ko­wała przy furtce i spoj­rzała na Soko­łow­skiego.

– Gotowy na naj­trud­niej­szą sprawę w karie­rze?

– Nie wiem, czy podo­łam. We Wrocku mia­łem od pyty zabójstw. Kra­dzieży kury ni­gdy.

– Kur. Liczba mnoga. To spra­wia, że czyn zabro­niony jest więk­szego kali­bru.

Sokół ledwo powstrzy­mał śmiech. Wysie­dli z auta i popra­wił kaburę przy pasku.

– Dobra, trzeba się zmie­rzyć z tą zbrod­nią – powie­dział, rusza­jąc do furtki.

W tym samym momen­cie w domu otwo­rzyły się drzwi i na ganku sta­nęła star­sza kobieta.

– Do kogo? – zawo­łała, wycie­ra­jąc dło­nie w far­tuch.

– Poli­cja. W spra­wie kra­dzieży – odparła Komuda.

– Zapra­szam.

Weszli na teren pose­sji i po kilku kro­kach sta­nęli przed gospo­dy­nią.

– Pani zgła­szała kra­dzież kur, zga­dza się? – zaczęła Anna.

– Tak. Rano poszłam po jajka i oka­zało się, że kur­nik jest pusty. Nie było ani jed­nej nio­ski.

– A ile ich pani miała?

– Sie­dem. Jakby ktoś ukradł jedną, to może bym mach­nęła ręką, ale wszyst­kie? Na coś takiego nie pozwolę! Chcę, żeby­ście zna­leźli zło­dzieja. I ma mi za te kury zapła­cić.

Anna zaczęła noto­wać słowa pokrzyw­dzo­nej. Soko­łow­ski tym­cza­sem rozej­rzał się po gospo­dar­stwie. Kawa­łek dalej stała sto­doła, obok któ­rej stała jakaś brona czy pług – nie był pewny, nie znał się na sprzę­cie rol­ni­czym. Za otwar­tymi wro­tami sto­doły widać było stary cią­gnik. Ursus od wielu lat był nie­uży­wany, na co wska­zy­wały kom­plet­nie sfla­czałe opony. Obok sto­doły była pusta psia buda.

W końcu poli­cjant spoj­rzał na znaj­du­jący się z boku kur­nik.

– A bie­rze pani pod uwagę inną oko­licz­ność? – spy­tał.

– A niby jaką?

– No na przy­kład taką, że lis się zakradł i porwał kury.

Kazi­miera Janiak popa­trzyła na niego z ukosa.

– Pan to chyba mia­stowy, co?

– Po czym pani wnosi?

– Bo jakby zakradł się lis, to byłyby ślady. Pióra, a nawet flaki. Tutaj jest czy­sto.

– Rozu­miem.

Kobieta uśmiech­nęła się do niego.

– Poza tym to musiałby być wyjąt­kowy okaz. Lisy pod­ko­pują się lub prze­ci­skają przez szpary. Ten roz­wa­lił kłódkę i wszedł drzwiami.

– Czyli kłódka jest uszko­dzona – wtrą­ciła się Komuda. – Możemy zoba­czyć?

– Oczy­wi­ście.

Całą trójką skie­ro­wali się w stronę kur­nika. Już z kilku metrów widać było uszko­dze­nia typowe dla wła­ma­nia.

– Podej­rze­wam Heńka Mazura – powie­działa Janiak.

Soko­łow­ski spoj­rzał na nią uważ­nie.

– A czemu aku­rat jego?

– Bo to nic­poń i zło­dziej. Pani zresztą może to potwier­dzić. – Janiak spoj­rzała na Komudę.

– Mazur jest nam dobrze znany. – Anna ski­nęła głową. – Jak cokol­wiek w oko­licy znika, jest pierw­szym podej­rza­nym. Zresztą Heniek to nie tylko zło­dziej. To także pijak i awan­tur­nik. Na szczę­ście nie ma na kon­cie nic poważ­niej­szego od wła­mań i kra­dzieży. Kilka razy brał udział w bójce, ale nikt nie zło­żył zawia­do­mie­nia i za to nie kiwał.

Soko­łow­ski zało­żył na dło­nie latek­sowe ręka­wiczki i dotknął kłódki.

– Trzeba wezwać tech­ni­ków – stwier­dził. – Może są palu­chy i uda się je dopa­so­wać do tego Mazura.

* * *

Wschowa, 9 lipca 2019 r.

Mariusz Moskal został wpro­wa­dzony do celi w poli­cyj­nej izbie zatrzy­mań. Kilka minut temu dowie­dział się, że pro­ku­ra­tor wystą­pił do sądu z wnio­skiem o tym­cza­sowe aresz­to­wa­nie. Gdy zamknęły się za nim drzwi, poło­żył się na drew­nia­nej pry­czy i przy­krył kocem. Myślał o tym, jak znisz­czył swoje życie. Gdyby Gośka go nie zdra­dziła, wszystko byłoby ina­czej. Ona wciąż by żyła, a on nie tkwiłby tutaj z per­spek­tywą co naj­mniej kil­ku­na­stu lat odsiadki. Nie wie­dział, czy da sobie radę w zamknię­ciu. Bał się wię­zie­nia. Niby wszystko jest dla ludzi, ale on zda­wał sobie sprawę ze swo­ich sła­bo­ści. Ni­gdy nie był jakoś spe­cjal­nie wyspor­to­wany, jesz­cze w szkole uni­kał wuefu, wolał czy­tać książki. Póź­niej też nie cho­dził na siłow­nię jak nie­któ­rzy jego kum­ple. Był prze­ko­nany, że w wię­zie­niu sta­nie się łatwym celem dla kry­mi­na­li­stów. Sły­szał, że nowy w celi może paść ofiarą prze­mocy nie tylko fizycz­nej, ale też sek­su­al­nej. Bał się gwałtu. Wie­dział, że nie da rady wytrzy­mać takiego bólu i upo­ko­rze­nia. Dla­tego posta­no­wił ze sobą skoń­czyć. Żało­wał, że nie zro­bił tego, jak miał oka­zję. Wtedy bał się roz­stać z życiem, ale teraz nie miał już żad­nych obaw. Nie­stety nie miał też zbyt wielu moż­li­wo­ści.

Wstał z pry­czy, pod­szedł do okna i spoj­rzał na błę­kitne niebo. Zapra­gnął być w innym miej­scu. Naj­chęt­niej na plaży w Lgi­nie. Pra­gnął wysta­wić twarz do słońca, oddy­chać spo­koj­nie. Wie­dział, że praw­do­po­dob­nie już ni­gdy nie będzie miał takiej oka­zji. Pod­jął decy­zję: skoń­czy ze sobą. Nie wie­dział jesz­cze jak, ale coś wymy­śli.

* * *

Aspi­rant Mariusz Iwa­nicki spoj­rzał z uśmie­chem na swo­jego part­nera. Na wprost nich dwóch nasto­lat­ków sprayem mazało po ele­wa­cji.

– Patrz, jakie tłuki – mruk­nął.

– Ja rozu­miem, że mogą nie jarzyć, że jest dzień i każdy może ich zoba­czyć, ale to już prze­sada. Sto­imy zale­d­wie dwa­dzie­ścia metrów dalej, a oni napier­da­lają na żywca – sko­men­to­wał sier­żant Robert Michal­ski.

– Michaś, czego ty ocze­ku­jesz po mło­dych, jak tacy żyją w świe­cie memów, fejsa i innych tik­to­ków. Oni nie myślą już logicz­nie. Kie­dyś sły­sza­łem, że za dwa­dzie­ścia lat ludz­kość wróci do pisma obraz­ko­wego.

– Ty weź nie strasz. Dobra, nie ma co cze­kać. Bie­rzemy się za nich.

Obaj wysie­dli ze służ­bo­wej kijanki i ruszyli w stronę mało­la­tów. Ci, zajęci maza­niem po murze, zauwa­żyli, że mają towa­rzy­stwo, dopiero gdy poli­cjanci byli dwa metry od nich. Pró­bo­wali rzu­cić się do ucieczki, ale było już za późno.

– Auuu! – jęk­nął jeden z nich, gdy Iwa­nicki mocno chwy­cił go pod ramię.

– Spo­koj­nie. Nie szarp się, to nie będzie bolało – powie­dział poli­cjant.

– Niech mnie pan zostawi!

– Chło­paku, nie ma takiej opcji. Wła­śnie na naszych oczach doko­na­li­ście aktu wan­da­li­zmu.

– Pro­szę, niech pano­wie nas pusz­czą – powie­dział drugi i spoj­rzał bła­gal­nie na Michal­skiego. – Pro­szę.

– Nie ma takiej moż­li­wo­ści – odparł twardo Michaś.

– Ale rodzice dadzą nam szla­ban.

– Poważ­nie? Chło­paku, poma­za­li­ście sprayem ścianę bloku. To nie będzie kosz­to­wało dwa złote, tylko kil­ka­set. A może nawet kilka tysięcy. Myślisz, że groźba szla­banu sprawi, że puścimy was wolno na chatę?

Nie­letni mil­czeli. Iwa­nicki spoj­rzał na znisz­czoną ele­wa­cję. Nie miał poję­cia, ile kosz­tuje usu­nię­cie takich szkód, ale nie mogli puścić tym mało­la­tom tego pła­zem.

– Dobra, idziemy do radio­wozu. Poje­dziemy na komendę i tam powia­do­mimy waszych rodzi­ców.

– Bła­gam, niech pano­wie tego nie robią… – jęk­nął chło­pak sto­jący przy Michal­skim.

Iwa­nicki chciał coś powie­dzieć, ale w tym samym momen­cie młody wyrwał się Michal­skiemu i ruszył bie­giem w stronę Kościuszki. Drugi z zatrzy­ma­nych stał w miej­scu. Iwan przy­trzy­mał go moc­niej, by nie pró­bo­wał sztu­czek. Michal­ski ruszył w pogoń za ucie­ki­nie­rem. Chło­pak wbiegł na Kościuszki, a potem na jezd­nię, żeby uciec w kie­runku osie­dla Jagiel­lo­nów. W tym samym momen­cie został potrą­cony przez jadącą ulicą skodę. Prze­le­ciał nad maską i ude­rzył w szybę.

Michal­ski dosko­czył do niego i przy­klęk­nął. Nasto­la­tek żył, ale miał otwarte zła­ma­nie ręki; biała kość wysta­wała na zewnątrz.

– I po co ci to było? – spy­tał poli­cjant.

Nasto­la­tek nie odpo­wie­dział, tylko skrzy­wił się z bólu.

Michal­ski wie­dział, że teraz zaczną się pro­blemy.

* * *

Przy­czyna Dolna, 9 lipca 2019 r.

Hen­ryk Mazur pił z sąsia­dem samo­gon. Po wyj­ściu z domu był wście­kły na matkę. Nie miała dla niego pie­nię­dzy, a prze­cież mogła dzień wcze­śniej pójść na pocztę i je wybrać.

– Jebana sucz – wark­nął cicho.

– Kto? – spy­tał Wła­dek Zamojda.

– Aaa, moja stara. Chcia­łem kilka zło­ci­szy na bronka, a oka­zało się, że ta ma pusty port­fel. Nie pomy­ślała, bladź, że w domu zawsze powinna być kasa na czarną godzinę. Ale nie, ona forsę w banku kitra.

– Prze­cież ona ma naj­niż­szą eme­ry­turę. Co tu kitrać?

– Gdzie tam naj­niż­szą! Nie sły­sza­łeś o tych sta­rych babach, co oszu­ści robią je na wnuczka i nagle się oka­zuje, że spały na milio­nach?

– I myślisz, że ona śpi? Heniek, czy ty sam sie­bie sły­szysz? Więk­szej bzdury nie mogłeś wymy­ślić.

Mazur popa­trzył na sąsiada z wście­kło­ścią. Dosko­czył do Zamojdy, chwy­cił go za koszulę i zbli­żył twarz do jego twa­rzy.

– Ty, kurwa, do mnie się sta­wiasz? – wark­nął.

– Daj spo­kój. Nic złego prze­cież nie powie­dzia­łem… – Wła­dek sta­rał się zała­go­dzić sytu­ację.

– Jak nie? Powie­dzia­łeś, że gadam bzdury. Jak ci wykur­wię, to zęby będziesz zbie­rał po całej Przy­czy­nie.

– Heniek, spo­koj­nie, bra­chu… Nie ma co się nakrę­cać. Kto jak kto, ale ja nie jestem prze­cież twój wróg. Sam zobacz, nie mia­łeś kasy na bro­wara, a ja od razu wyją­łem księ­ży­cówkę. Kto cię pora­to­wał na kacu?

Mazur tro­chę ochło­nął. Puścił sąsiada i wró­cił na swoje miej­sce. Nalał sobie wódki do kie­liszka i szybko go opróż­nił.

– Powiem ci, Heniek, że tro­chę się prze­stra­szy­łem, jak żeś na mnie sko­czył… – Zamojda popra­wił koszulę i wska­zał na butelkę. – Sma­kuje?

– Może być. – Heniek ponow­nie napeł­nił kie­liszki i spoj­rzał w stronę okna. – Ki chuj…? – mruk­nął do sie­bie.

Przed jego dom, po dru­giej stro­nie, pod­jeż­dżał wła­śnie samo­chód. Z miej­sca roz­po­znał taj­nia­ków.

– Ta stara kurwa pały na mnie nasłała!

Z samo­chodu wysia­dła kobieta i męż­czy­zna. Poli­cjantkę już znał – jak ostat­nio był zatrzy­many za wła­ma­nie, to wła­śnie ona sie­działa obok gli­nia­rza, który go prze­słu­chi­wał. Faceta, który z nią przy­je­chał, widział pierw­szy raz.

– Myślisz? – spy­tał Wła­dek, pod­cho­dząc bli­żej okna.

– Ski­traj się, kurwa, bo cię zauważą – syk­nął Mazur.

Zamojda od razu się cof­nął. Nie chciał zde­ner­wo­wać Heńka.

* * *

Kry­styna Mazur spoj­rzała na swoje odbi­cie w lustrze. Warga lekko napu­chła. Na szczę­ście Heniek nie pod­bił jej oka jak ostat­nio. Zaczęła się zasta­na­wiać, gdzie popeł­niła błąd. Czy źle wycho­wała syna? Dopóki żył Romek, wszystko było w porządku. Mąż trzy­mał syna krótko. Pamię­tała, jak Heniek wró­cił kie­dyś ze szkoły z pod­bi­tym okiem i dziurą w spodniach. Pobił się z kolegą o kolek­cję kap­sli, któ­rymi grali w Wyścig Pokoju. Romek, widząc znisz­czone spodnie, począt­kowo nic nie powie­dział. Poszedł na podwórko i zaczął rąbać drewno. Po godzi­nie wró­cił, cały spo­cony, trzy­ma­jąc sie­kierę w dłoni. Poło­żył ją na stole, zawo­łał syna, a potem wska­zał na krze­sło na wprost sie­bie. Heniek patrzył na sie­kierę jak zahip­no­ty­zo­wany. Kry­styna nie miała poję­cia, co się szy­kuje. W końcu Romek powie­dział, że jak jesz­cze raz Henio wróci do domu w podar­tych spodniach, odrą­bie mu tą sie­kierą rękę. Młody się prze­stra­szył i przez następne dni był grzeczny jak anio­łek. Ojciec był srogi, ale jak trzeba było, potra­fił zadbać o rodzinę. Po tym, jak dostał zawału pod­czas żniw i umarł na trak­to­rze, Kry­styna długo nie umiała się pozbie­rać. Została sama z dora­sta­ją­cym synem.

To wtedy zaczęły się pro­blemy. Heniek miał wtedy szes­na­ście lat. Zaczął wąchać klej i włó­czyć się z szem­ra­nym towa­rzy­stwem po uli­cach Wschowy. Spro­wa­dzał też do domu dziew­czyny, nawet się nie krył z tym, co z nimi robił. Wiele razy sły­szała, jak jęczą za ścianą. Raz obu­dziła się w nocy i poszła do kuchni napić się wody. Jej syn stał nago przy oknie, a przed nim klę­czała jakaś nasto­latka. Kry­styna zwró­ciła im uwagę, ale Heniek wark­nął tylko, żeby się nie wtrą­cała, chyba że chce zastą­pić tę dziew­czynę. Poczuła do niego wstręt. Chciała go ude­rzyć, ale zła­pał ją za nad­gar­stek i zaczął się z niej gło­śno śmiać. Nikt ni­gdy tak jej nie upo­ko­rzył.

Kilka dni póź­niej pierw­szy raz ją ude­rzył. Pamię­tała ten dzień, jakby był wczo­raj. Zro­biła wtedy śnia­da­nie i obu­dziła Heńka. Gdy syn wszedł do kuchni, popa­trzył na talerz z kanap­kami z żół­tym serem, a potem prze­niósł wzrok na matkę. Spy­tał, czy nie ma jakiejś kieł­basy, bo ser to mogą jeść myszy. Powie­działa mu, że ma zjeść, co mu daje, a wtedy dosko­czył do niej i ude­rzył ją z pię­ści w brzuch. Gdy zgięła się z bólu, popchnął ją na ścianę. Ude­rzyła w nią ple­cami i upa­dła na pod­łogę. Stał nad nią i gło­śno się śmiał. Stwier­dził, że teraz on rzą­dzi w domu. Pró­bo­wała zapro­te­sto­wać, ale chwy­cił ją za włosy i mocno szarp­nął do góry. Popa­trzył jej pro­sto w oczy i wyce­dził przez zęby, że ma się dosto­so­wać, bo jak nie, przyj­dzie do niej w nocy i ją zatłu­cze. Nie miała odwagi ani siły się bun­to­wać.

Nie­długo póź­niej Heniek zaczął kraść i pić alko­hol. Coraz czę­ściej poja­wiała się u nich poli­cja. W końcu dostał pierw­szy wyrok. Kry­styna poczuła ogromną ulgę. Przez następne lata odsie­dział kilka kar. Drżała ze stra­chu, gdy tylko miał wyjść z wię­zie­nia. Każ­dej nocy modliła się, by znowu go zamknęli. Mia­łaby wtedy choć odro­binę spo­koju.

* * *

Komuda zapar­ko­wała przed wej­ściem do domu, w któ­rym miesz­kał męż­czy­zna podej­rzany o kra­dzież kur. Wysia­dła z samo­chodu i spoj­rzała na zapusz­czone podwórko. Soko­łow­ski sta­nął obok niej.

– Myślisz, że to on zako­sił te kury? – spy­tał.

– Z Heń­kiem od lat są pro­blemy. Żyje od odsiadki do odsiadki. Jest narwany, a do tego bar­dzo bru­talny. Bije matkę, ale ta nie składa zawia­do­mień, więc nic nie możemy zro­bić.

– Czyli prze­mo­co­wiec i dam­ski bok­ser. Taki wschow­ski Bie­droń.

– No. Tylko on do poli­tyki nie pój­dzie. A tak poważ­nie, jeśli mia­ła­bym sta­wiać jaką­kol­wiek kasę, powie­dzia­ła­bym, że to nie on zaje­bał ten drób.

– A po czym wno­sisz?

– Bo na kij mu kury? Sprze­dać nie sprzeda. Zeżreć tyle chyba nie dałby rady, cho­ciaż fakt, koleś jest potęż­nie zbu­do­wany.

– Dopóki z nim nie poga­damy, to się nie dowiemy. – Soko­łow­ski spoj­rzał w stronę budynku. – Dobra, nie ma co cze­kać.

Skie­ro­wał się do furtki i już miał naci­snąć klamkę, gdy się zawa­hał. Komuda to zauwa­żyła.

– Co się dzieje? – spy­tała.

– Pies.

– Co „pies”?

– No pies. U tej okra­dzio­nej babki była buda, ale nie było psa.

– Nie zwró­ci­łam na to uwagi. Ale co w związku z tym?

Soko­łow­ski uśmiech­nął się sze­roko.

– Zło­dziej musiał wie­dzieć, że nie ma psa. Każdy ogar­nięty nie ryzy­ko­wałby włamu do kur­nika sto­ją­cego dzie­sięć metrów dalej, wie­dząc, że jakiś kun­del może zaalar­mo­wać Jania­kową.

Anna poki­wała głową w zamy­śle­niu.

– Masz rację. To ma sens.

– Trzeba będzie do niej wró­cić i spy­tać, od kiedy nie ma czwo­ro­noga.

– Ale naj­pierw zaj­miemy się tym tutaj. – Komuda wska­zała na budy­nek.

– Myślisz, że Heniek jest w domu?

– Jeśli jest, będziemy mieli uła­twione zada­nie. Nie chce mi się jeź­dzić za nim po całej oko­licy.

Poli­cjantka wci­snęła guzik dzwonka. Tym­cza­sem Soko­łow­ski spoj­rzał na dom sąsia­dów. Miał wra­że­nie, że ktoś przy­gląda im się zza firanki.

* * *

Wschowa, 9 lipca 2019 r.

Prze­wi­nęła Dorotkę i poło­żyła ją do łóżeczka. Przez kil­ka­na­ście minut patrzyła, jak mała zasy­pia. Nie miała żad­nych pro­ble­mów z córką. Mała jadła i zaraz po odło­że­niu do łóżeczka zasy­piała. Dzieci, z tego, co czy­tała Pau­lina jesz­cze przed poro­dem, czę­sto mają kolki czy maru­dzą, ale jej córeczka była wyjąt­kowa. Pamię­tała, jak przez pierw­sze dni bała się w ogóle wziąć ją na ręce, bała się ją kąpać, mała była taka kru­chutka. Mar­cin w niczym jej nie poma­gał. Naj­pierw mówił, że nie chce jej przez przy­pa­dek uszko­dzić. Potem, po kilku mie­sią­cach, w przy­pły­wie gniewu stwier­dził, że nie zamie­rza bawić cudzego bachora. To prze­kre­śliło go w jej oczach raz na zawsze. Aku­rat zbie­gło się to z tym, że na powrót zaczął się spo­ty­kać ze swoją byłą. Wypro­wa­dził się od Pau­liny dwa tygo­dnie temu i prak­tycz­nie się do niej nie odzy­wał. Nie tęsk­niła za nim. Tak naprawdę nie był jej do niczego potrzebny.

Znowu została sama. W dodatku z ogrom­nym zmar­twie­niem. Nie dawała jej spo­koju myśl, kto zaj­mie się Dorotką, gdy jej zabrak­nie. Matce na pewno nie powie­rzy opieki nad swoim dziec­kiem. Dla małej byłoby to pie­kło. Teresa była pijaczką i nie liczyło się dla niej nic z wyjąt­kiem kie­liszka. Piła wszystko, co jej wpa­dło w ręce. Kie­dyś Pau­lina zna­la­zła w jej kuchni nawet butelki po dena­tu­ra­cie. To już była prze­sada. Rozu­miała tanie wino, naj­gor­szą wódkę czy nawet bim­ber, ale dykta?! Powie­działa wtedy matce, że się za nią wsty­dzi. Teraz się zasta­na­wiała, co wła­ści­wie spra­wiło, że matka zaczęła nad­uży­wać alko­holu. Prze­cież jak ojciec żył, cią­gle robiła mu awan­tury o picie. A potem sama sto­czyła się na dno…

Pau­lina ode­szła od łóżeczka i sta­nęła przy regale. Się­gnęła po album ze zdję­ciami. Wyjęła kilka swo­ich foto­gra­fii i zaczęła je prze­glą­dać. Dło­nią otarła łzę, która spły­nęła po jej policzku.

* * *

Przy­czyna Dolna, 9 lipca 2019 r.

Patrzyli na idącą w ich stronę matkę podej­rza­nego. Już z odle­gło­ści kilku metrów Soko­łow­ski zauwa­żył, że kobieta jest pobita.

– Widzisz to? – szep­nął do Anny.

– Mówi­łam: dam­ski bok­ser.

– Chęt­nie został­bym z nim sam na kwa­drans. Wytłu­ma­czył­bym mu, że prze­moc to coś złego.

– Prze­mocą chcesz zapo­bie­gać prze­mocy? – Part­nerka popa­trzyła na niego zasko­czona. Po chwili jed­nak puściła do niego oko.

Sokół wzru­szył ramio­nami.

– Cza­sem tak trzeba.

– Dzień dobry. Pań­stwo do kogo? – spy­tała Kry­styna Mazur, pod­cho­dząc do nich.

– Poli­cja. Zasta­li­śmy Hen­ryka Mazura? – zaczęła Komuda.

– Syna nie ma.

– A gdzie możemy go zna­leźć? – spy­tał Sokół.

Kobieta rozej­rzała się ner­wowo. Jej wzrok zatrzy­mał się na chwilę na sąsied­nim domu. Soko­łow­ski ponow­nie spoj­rzał w tamtą stronę.

– Nie mam poję­cia – powie­działa. – Syn mi nie mówi, dokąd cho­dzi.

– Czy możemy się rozej­rzeć po pose­sji? – zapy­tała Anna.

– A w jakim celu? Czy Heniek coś zro­bił?

– Czy­sty jak łza nie jest, prawda? A to już wystar­cza­jąca prze­słanka, by wyko­nać czyn­no­ści na tere­nie pań­stwa gospo­dar­stwa. Poza tym syn jest podej­rzany o doko­na­nie kra­dzieży – wytłu­ma­czyła Komuda.

Kry­styna Mazur wes­tchnęła z rezy­gna­cją i ski­nęła głową.

– Pro­szę, niech pań­stwo robią, co do nich należy.

Soko­łow­ski popa­trzył na nią czuj­nie.

– Czy chce pani zło­żyć zawia­do­mie­nie o naru­sze­niu nie­ty­kal­no­ści cie­le­snej? – zapy­tał.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki