…bardzo dawno temu, mniej więcej w zeszły piątek… - Jan Tomasz Gross, Aleksandra Pawlicka - ebook
PROMOCJA

…bardzo dawno temu, mniej więcej w zeszły piątek… ebook

Jan Tomasz Gross, Aleksandra Pawlicka

4,6
31,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Wywiad rzeka z jednym z najbardziej kontrowersyjnych współczesnych historyków i socjologów.

Jan Tomasz Gross wzbudza często silne negatywne emocje, wykazuje bowiem, że Polacy w czasie drugiej wojny światowej mieli też udział w mordowaniu Żydów. W rozmowie z Aleksandrą Pawlicką Gross po raz pierwszy porusza wątki osobiste i opowiada m.in. o historii rodziny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 307

Oceny
4,6 (11 ocen)
8
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jan Tomasz Gross w rozmowie z Aleksandrą Pawlicką

„…BARDZO DAWNO TEMU, MNIEJ WIĘCEJ W ZESZŁY PIĄTEK…”

Copyright © by Jan Tomasz Gross, Aleksandra Pawlicka, 2018

Wydanie I 

Warszawa MMXVIII

Rozdział IDom rodzinny

Największy problem z tą książką jest taki, że mam słabą pamięć do szczegółów, ale dobra, słucham.

Każdy ma pierwsze wspomnienie, coś, od czego zaczyna się jego świadoma historia. Jakie jest twoje?

Takie pierwsze, pierwsze w moim przypadku jest nic niemówiące. Mgnienie w głowie. Mieszkaliśmy na ulicy Jaworzyńskiej za Teatrem Współczesnym w Warszawie. Tam się urodziłem. To znaczy, urodziłem się w szpitalu, ale tam był mój pierwszy dom. Jak się później dowiedziałem, było to jedno z niewielu miejsc w Śródmieściu, które nie zostało zburzone. W tej kamienicy była straszna wilgoć i cholera wie co jeszcze. Jako dziecko ciągle chorowałem, pewnie dlatego rodzice postanowili przenieść się do bloków na Marszałkowską przy placu Unii Lubelskiej. W pamięci miga mi samochód do przeprowadzek i mur, który biegł wokół podwórka. Moje następne wspomnienia są już z Marszałkowskiej.

O mieszkaniu na Marszałkowskiej opowiadają wszyscy twoi znajomi.

Tak? Co mówią?

Że to miejsce, do którego lubili przychodzić, i że jego duszą była twoja mama.

To prawda. Miała wielki urok, świetną inteligencję i była bardzo dowcipna. A poza tym lubiła moich przyjaciół i traktowała ich, jeśli tak można powiedzieć, jakby byli zupełnie dorośli – po prostu lubiła z nami rozmawiać.

Gdy myślisz o dzieciństwie, myślisz o mamie?

Wiesz, ja właściwie z obojgiem rodziców byłem bardzo związany. Dzieciństwo pozostało we mnie jako czas miłości – między nimi nawzajem, bo ojciec był w mamie szalenie zakochany, ale i między mną a nimi. W moich wspomnieniach dzieciństwo to wzajemność, przyjaźń, bliskość. Zawsze, niezależnie od wieku, czułem się dla moich rodziców partnerem. Kimś, kogo obecność jest zauważana. I myślę, że moi przyjaciele, jeśli mówią dziś, że lubili do nas przychodzić, czuli to samo.

Wasz dom był otwarty, pełen ludzi?

Zdecydowanie. Wtedy nie chodziło się do knajp, były obskurne, a poza tym drogie. Gdy ludzie chcieli się spotkać, odwiedzali się w domach. Pamiętam wiele takich wieczorów w naszym mieszkaniu. W dzieciństwie bałem się ciemności, nie chciałem kłaść się spać sam w pokoju, zasypiałem na tapczanie rodziców, a wkoło toczyło się życie towarzyskie.

Twój tata był muzykiem, grywał na domowych imprezach?

No co ty, to był bardzo kulturalny pan! Ale moje dzieciństwo to świat jego dźwięków. Mieliśmy w domu fortepian półkoncertowy ze Związku Kompozytorów. Spędziłem pod nim mnóstwo czasu. Ojciec komponował albo grał, a ja siedziałem na podłodze i tam się bawiłem. Fortepian to była bardzo ważna rzecz w naszym domu. W końcu to wielki przedmiot. Zajmował połowę dużego pokoju. Oprócz niego stał tam jeszcze spory stół, przy którym pracowała mama, robiąc tłumaczenia z francuskiego. I drugi mniejszy stół, przy którym się jadło i przyjmowało gości.

Próbowałeś grać na fortepianie?

Oczywiście. Zapędzili mnie do grania, ale niestety, bardzo skutecznie zacząłem chodzić w szkole muzycznej na wagary. Rodzice po roku czy dwóch uznali, że nie ma sensu tego kontynuować. Dopiero potem, gdy moje dzieci uczyły się muzyki i gdy siadałem z nimi do fortepianu, pilnując, żeby ćwiczyły, bardzo żałowałem, że nie potrafię grać.

W ogóle fortepian był zakorzeniony w życiu rodzinnym. Ojciec pochodził z grającego domu, cała siódemka rodzeństwa – pięciu synów i dwie córki – grała i choć w domu mego dziadka były dwa fortepiany, trzeba się było zapisywać do kolejki. Ojciec był bardzo dobrym pianistą. Gdy kończył konserwatorium w Krakowie, wyznaczono go na finał popisowego koncertu absolwentów. Niestety, zjadła go trema i nie stawił się na występ, a mimo to następnego dnia w którejś z krakowskich gazet ukazała się recenzja pełna komplementów dla występu ostatniego pianisty Zygmunta Grossa. Okazało się, że wychwalający go recenzent także nie przyszedł na popisowy koncert i wszystko wymyślił.

Lubiłeś słuchać, jak ojciec gra?

Bardzo. Jego gra towarzyszyła mi, od kiedy sięgam pamięcią. I była obecna w życiu rodzinnym właściwie do końca. W ostatniej fazie życia, gdy mieszkał z nami w Ameryce, kupiliśmy fortepian, żeby miał jeszcze jakąś przyjemność, i on prawie codziennie grał wieczorami. Mówił, że dla wnuków – chciał, żeby dzieci zasypiały, słuchając pięknej muzyki. To było świetne.

Ojciec był nie tylko kompozytorem, ale także prawnikiem.

I wykładał też historię myśli społecznej i filozofii. Człowiek, można powiedzieć, starej daty, sprzed epoki wąskich specjalizacji.

Pochodził z adwokackiej rodziny. Jego ojciec, a mój dziadek, Adolf Gross, prowadził kancelarię prawną w Krakowie. Niedługo przed I wojną był posłem z kurii żydowskiej w Krakowie do parlamentu austro-węgierskiego – nazywało się to Rada Państwa – Reichsrat. Dziadek nie wstąpił w pierwszej kadencji do Koła Polskiego i był tak samo jak Tomáš Masaryk, z którym się przyjaźnił, tak zwanym posłem dzikim. Podejmowali wspólnie różne inicjatywy.

Dziadek założył w Krakowie Stronnictwo Niezawisłych Żydów (to znaczy, tak to sobie przynajmniej wyobrażam, skłócone ze wszystkimi innymi partiami żydowskimi), był współzałożycielem pierwszego w Galicji świeckiego Gimnazjum Żeńskiego im. Emilii Plater w Krakowie i nawet wydawał tygodnik po polsku. Cały rocznik tego pisma oprawiony w twardą oprawę, który dostałem od mego stryja w Nowym Jorku, udało mi się zgubić przy okazji którejś z tysiąca przeprowadzek. Coś okropnego!

Jedyne, co mi z tego tygodnika pozostało (nota bene pismo nosiło tytuł „Tygodnik”), to wypis mówiący o tym, jaka według Masaryka jest „najlepsza recepta na antysemityzm”: „Nie zapijaj się, nie graj w karty, oszczędzaj i bądź pilnym w swoim zawodzie, a wtedy nie będziesz musiał oburzać się publicznie na Żydów, nie będziesz im szyb wybijać, a potem przez tylne drzwi do nich zachodzić i pieniądze pożyczać”.

Uważasz, że to skuteczna recepta?

Trochę przestarzała mi się wydaje, bo antysemityzm ma się świetnie w Europie Środkowej i bez Żydów, czyli bez pożyczania od nich pieniędzy…

Wracając do dziadka Adolfa – zdaje się, że był społecznikiem?

Pełną gębą. Tak samo zresztą jak jego brat, Daniel Gross – senator z listy Polskiej Partii Socjalistycznej w latach 30., a poza tym wieloletni prezes Kasy Chorych i burmistrz Białej. Niemcy go zamordowali w Oświęcimiu w 1942 roku.

Adolf Gross, mój dziadek, ma w Krakowie tablicę pamiątkową na ulicy Koletek, jeśli dobrze pamiętam, w świetnym punkcie naprzeciwko Wawelu, gdzie stoi kilka budynków kooperatywy dla robotników – Powszechnego Towarzystwa Budowy Tanich Domów Mieszkalnych i Robotniczych – której był założycielem. Trzech z jego synów, w tym mój ojciec, zostało prawnikami.

Twój ojciec bronił między innymi Władysława Bartoszewskiego, o czym ten wspomniał w swojej książce Wywiad rzeka: „To dla mnie było i wciąż jest pouczające, że trzej sędziowie (…), prawdziwi Polacy, rdzenni, pszenno-buraczani, dali mi długoletni wyrok za urojone szpiegostwo, a bronił mnie odważnie mecenas Zygmunt Gross, Polak średnio prawdziwy, bo przedstawiciel polskich elit inteligenckich pochodzenia żydowskiego”.

Ojciec bronił także ludowców w powojennych procesach, na przykład Stanisława Mierzwę skazanego uprzednio w moskiewskim „procesie szesnastu”.

Opowiadał ci o tych procesach?

Nie bardzo. Procesy polityczne to nie była jego specjalność. Bronił po prostu ludzi znajomych, którzy potrzebowali pomocy. Ale akurat o Bartoszewskim opowiadał mi dykteryjkę, która po czasie brzmiała zabawnie, choć mogła się źle skończyć.

Opowiedz.

Bartoszewski znał z konspiracji moją matkę, która pracowała w Biurze Informacji i Propagandy Armii Krajowej. Gdy ojciec przyszedł do Bartoszewskiego na spotkanie w więzieniu (przypominam, że to były czasy stalinowskie) – do jakiegoś pokoju przesłuchań, gdzie zezwalano na widzenia adwokatów z więźniami przed procesem – Bartoszewski, uradowany, że widzi nareszcie przyjazną, znajomą twarz, przywitał ojca, wykrzykując swoim potężnym głosem: „Jak się ma pani Haneczka?”.

Ojca zamurowało. Przez cały okres stalinowski chronił matkę, żeby nie musiała wypełniać żadnych ankiet personalnych, a tym samym ujawniać, że była w AK, a tu w celi na podsłuchu Bartoszewski wyjechał nagle z takim tekstem…. Na szczęście wszystko rozeszło się po kościach.

Bartoszewski bywał po wyjściu z więzienia w domu twoich rodziców?

Nie przypominam sobie jego wizyt. Znali się z rodzicami, ale na pewno nie byli bliżej zaprzyjaźnieni.

Znałeś swoich dziadków?

Tylko jedną babkę, matkę matki. Mieszkała tuż obok, jakieś sto pięćdziesiąt, dwieście metrów, wystarczyło przejść przez Marszałkowską. Miała pokój wynajęty w mieszkaniu bardzo sympatycznych ludzi. Mama codziennie zanosiła jej obiad. Ja bywałem tam od czasu do czasu. Dawała mi zwykle dwa złote na lody. Pozostała mi w pamięci jako starsza, trochę dziwaczna pani. W jej pokoju zawsze leżały stosy gazet, chodziło się między nimi jak w labiryncie. Obie moje babki po Powstaniu Warszawskim znalazły się w Ravensbrück. Matka ojca tam zginęła. Babka Szumańska przeżyła.

To postać z ciekawą historią rodzinną.

Pochodziła z dobrej, tak zwanej półtoraszlacheckiej rodziny, co nie byłoby warte wspominania, gdyby nie interesujący zbieg okoliczności, a mianowicie, że jeden z jej przodków – a więc i moich – Andrzej Wydżga, był kasztelanem w Wiźnie w pierwszej połowie XV wieku. Wizna leży 12 kilometrów od Jedwabnego…

W monografii Początki osadnictwa Wizny i ziemi wiskiej na tle wydarzeń historycznych w tym regionie Polski czytam, że ów Wydżga zwany był też „Wigandem z Rękawczyna i Ostrowa”. Cudnie, prawda? Zupełnie jak z Sienkiewicza!

Co dodaję nie bez kozery, bo duża część akcji Potopu uplasowana jest na Podlasiu. Rzędzian, na przykład, jest z Wąsosza! To tam 5 lipca 1941 roku sąsiedzi doszczętnie wymordowali Żydów, zanim jeszcze weszli Niemcy, potem częściowo ci sami ludzie 7 lipca wymordowali Żydów w Radziłowie i 10 lipca w Jedwabnem.

Sienkiewicz, pisząc swoje dzieło, korzystał z pamiętnika jeszcze innego z moich praszczurów, Jana Stefana Wydżgi, parokrotnie wymienianego w powieści, który za czasów Jana Kazimierza był biskupem warmińskim i sekretarzem koronnym, a trochę później, za Jana Sobieskiego, prymasem Polski. Wszystko to razem dało mi asumpt do żartu w rozmowie z Tadeuszem Słobodziankiem, że w Jedwabnem „moi chłopi wymordowali moich Żydów” (on to potem powtórzył w jakimś wywiadzie do „Gazety Wyborczej”, dlatego o tym mówię). Co oczywiście było historycznie nieprecyzyjne również dlatego, że w Jedwabnem mordowała przeważnie zdeklasowana szlachta zaściankowa – na przykład Ramotowscy czy straszna rodzina Laudańskich.

Pozostańmy na razie przy twoich dziadkach. Jak układały się relacje rodziców z babką Szumańską?

Z opowieści mamy wywnioskowałem, że lepszy kontakt miała ze swoim ojcem niż z matką. Choć on chyba też był niełatwym człowiekiem.

Co rozumiesz przez określenie „niełatwy”?

Nastrojowy, popadał w melancholię, no i był też z niego, jak to się kiedyś mówiło – kwerulant. Jeszcze jako student pod rosyjskim zaborem brał udział w demonstracjach patriotycznych, dostał tak zwany wilczy bilet i nie mógł studiować w Królestwie, tak że kończył prawo w Odessie. Później dalej darł koty z caratem, wylądował nawet na pewien czas w X Pawilonie i potem już przez całe życie był taki trochę na sztorc.

Ale moja matka też potrafiła się z nim drażnić. Tuż przed wojną zaręczyła się ze Stanisławem Wertheimem – ślub wzięli w grudniu 1939 roku, czyli już podczas okupacji – i chodzili wtedy często na dancingi. Na jednym z nich, w Adrii chyba, zauważyła swojego ojca w towarzystwie jakiejś młodej damy. Zamiast dyskretnie zmienić lokal, moja kochana mamusia czem prędzej do niego podbiegła, dygnęła głęboko i całując w rękę, przywitała słowami: „Dobry wieczór, tatusiu”…

Wacław Szumański był znanym w warszawskiej palestrze adwokatem.

To prawda. Bronił między innymi Józefa Putka z Polskiego Stronnictwa Ludowego „Wyzwolenie” w procesie brzeskim. To był chyba najsłynniejszy proces polityczny w Polsce międzywojennej, kiedy rząd sanacyjny w 1930 roku wsadził do więzienia całą paletę parlamentarzystów centrolewicy.

Mój dziadek był członkiem „Wyzwolenia”, choć tylko do czasu. Bo kiedy z kolei bronił Żyda oskarżonego o zastrzelenie chłopa podczas pogromu w Przytyku (mówił w sądzie między innymi, że chociaż w Rosji carskiej było 250 procesów z okazji pogromów, to nigdy na ławie oskarżonych nie zasiadały ofiary wraz z pogromszczykami), przyszedł do niego Stanisław Kot (ten, który był poźniej ambasadorem rządu Sikorskiego w Moskwie) i powiedział: „Jak to, Waciu, to ty Żyda bronisz przeciwko polskiemu chłopu?”. No i od tego czasu mój dziadek zrobił się bezpartyjny.

Ale największy chyba numer, który wywinął jako człowiek stawiający się władzy, to był list otwarty do sanacyjnego ministra sprawiedliwości Witolda Grabowskiego w 1937 roku. Jak czytam w Polskim Słowniku Biograficznym, Wacław Szumański „zarzucił władzom niszczenie sądownictwa” (co za powtarzalność dziejów...). Grabowski był, nota bene, oskarżycielem w procesie brzeskim, więc można powiedzieć, że mieli stare porachunki.

Matka opowiadała, że kiedy służąca poszła na pocztę wysyłać ten list poleconym – wraz z setką kopii do różnych ministrów i posłów – wzbudziła sensację w kolejce, stojąc przy okienku dobrą godzinę i dyktując nazwiska adresatów. Mego dziadka skazano potem na 6 miesięcy aresztu i 1500 złotych grzywny za obrazę pana ministra. Musiał w tym liście Grabowskiemu nieźle naubliżać, bo rozprawę prowadzono przy drzwiach zamkniętych, a sąd, podtrzymując wyrok w rozprawie rewizyjnej, podkreślił szczególną złośliwość oskarżonego, który rozesłał list do wielu osób, aby było powszechnie wiadomo, co o Grabowskim myśli.

Czyli kwerulant – jak rzekłeś.

Ale w szlachetnym wydaniu, bo przecież nie o zwykłe pieniactwo tu chodzi, tylko o bunt w słusznej sprawie. Angażował się na całego w różne przedsięwzięcia publiczne i narastająca tuż przed wojną fala antysemityzmu najwyraźniej zalazła mu za skórę. Znalazłem jego kapitalny list otwarty napisany w proteście przeciwko wprowadzeniu getta ławkowego na Politechnice Warszawskiej przez rektora Józefa Zawadzkiego (nota bene, jak mi powiedziała Ela Janicka, ów Zawadzki to ojciec Tadeusza Zawadzkiego, czyli „Zośki” z Szarych Szeregów). Opublikowany został wraz z kilkoma innymi wypowiedziami w rubryce „Głosy światłych Polaków” w październikowym numerze „Głosu Gminy Żydowskiej” z 1937 roku.

Retoryka tego wystąpienia jest niezwykła, implikująca iunctim między antysemityzmem i „zdradą” najważniejszych imponderabiliów Rzeczypospolitej. Naprawdę, z perspektywy kilku dziesięcioleci wypełnionych między innymi katastrofą Zagłady, mogę tylko tej intuicji dziadka przyklasnąć. Poza tym, już w czysto rodzinnej perspektywie, rozwikłał tym listem dla mnie zagadkę, jak to się stało, że moja mama jako mała dziewczynka… bawiła się z Piłsudskim w „komórki do wynajęcia”.

Z Piłsudskim?

Potrzymam cię w tej sprawie jeszcze przez sekundę w suspensie, bo najpierw chcę przytoczyć tekst jego listu – przypominam, przeciwko wprowadzeniu getta ławkowego na Politechnice Warszawskiej.

No więc mój dziadek pisał tak:

…pragnę podkreślić, iż p. Zawadzki przed 19 laty łącznie z niżej podpisanym i innymi był w zarządzie Zjednoczenia Stronnictw Demokratycznych. W lokalu Zjednoczenia tego 10 listopada 1918 roku późnym wieczorem miała miejsce w obecności niżej podpisanego i paru innych członków zarządu i dr Zawadzkiego – pamiętna scena spotkania Marszałka – wówczas brygadiera – Józefa Piłsudskiego z Marszałkiem – wówczas ministrem wojny Rządu Lubelskiego – Rydzem-Śmigłym. Po żołnierskim powitaniu Marszałek Piłsudski zwrócił się w obecności kilku osób do Marszałka Rydza-Śmigłego z prostym oświadczeniem: „Mam pewne projekty co do dnia następnego (11 listopada 1918 r.), nie wiem jednak, jak się do tych projektów ustosunkuje Pan Minister Wojny Rządu Lubelskiego”. Na to Pan Marszałek Rydz-Śmigły powstał na baczność i oświadczył głosem mocnym i donośnym: „Komendancie, jestem twoim żołnierzem i zawsze nim zostanę”. Bezpośrednio po tym Marszałek Piłsudski oświadczył: „To mi sytuację znacznie upraszcza”.

Potem Marszałek Piłsudski z Marszałkiem Rydzem-Śmigłym przeszli do lokalu sąsiadującego z lokalem Zjednoczenia (Szpitalna 1, gdzie dziś „Gazeta Polska”), lokalu prywatnego, zajmowanego wówczas przez dr Białobrzeskiego. Konferencja w cztery oczy trwała parę godzin. Wszyscyśmy czekali na jakiśkolwiek rezultat konferencji. Rezultat ten sprowadził się do oświadczenia Marszałka Piłsudskiego po wejściu z Marszałkiem Rydzem-Śmigłym: „Sprawa jest na razie załatwiona, o rezultacie dowiecie się panowie jutro”.

Jutro to był 11 listopada 1918 r. – historyczny dzień rozbrojenia Niemców. To nasze wspólne wspomnienie – panie rektorze – z przed lat 19-tu. Od tego czasu widywałem Pana rzadko. Dochodziły mnie wieści, zawsze pochlebne dla Pana. I oto „zarządzenie ławkowe”, które niewątpliwie – zdobędzie Panu smutną sławę w Wolnej Polsce. Odstąpił Pan z taką łatwością od sztandaru demokracji – dał się Pan porwać sztandarom „korporacji akademickich” – które przecież w porównaniu z wielkim sztandarem demokracji są bibułkowymi chorągiewkami, którymi bez obudzenia uśmiechu politowania bawić się mogą z powodzeniem bezzębne niemowlęta.

Mam prawo moralne wytknięcia Panu zdrady sztandaru demokracji, gdyż pod tym sztandarem walczę niezmiennie od lat 35 – od ław uniwersyteckich, które Pan obecnie postanowił przeselekcjonować, a przez to „przyłożył Pan rękę do wzbudzenia wśród kulturalnych narodów Zachodu krzywdzącego Polskę podejrzenia, że przestała ona już do nich należeć” – jak to słusznie zaznacza w swoim liście kol. Rogowicz.

Wstyd, Panie Rektorze, b. „demokrato”. (–) Wacław Szumański.

Niezłe, prawda! I retorycznie pełne wdzięku – choćby: sztandary korporacji akademickich jako „bibułkowe chorągiewki, którymi bez obudzenia uśmiechu politowania bawić się mogą z powodzeniem bezzębne niemowlęta”. Można by to zadedykować ministrowi Mariuszowi Błaszczakowi, kiedy z zachwytem mówił o Marszu Niepodległości, nad którym powiewały ONR-owskie flagi. Takich mamy dzisiaj mężów stanu i obchody 11 Listopada.

I jeszcze: „przyłożył Pan rękę do wzbudzenia wśród kulturalnych narodów Zachodu krzywdzącego Polskę podejrzenia, że przestała ona już do nich należeć”.

Jak widać dzisiejsze PiS-owskie sukcesy na tym polu mają bardzo konkretny precedens w endeckiej obyczajowości lat 30.

No dobrze, a co z „komórkami do wynajęcia”, w które grywała twoja mama z marszałkiem Piłsudskim?

Dzięki temu tekstowi zrozumiałem, że moja mama jako mała dziewczynka chodziła do Belwederu na komplety do Wandy Piłsudskiej, córki marszałka, i grywała przy tej okazji z jej ojcem w popularną grę podwórkową „komórki do wynajęcia”, bo tatusiowie się znali.

Dziadek zginął w Auschwitz.

W czasie wojny Szumański dwukrotnie trafił do Oświęcimia. Za pierwszym razem – miał jeden z niższych numerów – udało mu się wyjść, co w początkowym okresie nie było przypadkiem odosobnionym. Za drugim razem miał pecha, mógł chyba uniknąć aresztowania. Opowiadała mi matka, że był poprzedniego dnia u znajomych pod Warszawą i biegiem dogonił na stacji ostatnią kolejkę odjeżdżającą do miasta. Gdyby jej nie złapał i został na noc u przyjaciół, to po tym, jak rano przyszło po niego gestapo, już by pewnie do domu nie wrócił, tylko gdzieś się zamelinował. A tak wpadł i zginął rozstrzelany w obozie w październiku 1943 roku. Miał 59 lat.

Wyczytałam, że twój dziadek był uznawany w Auschwitz za prawą rękę Stanisława Dubois, a ten z kolei współpracował z rotmistrzem Witoldem Pileckim. Sporządzali raporty na temat tego, co działo się w obozie, i przemycali je na Zachód.

Wiem, że był w obozowej konspiracji, ale wyznam ze wstydem, że nie znam żadnych szczegółów. Myślę zresztą, że matka też za bardzo nie wiedziała, co tam się działo. Człowiek, mawiała i oczywiście miała rację, za mało rozmawia z własnymi rodzicami.

Obaj mężowie twojej mamy byli Żydami. Jak reagowali na to jej rodzice – dziadkowie Szumańscy?

Dla dziadka to chyba nie był żaden problem. Ostatecznie bronił przecież „Żyda przeciwko polskiemu chłopu”… Nie wiem, jak układały się relacje babki z pierwszym zięciem. Wiem natomiast, że z moim ojcem były napięte, wyczuwało się wzajemną niechęć. Ona miała jamnika, z którym przychodziła do nas do domu, a tego ojciec już naprawdę nie mógł znieść. Matka powiedziała mi po latach, że w niechęci babki był niesmak osoby z dobrej ziemiańskiej rodziny wobec mezaliansu córki, która wyszła za mąż za Żyda – a więc może nawet cień antysemityzmu, a w każdym razie jakichś klasowych fochów.

To musiało być dla niej trudne.

Jeśli chodzi o żydowskość obu mężów mojej matki, sytuacja była nietypowa. Mój ojciec i jego młodszy brat Feliks byli w PPS-ie, kompletnie włączeni w polskie życie polityczne. Pierwszy mąż mojej matki, który zginął na Pawiaku, pochodził z kolei z całkowicie zasymilowanej rodziny. Stanisław Wertheim był chyba nawet ochrzczony, a na pewno nie był obrzezany, co w tym pokoleniu w żydowskiej rodzinie zdarzało się dość rzadko. Mówię o tym, bo kiedy on i jego brat, Bronisław Wertheim zostali aresztowani przez gestapo, to nie zdjęcie spodni wydało na nich wyrok.

Zadenuncjował ich podobno sąsiad za butelkę wódki.

Albo dozorca, mniejsza z tym. W każdym razie brak obrzezania pozwalał mojej matce, a także żonie brata Hance Kołodziejskiej wierzyć, że uda się wyciągnąć mężów z Pawiaka. „Ciągnięto” ich (tak się wówczas o tym mówiło) przez organizacyjne kontakty. Obaj bracia byli zanurzeni w konspirację i były dostępne każde pieniądze, żeby zapłacić łapówki. W ten sposób udało się wcześniej uratować ich ciotkę. W przypadku „chłopców”, jak o nich mówiła matka, starania się jednak nie powiodły. Żony tygodniami czekały przy telefonie na wiadomość, czy egzekucje zostały wykonane. Strażnik na Pawiaku, który był w AK-owskiej konspiracji, sprawdzał, czy wśród rozstrzelanych Żydów byli jacyś nieobrzezani mężczyźni.

Opowieść o tym trafiła do pamiętników Zofii Nałkowskiej. Wiesz, w jaki sposób?

Moja matka zaczęła funkcjonować w środowisku literackim tuż przed wojną. Kolegowała się trochę z Zuzanną Ginczanką. W czasie okupacji była pośrednikiem w kontaktach pisarzy ze Zbigniewem Mitznerem, który z ramienia Delegatury Rządu RP kupował od literatów utwory do publikacji na przyszłość, aby zapewnić im pieniądze na przeżycie. Zadaniem mojej mamy było roznoszenie pieniędzy autorom, więc pewnie zdarzyło się tak, że znalazła się w miejscu, w którym akurat była Nałkowska.

W Dziennikach czasu wojny pod datą 8 grudnia 1943 roku Nałkowska zanotowała słowa o „małej Hani Szumańskiej, która nienaturalnie chichocząc, mówiła o śmierci swojego męża: »Nie, to jest obłęd, to jest po prostu szmira. (…) Wciąż myślę, że to nie jest rzeczywistość«”.

No tak, łatwo jest mi sobie wyobrazić matkę, kiedy to mówi. Bardzo kochała swego pierwszego męża. Zawsze nosiła na palcu obrączkę, którą od niego dostała, nawet wtedy, kiedy już była zamężna z moim ojcem.

Pisała o Stanisławie Wertheimie wiersze. Czytałeś je?

Tak, oczywiście, mam je w maszynopisie, część zresztą była drukowana tuż po wojnie w „Twórczości”, a po latach także w „Zeszytach Literackich”.

Nikt nie kocha, nikt nie cierpi,

Pijmy wódkę, gryźmy dym.

Nie dotykaj żadnej myśli,

Nie przecieraj oczu złem.

Na stoliku – bęc! – obrączka...

Co obrączka? Kółko. Nic.

Złote kółko – biała rączka,

Kółku trwać – a rączce zgnić.

Wydaje mi się, że potem już wierszy nie pisała. Była tłumaczką, choć pamiętam taki moment, gdy miała kłopoty w redakcji PIW-u i nie zamawiano u niej tłumaczeń. Wtedy napisała książkę o Stefanie Szolcu-Rogozińskim, podróżniku afrykaniście skoligaconym jakoś z rodziną mojej babki. W ostatnim okresie życia poprosiłem ją, aby pisała pamiętniki, ale była już zbyt chora. Zdołała napisać tylko parę stron.

Czy to mama, tłumaczka z francuskiego, nauczyła cię tego języka?

Nie, miałem nauczycielkę. Fenomenalną. Mówiliśmy o niej „Madame Dobrowolska”. Na pierwszej lekcji powiedziała: „Nie rozumiem po polsku”. A ponieważ byłem tak zwanym dobrze wychowanym dzieckiem, przyzwyczajonym do tego, że kiedy dorośli do mnie mówią, to mam im grzecznie odpowiadać, więc nie miałem wyjścia i musiałem jak najszybciej nauczyć się mówić po francusku. Zacząłem naukę tego języka, jeszcze zanim poszedłem do szkoły.

W jaki sposób poznali się twoi rodzice?

Ojciec przetrwał pierwszą część okupacji we Lwowie. Gdy Niemcy weszli do Lwowa, przeszwarcował się przez Tarnów do Warszawy. To chyba był koniec 1941 roku albo początek 1942. Miał PPS-owskie kontakty, znajomych, bardzo dobre lewe papiery, ale taką urodę, że nie mógł się pokazać na ulicy, bo zaraz za nim wołali, że idzie Żyd.

Ukrywał się na Żoliborzu, który był pod tym względem niezwykłą dzielnicą Warszawy. W wielu domach ukrywali się tam Żydzi. Ojciec trafił do mieszkania, w którym przebywała ciotka pierwszego męża mojej matki. Ta wyciągnięta za łapówkę z Pawiaka. Matka ją odwiedzała, przynosiła jakieś rzeczy, ale przede wszystkim gazetki podziemne, żeby im się nie nudziło. W ten sposób poznała mojego ojca. W tym mieszkaniu albo gdzieś tuż obok ukrywała się również matka mojego ojca, która ostatecznie zginęła w Ravensbrück, oraz Olek Klein, który został mężem najmłodszej siostry Zygmunta Grossa – nota bene też znakomity pianista, który po wojnie był profesorem konserwatorium w Tel Awiwie. W mieszkaniu, w którym ukrywał się ojciec, był fortepian (na szczęście, jak mówił, bo inaczej by zwariował zamknięty w czterech ścianach) i obydwaj z Kleinem dużo grali, nie mając nic innego do roboty. To musiało być świetne… W każdym razie skutecznie podziałało na moją mamę, bo ją uwiódł.

Niektórzy twoi przyjaciele opowiadają, że ojciec był oderwany od rzeczywistości.

Był po profesorsku roztargniony. Już za mojej pamięci zdarzały mu się niewinne wpadki, na przykład kiedy witał się naraz z kilkoma osobami, to bywało, że również panów całował w rękę. Ale to jego roztargnienie podczas okupacji mogło się źle skończyć. Mieliśmy jego kenkartę (oddałem ją do zbiorów Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie) i wyobraź sobie, że podpisał się na niej swoim własnym nazwiskiem – nie w tym głównym miejscu, pod zdjęciem, tam stało jak wół „Władysław Zawistowski”! Ale w innej rubryczce, tam gdzie się przedłużało ważność dokumentu, podpisał się „Zygmunt Gross”. I zresztą nikt niczego nie zauważył, aż do czasu kiedy wziąłem tę kenkartę do ręki kilkadziesiąt lat po wojnie.

Niezła historia i dowodząca, że miał dużo szczęścia.

Przeżył wojnę.

W czasie powstania rodzice mieszkali w Warszawie?

Tak, wyszli ze stolicy dopiero po kapitulacji, z całą ludnością. W czasie exodusu do Pruszkowa jacyś własowcy wyciągnęli matkę z kolumny i próbowali zgwałcić. Ojciec znał niemiecki, więc podszedł do jakiegoś niemieckiego oficera i poprosił go o pomoc. I we dwóch wyciągnęli ją z łap tych facetów. Taką historię może napisać tylko życie. Żyd ratujący Polkę z rąk Rosjan przy pomocy Niemca.

Ojciec musiał dalej się ukrywać?

A jakże! Gdy znaleźli się w Pruszkowie, bardzo się bali, że zostanie zidentyfikowany, bo ewidentnie miał urodę typu śródziemnomorskiego, a poza tym był obrzezany. Na szczęście okazało się, że w punkcie sanitarnym pracował Eryk Lipiński, ten ze „Szpilek”, którego matka znała jeszcze sprzed wojny. Przypisał ojcu tyfus, a matkę przebrał za sanitariuszkę. W ten sposób udało im się wyjść z obozu. Zabrała go do majątku swojej ciotki w Okołowicach koło Częstochowy. Uważała, że na wsi nikomu nie przyjdzie do głowy, iż panienka ze dworu ma narzeczonego Żyda. I rzeczywiście doczekali tam końca wojny.

Kiedy się pobrali?

Jakiś czas po wojnie, w każdym razie już po moim urodzeniu. Ojciec miał wcześniej pierwszą żonę, która ukrywała się gdzie indziej i po wojnie popełniła samobójstwo. Nazywała się Jadwiga Schlesinger i wiem o niej, że pływała w zawodach sportowych.

Nie mieli dzieci?

Nie. Mam jej zdjęcie, bardzo ładna kobieta. Zachował się także ich akt ślubu, bo wojnę przetrwały archiwa mego dziadka Adolfa Grossa. W jego kancelarii w Krakowie, a dokładniej mówiąc, w piwnicy domu przy ulicy Świętej Anny, gdzie zostały zakopane na czas wojny.

Ślub rodziców odbył się w Warszawie?

Tak.

Między twoimi rodzicami była duża różnica wieku, czy dało się to odczuć?

Ojciec bardzo matkę kochał i do końca życia pozostał zafascynowany żoną. Codziennie wychodzili razem na spacer do Łazienek i stale ze sobą rozmawiali. Poza tym ojciec w bardzo świadomy sposób ją chronił. Matka jako osoba zaangażowana w działalność konspiracyjną AK była w okresie stalinowskim narażona na niebezpieczeństwo. Ojciec starał się więc, aby nigdzie nie musiała wypełniać ankiet personalnych, chodzić po urzędach, może też stąd ta jej praca w domu jako tłumaczki?

Po wojnie próbowała kontynuować studia – historię sztuki. W domowych opowieściach przetrwała dykteryjka o tym, jak na wystawie pejzażystów zwiedzanej wspólnie przez studentów odpowiedziała znanemu potem krytykowi Romanowi Zimandowi, który wyraził zdziwienie, że na obrazach właściwie nie ma ludzi. „A od ilu osób zaczyna się pejzaż socrealistyczny?” – zapytała, a on tę ripostę zapamiętał na tyle dobrze, że po latach mówił mi z błyskiem w oku: „Pańska matka miała bardzo ostry język”. Szczerze mówiąc, nie był jedyną osobą, która tego doświadczyła na własnej skórze.

Skończyła studia?

Nie.

Czy twoja mama nie chciała mieć więcej dzieci?

Była jeszcze raz w ciąży, chyba w 1956 roku, ale poroniła. Nie wiem, do jakiego stopnia bycie jedynakiem wpływa na wyobrażenie o tym, jak ma wyglądać rodzina, a ona była jedynaczką, i ja jedynakiem ostatecznie zostałem.

Czy wasze życie domowe miało swoje rytuały?

Głównym było wspólne śniadanie. Matka powoli się rozkręcała i lepiej było jej nie zaczepiać, zanim nie wypiła dwóch mocnych herbat, a potem było już bardzo miło i rozmawialiśmy sobie, o czym popadło.

Pamiętam jedną śniadaniową historyjkę, która wspaniale oddaje błyskawiczny refleks i poczucie humoru mojej matki. To znaczy, mam takie uczucie, jakbym to pamiętał, na pewno coś – a może i całą historię – mi z tego dopowiedziała później matka, ale mam jakby wspomnienie oburzenia mojego ojca i to, że ten jedyny raz byłem świadkiem, jak się naprawdę na nią zirytował. Kontekst tego jest taki, że matka była z Warszawy, czyli z Kongresówki, a ojciec z Krakowa, czyli z Galicji, i od czasu do czasu przekomarzali się, przywołując stereotypy na temat różnych zaborów.

No więc była kiedyś u nas z wizytą znajoma rodziców z Krakowa, Bożenka Zagórska. W pewnej chwili podszedłem do niej z zapytaniem, czy mogłaby mi poczytać książeczkę. „Niestety, nie mogę, kochanie – odpowiedziała spokojnie – bo nie umiem czytać”. Jako rozumne dziecko zostawiłem ją w spokoju, ale coś mi najwyraźniej nie pasowało, bo parę dni później, podczas śniadania, zapytałem rodziców, jak to jest możliwe, że pani Bożenka skończyła uniwersytet, a nie umie czytać. A moja mama na to z marszu, jeśli tak można powiedzieć, wypaliła: „Bo ona, kochanie, kończyła Uniwersytet Jagielloński, a tam są niższe wymagania”.

I to był właśnie ten jeden jedyny raz, kiedy ojciec się na matkę rozzłościł, że takie bzdury dziecku opowiada.

Rozmawialiście o Holokauście?

O wojnie rozmawiało się u mnie w domu bardzo często. Ale o Zagładzie – co zdumiewające – nigdy. I co ciekawe, ten temat był nieobecny nie tylko w moim domu, ale również w naszych rozmowach z przyjaciółmi, z których wielu było przecież Żydami.

Gdy dziś o tym myślę, nie potrafię zrozumieć, jak to w ogóle było możliwe – byliśmy tak strasznie rozgadanym towarzystwem. Interesowało nas mnóstwo rzeczy, szczególnie polityczno-historycznych, właściwie wszystko… z wyjątkiem Holokaustu. Pewnie ma to jakieś psychologiczne wytłumaczenie, ale tak czy owak, uznaliśmy, że są bardziej ekscytujące tematy do obgadania i nie jest to dla nas interesujące.

Albo zostało wyparte.

Wyparte oczywiście, choć wiesz, w rodzinnej pamięci nikt nie zatajał historii pierwszego męża mojej matki ani biografii rodziny mojego ojca. Wiedziałem, że ukrywał się przez całą okupację. Wiedziałem, że jest Żydem.

Któregoś razu, a byłem takim podwórkowym dzieckiem, wróciłem do domu i zacząłem coś wygadywać na Żydów. Wtedy mama spokojnie powiedziała: „Kochanie, Żydzi to są tacy sami ludzie, jak wszyscy inni, na przykład twój tata jest Żydem”. Przyjąłem to do wiadomości i w jakiś czas później, podczas naszego śniadanka, podszedłem do fotela ojca, pogładziłem go po głowie i powiedziałem: „Oj, ty tato, ty tato, ty Żydzie”.

Rodziców zatkało. Bo z jednej strony oczywiście dziecko powinno wiedzieć, że Żydzi to tacy sami ludzie jak wszyscy inni, no ale z drugiej – opowiadała matka wiele lat później, parskając ze śmiechu – należałoby przecież na takie dictum zareagować czymś w rodzaju: „Kochanie, nie mów tak brzydko do tatusia”.

Więc ta cała żydowskość, choć zupełnie nieukrywana, była w jakiś sposób nie po drodze. Zostałem ochrzczony na życzenie mojej babki, ale ojciec na pewno nie miał nic przeciwko temu. Czemu zresztą trudno się dziwić po doświadczeniach wojny – w ten sposób dziecko, na wszelki wypadek, będzie miało dobre papiery. Pamiętam parę rozmów, takich przebłysków, gdy tata mówi do mnie: „Pamiętaj, że ty także jesteś Szumański”.

Czyli podkreślał, że po mamie nie jesteś Żydem?

No właśnie. Tak. W każdym bądź razie odbieram to jako rodzaj rezerwy wobec żydowskości.

Albo wpisania się w polskość.

No właśnie.

Powiedziałeś, że byłeś ochrzczony. Chodziliście do kościoła?

Tylko ja z gosposią. Na plac Zbawiciela. Nie odbywało się to w żadnej tajemnicy. Ojciec do religii miał podejście człowieka oświecenia. Uważał, ogólnie rzecz biorąc, że to zabobon, ale mieliśmy choinkę i obchodziliśmy święta.

Łamaliście się opłatkiem w Wigilię?

Oczywiście.

I było jajeczko na Wielkanoc?

Z Wielkanocą było chyba trochę gorzej, ale babcia przynosiła świetne mazurki.

A jeśli chodzi o sakramenty?

Na chrzcinach się skończyło.

Nie miałeś problemów w szkole, gdy inne dzieci szły do komunii?

Chodziłem w podstawówce do szkoły Towarzystwa Przyjaciół Dzieci na ulicy Mokotowskiej, tam nie uczono religii. Zresztą i w szkole, i na podwórku byłem trochę rozrabiaką i jakoś nikt za bardzo nie próbował dobierać mi się do skóry.

Bawiliście się w wojnę?

Okopy, strzelanki, barykady, bitwy na kamienie. Parę razy miałem poważnie rozwaloną głowę, którą trzeba było szyć w szpitalu. Warunki do tych zabaw były idealne: z jednej strony ruiny, z drugiej konstrukcje nowo powstających z gruzów budynków.

Oglądałeś Czterech pancernych i psa?

Coś pewnie oglądałem, ale już byłem troszkę za stary. Natomiast autor scenariusza tego serialu, pułkownik Janusz Przymanowski, pojawił się później w mojej biografii w dziwny sposób. Mianowicie osoba, która dobrze już po wojnie została jego żoną i nazywała się Maria Hulewiczowa – znajoma rodziców – w czasie wojny była sekretarką oraz kurierką Stanisława Mikołajczyka, premiera rządu na uchodźstwie. Po wojnie Mikołajczyk wrócił do Polski, ale w 1947 uciekł na Zachód (do dziś chyba nie wiadomo, jak Amerykanie zorganizowali tę jego ucieczkę), obawiając się aresztowania. Hulewiczowa ruszyła za nim swoim okupacyjnym szlakiem przez zieloną granicę, ale wpadła gdzieś na Słowacji i potem w śledztwie strasznie ją torturowali. Mój ojciec był jej adwokatem.

Dlaczego o tym mówię? Bo pewnego dnia o mało nie dostała ataku serca, gdy przechodziła przez nasze podwórko, a z sąsiedniej klatki wyszedł Adam Humer, funkcjonariusz bezpieki, cholerny skurwysyn, który ją przesłuchiwał. Oczywiście wtedy nie miałem o tym pojęcia. Humera znałem z widzenia jako ojca mojego bardzo miłego kolegi z sąsiedztwa, Witka. Pamiętam, jak któregoś dnia na podwórku jakiś starszy chłopak popchnął Witka albo dał mu kopniaka – nic takiego, podwórkowa normalka – i po chwili jego ojciec, który musiał to zobaczyć z okna, wybiegł z klatki i niesamowitym sprintem dopadł prześladowcę swojego syna. O mało nie urwał mu wtedy ucha. To normalne, że rodzic broni własnego dziecka, ale muszę przyznać, że brutalność tego incydentu została mi w pamięci. Nic więc dziwnego, że Hulewiczowa, widząc Humera na naszym podwórku, o mało nie dostała zawału.

Powiedziałeś, że postać Przymanowskiego przewija się w twojej biografii.

Gdy później, już w gimnazjum tworzyliśmy z Adamem Michnikiem Klub Poszukiwaczy Sprzeczności, Przymanowski zaprosił nas do siebie – chyba za pośrednictwem Hulewiczowej właśnie, która już wtedy była jego żoną. Nie pamiętam szczegółów rozmowy, ale odnieśliśmy z Adamem wrażenie, że chciał nas niejako wziąć pod swoje skrzydła, na co nie mieliśmy najmniejszej ochoty.

Rozdział IIKlub poszukiwaczy sprzeczności

„Historię pełną białych plam postrzegaliśmy w kategoriach detektywistyczno-kryminalnej zagadki, którą należałoby rozwikłać”

Gdzie poznałeś Adama Michnika?

Poznaliśmy się w szkole średniej, kiedy poszedłem do ósmej klasy do liceum imienia Batorego. Adam już tam był, zaczynał dziewiątą, jest o rok starszy.

Wiesz, to całe nasze środowisko, to była grupka młodzieży, dwóch czy trzech roczników, z kilku warszawskich szkół. No i jeszcze ważnym kluczem, z którego wielu z nas się znało – nie ja akurat – ale na przykład Adam, Olek Perski, Sewek Blumsztajn, Mirek Sawicki, Marta Petrusewicz, Andrzej Seweryn, chyba też Krzysztof Michalski – to byli walterowcy, czyli drużyna harcerska założona i prowadzona przez Jacka Kuronia. Oni (albo raczej ci z nas, o których tutaj mówię) to była ostatnia, najmłodsza grupa, która jeszcze zdążyła trafić do walterowców, bo drużynę rozwiązano pod koniec 1961 roku, ale związki towarzyskie i przyjaźnie, oczywiście, zostały.

Nie chciałeś zapisać się do walterowców?

Nie, ja jakoś w ogóle nie byłem „organizacyjny”, chociaż to było bardzo fajne i ciekawe środowisko. Ale nie mnie opowiadać, kim byli walterowcy, bo ja tylko znałem kilka osób, kiedy już właściwie było po wszystkim. Udało mi się jeszcze na własne oczy zobaczyć etos tego środowiska w działaniu – takie kompletnie zwariowane poświęcenie się pracy społecznej. Pojechałem kiedyś odwiedzić letni obóz, na którym Olek, Sewek i Mirek byli wychowawcami. Prowadził go chyba Felek Kuroń, młodszy brat Jacka.

Słuchaj, ci faceci pod koniec dnia, kiedy już dzieci poszły spać, wyglądali, jakby ich walec parowy przejechał. Mieli kompletnie zdarte głosy, ale siadali jeszcze, żeby omówić, co będą robić następnego dnia, potem walili się spać i od rana z powrotem, nie wiem jakim cudem, w tym samym tempie rozpoczynali kolejny dzień. Ja takiej ilości energii poświęconej innym ludziom – żeby tym dzieciom zapewnić fantastyczne wakacje – nigdzie indziej nie widziałem. Wyobrażam sobie, że podobny nastrój i napęd musiała mieć epoka pierwszej Solidarności.

Poczekaj, do czasów Solidarności jeszcze dojdziemy. Na razie jesteśmy w początkach lat 60.

No właśnie, wracając do naszego środowiska. Trochę jest mi głupio, bo to kto inny powinien powiedzieć, a nie osoba ze środka, ale myśmy byli fantastyczną młodzieżą. Takie cuda się czasami zdarzają. Nagle gdzieś, za sprawą jakichś tajemniczych przypadków i okoliczności, następuje zagęszczenie ludzkich talentów.

Może to natura w swojej mądrości starała się nadrobić wojenne straty demograficzne – bo przecież pokolenie, które weszło w dojrzałość w połowie lat 60. (a więc urodzone tuż po wojnie) w całej Europie i w Stanach dało o sobie znać! Bez zagłębiania się w metafizykę, można to po prostu prześledzić, patrząc na „nasze”, że tak powiem, dorosłe biografie (Boże, w 2018 mija 50. rocznica „wydarzeń marcowych”, pół wieku, jacy my jesteśmy starzy, no, żeby nikogo nie obrażać, może lepiej powiedzieć: dorośli).

Gdy poznaliście się w gimnazjum, nikt jeszcze nie wiedział, kto kim będzie w przyszłości. Może decydującym elementem był czas, w którym przyszło wam dojrzewać – czas ważnych wydarzeń politycznych?

Z pewnością. One nie tylko miały wpływ, ale i splątały nasze biografie. Niektórzy z nas zostali w Polsce, inni emigrowali po 1968 roku, a jeszcze inni znaleźli się za granicą po stanie wojennym. Mniejsza o detale osobiste, ale rezultat tego był taki, że w obu wariantach biograficznych – krajowym i emigracyjnym – warunki, w których wchodziliśmy w dorosłość, były bardzo trudne.

W Polsce wszyscy ludzie z tego środowiska byli namierzeni przez bezpiekę, utrudniano im dostęp do studiów, uniemożliwiano sensowną pracę. Niektórzy spędzili długie lata w więzieniu – jak Adam czy ze starszych naszych kolegów Jacek Kuroń i Karol Modzelewski. Natomiast ci, którzy wyjechali, skazani byli wyłącznie na siebie, musieli wszystkiego dochodzić o własnych siłach, bo znaleźli się po prostu w obcym świecie, bez żadnego zaplecza.