47,99 zł
PROJEKTANTKA. BIZNESWOMAN. MATKA I ŻONA.
Eleganckie torebki z bursztynem, czerwona szminka i serdeczny uśmiech to znaki rozpoznawcze Bożeny Batyckiej, która na przełomie XX i XXI wieku była jedną z najbardziej znanych Polek, a jej nazwisko – synonimem sukcesu. Przyjaźniła się z artystami, biznesmenami i politykami. Nie dawała tego po sobie poznać, jednak już wtedy jej prywatne życie pełne było dramatów.
ZAUFANIE. UPADEK. NADZIEJA.
W pewnym momencie zaufała nie tym osobom, którym powinna. Pozbawiono ją praw do marki Batycki i odsunięto od prowadzenia firmy. Została z długami i bez środków do życia. Z luksusowej willi trafiła do dwupokojowego mieszkania. Straciła prawie wszystko: małżeństwo, rodzinę, syna, poczucie bezpieczeństwa, zdrowie.
Przez długi czas pod nienaganną prezencją ukrywała problemy. Teraz przerywa milczenie. „Batycka. Gorzki smak sukcesu” to szczera i pełna emocji opowieść o upadku, stracie i nadziei. Napisana z empatią przez dziennikarkę Magdalenę Kuszewską.
Poznaj historię o sukcesie, dramatach i sile, która rodzi się wtedy, gdy wszystko inne się kończy.
Bożena Batycka – projektantka, bizneswoman, ikona mody i stylu. Na przełomie XX i XXI wieku jedna z najbardziej rozpoznawalnych Polek. Jej nazwisko stanowiło synonim sukcesu. Jednak już wtedy jej życie prywatne i biznesowe było pełne dramatów. Pozbawiono ją praw do marki Batycki i odsunięto od prowadzenia firmy. Straciła prawie wszystko: małżeństwo, rodzinę, syna, poczucie bezpieczeństwa, zdrowie. Mimo tych wydarzeń nie straciła nadziei i z optymizmem patrzy w przyszłość.
Magdalena Kuszewska – reporterka związana z „Newsweekiem”. Publikowała także w „Twoim Stylu”, „Pani”, „Elle”, „Polityce”, „Gazecie Wyborczej” czy Onecie. Trenerka komunikacji, ekspertka medialna, podcasterka (Sekielski Brothers Studio, „Zwierciadło”). Autorka i współautorka kilkunastu książek, m.in. Trzeci element. Co zaburza nasze związki, Wojowniczki. Jak czule zawalczyć o siebie, Gładko. O polskim wstydzie, obsesji młodości i intymnych operacjach plastycznych, Pokolenia.
Historia silnej, niezwykłej, „bursztynowej” Bożeny Batyckiej. To opowieść o wielkiej sile i determinacji, o radzeniu sobie pomimo wielu ciosów, jakie zadaje życie. Bezustannie podziwiam Bożenę za jej niekończący się optymizm i słoneczny uśmiech. Książkę polecam wszystkim, którym potrzebna jest wiara w siebie i własne możliwości.
Jolanta Kwaśniewska, pierwsza dama RP w latach 1995–2005, prezeska zarządu fundacji Porozumienie bez barier
Bożena Batycka osiągnęła wielki sukces w świecie mody i biznesu. Do tej pory nikt jednak nie wiedział, jak gorzki miał on smak. Ta książka to spowiedź kobiety, którą życie boleśnie doświadczyło. To opowieść o wzlotach i upadkach, chwilach szczęścia i dramatach. Gotowy scenariusz na film. Historia Bożeny porusza, inspiruje i pozwala uwierzyć w to, że po każdej burzy wychodzi słońce. Mam nadzieję, że tym, którzy mierzą się z przeciwnościami losu, doda siły i „bursztynowej” energii.
Katarzyna Figura, aktorka
Opowiedz o sukcesie, ale przyznaj, ile cię kosztował – takiej uczciwości oczekujemy od ludzi, którym się w życiu powiodło. Bożena Batycka idzie w szczerości dalej: opisuje, jak seria złych zdarzeń – rozpad małżeństwa, dramat syna i odejście drugiego, utrata firmy – zmieniła jej szczęście w smutek. Ta odważna opowieść może być dla autorki terapią, a dla nas memento, by o każdy okruch szczęścia dbać, bo ono bywa kruche. Pytanie, czy można ufać ludziom, czy raczej trzeba patrzeć im na ręce, pozostaje otwarte.
Jacek Szmidt, redaktor naczelny „Twojego Stylu”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 255
Data ważności licencji: 9/10/2030
Copyright © by Bożena Batycka, Magdalena Kuszewska
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2025
Opieka wydawnicza: Michał Misiorek
Redakcja tekstu: Maja Strzeżek
Adiustacja i korekta: Atelier 2
Projekt okładki: Marta Konarzewska (front), Małgorzata Drabina Yellow Room
Fotografia na okładce: Kala Kiełbasińska
ISBN 978-83-8135-594-0
www.otwarte.eu
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotował Jan Żaborowski
Gdyby nie utrata mojej firmy, nie czytalibyście, Drodzy Czytelnicy i Drogie Czytelniczki, tych słów.
Nigdy nie chciałam napisać książki. To nie jest kokieteria z mojej strony. Proszę tylko spojrzeć, ile każdego roku ukazuje się książek, w tym biografii: lepszych, gorszych, przeróżnych. A kto ma je właściwie czytać? Ciągle w ten sposób sobie myślałam. I zdecydowanie umieściłam się po stronie tych, którzy czytają, a nie piszą.
Prowadziłam latami różne zapiski, ale tylko na własny użytek. Kiedy przeżyłam kilka wielkich dramatów, a także straciłam firmę w zaskakujący i okrutny sposób, i kiedy zaczęłam zmagać się z wieloma problemami, słyszałam coraz więcej przyjacielskich rad, uwag, podpowiedzi: „Twoje życie to materiał na książkę, na film”, „Opisz to, co cię spotkało, w ten sposób możesz pomóc innym, którzy też wiele utracili”... Pojawiła się myśl, nieśmiała i krzepiąca, że warto takimi doświadczeniami się podzielić. Warto zadumać się nad tym, co mi się przydarzyło, spróbować zrozumieć dlaczego. Mnie do dzisiaj wprawia w osłupienie to, co mnie spotkało.
W tej książce chcę być otwarta jak nigdy przedtem. Czyli nie chcę maskować swoich problemów, chorób, nieszczęść, także wad.
Pewnie trudno Wam sobie wyobrazić, jak się czuje osoba, która traci wszystko. Nagle zostaje pozbawiona poczucia bezpieczeństwa, jakiegokolwiek źródła dochodu. A mam przecież ciężko chorego dorosłego syna. I sama już często opadam z sił... Największy dramat rozgrywa się we mnie. Przy życiu trzymają mnie bliscy i, mimo wszystko, nadzieja na sprawiedliwość, choć nowe ciosy wywołują przerażenie i poczucie niewyobrażalnego braku sensu. A wtedy rodzi się myśl, że chcę i muszę to wykrzyczeć.
Choć jednocześnie wciąż tli się wahanie. Czy warto pisać o sobie? Najpierw obezwładniająca świat pandemia COVID-19, potem wybuch wojny w Ukrainie, dalej wojna Izraela z Hamasem w Strefie Gazy. Do tego wiele mniejszych i większych zdarzeń w polityce, gospodarce, w społeczeństwie. Niemniej to, co mnie spotkało, łączy się z tak niewyobrażalnym bólem, z tak nieprawdopodobnym doświadczeniem, że moja dusza, moje serce krzyczy, żeby Wam o tym opowiedzieć.
Ta książka powstała jako forma autoterapii, ale mam nadzieję, że moja historia może być oczyszczająca dla wielu osób. Dająca promyki nadziei.
Bożena Batycka
Na takie biografie, na takie historie się czeka. Temat spadł mi jak z nieba, czekałam na tego typu bohaterkę. „Epicką”, powszechnie znaną, inteligentną, niejednoznaczną, z wielowątkową historią, rozgrywającą się na tle społecznych zmian w Polsce, ale i w kilku innych krajach.
Czuję, że losy Bożeny Batyckiej, mimo że unikatowe i szczególne, i wyjątkowo dramatyczne (choć także pełne sukcesów i wspaniałych momentów!), są zarazem uniwersalne.
W jednej z moich poprzednich książek, Wojowniczki. Jak czule zawalczyć o siebie, opisałam osobliwe losy znanych i szanowanych kobiet, m.in. Heleny Norowicz, Iwony Guzowskiej, Justyny Sieńczyłło czy Natalii Niemen. Jedna z czytelniczek, Ślązaczka, powiedziała mi, że „w każdej historii wojowniczki znalazła cząstkę siebie, swojej historii”. Tak odległe, a tak podobne, prawda?
Wierzę, że tak też się stanie w przypadku tej książki.
To szeroka, wielowątkowa opowieść o stracie i o nadziei. O tym, jak można mieć wszystko (wspaniałą rodzinę, piękny dom, potężną firmę, markę osobistą, duże pieniądze) i wszystko to stracić... No właśnie, wydaje się, że wszystko, ale jednak nie. O tym najpiękniej opowiada już główna bohaterka.
Nagrania do tej książki powstawały od kwietnia do listopada 2024 roku. Spotykałyśmy się zawsze u Bożeny w domu, w Gdyni. Jeździłam do niej co dwa–cztery tygodnie, zawsze z przyjemnością, choć często nasze rozmowy powodowały moje głębokie poruszenie, łzy. Nieraz sesje nagraniowe trwały wiele godzin. Zawsze połączone były z niezwykłym stylem goszczenia, z wielką ilością pysznego jedzenia, kawy i herbaty. Rozmowy z innymi osobami, które opowiadały mi o Bożenie Batyckiej, zazwyczaj przeprowadzałam także na żywo (chyba że chodziło o kogoś mieszkającego za granicą).
Nigdy nie zapomnę kaskad emocji, wzruszeń, śmiechu, łez, oburzenia, niedowierzania towarzyszących tym rozmowom. Zdarzało się, że Bożena prosiła, abym wyłączyła dyktafon – potrzebowała przerwy, oddechu, zadumy. Pewne wspomnienia wywoływały w niej wyjątkowo silne reakcje. Te związane ze stratą, choć nie firmy akurat...
Bożena wpuściła mnie do swojego domu i do swojego życia z pełnym zaufaniem i serdecznością. Umówiłyśmy się, że kiedy tylko któraś z nas poczuje zmęczenie lub zmienią się jej plany, przesuniemy termin nagrania. Nie stało się tak ani razu. Bożena zaufała mi, powierzyła intymne historie życia. Mam nadzieję, że nie zawiodłam. Dziękuję.
Magdalena Kuszewska
Wrzesień 2022 roku, restauracja w Sopocie, dwieście metrów od plaży. Przyjęcie urodzinowe Ani Halvorsen, przyjaciółki Bożeny Batyckiej i mojej serdecznej koleżanki. U Ani zaledwie trzy lata wcześniej zdiagnozowano raka piersi. Rzadka odmiana, małe szanse na wyzdrowienie. A ona po zabiegu i chemioterapii żyje pięknie, ma się dobrze. Pokonała straszną chorobę. Wiele miesięcy potem dowiem się, że przerażająca diagnoza była także tym, co połączyło ją z Bożeną.
Jubilatka sadza mnie obok Bożeny Batyckiej; doskonale wie, że zawsze chciałam poznać tę projektantkę i osobowość. Zawsze, czyli już ćwierć wieku temu, gdy czytałam opiniotwórczy i luksusowy wtedy magazyn „Twój Styl”, a Bożena brylowała w rubrykach towarzyskich i zdobywała tytuł najlepiej ubranej Polki. Na zdjęciach a to z Anną Marią Jopek i Elżbietą Penderecką, a to z Jolantą Kwaśniewską, a to z ambasadorem Włoch. Zawsze z czerwoną szminką na ustach, w pięknie skrojonych, prostych sukienkach, z naszyjnikiem z wielkich bursztynów. Pojawiała się wszędzie z torebkami marki Batycki, oczywiście swojego projektu. Ta szminka i serdeczny uśmiech oraz obycie to jej znaki szczególne.
Bożena Batycka to jedna z najpiękniejszych i najbardziej znanych Polek końca dwudziestego i początku dwudziestego pierwszego wieku. Ikona stylu. Jedna z pierwszych artystek-celebrytek, która promowała rodzinną markę swoją twarzą, swoim stylem życia, a także stworzyła rozpoznawalną i elegancką markę osobistą. Szefowała największej kaletniczej firmie w Polsce, założonej przez jej teścia Tadeusza Batyckiego w 1948 roku w Gdyni. Stała się symbolem klasy, luksusu i nowego kapitalizmu. Przyjaciółka artystów, m.in. Janusza Głowackiego, Hanny Bakuły, Urszuli Dudziak, Grażyny Szapołowskiej; ludzi władzy, m.in. Jolanty Kwaśniewskiej, choć bywała też na urodzinach Lecha Wałęsy; ludzi biznesu, m.in. Ryszarda Krauzego, państwa Niemczyckich; ale i osób z kręgów dyplomatycznych, czego dowodem jest przyjaźń z ambasadorem Włoch w Polsce. Bohaterka wywiadów i postać z okładek (takich czasopism jak „Twój Styl”, „Viva!”, „Businessman”, „Manager Polska”, „Pani” i wielu innych), uczestniczka ogólnopolskich kampanii reklamowych (RMF Classic) i programów telewizyjnych (TVP, TVN, TVN Style).
Bożena planowała podbój rynków Europy Zachodniej, rozmowy były już zaawansowane. Przez kilka lat jej torebki można było kupić w mieszczącym się w Dubaju oddziale słynnego domu towarowego z Nowego Jorku. Niemal każda znana Polka, włącznie z Grażyną Szapołowską i prezydentową Jolantą Kwaśniewską, też przecież ikoną stylu, nosiła elegancką skórzaną torebkę z dyskretnym bursztynem i logo firmy Batycki.
Lista kobiet, które posiadały torebki Batyckiej, prawie nie ma końca. Od artystek przez przedsiębiorczynie, polityczki, aż po aspirujące czy po prostu stylowe Polki. A szefowa marki zawsze budziła ciekawość. Choć uwielbiała rozmowy, wywiady z dziennikarkami, sesje fotograficzne i spotkania, premiery kolekcji swoich torebek, które stawały się wielkim wydarzeniem towarzyskim, niewiele osób zna ją naprawdę. Nawet kiedy udzielała wywiadów, opowiadając o nieudanym małżeństwie czy zbieraniu przedwojennych przepisów, ukrywała kilka intymnych, smutnych faktów. Nie wszystko na sprzedaż? Dzięki wrodzonej dyplomacji i obyciu dramaty osobiste bardzo sprawnie ukrywała za serdecznym i naturalnym uśmiechem (co mogę potwierdzić po spędzeniu z nią wielu godzin we dwie, gdy spadały wszystkie maski).
Przez kilkanaście lat w życiu Bożeny Batyckiej działy się rzeczy, o których miała pojęcie tylko garstka osób. Nikt nie podejrzewał, a już na pewno nie czytelnicy „Vivy!” czy „Twojego Stylu” ani słuchacze radia RMF Classic, które uczyniło z Bożeny swoją ambasadorkę, że w jej życiu rozgrywa się dramat. Początek końca, a potem wypadki potoczyły się nieubłaganie – zadziałał efekt domina. O podjętych przez nią wtedy decyzjach mecenas Grzegorz Czekaj, jej pełnomocnik, z którym spotkałam się w listopadzie 2024 roku w Warszawie, powie, że stały się przyczynkiem dramatu.
Mija ponad dwadzieścia lat od czasów, gdy podziwiałam Batycką tylko w mediach. Teraz siedzę na urodzinach Ani Halvorsen, przy wielkim stole, w gronie ponad dwudziestu fantastycznych kobiet (lekarki, trójmiejskie aktorki, przedsiębiorczynie). I to obok Bożeny. Niemal od razu proponuje mi przejście na „ty”. Dużo żartujemy, rozmawiamy też na serio. Bożena ma usta umalowane na czerwono, a jakże, i jest w czarnej sukience. Towarzyszy jej oczywiście czerwony kuferek z logo Batyckiego.
Przyjęcie się rozkręca. Przemówienia, życzenia, anegdoty i laudacje na temat jubilatki. Jednak Bożena postanawia dość wcześnie opuścić imprezę. Ania to rozumie, nie zatrzymuje jej. Wie, że gdy przyjaciółka coś postanowi, raczej nie ma sensu jej przekonywać do zmiany zdania.
Kiedy Bożena wychodzi, ukradkiem spoglądam przez okno: ciekawe, czy przyjechał po nią kierowca w limuzynie, czy taksówka? Chwilę potem rozmawiam z Anią o jej wyjątkowej gościni. Opowiadam, że jestem pod wielkim jej wrażeniem (podobnie jak inne kobiety przy stole); świadoma swojej wartości, charyzmatyczna, pełna witalności, wewnętrznej siły, szerokiej wiedzy. I nieco tajemnicza. Pytam, czy Bożena mieszka gdzieś nieopodal, czy nadal aktywnie prowadzi słynną firmę.
– Magda, powinnaś coś wiedzieć – mówi Ania. – Bożenka musiała wracać do domu, do ciężko chorego syna. Straciła wszystko. Firma Batycki została przejęta przez dawną najbliższą współpracowniczkę. Sprawa od wielu lat toczy się w sądzie.
Jestem poruszona. Nie miałam o tym pojęcia.
Bożena zadzwoniła do mnie rok później.
– Jestem gotowa na książkę. Chciałabym, abyś pomogła mi ją napisać. Za długo milczałam, za długo się wstydziłam, a przecież to nie moja wina, że zostałam okradziona, a los tak ciężko mnie doświadczył. Jest we mnie wiele bólu, ale i nadziei. Opowiem wszystko tak, jak było. Żyję wdzięcznością, bo mam wokół siebie wspaniałe osoby.
Wstydziła się kilka lat. Ona, o której „Twój Styl” regularnie pisał „ikona stylu”. Ona, przyjaciółka prezydentowej Kwaśniewskiej, ona, która wyjeżdżała na miesiąc na południe Francji, na obóz jogi. Ona, która miała własną fabrykę, butiki w całej Polsce, auto z kierowcą. Ona, mieszkająca w czterystumetrowej willi z ogrodem, którą musiała sprzedać, aby pokryć część długów, i przeprowadzić się najpierw do stumetrowego, a potem do dwupokojowego mieszkania w bloku. Ona, która doświadczyła tylu dramatów osobistych, że można by nimi obdzielić kilka osób... Przez ostatnie kilkanaście lat walczy o wszystko. O zdrowie syna i własne, o pieniądze, o dobre imię, o firmę i logo „Batycki”, o spokój, o godność. Czyta mnóstwo książek, uczy się języków obcych (włoski i hiszpański, bo angielski zna doskonale). I żyje nadzieją.
Gdynia, druga połowa lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Bożena, licealistka, wraca do domu ze spotkania ze znajomymi. Jest przed ósmą wieczorem, więc zdążyła przybyć punktualnie. Zgodnie z wolą rodziców, którzy wprowadzili dla trzech córek określone zasady. I takie obowiązują w domu państwa Noselów. W progu Bożenę wita matka. Wyczuwa od nastolatki niepokojący zapach nikotyny.
– Ty paliłaś papierosy? – pyta z oburzeniem i niepokojem najstarszą córkę.
Na to zbliża się ojciec, zazwyczaj spokojny.
– Ty palisz?! – krzyczy, choć prawie nigdy nie podnosi głosu.
Bożena patrzy rodzicom prosto w oczy. Milczy.
– Tego wieczoru, jedyny raz w życiu, dostałam lanie od taty – wspomina dzisiaj. – I, wyobraź sobie, obie moje siostry płakały, a ja się zacięłam w sobie. Nie poleciała mi ani jedna łza. Nie dałam ojcu satysfakcji. Im bardziej byłam zacięta, tym większa złość w nim wzbierała. Oczekiwał pokory. A ja czułam, że nie pokażę mu mojej słabości.
Grażyna, o cztery lata młodsza siostra, pamięta tamto zdarzenie wyraźnie.
– Tata dał Bożence manto, klapsy były – mówi. – Musiała się położyć na kanapie czy fotelu, a tata ją zlał. Pamiętam to tak dobrze, bo nikt z nas nigdy nie był w domu bity. Ja nigdy nie dostałam klapsa, Danusia też nie. To była zatem wielka sprawa. Myśmy wszystkie płakały, nawet mama. A Bożenka dostała mocno, powiem szczerze. I była wtedy szalenie zacięta. Nie powiedziała „przepraszam”, nawet łzy nie puściła. Nie chciała pokazać, że jest słaba.
To pozornie banalne zdarzenie – wtedy kary cielesne były na porządku dziennym, więc siostry miały szczęście – ukazuje bardzo istotne cechy osobowości Bożeny Nosel, przyszłej pani Batyckiej: poczucie godności, wielką siłę wewnętrzną i opanowanie. Dumę rozumianą tutaj nie jako pycha, ale właśnie duma.
Dom państwa Noselów był konserwatywny. Ale który dom wtedy taki nie był?
– To głównie mama zarządzała domem, rodziną. Pilnowała, abyśmy z siostrami były skromne – wspomina Bożena. Wpajanie dzieciom takich zasad to również była norma. – Nasza mama była bardzo skromną, zrównoważoną osobą. W naszym otoczeniu i w domu wszelka nonszalancja była źle postrzegana. Mama zabiegała o to, żebyśmy się nie wyróżniały. Kiedy próbowałyśmy argumentować, że inni mogą więcej, odpowiadała jedno: „My nie jesteśmy jak wszyscy”. W domu rodzinnym na pewno nie poprzewracało się nam w głowach. Mnie najwyżej mogło się poprzewracać już później. – Uśmiecha się.
„Dzieci i ryby głosu nie mają” – mawiali powojenni rodzice. Tekst ten pochodzi pewnie jeszcze sprzed drugiej wojny światowej.
– A ja chciałam się wymądrzać, przed dorosłymi także. Lubiłam przy stole zawsze z czymś wyskoczyć. Więc rodzice uspokajali, tonowali. Uważali na przykład, że noszę ubrania w zbyt krzykliwych kolorach. A chodziło tylko o czerwoną bluzkę. Albo uważali, że nie wolno mi się malować, mimo że byłam prawie pełnoletnia. Może dlatego szybko uciekłam z domu? – rozważa Bożena.
Ledwo stała się pełnoletnia, a już mieszkała z ukochanym.
Kwiecień 2024 roku. Nasze pierwsze nagranie. Siedzimy w Gdyni, w mieszkaniu Bożeny. Urządzone jest ze smakiem. Dużo kojącej bieli z niebieskimi i złotymi elementami, trochę antyków (i po rodzicach jeszcze, i z czasów prosperity). Bożena czasem wraca wspomnieniami do swojego pięknego, czterystumetrowego domu w Gdyni-Orłowie, który potem zresztą we dwie odwiedzimy (od kilku lat mieszkają tam nowi właściciele, małżeństwo z trójką dzieci). O tym swoim nowym lokum, które bardzo lubi, mówi czasem „klitka”. Nie jest przyzwyczajona do tak małego metrażu. Wychowała się w centrum Gdyni, w bardzo przestronnym, trzypokojowym mieszkaniu w kamienicy.
Pierwsze wspomnienia z dzieciństwa?
– Tego się nie pamięta chronologicznie. Pod wpływem twoich pytań zaczęłam w głowie jednak coś układać. I dostrzegam, że mam problem z odległymi wspomnieniami, dlatego że ja cała jestem przyszłością. Rzadko odwołuję się do przeszłości. Oczywiście, są we mnie żywe, piękne, ale i trudne wspomnienia. Jednak moje siostry znacznie więcej pamiętają z dzieciństwa niż ja, co mnie zdumiewa. Czasami uwielbiam słuchać ich wspomnień, odkrywam je niejako na nowo – tłumaczy Bożena.
Zofia, mama Bożeny, miała kaszubskie korzenie. Wyszła za mąż w wieku osiemnastu lat (najstarsza córka powtórzy jej losy). Tata, Edmund, był o dekadę starszy. Przyjechał z Kresów, z polskiego kiedyś Wilna. Poznali się już w Trójmieście. Zofia chodziła do niemieckiej szkoły w Gdyni, stąd też dobrze znała język niemiecki.
Losy Edmunda, podobnie jak wielu Polaków z Kresów, są zagmatwane. Podczas drugiej wojny światowej, gdy nagle znikały tysiące osób, w szczególności mężczyzn wywożonych na Syberię, w domu rodziny Edmunda pojawił się paniczny strach. W najbardziej ryzykownym i trudnym okresie dziadek Bożeny zachorował na zapalenie płuc, więc został na miejscu, ukryło się zaś jego czterech synów, w tym Edmund. Tymczasem pewnego dnia do domu, oczywiście bez ostrzeżenia, wpadli Rosjanie; po chorym, który leżał w łóżku, ślad zaginął... W takim stanie pewnie nawet nie dotarł do celu wywózki.
– To jest straszliwie smutne, ucięty życiorys. Wtedy moja babcia, która była osobą bardzo silną i zdecydowaną, podjęła decyzję. Ucieka z tych terenów, gdzie grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo. Doprowadziła czterech młodzieńców, swoich synów, do Polski. Dlatego z taką uwagą pochłaniam książki o losach gdynian, dowiadując się, że trzydzieści procent ludności, która się tutaj znalazła od czasów wojny, to dawni mieszkańcy Kresów... Dla mojej rodziny Gdynia stała się oczywistym wyborem, bo to było młode miasto, dopiero co powstałe, pełne nadziei na przyszłość. Gdynia była polska, w odróżnieniu od ówczesnego Gdańska. I wiem, że mój tata bał się niepewności, która wiązała się z Gdańskiem. Nie chciał tam zamieszkać.
Zatrzymajmy się na chwilę przy babci Bożeny, matce jej taty.
– Czy to po niej masz hart ducha? – dopytuję.
– I siłę. Tak, na sto procent. Ale myślę, że genetycznie najbardziej jestem swoim tatą. Co dopiero z czasem do mnie zaczęło docierać. Tata był zawsze bardzo przedsiębiorczy... Prowadził swój zakład rzemieślniczy. Stał się szybko znany w Gdyni, wśród rzemieślników, bo był bardzo aktywny i zatrudniał swego czasu nawet do pięćdziesięciu osób, co tuż po wojnie, w PRL-u, stanowiło maksymalną liczbę pracowników. Tata był szlachetnym, dobrym człowiekiem, który wspierał dziesiątki osób, o czym właściwie długo nie wiedziałam. Dopiero na różnych spotkaniach i stypach rodzinnych, co szczególnie dotyczy rodziny mojej mamy, okazywało się, że tata zatrudniał różnych kuzynów, bliskich. Pomagał, dawał im skrzydła i taką wiedzę, żeby potem mogli założyć własne biznesy. Ojciec stał się mecenasem tych rodzinnych biznesików. I nie miał poczucia zagrożenia ze strony ludzi. Kompletnie o tym nie myślał, ufał.
– Co też jest waszą wspólną cechą. Wiara, ufność – zauważam.
– Do tej pory pamiętam, jak pięknie różne osoby opowiadały o moim tacie. O tym, że dzielił się z nimi wiedzą, pomagał im życiowo. Wiele tych osób dorobiło się potem stanowisk, swoich domów, pozycji zawodowej. To cudne, że tato nie czuł się zagrożony. Nie bał się, że sam tworzy sobie konkurencję. Mama nie pracowała zawodowo, zajmowała się domem i rodziną, wtedy tak zazwyczaj bywało. Miała naturalny instynkt, jak wychowywać trzy córki. I była taką klasyczną panią domu. Gospodarna, ładna, zadbana, gotowała pyszne rzeczy. Dziś dziwię się, jak dawała radę mimo młodego wieku. Miała tylko osiemnaście lat, kiedy mnie urodziła. Wówczas nie było w tym nic nadzwyczajnego. Półtora roku później na świecie zjawiła się druga siostra i cztery lata po mnie trzecia. I wiesz, co jest świetne? To nasza mama trzymała pieniądze w domu. Decydowała, na co pójdą. Szczerze mówiąc, ja lubię wydawać, ale nie lubię zarządzać pieniędzmi, liczyć ich, a mama potrafiła – opowiada Bożena.
I mówi to szefowa kiedyś największej w Polsce firmy kaletniczej. Co też jest ważne w kontekście dramatu, jaki rozegrał się wiele lat później. Nadmierna ufność, niechęć do zarządzania pieniędzmi.
Na razie dzieciństwo. Bożena, Danuta i Grażyna nie czuły, że rywalizują o rodziców. Nie kłóciły się zbyt mocno, no, chyba że o ubrania. Tu zdarzały się wielkie pretensje: „A ty włożyłaś moją spódnicę / bluzkę”, „Ja miałam to założyć” i tak dalej.
– No pewnie, kłóciłyśmy się, ale też bardzo się kochałyśmy.
Rodzice naciskali na skromne zachowanie, porządny wygląd i... naukę. Po to, aby siostry były w przyszłości niezależne. I mogły się samodzielnie utrzymać. Wtedy większość matek kładła córkom do głowy głównie myśl, że powinny dobrze wyjść za mąż. A Zofia i Edmund prosili: „Uczcie się”. Uczcie. Nowoczesne myślenie.
Akurat Bożena bardzo lubiła się uczyć, nauka nie sprawiała jej kłopotów. Miała znakomite oceny. I w szkole, i na studiach. Śmieje się, że to zadatki na prymuskę. Ale przyjaźniła się z różnymi „grandziarami”.
– Najważniejsze, co nam powtarzali mama i tata, to żebyśmy skończyły studia – mówi Bożena. – Ja sobie wymyśliłam ekonomię, a później handel zagraniczny na Uniwersytecie Gdańskim. Do dzisiaj pielęgnuję przyjaźnie z tego okresu.
– Pierwszy chłopak? Byłaś kochliwa?
– Mgła... Nawet nie warto wspominać, nic nie pamiętam.
Pamięta za to wyjazdy na pierwsze zagraniczne wakacje. Rodzice byli dobrze sytuowani, więc pewnego lata zabrali swoje trzy córki do Jugosławii. Były lata sześćdziesiąte dwudziestego wieku. Zachowały się zdjęcia. Dziewczynki stoją w słońcu, mają najmodniejsze wówczas buty na kaczuszkach i sukienki w stylu pop-art. Sukienki były głównie szyte, bo w sklepach bida, pustki. Zaufana krawcowa z Gdyni ratowała garderobę całej rodziny Noselów regularnie. I to przyzwyczajenie w Bożenie pozostanie na lata. Kiedy wygrywała plebiscyty na najlepiej ubraną Polkę, „Twój Styl” pisał, że „za sukcesem Batyckiej stoi podobno znakomita krawcowa”. Zgadza się, Bożena potwierdza: w okresie największej popularności wcale nie kupowała luksusowych sukni czy toreb z logo zachodnich domów mody, tylko nosiła Batyckiego i szyła u krawcowej.
Wrzesień, Gdynia. Dziewiąte piętro w bloku, w którym mieszka Grażyna, siostra Bożeny. Podejmuje mnie w piątkowe przedpołudnie. Na stole upieczone przez nią ciasto, herbata, kawa. Są trzy nakrycia. Jedno pozostaje puste do samego końca naszego spotkania. Miałyśmy tego dnia porozmawiać we trzy – obie siostry Bożeny i ja. Kiedy tylko przekraczam próg domu, punktualnie o jedenastej, Grażyna odbiera telefon. Dowiadujemy się, że Danuta jest w drodze do szpitala, Jak się później okazało, poważnie złamała nogę. Wcześniej nie udawało się nam spotkać, bo Danuta właśnie została babcią i bardzo wspierała córkę, młodą mamę.
Grażyna chętnie dzieli się wspomnieniami, a ma ich sporo. Mówi, że w domu rodzinnym było im bardzo dobrze. Tyle że Bożena wyniosła się szybko, bo gdy tylko osiągnęła pełnoletniość.
– Zakochała się w Macieju czy chciała uciec do pełnej niezależności? – pytam.
– Trochę tego, trochę tego. Ja byłam dziecinna, a Bożenka nad wiek dojrzała. Nasi rodzice byli wspaniali, kochający, opiekuńczy. Na przykład obawiali się wysyłać nas na kolonie, choć przecież łatwiej latem dziecko puścić na obóz i mieć święty spokój. Tata martwił się jednak, że stanie się nam na tych koloniach coś złego, coś nieprzyzwoitego, że ktoś na nas wpłynie negatywnie. Zabierał nas więc z mamą na wycieczki rodzinne i wakacje wołgą. To był dobry samochód, po wertepach mogliśmy całkiem gładko jechać. Najpierw do Jugosławii. A potem byliśmy też w Bułgarii, Rumunii...
– Danusia i Bożenka. One się świetnie ubierały, a ja byłam najmłodsza, więc często po nich coś donaszałam. – Grażyna się uśmiecha. W całej Polsce brakowało ubrań, zwłaszcza ładnych, na szczęście obok mieszkała starsza pani, sąsiadka, która dużo szyła. – Pamiętam, że Bożenka i Danusia zawsze ślicznie wyglądały. Sukienki, spódniczki, bluzki, jak z żurnala.
Zaraz, zaraz. A torebki?
Danuta i Bożena dostały ładne skórzane torebki, kupione przez rodziców w Jugosławii na tych pierwszych zagranicznych wakacjach. Potem dostały kolejne, z Bułgarii.
– Ale Bożenka prędko weszła do rodziny, która specjalizowała się w kaletnictwie, więc wiadomo, że tych torebek miała najwięcej i najpiękniejsze. Zawsze była hojna, dostawałyśmy od niej z siostrą różne torebki przez całe lata – opowiada Grażyna. Jest przekonana, że gdyby najstarsza siostra weszła do rodziny specjalizującej się w jakiejkolwiek innej branży, też odniosłaby sukces. Byleby to była branża artystyczna. – Przy czym Bożenka zawsze była przy tej swojej artystycznej naturze poukładana i to bardzo. Zorganizowana. W takim sensie, że nawet gdy wyszła za mąż, nie przeszkodziło jej to skończyć studiów z bardzo dobrym wynikiem. W grudniu obroniła tytuł magistra, a w styczniu urodziła synka Tomka. Na samym początku ciąży już wiedziała, że potem z jej wolnym czasem może być różnie. Myślała z wyprzedzeniem, świetnie zaplanowała konkretne tygodnie. Dla mnie to był szok, bo jestem kompletnie inna.
Grażyna pamięta, że Bożena od zawsze była lubiana, adorowana.
– Obok niej kręciły się fajne, modnie ubrane i zdolne dziewczyny – relacjonuje młodsza siostra. – I świetne chłopaki. Słowem, doborowe towarzystwo. Ona w magiczny sposób na wszystko znajdowała czas. I na naukę, i na spotkania towarzyskie. Nawet potem, gdy już została mamą dwóch chłopców, też nie miała problemu z organizacją. Byłam pełna podziwu, jak z mężem, synkami i nocnikami pojechali samochodem do Anglii. Lata siedemdziesiąte, a oni ruszyli na wyspy, by zarobić, pouczyć się angielskiego. To nadal robi wrażenie. W tamtych czasach prawie nikt nie jeździł z tak małymi dziećmi autem za granicę. I jeszcze potrafiła sobie znaleźć w Londynie dobrą pracę! Zatrudniła się w eleganckiej restauracji, wprowadzała gości od drzwi wejściowych aż do wybranego stolika, zagadywała, częstowała ich orzeszkami, przekąskami. Jeszcze przed obsługą kelnerską. A jej mąż niewiele tam pracował. Musiał się przecież zajmować dziećmi. I to jest nowoczesne podejście.
– Bożena podobała się chłopakom?
– Od podstawówki. Należała do dziewczyn, o których wiadomo, że się podobają. Choć akurat z nas trzech to chyba Danusia najbardziej się podobała, bo była najładniejsza. Ona z kolei uważa, że ja miałam w dzieciństwie więcej forów u rodziców, czego ja zupełnie nie pamiętam. Rodzice traktowali nas według mnie równo. Nie wyróżniali żadnej córki. Każda z nas miała swoją pojemną szafę. Mieszkałyśmy w jednym, ale za to olbrzymim pokoju, w którym wszystkie meble zostały zaprojektowane i zrobione na zamówienie. Łóżka były składane, więc w ciągu dnia miałyśmy dużo miejsca, aby odrabiać lekcje i zapraszać znajomych. O, taki jak ten mój, proszę spojrzeć.
Grażyna prowadzi mnie do swojego salonu. Rzeczywiście, w mieszkaniu w bloku taka powierzchnia robi wrażenie. Wyburzono część ścian, są szerokie okna, jest przestrzeń. Częściowo widok na zabudowę Gdyni, a z innej strony na morze. Grażyna pokazuje gablotkę i etażerkę, które pochodzą z jej domu rodzinnego, a w nich różne przedmioty przywiezione przez rodziców z Chin, Indii, Ameryk Północnej i Południowej. Najważniejsza jednak jest lampa, która razem z Edmundem Noselem, późniejszym ojcem Bożeny, Danuty i Grażyny, przybyła do Gdyni z Wilna.
Siostry teraz żałują, że nie wypytywały rodziców na temat ich przeszłości. Dziś, jako dojrzałe osoby, chciałyby więcej wiedzieć, ale nie mają już kogo zapytać, rodzice i ludzie z ich pokolenia dawno odeszli.
Tata zmarł wcześnie, miał zaledwie 69 lat. Odszedł tuż przed odzyskaniem przez Polskę wolności, w 1988 roku. Grażyna pamięta, że był człowiekiem z ikrą. Z biglem. Z fantazją. Potrafił pięknie się wysławiać, a nawet nawijać makaron na uszy. Ba, w ten sposób zdobył ich mamę. Kiedyś przyszedł w konkury z maleńkimi torebeczkami przywiązanymi do każdego z dziesięciu palców. To były małe prezenciki. Szybko zdobył serce wybranki. Kwiaty kupował żonie przez całe życie.
Nosił w sobie tęsknotę za Wilnem. Powtarzał córkom, że planuje kupić busa i... pojadą „wszyscy razem do Wilna, aby zobaczyć rodzinne strony i ważne miejsca”. Ale w PRL-u, za komuny, to się oczywiście nie udało. Edmund nigdy już tam nie wrócił. Za to pilnował – tak jak kiedyś pilnowano dzieci w Wilnie – aby dziewczyny dobrze się prowadziły i miały nienaganną postawę. Ręce kazał trzymać przy sobie, przy stole także. Gdy nie pamiętały, wkładał im pod pachy książki i musiały je przyciskać tak, żeby nie wypadły.
Edmund przyjechał z Wilna do Gdyni nieprzypadkowo. Kiedyś, przed wojną, jako młody absolwent technikum odwiedził polskie Wybrzeże. Zachwycił się szczególnie Gdynią właśnie. Wspominał, że lokale, które odwiedzali z kolegą w centrum, przypominały mu westerny. Wahadłowe drzwi, przez które wchodziło się niczym kowboj. I w każdym barze grała muzyka. To dlatego, kiedy wybuchła wojna i ścigało go NKWD, wybrał Gdynię, młode polskie miasto.
– A mama była piękną, młodą kobietą. Urodziła się w Toruniu, skąd pochodził jej tata. Jej mama z kolei miała kaszubskie korzenie. Mamusia to dla nas był wzór kobiecości. Danusia najbardziej odziedziczyła po niej urodę.
Kiedy były małe, w latach pięćdziesiątych i na początku sześćdziesiątych, w domu kąpiel odbywała się raz w tygodniu. W dużej wannie. Potem rodzina przeprowadziła się do większego, ponad osiemdziesięciometrowego mieszkania przy ulicy Zygmuntowskiej w Gdyni. Na dole otworzył się sklep marzenie, czyli Pewex. Na tę witrynę dziewczyny zerkały, gdy chciały poczuć „Zachód”.
Siostry zostały obdarowane talentem do gotowania. Tradycyjnego, polskiego, z zacięciem kresowym.
– Mama wszystko umiała robić: i pieczenie, i zupy, i zakąski, i pierogi, i torty na święta. Pamiętam, jak myśmy kremy na zmianę biły trzepaczką, na najlepszy na świecie tort orzechowy. Każda z nas musiała i zazwyczaj też chciała pomagać mamie w kuchni – mówi Grażyna.
Bożena tego nie pamięta, ale jej siostry wspominają czasy, kiedy na strychu budynku, w którym mieszkali, znajdowały się wielkie kotły. W nich gotowało się pościel. Mama podkładała węgiel, mieszała materiały drewnianą łopatą, a to przecież ciężka, fizyczna praca. Oczywiście potem pościel była krochmalona.
Rodzice prowadzili dom otwarty. Goście przychodzili często. Siostry też mogły zapraszać koleżanki i to bez pytania, bez uprzedzania. Z kolegami tak łatwo już jednak nie było, bo tata dbał o to, aby córki się zachowywały przyzwoicie.
Obiad podawano codziennie o godzinie szesnastej, gdy tata wracał z pracy, a dziewczyny ze szkół. Mimo że ojciec miał własne przedsiębiorstwo, udawało mu się wracać wcześnie jak na dzisiejsze standardy.
– Tata wyrabiał przybory toaletowe: szczotki, grzebienie, lusterka, także w formie kompletów. I wysyłał je na eksport, oczywiście tylko do demoludów. Do Rosji, Bułgarii, Czech i Rumunii. Płynęły także zamówienia z Warszawy. Wychodził bladym świtem. Ale jednak o szesnastej był już przy stole – opowiada Grażyna. – Zawsze jedliśmy razem obiad, zawsze obowiązkowo z kompotem zrobionym przez mamusię. Czasem było jej ciężko, bo miała egzemę, chorą skórę na dłoniach. I ta skóra jej wiecznie złaziła, szczypała, bolała, szczególnie gdy miała kontakt z solą. A przecież sól jest w kuchni niezbędna. Na przykład trzeba było całą gęś nią wysmarować.
Pomagały córki i gosposia, która w pewnym momencie dołączyła do gospodarstwa państwa Noselów. Ich dom był zawsze czysty, wysprzątany, odkurzony. Mama zarządzała domem idealnie.
Krzyków nie było. Jeśli rodzice się kłócili, musieli sobie coś wyjaśnić, to po cichu, w osobnym pokoju. Siostry niczego nie słyszały.
– Widziałyśmy szczęśliwych rodziców. Zapewnili nam cudowne dzieciństwo, choć przecież w tamtych czasach mieli ciężko. Wybuch wojny, strata bliskich, wyjazd z domu na Kresach, różne koleje losu, nagłe przeprowadzki. Mimo że przeżyli traumatyczne wydarzenia, potrafili stworzyć córkom bezpieczny dom.
Ale zdarzały się rewizje, na które nie mieli żadnego wpływu.
– Mieliśmy w domu dwie albo trzy rewizje, za każdym razem to było bardzo traumatyczne przeżycie – mówi Grażyna. Częste kontrole przeprowadzano w zakładzie. Na szczęście tata miał zawsze idealny porządek w dokumentach, zbierał potrzebne rachunki, papiery, kwity.
Jedno z pierwszych wspomnień sióstr: bez ostrzeżenia przyszło trzech „smutnych panów” ubranych na czarno, po cywilu. Zaczęli grzebać w szafach, także siostrzanych. W etażerkach rodziców, w szufladach z bielizną. Wkładali swoje brudne łapy w czystą, wymaglowaną pościel... Nawet do dziecięcych biurek zaglądali, wyrzucając zeszyty i książki na podłogę. Danuta lubiła zawijać koraliki w papier, więc trzech „smutnych panów” metodycznie otwierało każde zawiniątko. Wszystkie dziecięce koraliki sprawdzili. Czego szukali? Złota? Nielegalnych dewiz, których nie wolno było trzymać w domu? Hm. Nie wiadomo. Szukali wszystkiego, co mogłoby stać się hakiem na przedsiębiorcę.
Tajniacy zapukali nawet do sąsiadów z dołu, chcąc założyć podsłuch. Akurat ci sąsiedzi nie zgodzili się na to, powiedzieli o wszystkim Noselom. Ale już małżeństwo z mieszkania obok (dziennikarka i marynarz) nie oponowało. Lub może nie mogło się nie zgodzić, bo tajniacy zagrozili utratą pracy, więzieniem... Gdy tata dowiedział się o podsłuchu, szybko znalazł sposób. Kiedy rozmowa nie dotyczyła obiadu, tylko bardziej prywatnych spraw, zawsze podgłaśniał telewizor. I prosił domowników, aby mówili ciszej.
Te rewizje budziły grozę, strach, niepewność. Potem trzeba było przez co najmniej kilka godzin wszystko porządkować. Mama popłakiwała, ojciec był smutny, zirytowany. Nie mogli nic z tym zrobić. W całej Polsce przedsiębiorcy mieli trudno.
Ojca długo ratowała nienaganna księgowość i oczywiście brak jakichkolwiek haków. Raz sytuację pomogła uratować też... szesnastoletnia wtedy Bożena.
– Pamiętam to bardzo dobrze, bo rodzice pojechali gdzieś na parę dni, chyba za granicę – opowiada Grażyna. – My trzy byłyśmy w domu same. Na noc przychodziła ciocia, zajmowała się nami tyle, ile wymagała sytuacja. Kiedy rodzice przekroczyli polską granicę, zadzwonili do domu, aby upewnić się, czy wszystko w porządku. Bożenka sięgnęła po słuchawkę. Tego dnia już od południa w naszym dziennym pokoju siedzieli tajniacy. Czekali na powrót dorosłych, aby móc zrobić rewizję. Nie mogli przeszukiwać domu bez obecności właścicieli. I Bożenka... Ja nie wiem, doprawdy, jak ona na to wpadła, do tej pory jestem dla niej pełna podziwu. Siedziałyśmy przerażone, czekając na powrót mamy i taty. Tajniacy okupowali nasz dom, też na nich czekali. Nie wiedziałyśmy, co będzie dalej. Ja miałam dwanaście lat, a Bożenka szesnaście, była już bardzo kumata. Gdy tata zadzwonił, odebrała i powiedziała spokojnie: „Jolu, cześć. Wiesz co, ja zaraz sprawdzę w zeszycie, co mamy zadane”. Wtedy byłam pewna, że to naprawdę dzwoniła jej koleżanka, Jola. A Bożenka chciała ostrzec tatę, że czeka nas znowu rewizja, gdy tylko przekroczą próg domu. Rozmawiała z „Jolą” bez żadnych nerwów, przez dłuższy czas. Tajniacy nie usłyszeli nic podejrzanego. A ona bez mrugnięcia okiem rozmawiała z tatą tak, jakby prowadziła dialog z koleżanką z klasy. Opowiadała, co jest zadane, jak mija jej popołudnie. Potem dowiedziałam się, że tata błyskawicznie zrozumiał zagrożenie. Pytał Bożenkę: „Czy w domu są funkcjonariusze? Czyli będzie rewizja?”, a ona mówiła: „Tak, właśnie chodzi o to zadanie z matematyki”. Prowadzili rzeczową, spokojną rozmowę pełną szyfrów, mimo że nigdy się na nią nie umawiali. Bożenka i tata idealnie złapali się w tym temacie, bez wcześniejszego porozumienia. W efekcie rodzice przyspieszyli swój powrót do domu, już wiedzieli, co ich czeka. Ale w końcu naszego tatę wsadzili do więzienia. Bez wyroku, bo żaden hak się nie znalazł. – Grażyna się zamyśla. Była to wtedy dość powszechna praktyka. Tak się ukracało prywatne inicjatywy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w PRL-u.
Tata Bożeny, Danuty i Grażyny spędził rok w więzieniu w Bydgoszczy. Elegancki mężczyzna, na poziomie, został osadzony z patologicznymi młodzieńcami (często powojennymi, skrzywdzonymi sierotami), którzy wkroczyli na drogę przestępczą.
– Po prostu któregoś razu przyszli do domu i go zabrali – mówi Grażyna. – Potworność. Miałam wtedy przyjaciółkę, która mieszkała w tym samym domu, tyle że w innej klatce. Marysia chodziła ze mną do klasy. Kiedy naszego ojca aresztowali, jej mama przede mną zamknęła drzwi i powiedziała: „Marysi dla ciebie nie ma”. I już Marysi dla mnie nigdy nie było. Tylko dlatego, że mój tata został aresztowany bez przyczyny.
Mamusia – opowiadają siostry – załamała się, gdy aresztowano tatę. Robiła wszystko, aby go stamtąd wyciągnąć. Pisała podania o zwolnienie, wciąż prosiła o wyjaśnienia, chodziła do urzędów, placówek, błagała innych o wsparcie. Po roku pan Nosel wyszedł na wolność. Chudszy, zmarnowany, zmartwiony. W rodzinie już zawsze czaił się strach, że sytuacja się powtórzy.
Ojciec stale przypominał córkom, że słowo ludzkie jest święte.
– Ale to teraz już nie działa. Ludzie rzucają słowa na wiatr. A najgorsze, że człowiek wierzy – ubolewa Grażyna. – Bożenka uwierzyła, że słowo jest święte, kiedy jej zaufana współpracowniczka powiedziała, że za chwilę zwróci mieszkanie, firmę. I że zapisuje to wszystko notarialnie na siebie tylko po to, aby uchronić firmę Batycki. Robi wszystko, żeby firma nie zniknęła... Tata jeszcze nam zaszczepił to, że każdy człowiek jest tak samo ważny, w związku z tym każdego trzeba szanować, bez względu na jego zawód, pozycję, stan posiadania czy wiek. I że nie wolno pomiatać nikim, kto jest na przykład biedniejszy. Ja to sobie wbiłam do głowy, tak jak siostry. Myślę, że Bożenka także dlatego traktowała po królewsku tych, którzy ją potem oszukali. Niezwykle długo hołubiła trzy pracownice, którym dała wielką prawną moc. One się już czuły potem najważniejsze, najmądrzejsze. A ona ufała, ufała im bezgranicznie.
Grażyna zna więcej rodzinnych sekretów przekazanych przez poprzednie pokolenia.
– Dopiero niedawno dowiedziałam się, że moja babcia Franciszka, mama naszej mamy, zaszła w ciążę z pochodzącym z bogatej rodziny chłopakiem. Kwitła wielka miłość między młodymi, niestety jego rodzice nie zgodzili się na ślub. To była wówczas ogromna ujma dla młodej dziewczyny, więc rodzice wysłali ją do starszej siostry, do Torunia. Poznała tam przyszłego męża, Piotra. I Piotr usynowił dziecko, które się wkrótce narodziło. Przez wiele lat o tym nie wiedziałyśmy. Myślałyśmy, że wujek Robert to rodzony syn dziadka Piotra. Chwała za to dziadkowi! Potem babcia i dziadek zostali rodzicami Zosi, naszej mamusi.
To nie koniec rodzinnych sekretów. W czasie drugiej wojny światowej dziewięcioletnia wówczas Zosia zamieszkała wraz z rodzicami i bratem w Gdyni. Któregoś razu szła do domu, mijając dworzec. Akurat ładowano do bydlęcych wagonów Żydów, których wcześniej wyrzucono z ich własnych mieszkań. Ten transport miał jechać do obozu w Sztutowie. Oni wszyscy mieli niebawem zginąć... I nagle pewna kobieta, cała we łzach, zatrzymała Zosię, błagając, aby wzięła od niej małe ruchliwe zawiniątko. To była kilkumiesięczna dziewczynka. Kobieta powiedziała, że malutka ma na imię Jadzia i że Zosia musi ją uratować, czyli zabrać do domu, bo ona, jej matka, jedzie na pewną śmierć. A tylko tak może swoje jedyne dziecko ocalić.
Zosia wróciła do domu z niemowlakiem, a jej rodzice wychowali Jadzię jak własne dziecko. Razem z Zosią i Robertem... Przez wiele lat nie powiedzieli jej, że jest ocaloną z transportu dziewczynką. Bali się. Antysemityzm w Polsce w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych osiągał kulminację, czego dowodem jest 1968 rok i słynne przemówienie towarzysza Gomułki, który nazwał naród żydowski piątą kolumną. Kilkadziesiąt tysięcy polskich Żydów, żyjących w Polsce najczęściej od pokoleń, otrzymało paszport w jedną stronę. Masowe zwolnienia z pracy i szkół. Lepiej było się nie wychylać. Wcześniej dziadkowie Grażyny wyrobili Jadzi fałszywe dokumenty, aby ocalić jej życie. Jadwiga dowiedziała się o tym dopiero jako osoba dorosła. Nieraz przychodziła opiekować się Bożeną, Danutą i Grażyną. No ale była przecież ich ciocią. Sprawdzała się w roli opiekunki znakomicie.
Kiedy rozmawiam z Grażyną (we wrześniu 2024 roku), Jadwiga nadal żyje, ale w smutku: niedawno pochowała męża, a wiele lat wcześniej jedynego syna.
– Wielka chwała dla dziadka i babci, którzy przyjęli i wychowali cudem uratowane przez naszą mamę dziecko żydowskie... Przecież za uratowanie żydowskiego dziecka groziła śmierć całej rodzinie, gdyby to się wydało. Niemcy zabijali takie osoby, a także ich bliskich, bez wahania. Dlatego chwała tym, którzy byli odważni.
Grażyna się wzrusza, a ja razem z nią. Ile jest takich tajemnic w rodzinach polskich Żydów, kto wie?
Grażyna pamięta, że babcia Franciszka zmarła wcześnie. Ona sama miała wtedy pięć lat, Bożena niewiele więcej. W jej pamięci zostało to, że siostry płakały, mama płakała, a ona, najmłodsza, nie rozumiała, co się stało, więc też płakała.
Dziadek Piotr często ich odwiedzał. Na przykład, gdy tata kupował zające na święta wielkanocne, zawsze oporządzał je dziadek. Grażynie, jako najmłodszej, dawał ucięty ogonek zająca, z którego wcześniej ściągał futerko. A ona się z tego puszka bardzo cieszyła.
Stara lampa, która świeci nad nami, ma trzy foremne, mlecznobiałe klosze i budzi wspomnienia. Podobnie jak srebrne sztućce, które Grażyna trzyma w szafce zawinięte w materiał; rodzinny wileński skarb.
Dalsza część w wersji pełnej
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Spis treści
Od autorek
Wstęp. Pierwsze zd(a)erzenie
Rozdział 1. „Jestem przyszłością”
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści
Meritum publikacji
