Bal w Moulin de la Galette - Zdzisław Pruski - ebook + książka

Bal w Moulin de la Galette ebook

Pruski Zdzisław

4,0

Opis

"Bal w Moulin de la Galette" to nie tylko historia powstawania arcydzieła Renoira o tym samym tytule, lecz także opowieść o miłości odkładanej na lepsze czasy i rywalizacji dwóch wytrwałych mężczyzn o względy roztańczonej modelki. W tle Montmartre i schody budzące męskie pożądanie, źródło, którego woda sprawia, że kobiety stają się wierne swoim mężczyznom, wyścigi na osłach, Karczma Morderców, pole Polaków i inne miejsca znane tylko rodowitym mieszkańcom tego wzgórza. Ponadto szokujące rozrywki paryżan i ich niesamowite sposoby leczenia. Powieść ujawnia równocześnie sekrety malarza, dlaczego lubił malować akty kobiece i z jakiego powodu jest więcej Montmartre’u w Paryżu niż Paryża w Montmartrze. Każdy, kto był w stolicy Francji, odwiedził na pewno to słynne wzgórze artystów. Przewodniki podają ogólnie znane informacje, a powieść odsłania tajemnice i historię tego fascynującego wzniesienia z bielejącą na szczycie bazyliką Sacré-Cœur.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 835

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie, z pomysłem i pasją napisana powieść, której głównym tematem jest malowanie słynnego obrazu przez Renoira. Autor przywołuje wiele autentycznych postaci, roztacza przed czytelnikami barwny i niezwykle sugestywny obraz Mountmartu, przytacza mnóstwo ciekawostek i anegdot wplatając je bardzo zgrabnie w fabułę. Fikcyjni bohaterowie dodają opowieści kolorytu. Dawno już żadna książka nie sprawiła mi tyle przyjemności. Szkoda że jest tak mało popularna. Ja sama trafiłam na nią przypadkiem.
00

Popularność




IPLAC PIGALLE

wiosna 1876 roku

Dziarskim krokiem szedł ulicą Saint-Georges, która łagodnie pięła się po niezbyt jeszcze stromym stoku Montmartre’u. Mijał solidne mieszczańskie kamienice o wielkich oknach zdobionych rzeźbionymi gzymsami i balkonach z kutego żelaza. Chociaż nadal wierzył w przyszłość, teraźniejszość stawała się coraz trudniejsza. Miał trzydzieści pięć lat i jego przekonanie, że świat w naturalny sposób dąży do piękna i prawdy, iż wystarczy mu je pokazać, aby go oczarować, wydawało mu się obecnie wytworem młodzieńczej wyobraźni. Nie lubił się skarżyć ani dramatyzować, ale nie mógł pozbyć się myśli, że te dwanaście lat, które minęło, odkąd opuścił pracownię Gleyre’a, było ciągłym życiem w niedostatku, a od czasu wystawy u Nadara nawet w nędzy.

Co osiągnąłem? Kim jestem? – zapytał siebie w myślach i od razu sobie odpowiedział: Impresjonistą! Nienawidził tego określenia, które zarówno jemu, jak i wszystkim malarzom wystawiającym swoje obrazy w roku 1874 przy bulwarze des Capucines nadał pewien krytyk w swoim szyderczym artykule. W efekcie, po miesiącu trwania wystawy, po której tak wiele się spodziewali, został im tylko ten przydomek, jak hańbiące piętno. Licytacja obrazów zorganizowana rok później okazała się kolejną porażką: jego dwadzieścia płócien zaprezentowanych w Hôtel Drouot zostało sprzedanych średnio po sto dwanaście franków za sztukę. Nie pokrywało to nawet kosztów malowania i źle rokowało na przyszłość. Ledwie otwartą tegoroczną wystawę u Duranda-Ruela prasa znów zaatakowała nieprzychylnymi recenzjami. Jednak trudności nie zaciemniły spojrzenia, jakim patrzył na świat. Dalej chciał malować, ponieważ sprawiało mu to przyjemność.

Ani się spostrzegł, jak dotarł na plac Saint-Georges. Dopiero fontanna stojąca pośrodku uświadomiła mu, że jego pracownia pozostała daleko w tyle. Mijał teraz po lewej stronie odbudowany pałacyk Thiersa i myśl o „Krwawym Karle”, który tak bezlitośnie rozprawił się z Komuną, przyprawiła go o dreszcz. Nie chciał rozpamiętywać tego okresu, bo stracił wtedy Bazille’a, czystego i szlachetnego przyjaciela z młodych lat, a także dlatego, że zbyt wielu ludzi rozstrzelano. Za bardzo kochał życie, aby tolerować myśl o śmierci.

Jedyna egzekucja, którą mogę ścierpieć, to rozstrzelanie cesarza Maksymiliana na obrazie Maneta – pomyślał, przywołując w wyobraźni to słynne płótno. Weselsze myśli przyszły mu do głowy, kiedy spojrzał w prawo na udekorowany aniołami i smokami pałac Païvy, słynnej paryskiej kokoty wywodzącej się z polskich Żydów. Thiers nienawidził bogatych, a ta, wręcz przeciwnie, wszystkich ich kochała – za to właśnie, że mieli pieniądze.

Skręcając w rue Frochot, gdzie niegdyś pod numerem czwartym odbywały się frywolne zebrania u „Prezydentowej” Sabatier, na których Baudelaire szukał inspiracji do Kwiatów zła, dostrzegał już w dali plac Pigalle. Wkrótce jego półkolisty kształt, jakby złożony z ćwiartek pokrojonego camemberta, otworzył się przed nim i wzniósł do góry płaski, szeroko otwarty kielich do szampana, którego formę przybrała fontanna. Usytuowana w centrum, dawniej była studnią wykopaną przed jedną z rogatek muru Poborców Podatkowych, tego znienawidzonego przez paryżan muru, który zaraz po zbudowaniu znalazł się w słynnym aleksandrynie: Le mur murant Paris rend Paris murmurant1.

Widząc, jak w basenie otaczającym fontannę zamiatacz ulic myje swoją miotłę, handlarka opróżnia wózek z resztek ryb, a dwaj okoliczni mieszkańcy kąpią swoje zwierzaki, pomyślał z właściwą sobie ironią, że wytworny kielich o kanelowanej nóżce z ośmiokątnego piedestału schodzi na psy. Ale nie przeszkadza to wcale młodym robotnicom, praczkom czy pomocnicom krawcowych wystawiać obok niego swoich wdzięków, w nadziei, że wpadną w oko jakiemuś malarzowi, który je zaprosi do pozowania.

Był już prawie na miejscu. Wielkie okna kawiarni Nouvelle Athènes, przesłonięte jasnymi firankami, przesuwały się teraz po jego lewej stronie. Dobrze znał ten jednopiętrowy trójkątny budynek, który swój zwężający się profil wyciągał w stronę placu, jakby chciał tam coś wywęszyć. Przychodzili tu wszyscy, malarze i pisarze, ci z dorobkiem i początkujący, było to nie tylko miejsce spotkań i zabaw, lecz także pewien rodzaj Akademii, w której kwitło życie intelektualne, gdzie młodzi korzystali z doświadczenia starszych, a starsi wzbogacali swój warsztat ideami młodych.

Szorując o piach na podłodze, skrzypiące drzwi wpuściły go do środka. Otoczył go zapach absyntu, roznoszonych przez kelnerów zupy, kawy i piwa, mieszający się z dymem papierosów. Od razu zauważył Marcellina Desboutina siedzącego tuż przy wejściu w swoim ulubionym miejscu zwanym omnibusem – było tak ciasne, że każdy klient wciśnięty za jeden z czterech stolików, które się tam z trudem mieściły, miał tyle wolnej przestrzeni, ile zapewniał ten środek transportu. Oparty o biały marmurowy blat z nieodłączną fajką między zębami spoglądał życzliwym wzrokiem na gwarny kawiarniany tłum. Jego inteligentną twarz o poważnych szlachetnych rysach zdobiły niesforne ciemne włosy wymykające się gęstymi puklami spod wciśniętego na tył głowy kapelusza. Zaniedbana broda nie zasłaniała głębokich zmarszczek pokrywających policzki. Szeroka spłowiała opończa, którą nosił, i fantazyjnie zawiązany pod szyją biały koronkowy krawat przydawały romantyzmu jego osobie. Odkąd malarze zaczęli się spotykać w Nouvelle Athènes, Marcellin „przewodniczył” ich stolikom, dlatego zawsze otoczony był grupką miłośników jego zabawnych, a czasem filozoficznych opowieści, które często przeradzały się w żarliwe dyskusje. To on właśnie przyprowadził go tu pierwszy raz.

– Dobry wieczór, Marcellinie, jak sprawy?

– Witaj, Auguście, nie za dobrze, ale będzie lepiej – odpowiedział Desboutin swoim dźwięcznym głosem.

Zmienne koleje losu nauczyły go z pogodą ducha znosić przeciwności, więc nigdy nie okazywał rozgoryczenia. Z odziedziczonego po matce, baronowej de Rochefort, arystokratycznego pochodzenia praktycznie nigdy nie korzystał. Zdobył gruntowne wykształcenie, stając się prawdziwym erudytą, poetą, dramaturgiem, malarzem, a nade wszystko doskonałym sztycharzem. Zakupiwszy posiadłość Ombrellino nieopodal Florencji, w której wcześniej żyli kolejno Boccaccio i Galileusz, przez szesnaście lat pędził żywot „wielkiego pana” wypełniony wystawnymi przyjęciami, ale też żarliwą pracą twórczą. Zrujnowany wrócił do Paryża, aby osiedlić się na Montmartrze, lecz nie był to powrót dziedzica z włoskiej posiadłości, tylko wagabundy podchodzącego do życia z wielką nonszalancją.

– A co u ciebie?

– To, co zwykle – odrzekł ze smutnym uśmiechem Renoir. – Uganiam się za klientami, poszukując zamówień na portrety, ale bez większego powodzenia. Jeśli już uda mi się namalować jakiś portret, to ileż razy muszę go poprawiać, bo zaraz przychodzi jakaś ciotka, córka czy stara służąca i mówi: „Nie uważa pan, że moja siostrzenica, matka, pani nie ma takiego długiego nosa?”. Robię zatem poprawkę, domalowując jej nos pani de Pompadour. Wtedy oczy, które jeszcze przed chwilą były dobre, teraz nie pasują. I cała rodzina, stojąc przed obrazem, wskazuje rzeczy do poprawki.

– Jak ja to dobrze znam – powiedział ze współczuciem w głosie Desboutin.

– Oczywiście gdyby nie te portrety, to nie miałbym co jeść, ale w ten sposób nie posuwam się naprzód ani o krok. Inna rzecz, że na Salonie też mi nie idzie, odrzucają ciągle moje obrazy. Coraz częściej wydaje mi się, że aby się spodobać oficjalnemu jury, trzeba malować na modłę Carolusa Durana.

– Cóż – westchnął Marcellin. – Przyjęcie na Salon rzeczywiście daje możliwość zdobycia klientów, ale Duran to nudna sztampa, żeby nie powiedzieć pospolitość, a najzabawniejsze jest, że odkąd odkrył Velázqueza, uważa się za jego drugie wcielenie. Ponoć nie potrafi już odróżnić własnych prac od dzieł swego mistrza – rzekł z ironią Desboutin.

– Ciągle powtarza: „Velázquez i ja”, jakby byli sobie równi – dorzucił Auguste. – Zaczesuje wąsy do góry jak ten barokowy malarz i myśli, że to czyni go podobnym do niego. Chełpliwością i ekstrawagancją chce na siebie zwrócić uwagę, co mu się zresztą udaje. Wszyscy życzą sobie portretów zrobionych przez Carolusa. Tylko szkoda, że pakuje w nie tyle czerni. Ta jego Dama zrękawiczką, skądinąd kawał dobrego malarstwa, tonie w asfalcie, którym ją wysmarował.

– A najgorsze, że to właśnie się podoba Akademii. Ta strażnica przestarzałych konwencji daje mu za to nagrody i medale, dzięki czemu stał się modnym portrecistą.

– Ale czy o to chodzi w sztuce? Moda przemija i cóż po niej zostaje?

– Asfalt.

Obaj wybuchnęli śmiechem.

– Ja używam jasnych kolorów nie dlatego, że jest taka moda, tylko że jest taka potrzeba – kontynuował Renoir. – Sztuka naszych czasów dąży do prawdy, którą jest to, co widzi oko, a nie jakaś stylistyka z przeszłości fałszująca rzeczywistość. Kiedy jako student w ramach ćwiczeń kopiowałem starożytną rzeźbę, profesor zarzucił mi, że mój rysunek jest za bardzo realistyczny, niezbyt wyidealizowany: „Nie czuje pan – wykrzyknął do mnie – że duży palec stopy Germanikusa musi mieć w sobie więcej majestatu niż duży palec węglarza z ulicy?”. A gdy zdegustowany malowaniem asfaltem, do czego nas zmuszano w imię odwiecznej tradycji, umieściłem na płótnie trochę czerwieni, wściekł się jeszcze bardziej: „Uważaj pan, abyś nie został drugim Delacroix!”.

– Tego akurat byś sobie życzył.

– Jak najbardziej! Ale malarze akademiccy są ślepi i nienawidzą tego „diabelskiego”, jak sami mówią, koloru, którym po mistrzowsku posługiwał się Delacroix, więc mnie pozostaje na razie malowanie portretów.

– Żeby to chociaż było dobrze płatne.

– To nie jedyny minus. Kiedy już uda się namówić klienta na portret, to trzeba pamiętać, że to jego próżność ustali wysokość wynagrodzenia, więc trzeba tak malować, żeby ją zaspokoić. Ostatnio był u mnie pewien bankier, który szukał portrecisty. Oglądał moje obrazy, portrety, pytał o ceny, lecz ostatecznie nic u mnie nie zamówił. „Nie znam się na malarstwie – wyznał mi – ale choćbym się i znał, to moja pozycja wymaga, abym miał u siebie obrazy malarzy, którzy sprzedają drogo. Dlatego muszę się zwrócić do Bouguereau. Chyba że znajdę kogoś jeszcze droższego”.

Na chwilę zamilkli, zastanawiając się, czy bieda już na stałe zadomowiła się w ich życiu, ale obaj woleli wierzyć, że zła karta kiedyś się odwróci.

– A wiesz, co dawniej robiłem, gdy brakowało mi pieniędzy? – spytał nagle Desboutin z chytrym uśmiechem na twarzy. – Mieszkając w Ombrellino, urządziłem sobie malutkie muzeum malarstwa pełne wspaniałych płócien niegdysiejszych artystów, które wyszukiwałem u handlarzy starzyzną. Lubię te stare obrazy o pociemniałych tonach i pożółkłej bieli, pokrytych siateczką spękań, które im przydają tajemniczości. Robiłem też kopie wielkich mistrzów, aby ćwiczyć rękę, i moje prace były tak dokładne, że nawet znawcy malarstwa nie potrafili ich odróżnić od oryginałów. Przyznam, że pomagał mi w tym lokalny piekarz, który wsadzał moje kopie do pieca, aby je przyrumienić jak swoje chleby. Uzyskiwały wtedy ten złotawy odcień, który mają stare obrazy. Następnie wieszałem je w swojej galerii, ale nie zostawały tam zbyt długo, bo zawsze znalazł się jakiś amator starego pejzażu czy portretu pokrytego patyną czasu.

– Doskonały pomysł z tym piecem chlebowym – przyznał Auguste z uśmiechem. – Nigdy mi to nie przyszło do głowy.

– Jak to mówią, potrzeba jest matką wynalazków – odparł Desboutin, tarmosząc swą brodę smukłymi palcami. – Zwłaszcza że odwiedzał mnie pewien amator Jordaensa. – Uśmiechnął się do wspomnień. – Jednak te jego wielkie płótna są niepraktyczne. Lepiej malować małe formy, bo łatwiej je sprzedać.

– Pewnie masz rację, ale ja marzę o dużym obrazie z jakąś sceną z życia, z dużą ilością postaci – rozmarzył się Auguste. – Nie ma nic przyjemniejszego od pokrywania farbą wielkiego płótna.

Z głębi kawiarni dobiegł głośny piskliwy śmiech. Auguste spojrzał w stronę rozbawionej kobiety, której najwyraźniej nie wystarczył jeden kieliszeczek likieru, jaki panie miały w zwyczaju pić w kawiarni. Była to Victorine Meurent, kiedyś modelka Maneta pozująca mu do Olimpii, a obecnie malarka zdobywająca coraz więcej uznania oficjalnego jury. Mały kapelusik ozdobiony strusim piórem zsunął jej się na czoło i przypominał trochę karnawałową maskę. Najwyraźniej tego wieczoru świętowała przyjęcie jej obrazów na tegoroczny Salon, który, cóż za ironia losu, odrzucił płótna Maneta.

– Dobry wieczór panom – usłyszeli nieśmiałe pozdrowienie i obaj równocześnie odwrócili głowy. Wysoki, elegancko ubrany młody mężczyzna ze starannie przyciętą brodą uśmiechał się zakłopotany, obracając w dłoniach swój czarny melonik.

– Ach, Solares! Witaj, siadaj z nami – zaprosił go do stołu Desboutin. – Auguście, czy znasz don Pedra?

– Teraz już tak – odpowiedział Renoir, podając nowo przybyłemu dłoń.

– Jest Hiszpanem, ale do Paryża przypłynął z Kuby – wyjaśnił Marcellin.

– To na pewno jest malarzem – orzekł Auguste.

– Jak się pan tego domyślił? – spytał Solares, zażenowany rumieńcem, który zakwitł mu na twarzy.

– Któż inny fatygowałby się tu z tak daleka?

– Prawdę powiedziawszy, chciałbym być malarzem, ale jeszcze za mało umiem, więc na razie jestem tylko „pacykarzem”, jak się to mówi w Paryżu – wytłumaczył Solares.

– Pańska pokora dobrze o panu świadczy – rzekł Renoir. – Mnie też często się wydaje, że jestem pacykarzem, choć maluję już od dawna.

– Najgorzej to wmówić sobie, że jest się geniuszem – przyznał Desboutin. – Właśnie przed chwilą o tym dyskutowaliśmy.

– Widziałem wystawę u Duranda-Ruela – powiedział Solares do Renoira. – Wspaniałe obrazy! Chciałbym tak malować jak pan.

– Dziękuję, ale nie wiem, czy jestem dobrym wzorcem. Na razie większość krytyków odsądziła mnie już od czci i wiary. Mało komu podoba się mój sposób malowania.

– Ale przecież nie maluje pan dla krytyków.

– To prawda, lecz niepochlebne recenzje zniechęcają publiczność do takiego czy innego malarstwa.

– Ludzie boją się polegać na swoim guście – wtrącił Desboutin – i jeśli przeczytają w gazecie, że „konie mogą stanąć dęba” na widok naszych obrazów, a namalowane postacie przypominają „nieboszczyków z kostnicy”, to nikt nie będzie chciał spojrzeć na nie, nie mówiąc już o kupnie.

– A jeśli nikt nie kupi nic od malarza, to zabraknie mu na chleb i na farby – uzupełnił Auguste. – Dlatego musi pan dokonać wyboru: albo malować według akademickich wzorców i uchronić się od krytyki, albo nie dać się stłamsić i rozwijać własną indywidualność. Jednak ani jedno, ani drugie nie gwarantuje sukcesu.

– Niestety – potwierdził Desboutin. – Bo nawet jeśli będzie pan malował sceny mitologiczne jak Bouguereau, to może spodoba się pan akademikom, ale takie malarstwo to już przeżytek i nie sprawia żadnej przyjemności.

Solares spoważniał. Jego miły uśmiech zgasł. Wydawał się zagubiony po słowach starszych kolegów. Renoir zauważył to i chciał mu dodać otuchy:

– Jednak, jeśli trzymając pędzel w dłoni, czuje się pan szczęśliwy, niech się pan poświęci malarstwu. Duszą i ciałem.

Twarz młodego malarza się rozpromieniła. Renoir i Desboutin się uśmiechnęli. Oni też kiedyś musieli odpowiedzieć sobie na pytanie, czego tak naprawdę chcą. Wybrali malarstwo, z jego cieniami i blaskami, lecz był to właściwy wybór, bo nigdy nie żałowali swej decyzji.

Solares skinął na przechodzącego kelnera i poprosił o trzy piwa.

– Gdy Hiszpanie chcą coś uczcić alkoholem, piją wino z bąbelkami, które nazywa się cava, ale tu go nie mają, więc musimy poprzestać na piwie. Chcę być malarzem bez względu na wszystko.

– Zatem witamy w naszym cechu! – rzekł z uśmiechem Renoir, ściskając dłoń Pedra. Desboutin również mu pogratulował decyzji.

Kelner przyniósł trzy kufle złocistego napoju i wszyscy, trąciwszy się nimi, unieśli je do ust.

– A czy mogę prosić o jakieś rady odnośnie do malowania? – spytał Solares, spoglądając na obu malarzy.

– To raczej prośba do Auguste’a. Malarstwo olejne to on. Ja jestem przede wszystkim sztycharzem. Od pędzla wolę „suchą igłę”.

– Szkoda, że nie ma tu Pissarra – powiedział Renoir. – On jest najlepszym teoretykiem nowego malarstwa, ale mogę panu dać parę wskazówek. Po pierwsze, studiować dawnych mistrzów, ale ich nie kopiować. Kopiować naturę, ale uwaga, ona nie znosi czystych barw. Ograniczyć paletę do, powiedzmy, dziesięciu kolorów.

– A czy w sztuce kierować się subiektywizmem, czy obiektywizmem? – spytał Solares.

– To jest pytanie, na które sam jeszcze nie znalazłem odpowiedzi, i nie wiem, czy kiedykolwiek znajdę. I już ostatnia uwaga. Zanim stanie się pan dobrym malarzem, będzie się pan musiał zdobyć na wiele wyrzeczeń, może nawet poznać życie w nędzy. Sztuka to wymagająca kochanka. Najczęściej więcej zabiera, niż daje, ale chwilami potrafi być bardzo hojna.

Nieopodal ich stolika pewna hałaśliwa grupka, oglądając przekazywaną sobie z rąk do rąk kartkę papieru, raz po raz wybuchała śmiechem. Ich wesołość powodował satyryczny rysunek Jeana-Louisa Foraina, komentujący aktualną rzeczywistość. Desboutin krzyknął w ich stronę:

– Jean-Louis! Co tam nowego naskrobałeś?

– Oto co naskrobał i wkrótce zobaczymy, czy nie przeskrobał – oświadczył jeden ze współbiesiadników karykaturzysty, przynosząc Marcellinowi rycinę przygotowaną dla jednej z gazet.

Na rysunku pewien parlamentarzysta żegnał się ze swoją żoną, mówiąc: „To by było zabawne, gdybym dostał tę samą celę co w zeszłym roku!”.

– Świetnie! Brawo! – rzekł z uznaniem Desboutin. – Ile ci dadzą za ten rysunek?

– Może nawet pięć lat – odpowiedział Jean-Louis, znany także z ciętych ripost.

– A teraz coś o miłości! – poprosiła rysownika jedna z pań.

– Dlaczego tak wielu mężczyzn nie chce poślubić swoich kochanek? – spytał z zagadkowym uśmiechem Jean-Louis i nie doczekawszy się odpowiedzi, wyjaśnił: – Żeby nie musieć szukać następnych.

Salwa śmiechu wypełniła wnętrze kawiarni, ale prosząca o dykteryjkę kobieta zaprotestowała:

– Toż to karykatura miłości.

– O nie, droga madame, ja tylko demaskuję to, co widzę – spointował Forain.

– A gdzie będzie wystawa pańskich prac? – zapytał pewien mężczyzna z sąsiedniego stolika, wystrojony w cylinder, jeden z tych bogatych „zjadaczy chleba”, którzy bywają w miejscach spotkań malarzy, aby choć przez chwilę znaleźć się w blasku ich sławy.

– W kioskach – odpowiedział z powagą artysta.

Cylinder odwrócił się z urażoną miną, nie zrozumiawszy inteligentnego żartu. Karykatury, satyryczne rysunki Foraina publikowane były w gazetach i książkach, a te trafiały właśnie do kiosków.

Przeciągłe skrzypnięcie drzwi zaanonsowało kolejnego przybysza: był to Manet. Jak zawsze uśmiechnięty i elegancki, z fantazyjnie zawiązanym błękitnym lavalierem zamiast krawatu, spokojnym krokiem zmierzał w stronę omnibusa. Większość głów odwróciła się w jego stronę. Od czasu, gdy jedni zgorszyli się, a drudzy zachwycili jego Olimpią, bywalcy Nouvelle Athènes widzieli w nim prekursora nowej epoki w malarstwie.

– Dobry wieczór panom. Widzę, że nasz niestrudzony gawędziarz jak zwykle otoczony jest grupą słuchaczy. Brakuje tu już wolnych miejsc – powiedział, ściągając rękawiczki w kolorze sepii.

– Przejdźmy zatem do wieczernika – zaproponował Desboutin i wszyscy skierowali się w głąb kawiarni, która w tym miejscu przypominała trochę amfiteatr. Marcellin usiadł pośrodku ławeczki wyściełanej moleskinem przy ścianie prawie w całości zasłoniętej oprawionym w ramy lustrem. Obok niego Manet.

– Mam do pana prośbę, Marcellinie – rzekł Manet swym lekko schrypniętym głosem.

– Cały zamieniam się w słuch.

– Czy zgodziłby się pan być moim modelem?

– Miałbym pozować? Do jakiego obrazu?

– Jak pan wie, dla mnie liczy się tylko Salon. To jest prawdziwy teren walki i tylko tam trzeba się mierzyć. Muszę przełamać ten ostracyzm członków jury w stosunku do mnie, więc po ostatnim zamieszaniu, które spowodowało moje Argenteuil, postanowiłem namalować coś, co nie wywoła wściekłości Akademii.

– Myśli pan, że moja osoba się do tego nadaje?

– Jestem tego pewny. Byłby to portret en pied2,malowanyw szarej tonacji, dam mu tytuł Artysta. Nikt bardziej od pana nie odpowiada mojemu wyobrażeniu artysty.

– Czy to znaczy, że rezygnuje pan z jasnych barw? – zapytał zaskoczony Renoir.

– Ależ skąd! – zaprzeczył szybko Manet. – Malując sceny z realnego życia, a taki jest cel malarstwa naszego wieku, nie można używać asfaltów i zamykać się tylko w pracowni. Sztuka tradycyjna odwołująca się do klasycyzmu łacińskiego i mitologii jest już przeszłością, dlatego namalowałem Śniadanie na trawie i Olimpię, które nawiązują do współczesnej rzeczywistości. Jednak aby nowe malarstwo zatriumfowało, musimy zrobić wyłom w starym murze Akademii, by je tam wprowadzić, i nie spocznę, póki się to nie stanie.

– Wszyscy sobie tego życzymy, lecz ten mur wydaje się nie do przebicia – rzekł Desboutin. – Zwłaszcza że umacniają go żurnaliści, którzy nas wściekle atakują.

– Mówi pan o krytyce waszej wystawy? Rozmawiałem o tym z Monetem i on uważa, że to zupełnie naturalne. „Od czasów Diderota, który wymyślił krytykę, wszyscy oni zawsze się mylili” – stwierdził z przekonaniem. „Pomiatali Delacroix, Goyą i Corotem. Byłoby niepokojące, gdyby nas obsypywali pochwałami”.

– Tu już nie chodzi o pochwały, ale o zrozumienie sensu nowego sposobu malowania – dodał Renoir.

– Tego właśnie trzeba wszystkich nauczyć. Żurnalistów też.

– Jak? – spytał, włączając się do dyskusji, Rouart. – Skoro pomimo wyjaśnień Duranda-Ruela i artykułów Dureta żurnaliści piszą, że w swoich obrazach pozbyliśmy się linii, bez której nie da się odtworzyć kształtu żywej istoty czy przedmiotu, oraz koloru, który upodabnia go do rzeczywistości.

– Co za bzdury! – wykrzyknął Manet. – Kto powiedział, że obrysowanie linią jest zapisem kształtu? To sztuka ma być zapisem życia. Ignorujcie tych pismaków, którzy krytykują wszystko, co nowe, nie starając się nawet zrozumieć.

– To prawda – zabrzmiał tubalny głos Gustawa Flauberta, zmierzającego w stronę dyskutantów. – Prasa to szkoła ogłupiania, ponieważ zwalnia ludzi z myślenia.

– Zatem w jaki sposób tego uczyć? – spytał ponownie Rouart, spoglądając na Maneta.

– Malować i wystawiać, bo wystawiając, mamy szansę znaleźć przyjaciół i sprzymierzeńców w swojej walce o nowe malarstwo. Sprzymierzeńcami stanie się też ta część publiczności, która potrafi patrzeć własnymi oczami i nie kieruje się zatęchłym akademickim gustem. A w stosunku do krytyków… zróbcie to, co Gustaw.

– A co takiego pan zrobił? – Wszystkie oczy skierowały się na Flauberta.

– Odwróciłem się do nich plecami i rzekłem: „Krytykujcie mnie teraz ile wlezie. Mój tyłek was wysłucha” – wyjaśnił pisarz, który lubił okraszać dyskusje rubasznymi anegdotami.

Wszystkich ogarnęła wesołość. Posypały się dowcipne komentarze i pikantne żarty, ale Auguste ich już nie słuchał. W myślach analizował słowa Maneta, przyznając mu rację. Manet był dla niego autorytetem, choć nie ze wszystkimi poglądami swego starszego kolegi się zgadzał. Pomyślał, że wolałby teraz coś szkicować, bo jeden rysunek posunąłby go bardziej do przodu niż te wszystkie dyskusje. Postanowił wrócić do domu.

Skrzypiące drzwi wyjściowe oddzieliły go od zadymionej i rozbawionej kawiarni. Na zewnątrz czekała ciepła noc, uśmiechając się do niego ustami młodej kobiety o długich ciemnych włosach, na które światło latarni kładło złote refleksy. Blask jej delikatnej skóry mocno kontrastował z suknią z ciemnoniebieskiej mory. Wyglądała jak biały kwiat Królowej Jednej Nocy rozkwitły o zmierzchu, który rozjaśnia granat nieba.

– Selenicereus– szepnął do siebie, przywołując nazwę kwiatu.

– Dobry wieczór panu.

– Dobry wieczór, mademoiselle.

– Piękna noc, prawda? – rzekła, unosząc oczy do góry.

– Zwłaszcza w tym szczególnym miejscu – przytaknął jej.

Pobłyskując gdzieniegdzie złotą aurą latarni, plac Pigalle czarował i kusił: szukającym bliskości samotnym obiecywał namiastkę czułości, znudzonych lub niespełnionych nęcił łatwym upojeniem, nieśmiałym dodawał odwagi, żądnych wrażeń sycił mocnymi doznaniami.

– W taką noc można znaleźć szczęście – wyszeptała, spoglądając wyczekująco na Auguste’a. Jej ciemne oczy skrzyły się wilgotnym blaskiem, ale czaił się w nich smutek. Przemknęło mu przez myśl, że pewnie jest tak samotna jak on, biedna, poniżana. Ogarnęło go dziwne uczucie, na pół litość, na pół czułość. A może pragnienie?

Uśmiechnął się do niej. Jej ponętne usta od razu odpowiedziały mu tym samym. Pomyślał, że pocałunek takich pełnych warg rozpaliłby zmysły każdego mężczyzny.

– Jak masz na imię? – spytał, aby zagłuszyć swoje myśli.

– Blanche – odpowiedziała, rzucając mu wyzywające spojrzenie.

Lewą ręką zaczesała kosmyk włosów za ucho.

Poruszył go ten gest, rozpłomienił, uwielbiał małe kobiece uszy, malować i całować. Spojrzał na jej szyję, piersi i wyobraźnia podpowiedziała mu, jaką przyjemność musi sprawiać dotyk tej delikatnej skóry, pod którą pulsowała gorąca krew.

Poczuł przyjemne ciepło rozlewające się po całym ciele.

A może dać się ponieść tej zniewalającej fali, odrzucić rozwagę i ostrożność, pójść za głosem zmysłów, które jak iskry rzucone na suchą trawę potrafią wywołać pożar, spalić dręczącą samotność…

Nagle twarz dziewczyny spoważniała, uśmiech zgasł, jej wzrok sięgał daleko, w perspektywę bulwaru.

– Musimy stąd odejść, zaraz tu będzie sierżant miejski – powiedziała szybko.

Od razu oprzytomniał, przecież to jest fille de joie3, a on nie ma pieniędzy.

– Nie szukam dziewczyny na noc – odparł z zakłopotaną miną. – Jestem malarzem i bardzo chciałbym cię namalować.

1 Mur otaczający Paryż czyni Paryż mruczącym (z niezadowolenia).

2 Całej postaci.

3 Prostytutka.

IIWZGÓRZE MONTMARTRE

Poranne słońce, które wśliznęło się do pracowni przy ulicy Saint-Georges, zastało Auguste’a przed opartymi o ścianę blejtramami. Wybrał niewielkie krosno obite zagruntowanym bielą płótnem, odszukał składaną sztalugę i spakował farby. Będę miał dobre światło, idealne do eksperymentów z rozkładaniem walorów – pomyślał, wychodząc z domu.

Walor – uśmiechnął się do wspomnień, kiedy przyjęty do Szkoły Sztuk Pięknych trafił do pracowni Glayre’a, on wyjaśnił mu, że jest to natężenie światła względem cienia w danej barwie.

Szedł osłonecznioną ulicą, kierując się na północ w stronę Montmartre’u. Jego sielska atmosfera i radosna prostota zachwyciły go, jak tylko pierwszy raz tam trafił, i zawsze czuł się swojsko wśród mieszkańców tego wzgórza, dla których obieranie marchewki na obiad było czynnością równie chwalebną, co tworzenie wiekopomnego dzieła dla artysty. Szara codzienność znikała tu w końcu tygodnia, kiedy montmartczycy ruszali na bal do ulubionej guinguette1w młynie.

Żwawym krokiem przeciął plac Pigalle i skręcił w prawo w stronę cyrku Fernando. Kiedy zaczął się wspinać po lekkim wzniesieniu ruedes Martyrs, ulicy Męczenników, usłyszał nagle ryk osła. Kilkanaście metrów przed sobą zobaczył niewysokiego krępego mężczyznę z długą brodą, który usiłował zmusić do marszu zwierzę ciągnące dwukołową furmankę.

– Nie upieraj się, Lolo, musisz mi to zawieźć – prosił swego kłapouchego towarzysza.

Ten zaś zaparł się kopytami i ryczał.

– W domu czeka na ciebie słodka marchewka – nęcił obietnicą brodacz, lecz uparciuch nic sobie z tego nie robił. – Bądź posłuszny, bo przerobię cię na salami – zagroził, sięgając po drastyczny argument, ale i on nie złamał oślego uporu.

– Hej, Dédé – krzyknął pewien przechodzień – obiecaj mu udział w zyskach!

– Albo weź na niego bata! – radził drugi.

Rozbawiony tym spektaklem Auguste, zbliżywszy się, klepnął w pluszowy zad oporne zwierzę, które nie spodziewając się ataku z tej strony, ruszyło z kopyta.

– Wielkie dzięki – rzekł właściciel osła, przesuwając na tył głowy swój filcowy kapelusz. – Kiedy Lolo się uprze, nie ma na niego sposobu.

– W takiej sytuacji musi go pan czymś zaskoczyć – odparł Auguste.

– Widzę, że zna się pan na zwierzętach, choć nie wygląda pan na hodowcę.

– W czasie wojny moja kompania zajmowała się dostawą koni dla armii.

– To pan kawalerzysta… ale nie jest pan ze wzgórza – oświadczył Dédé, przypatrując się Renoirowi.

– A z czego pan to wnosi?

– Jestem handlarzem, ulicznym, jak to się mówi, urodziłem się na Montmartrze, znam tu każdego i każdy mnie zna. Nazywam się André, ale wszyscy wołają na mnie Dédé.

– Ja nazywam się Renoir, jestem malarzem.

– Ach, to się nie dziwię. Każdego, kto uprawia sztukę i czci Bachusa – dodał, mrugając porozumiewawczo okiem – nogi same prowadzą na to wzgórze; mistyczne, a zarazem wolnomyślicielskie, pełne ludzi i sprzyjające odosobnieniu, często zniewalane, ale zawsze wolne duchem i niezmienne w swej skłonności do zabawy, taki jest Montmartre.

– Zabrzmiało to jak poemat, wcale bym się nie zdziwił, gdyby pan był artystą – powiedział zaskoczony Renoir.

– Mało kto wie, że uczyłem się sztuki dekoracyjnej, malowałem portrety na zamówienie, gram na wiolonczeli i gitarze, ale najbardziej lubię zajmować się garncarstwem. Na podwórku za domem mam mały piec, w którym wypalam swoje garnki i donice, ale ich nie sprzedaję, bo wymyślam im niezwykłe wzory i specjalne kształty, niezbyt praktyczne w kuchni.

– To mamy coś wspólnego – rzekł Auguste, patrząc na Dédé z coraz większą sympatią. – Kiedy byłem młodym chłopcem, dekorowałem porcelanę. Malowałem na niej girlandy, pasterki, a nawet profile Marii Antoniny. Później nauczyłem się odlewać i obtaczać wazy, poznałem tajniki wypalania. Lubiłem patrzeć, jak z czerwieni porcelanowe przedmioty zmieniały kolor na pomarańczowy. Rzuciłem to jednak i poszedłem studiować malarstwo. Uczę się go zresztą do dziś, ale ciągle mam wrażenie, że niewiele umiem – zakończył swe wspomnienia poważnym tonem.

Drewniaki Dédé stukały o źle wybrukowaną drogę, wtórując odgłosom kopyt jego osła, a koła furmanki obracały się wolno z cichym jękiem, potykając się od czasu do czasu o wystające kamienie. Ulica Męczenników coraz bardziej się wznosiła.

– Święty Dionizy musiał się nieźle namęczyć, kiedy szedł tędy, niosąc w dłoniach swoją głowę – powiedział, uśmiechając się, Auguste. – A gdzie właściwie było to słynne Martyrium, w którym mu ją ucięto?

– Nikt nie potrafi dokładnie wskazać tego miejsca, ale było to na końcu Szosy Męczenników, po której stąpamy. Aż do wielkiej rewolucji stała tam kaplica tłumnie nawiedzana przez królów, papieży i zwykłych pielgrzymów. Kogo tam nie było!? Arcybiskup Tomasz Becket z Anglii, Joanna d’Arc, a Ignacy Loyola założył w niej zakon jezuitów. Dziadek opowiadał mi, że w kaplicy wisiał obraz przedstawiający Chrystusa objawiającego się Magdalenie. U dołu widniało słowo Rabboni, co po hebrajsku znaczy „nauczyciel”. Poczciwe kobiety sądziły jednak, że tak nazywa się święty namalowany na płótnie, który, jak wskazuje jego imię2, czyni ludzi dobrymi. Z tego powodu nieszczęśliwe żony przynosiły tu koszule swoich mężów, aby dotknąć nimi świętego, co miało zmienić każdego z nich na lepsze.

– I co, skutkowało? – spytał rozbawiony Auguste.

– Jeśli któryś z nich zrobił coś dobrego, to żona wierzyła, że pomogło, a jeśli nie, to znowu leciała z koszulą do kapliczki. Kobiety z Montmartre’u są niestrudzone.

Skręcili teraz w lewo, kierując się w stronę placu des Abbesses. Droga prowadziła po równym terenie, więc Lolo machał beztrosko ogonem. Wkrótce jego kopyta stukały po płaskich kamieniach trójkątnego placu, na które wysokie platany rzucały swoje cienie. Widok tych jakby odartych z kory drzew i cisza, pomimo obecności ludzi, dawały wytchnienie. Poprzez zielone liście przebijały się promienie słońca, ciągnąc wzrok Auguste’a ku niebu. Błękit paryski – pomyślał z zachwytem. Nie, błękit Montmartre’u – skorygował swoją myśl.

– Widzę, że się pan rozgląda. Szuka pan klasztoru? – spytał Dédé. – Do niedawna to miejsce nazywało się placem Opactwa, ale wszyscy się dziwili, że na placu o tej nazwie nie ma żadnego opactwa, więc zmieniono ją na plac Opatek, żeby pamięć o tych czcigodnych damach całkowicie nie zaginęła. Bo to przecież im Montmartre zawdzięcza swoje umiłowanie wina i zabawy.

– Naprawdę? – zdumiał się Auguste. – Siostrzyczki były takimi amatorkami wina?

– W pewnym sensie tak, zaraz panu wyjaśnię. Historia mówi, że chcąc przypodobać się swej świętobliwej małżonce, król Ludwik Gruby wybudował na szczycie wzgórza klasztor, do którego sprowadzono benedyktynki. Wkrótce zbocza Montmartre’u pokryły winnice, bo wśród licznych przywilejów otrzymanych od króla siostry miały prawo tłoczenia soku z winogron, który bez żadnych cudów zamieniał się w wino, przynosząc spore dochody. Niestety nie zawsze były dobre lata, więc kiedy mniszki potrzebowały pieniędzy, sprzedały najniżej położone tereny nowym producentom butelkowanego trunku. A tam, gdzie leje się wino, które rozwesela, przychodzą ludzie spragnieni radości, toteż nieopodal winnic, zwłaszcza przy ulicy Męczenników, zaczęły pojawiać się tawerny, a potem kabarety. Przybywali do nich paryżanie i przyjezdni, bo tu wino było bez akcyzy, czyli tańsze, no i miało zalety, o których mówi ta piosenka: „Takie jest wino pod Montmartre’em, / Wypijesz kielich, wysikasz kwartę”.

– Trochę to dziwne, że opactwo było na górze, a plac opacki na dole – rzekł Auguste.

– Niezupełnie, bo opactwo się rozrosło, najpierw w dwunastym wieku wybudowano górne wokół kościoła Świętego Piotra, który stoi do dziś, potem dolne tu na tym placu. Niestety po opactwie pozostała tylko nazwa.

– Ale kościół Świętego Piotra jest jednak daleko od tego miejsca – zauważył Auguste.

– Zaraz pan zobaczy, na jaki pomysł wpadła jedna z opatek.

Opuściwszy plac, skręcili w prawo w wąską uliczkę, która między ciasno ustawionymi budynkami pięła się do góry.

– Proszę przeczytać nazwę – powiedział Dédé, wskazując na ścianę.

– Passage des Abbesses – odczytał Auguste.

– Tak jest, pasaż Opatek. Ksieni Maria de Beauvilliers poleciła wybudować tu czterystumetrowy drewniany korytarz ze schodami łączącymi górne opactwo z dolnym, po którym został ten pasaż. Nie pójdziemy nim, bo tam dalej są schody i Lolo po nich nie wejdzie.

– Pomysłowa była ta ksieni – przyznał Auguste.

– Nie ona jedna – odparł Dédé, skręcając w pobliską rue Ravignan, jedną z najstarszych na Montmartrze. – Kiedy Małgorzata Langlois, opatka z końca piętnastego wieku, poczuła, że wkrótce zapuka do bramy Świętego Piotra, ale nie tego na szczycie wzgórza, tylko w niebie, rozkazała, aby jej oddano ostatnią posługę jeszcze za życia. Odprawiono trzynaście mszy pogrzebowych, w których uczestniczyła. Czternastą oglądała już z tamtego świata.

– To rzeczywiście oryginalny pomysł uczestniczyć w swoim pogrzebie – dodał rozbawiony Auguste. – Chciała chyba sprawdzić, czy dobrze wypadnie ta ceremonia.

– Czterdzieści sześć ksieni przez ponad sześćset pięćdziesiąt lat kierowało opactwem na wzgórzu. Ostatnia, Maria Luiza de Montmorency-Laval, z godnością położyła głowę na gilotynie, oskarżona przez trybunał rewolucyjny o spisek przeciwko republice. Miała siedemdziesiąt jeden lat, była głucha i prawie niewidoma, nie mogła ani przeczytać, ani usłyszeć, o co ją oskarżano. Kiedy wstąpiła na szafot, wrzeszczący tłum, żądny krwi, umilkł ogarnięty współczuciem dla tej starej schorowanej kobiety. „Wyglądała jak anioł, który za chwilę odleci do nieba” – napisał w swych wspomnieniach jeden z naocznych świadków.

– Ślepe okrucieństwo bierze czasem górę nad dobrem – powiedział ze smutkiem Renoir.

Szli dalej rue Ravignan, która wznosiła się coraz stromiej. Lolo mocował się ze swym zaprzęgiem. Dédé pomagał mu, pchając prawą ręką tył furmanki. Budynki ciągnące się wzdłuż drogi, bliżej szczytu, były niższe. Gdzieniegdzie spoza kamiennych ogrodzeń o wykruszonym tynku, odsłaniającym płaskie ciężkie głazy, lub drewnianych palisad koloru ciemnej umbry wyglądała kobaltowa zieleń drzew i krzewów głogu uwięzionych w ciasnych ogródkach. Od czasu do czasu ciszę ulicy przecinał odgłos pośpiesznych kroków kobiety niosącej torbę z zakupami, niańki z dzieckiem wracającej ze spaceru, a jeszcze częściej tupot stóp i krzyki małych urwisów biegnących środkiem drogi. Nie było tu tłoku jak na paryskich bulwarach.

– No i jesteśmy w domu, Lolo – rzekł Dédé, kiedy przybyli na plac Ravignan. Był to wybrukowany pochyły teren w kształcie pięciokąta, którego ostry kąt skierowany na północ wskazywał drogę na szczyt wzgórza. – Usiądźmy na chwilę na schodach, żeby złapać oddech po tej wspinaczce. Gdyby nie zamknęli „Gruszki”, czyli Poirier sans pareil, poszlibyśmy tam się czegoś napić.

– A co to za lokal? – spytał zaintrygowany Auguste.

– Ha, toż to była najsłynniejsza gospoda Montmartre’u, na drzewie! – wykrzyknął Dédé. – Korzystając z wielkości jednej ze swych grusz, a zwłaszcza rozłożystości jej gałęzi, szynkarz zainstalował na niej platformę z desek, ustawił tam stoliki, przy których tuzin gości mogło wygodnie spożywać posiłek wśród kołyszących się nad ich głowami gruszek. Dlatego restaurację nazwano Gruszą, której nic nie dorówna. Była tak sławna, że pisano o niej w przewodnikach i nie tylko paryżanie przybywali tu popić, pojeść i potańczyć. Niestety grunt pod ogrodem przypominał ser gruyère z racji ogromnych dziur, jakie zostały po wykutych galeriach, z których wydobywano gips. W tysiąc osiemset czternastym roku, kiedy odgłosy pękających skał wyrobiska groziły zawaleniem, zamknięto gospodę.

– W którym miejscu była ta restauracja? – chciał wiedzieć Auguste.

– Tam gdzie jest Dom Trapera3, ten parterowy pawilon z drewnianym portalem – odpowiedział Dédé, wskazując niezbyt ładny budynek, przypominający wykonany naprędce barak. – Teraz są tam jakieś pracownie artystów.

– To ciekawe – stwierdził Renoir, zastanawiając się, czy chciałby tu malować.

– No, na nas już czas. Chodź, Lolo, musimy wreszcie dotrzeć do domu – rzekł handlarz do swego osła.

– Dziękuję za lekcję historii i oprowadzenie mnie po dzielnicy – powiedział Auguste, ściskając dłoń swego przewodnika.

– Nie ma za co, polecamy się na przyszłość – odparł, uśmiechając się, Dédé.

Dalej Auguste powędrował sam. Skręcił w lewo i poszedł drogą, która doprowadziła go na grzbiet wzgórza, miejsce najbardziej wystawione na wiejące wiatry – rueLepic, ulicę wiatraków. Niestety nie było już ani Moulin4 Neuf, ani drewnianego Moulin Vieux, kamienie po zburzonym Moulin de la Vieille Tour, a takżeGrande Tour,już dawno uprzątnięto,nie słychać było szumu obracających się skrzydeł Moulin du Palais. Pozostał tylko Moulin de la Galette, który spoza spróchniałego płotu wyciągał swe nieruchome skrzydła jak ramiona ku niebu. Przypominająca kościelny portal wysoka brama o półkolistym zwieńczeniu zapraszała do wejścia krótkim szyldem, Bal Debray. Przechodząc pod nim, Auguste miał wrażenie, że przekracza granicę dwóch światów, ten realny pełen trosk i szarości pozostawał w tyle, a przed nim otwierała się niezwykła kraina radości i szczęścia, choć jej fizycznie dostrzegalny aspekt na pierwszy rzut oka temu przeczył. Długi korytarz, lekko się wznosząc, prowadził do wielkiej sali tanecznej, spokojnej, bo pustej o tej porze. Znajdujący się nieopodal młyn Radet, którego czasem używano do mielenia korzeni irysa dla jednego z paryskich perfumiarzy, tkwił bezczynnie w oczekiwaniu na gości, ale na bal było jeszcze za wcześnie.

Wymijając taneczny hangar, Auguste skierował sie w stronę drugiego młyna, bo rodzina Debray miała jeszcze jeden, z tarasem na szczycie, z którego za kilka groszy można było podziwiać zapierającą w piersiach dech panoramę Paryża. Drewniane szopy przesuwały się po prawej stronie, z wolna ustępując miejsca otwartej przestrzeni, gdzie na kamiennym jasnym cokole wznosił się stary spracowanyBlute-fin. Było coś majestatycznego w tym młynie, stał samotnie pośrodku okrągłego placu, krzyżując z dumą swe zmęczone skrzydła. U jego stóp rondo drzew i krzewów stanowiło gwardię przyboczną, wszystkie otaczające go budynki usytuowane były niżej, jakby w pokłonie dla władcy, bo on królował na Montmartrze, łączył niebo i ziemię, zapewniał ciągłość między zamierzchłym czasem a teraźniejszością.

Jest piękny – pomyślał Renoir, rozkładając sztalugę. Kolor jasnego nieba zsyłał na młyn delikatną poświatę, która sprawiała, że wszystko – stare zmurszałe deski budowli, drewniane schody, drzewa rosnące wokół – było odmianą kobaltowego błękitu. Ręka Auguste’a rozprowadzała szybko pigment na płótnie, zamieniając pierwotnie bezkształtne plamy w prostokątny kontur młyna. Znów ogarniała go przyjemność utrwalania ulotnych chwil, jasnej gry światła przeobrażającej to, co efemeryczne, w trwałe piękno, wydarte upływającemu czasowi i zatrzymane w kadrze obrazu. Nieśmiertelny akt twórczy.

– O, widzę, że się panu spodobał mój wiatrak – usłyszał nagle za sobą dziarski męski głos.

– Tak, bardzo! Mam nadzieję, że to panu nie przeszkadza – odparł Auguste, przerywając pracę, a jego niepewność zdradzały nerwowe tiki przeszywające mu twarz.

– Oczywiście, że nie. Jeśli go pan pokaże na wystawie, będzie piękną reklamą mojej instytucji – zapewniał mężczyzna, zatrzymując się obok Auguste’a. – Jestem Debray, właściciel.

– A ja nazywam się Renoir, jestem malarzem.

– Ja kiedyś byłem młynarzem – rzekł Debray, wzdychając. – Niestety przegrałem z postępem. W starciu z przemysłem każdy drobny wytwórca jest skazany na klęskę.

– Doskonale pana rozumiem – odparł Auguste. – Mnie też swego czasu to spotkało. We wczesnej młodości dekorowałem porcelanę, ręcznie, ale wprowadzono maszyny, które potrafiły drukować wzory, i chociaż moja cena była niższa od kosztu wyrobów maszynowych, to kupcy woleli talerze produkowane seryjnie, dlatego że wszystkie były identyczne. Zostałem pokonany przez to upodobanie do monotonii, tak silne u ludzi w naszych czasach. No i musiałem zmienić zawód, choć daleko nie odszedłem od pierwszego, nadal jestem wyrobnikiem pędzla.

Nagły podmuch wiatru zatrząsł sztalugą. Renoir przytrzymał ręką ramę płótna, ratując je przed upadkiem.

– Wieje dobry zachodni wiatr, można by puścić w ruch kamienie, tylko nie ma co mleć – powiedział z żalem Debray. – Ujarzmienie wiatru to połowa sukcesu młynarza.

– Malarz też jest uzależniony od natury, tylko że w malarstwie trzeba ujarzmić światło – odpowiedział Auguste. – Myślę jednak, że wiatr jest bardziej kapryśny.

– Ma pan rację, nieraz czeka się na niego całymi dniami, wypatrując najmniejszego drgnienia gałęzi i nastawiając uszu. To nie jest tak jak w tej piosence, którą pan na pewno zna.

W odpowiedzi Renoir zanucił:

 

Młynarzu, śpisz sobie,

Za szybko się kręcą śmigi obie.

Młynarzu, pochrapujesz,

Za mocno twój młyn pracuje.

– Kiedy pojawiły się wiatraki – kontynuował Debray – zawód młynarza zaczęto uważać za niezbyt ciężkie zajęcie, bo przecież całą pracę wykonuje za niego wiatr. Ale nikt nie liczył worków, które trzeba było wciągnąć na górę i wysypać do przemiału, potem czuwać, żeby nie zabrakło ziarna między kamieniami, bo mogły wykrzesać iskry i spowodować pożar. Nie mówię już o pyle mącznym osiadającym na wszystkim, a zwłaszcza w płucach. No i ta zła sława, którą się cieszył nasz zawód. Zna pan tę zagadkę: Co każdego ranka chwyta za gardło złodzieja?

– Nie, proszę powiedzieć – rzekł wesoło Auguste.

– Koszula młynarza – wykrzyknął, śmiejąc się, Debray, a jego mocny głos odbił się echem od ściany wiatraka. – To akurat zawsze mnie bawi.

– A z czego się wzięła ta zła reputacja?

– Młynarzom nie płacono za pracę pieniędzmi, tylko ziarnem lub mąką. Zazwyczaj była to szesnasta część tego, co przywożono. Nie ważono ziarna przed zmieleniem, tylko odmierzano je buszlem, takim cylindrycznym naczyniem, i tę samą miarę powinno się stosować po przemiale do mąki. Ponoć u niektórych buszel do odmierzania wynagrodzenia był większy od tego, którym mierzono ziarno przed zmieleniem, i ta różnica objętości była dodatkowym, acz nieuczciwym zarobkiem młynarza.

– Teraz rozumiem – rzekł Renoir. – Widzę też, że lubi pan ten swój wiatrak – dodał z uśmiechem.

– To prawda, często przychodzę tu do młyna i kładę rękę na sztembrze, witając się z nim, tak jak to robili moi poprzednicy. Towarzyszył naszej rodzinie w tylu radościach, w tysiąc osiemset czternastym roku był świadkiem śmierci mojego dziadka, który ze swymi braćmi stawił czoła Kozakom atakującym Montmartre. Za karę jego poćwiartowane ciało powiesili na skrzydłach… A teraz wiatrak stoi taki cichy i nieruchomy. Ale cóż, kiedy zniknęły pszeniczne pola, a maszyny zastąpiły człowieka, pozostało mi tylko ustawić śmigi w pozycji krzyża Świętego Andrzeja i poszukać nowego zajęcia.

– A dlaczego w takiej pozycji? – spytał zaintrygowany Renoir.

– To taki młynarski kod. Gdy wiatrak nie pracował, po układzie śmigieł można się było zorientować, co jest tego przyczyną. Pozycja krzyża greckiego oznacza krótką przerwę, jedno ze skrzydeł z lewej strony bliżej korpusu młyna oznacza szczęśliwe wydarzenie, ślub czy chrzest; a bliżej prawej strony – żałobę. Śmigi jak w krzyżu Świętego Andrzeja oznaczają, że wiatrak jest nieczynny – zakończył ze smutkiem w głosie.

– Chyba nie całkiem bezczynny, pan robi coś innego i on też. Pan kieruje balem, a on jest wieżą widokową. Obaj jesteście częścią historii Montmartre’u i pamięć o was pozostanie.

– Nie chodzi już o pamięć, ale o dorobek całego rodu Debray. Nie potrafiłem go ustrzec przed zniknięciem. Zaprzepaściłem.

– Nie zatrzyma pan biegnącego czasu ani rozwoju myśli ludzkiej. Ja też jestem przeciwny tej ekspansji maszyn, które niszczą rzemiosło. Ale proszę spojrzeć, Montmartre się zmienia. Nie ma już winnic ani pól uprawnych, a od Saint-Ouen fabryki coraz bardziej zbliżają się do wzgórza. Zniknęły wszystkie wiatraki, poza waszymi. To fakt, że nieczynne, ale są doskonałą pamiątką dawnych czasów, którą dla przyszłych pokoleń właśnie panu udało się ocalić.

– Tak pan myśli? – zapytał uradowany Debray.

Słowa Auguste’a pokrzepiły go, przywracając nadzieję, że udało mu się zachować, na ile było to możliwe, dziedzictwo wielu pokoleń młynarskiej rodziny.

– Zagadaliśmy się – dodał, próbując ukryć wzruszenie. – Pan nie maluje, ja nic nie robię, a goście lada chwila zaczną się schodzić. Kiedy pan skończy, zapraszam do nas na bal.

– Dziękuję, chętnie przyjdę.

Dzielny człowiek ten Debray – pomyślał Auguste, wracając do malowania. Imponowała mu duma młynarza i jego przywiązanie do zawodu, tak kontrastujące z próżnością paryskich mieszczuchów, którzy miałkość swojej pracy w urzędach wynosili do rangi misji dla społeczeństwa. Malarz z zachwytem przyglądał się chropowatym i nierównym konturom młyna, próbując wiernie oddać na płótnie ich zmurszałe piękno. Podobała mu się zwłaszcza surowa nieregularność fasad, daleka od niepotrzebnej dekoracyjności, której nie znosił.

Dopóki nie tknie go ręka jakiegoś konserwatora, zachowa swój naturalny wdzięk – pomyślał z właściwą sobie ironią i dodał w duchu, uspokajając samego siebie: Na szczęście moda na malowniczość jeszcze tu nie dotarła. Kładł teraz pędzlem na płótno szarą ochrę, którą zaznaczał cienie na tych częściach wiatraka, gdzie nie dochodziło słońce. Nie używał do tego czerni, bo nie raz się przekonał, że nawet w cieniach było światło.

Nikła bladoniebieska poświata coraz bardziej przeistaczała szczyt wzgórza w nierzeczywistą krainę, jak w czasach, kiedy babka Anna opowiadała mu bajki. Przypomniał sobie legendę o chytrym młynarzu Antonim, który podkradał ziarno wieśniaków przywiezione do młyna. Za karę mąka sypiąca się do worków robiła się czarna i nikt nie chciał u niego mleć zboża.

Auguste uwielbiał baśnie, bo przypomniały mu szczęśliwe dzieciństwo, jednak do malowania nie potrzebował jakichś nadprzyrodzonych wydarzeń. Czarodziejska bajka – myślał sobie w duchu – to codzienne życie, a młyn jest miejscem, w którym dokonuje się jeden z jego cudów, cud przemiany ziarna w białą mąkę, a potem w złocisty chleb.

Światło zaczynało się zmieniać, a wraz z nim znikała także błękitna aura. Spoza drzew z lewej strony dobiegały dźwięki skocznej muzyki.

– Pora na bal – rzekł do siebie cicho, składając swoje malarskie przybory.

Bal Debray daleki był od przepychu paryskich sal balowych, ale Renoirowi to właśnie od razu się spodobało. Ogromna jasno oświetlona hala, coraz bardziej wypełniająca się podnieconym tłumem, zbudowana była z desek w kolorze brzydkiej zieleni, która na szczęście z czasem straciła intensywność swego pigmentu. W głębi sali wznosiła się estrada przeznaczona dla orkiestry złożonej z około dziesięciu skromnie ubranych muzyków rozgrzewających się przed koncertem. Jedni mocno dęli w swe wysłużone instrumenty, a drudzy żywo wodzili smyczkami po sfatygowanych strunach. Parkiet, na razie jeszcze pusty, otaczała drewniana balustrada, oddzielając galerię urządzoną na niewielkim podwyższeniu, gdzie za stołami na krzesłach i ławach siedzieli mężczyźni, kobiety i dzieci, popijając wino lub sok z grenadyny i zajadając smaczne galettes5wypiekane z żytniej mąki przez panią Debray. Gwar rozmów, śmiechy, stukot obcasów i długie suknie dziewcząt obszyte u dołu wstążkami natychmiast wprawiły Auguste’a w dobry nastrój, wypełniając zachwytem jego rozradowane oczy.

Tymczasem z estrady muzyków popłynęły pierwsze dźwięki melodii, która zapraszała do tańca. Prawie wszyscy pośpieszyli na parkiet, wypełniając każdy jego skrawek. Męskie ramiona objęły talie kobiet, one zaś ułożyły ręce na barkach partnerów. Dłonie odnalazły dłonie, palce zacisnęły się na palcach i naraz wszyscy zaczęli płynnie falować w rytm walca. Pary wirowały, tłocząc się i potrącając łokciami, raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, jedna za drugą w tym rozległym oceanie ciał rozkołysanych muzyką. Jedni walcowali zgodnie z zasadami: obrót w prawo, chassé, wirówka, promenada; inni przeskakiwali z nogi na nogę, starając się dotrzymać rytmu. Wysoki chłopak z kręconymi włosami wymykającymi się spod melonika wciśniętego na tył głowy przyciskał mocno do piersi anemiczną robotnicę, obok krzepka para tryskająca zdrowiem kręciła się żwawo, czerwone policzki i spierzchnięte dłonie zdradzały pracę w kuchni. Młoda pokojówka ubrana w niemodną suknię, którą jej pani przestała nosić, kurczowo trzymała się syna dozorcy, wielkiego zawadiaki w szarej marynarce. Jemu i dziewczyna, i suknia podobały się bez zastrzeżeń. Twarze ślicznych midinetek6 o szczerych ciemnych oczach pojawiały się, przesyłając promienne uśmiechy, i znikały w ramionach partnerów, których dłonie żarliwie ściskały jasny muślin sukien swych tancerek. Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, walcował z poważną miną młody subiekt; widać było wyraźnie, że dla niego taniec to żadna przyjemność, tylko „święty” obowiązek wobec narzeczonej. Nieopodal długowłosy malarz w fantazyjnym dolmanie obejmował talię rosłej modelki dłońmi, na których twórcze zajęcie zostawiło ślady źle zmytej farby. Raz, dwa, trzy, raz, dwa, trzy, zamierała powoli muzyka, walc zmierzał ku końcowi, ocean wygładzał swe fale.

Przerwa między tańcami była chwilą na flirty, takie na jeden wieczór lub na dłużej. Zadziorne ciemne oczy odważnie wpatrzone w nieśmiały błękit źrenic, dłonie, co nie chciały się rozłączyć, i wspomnienie delikatnej skroni narażonej na szorstkość drapiącego, a mimo to przyjemnego policzka nie potrzebowały słów, aby się zrozumieć. Chciały być blisko siebie jak najdłużej lub przynajmniej na czas balu. Taniec mącił w głowie, obiecywał, budził pragnienie, upajał, dawał przedsmak miłości.

Ale oto głos trąbki wibrującym dźwiękiem wezwał wszystkich do polki. Jej skoczny ton i prosty krok ściągnęły na parkiet nawet mało wprawnych tancerzy. Pięty i palce, wybijając rytm, rozpoczynały każdą sekwencję tańca, a wyciągnięte w kierunku cwału ręce, tworząc „dyszel”, balansowały w górę i w dół. Trąbka przewodziła wszystkim instrumentom przy wtórze perlistego śmiechu klarnetu i głośnych gwizdów zuchwałych chłopaków ze wzgórza. Ach! Niewysoki mężczyzna w przydługim surducie, robiąc obrót, nie nadążył za swą wyższą o pół głowy partnerką i wyłożył się jak długi, pociągając ją za sobą na ziemię. Wybuch śmiechu skonfundował go bardzo, ale jego hoża panna szybko przywróciła pion w ich nierównym duecie. Jeszcze obrót, jeszcze cwał i polka skończyła się wraz z oklaskami dla niestrudzonej orkiestry.

Nagle jakiś donośny głos, przekrzykując wszechpanujący harmider, zabrzmiał jak ostrzeżenie:

– Marie, mama przyszła!

Na parkiecie panika. Wszystkie młodziutkie Marie wyrwały się z objęć swych partnerów i w pośpiechu opuściły środek sali. Jedna z nich dziś nie miała szczęścia. Matczyna dłoń wymierzyła jej dwa policzki i przy mrukliwej dezaprobacie reszty danserów wywlokła ją z sali.

Na szczęście ten incydent nie popsuł nikomu humoru, zwłaszcza że od orkiestry dobiegały już dźwięki kadryla i tancerze, formując kwadraty, dobierali się w ósemki.

– Zélia, weź Josepha za fraki i przyjdź, brakuje nam jednej pary! – krzyknęła ze środka sali młoda rozbawiona dziewczyna.

Kilka głów odwróciło się w jej stronę. Auguste już wcześniej zauważył tę wysoką szatynkę, która w taniec wkładała mnóstwo swej niespożytej energii. Jej bezpośredniość i dosadny język wyrwały go z chwilowej melancholii, wywołując uśmiech na jego twarzy. Z przyjemnością patrzył, jak lekko drżała w niecierpliwym oczekiwaniu na taniec obok swego partnera, kędzierzawego bruneta, ściskając palcami obu rąk boki swej granatowej spódnicy. Biała bluzka o rękawach i kołnierzyku zakończonych falbanką, z naszytą na niej ciemnogranatową wstążką, opinała kształtne piersi i wąską talię, której smukłość podkreślał jeszcze szeroki skórzany pas. Ładna tancereczka – pomyślał. Może zgodziłaby się pozować?

Trąbka dała sygnał i kadryl ruszył z kopyta. Najpierw dwaj kawalerowie z par stojących na wprost siebie zrobili trzy kroki do przodu i ukłon przed partnerkami z en face. One też, unosząc lekko suknie, wdzięcznie się skłoniły. Dwie następne pary podobnie. Potem dama i kawaler stojący naprzeciwko, opuściwszy swych partnerów, skocznym krokiem pośpieszyli ku sobie, wyminęli się tyłem, po czym wrócili na swoje miejsca. Następne pary to samo. Kolej na tour de main. Trzymając dłonie swoich pań, czterej panowie chwycili się za ręce, tworząc krzyż, który jak skrzydła młyna zakręcił się dookoła.

Mocno rezonujące dźwięki bębna dały znak do zmiany układu. Każdy tancerz pocwałował posuwistym krokiem ze swą partnerką środkiem sali, skręcając tuż przed orkiestrą. Jedni umykali w prawo, drudzy w lewo. Ukłon i kolejna figura. Chwytając się za dłonie, tancerze połączyli się w czteroosobowe szeregi, które najpierw kroczyły ku sobie, a następnie po ukłonie oddalały się, aby ostatecznie rozerwać się jak sznury korali, rozsypując na parkiecie pary niczym wirujące kule.

Zmiana rytmu, ale to nie koniec, bo kadryl przeszedł teraz w rozpasany diabelski chahut7. Trąbka i bęben przy wtórze klarnetu wygrywały porywający nerwowy rytm. Kawalerowie, chwyciwszy się za ręce, kręcili się wkoło, a po jego zewnętrznej stronie panie wirowały wokół własnej osi. Następnie, unosząc suknie aż do łydek i wymachując nogami, skokami zbliżyły się do środka. Teraz one, trzymając się za uniesione do góry ręce, utworzyły krąg, który obracał się jak karuzela. Krótka przygrywka trąbki oraz klarnetu zapowiedziała chaîne anglaise8 i pary taneczne ustawiły się w dwa okręgi, męski i żeński, które kręciły się w przeciwnych kierunkach. Przechodząc kolejno od jednej osoby do drugiej, każdy podawał najbliższemu tancerzowi prawą rękę, a następnemu lewą, i tak sunął ten drgający w skocznym rytmie łańcuch o zmieniających się ciągle ogniwach.

Muzycy podkręcili tempo, dźwięki zabrzmiały jeszcze szybciej, przechodząc w rytm szatańskiej polki, bo prawdziwy chahut musi zakończyć się galopem. Dwa rzędy roztańczonych par popędziły ku sobie z przeciwnych stron i wyminęły się płynnie na środku sali. Obrót i znów galop. Muzyka jeszcze przyśpieszyła, rytm stał się frenetyczny i tancerzy ogarnęła euforia granicząca z ekstazą. Młody brunet w czarnym meloniku wyrwał się na chwilę z ramion swojej panny, podskoczył wysoko w górę i stukając obcasem o obcas, wyciął dwa imponujące hołubce, za co otrzymał owację. Uniósłszy suknie aż do kolan, dziewczyny wymachiwały wysoko nogami w czarnych pończochach. Wszyscy poddali się tanecznej frenezji, gwałtownej, nieokiełznanej, lekceważącej to, co wypada. Nikt się tym teraz nie przejmował w to radosne święto tańca – bal w Moulin de la Galette!

Auguste śledził wzrokiem swą wypatrzoną w tłumie tancereczkę. Jej taniec był ucztą dla oczu, radosnym spektaklem, który grała dla samej siebie, nie zważając na obserwujących ją ludzi. Tańcząc, traciła poczucie czasu i miejsca, zapominała o biedzie i smutnej codzienności, ulegała czarowi chwili, którą pragnęła zachować jak najdłużej. We wszystkich jej ruchach widać było pasję i przyjemność, jaką czerpała z tańca. Harmonia rozwibrowanego ciała, zmysłowe kołysanie bioder i wymachy gibkich nóg wyrzucanych w górę w rytm szaleńczego kankana były prawdziwą sztuką. Renoir chłonął ten widok całym sobą, napawał się nim. Nie, nie mógł się powstrzymać, musiał to narysować. Chwycił swój szkicownik i pastelami zaczął utrwalać tę zachwycającą scenę, zanim się skończy i rozpłynie w mroku niepamięci.

– Pięknie pani tańczy, mademoiselle – powiedział Auguste do odpoczywającej po kankanie dziewczyny. Siedziała w tej chwili sama przy stoliku, trzymając w dłoni kieliszek wypełniony winem o rubinowej barwie. Jej piersi unosiły się w rytmie przyśpieszonego oddechu po szalonym tańcu.

– Jaka tam ze mnie pani – odpowiedziała z kpiną w głosie. – Wszyscy wołają na mnie Margot – dodała, ocierając wierzchem dłoni spocone czoło.

– Ja nazywam się Renoir, Auguste Renoir, jestem malarzem – przedstawił się, usiłując opanować swój nerwowy tik.

– Malarze… przychodzą, gapią się, chcą niby malować, a chodzi im tylko o jedno, żeby dziewczynę zaciągnąć do łóżka – rzekła, wykrzywiając pogardliwie usta. – Tylko że ja nie taka głupia – dodała, wbijając wzrok w osłupiałego Auguste’a.

Jego lewy policzek drgał teraz wyraźnie, odbierając mu resztki pewności siebie.

– Ale ja… – zaczął, lecz nie dała mu skończyć, zaskakując go znów swą bezpośredniością:

– Niech pan pokaże to swoje dzieło.

Odwinął szary papier, odsłaniając niedokończony, ale już łatwy do rozpoznania młyn Blute-fin.

– Diable!

Jej okrzyk sprawił mu przyjemność.

– Jakie to ładne, a przecież ten młyn jest stary i brzydki.

– Na tym właśnie polega sztuka. Przeobraża, zmienia zwykłe rzeczy w piękne – wyjaśnił, odzyskawszy mowę.

– To ja też na obrazie byłabym piękna! – wykrzyknęła Margot, śmiejąc się głośno.

– A chciałabyś mi pozować?

– Ja? Za nic w świecie! – wykrzyknęła oburzona. – Żeby mnie potem brali za modelkę?

– A czy to coś złego?

– Nie chcę, żeby mnie pokazywali palcami jak Augustynę i Juliannę. One pozują nago malarzom, a potem całe wzgórze schodzi na rue Laffitte oglądać w oknach galerii ich goliznę. Nie mówiąc już o tych starych plotkarach, które suchej nitki na nich nie zostawiają.

– Rozumiem – rzekł Auguste. – Ale ja malowałbym cię w ubraniu i oczywiście bym ci zapłacił.

– Musiałabym się dobrze zastanowić.

– Pomyśl o tym. Ja bardzo bym chciał…

– Ale namaluje mnie pan jako księżniczkę w pięknej sukni – zażądała, gładząc dłonią materiał swej skromnej spódnicy.

– To się da zrobić – odrzekł z uśmiechem, a jego oczy mówiły: ty już jesteś księżniczką, masz w sobie całą radość świata, na którą nie stać nawet koronowane głowy, lecz nigdy nie ośmieliłby się powiedzieć tego na głos.

Patrzył, jak czerwień jej ust mieszała się z kolorem wina, które łapczywie piła.

– Chce się panu pić? – podsunęła mu swój na wpół opróżniony szklany puchar.

– Nie, dziękuję – rzekł wzruszony jej szczodrością i aby to ukryć zapytał: – A gdzie twój partner?

– Tholo? Nie wiem, poszedł załatwiać swoje interesy. Nigdy nie mówi jakie, a ja nie pytam.

– To twój chłopak?

– Nie. Przyprowadza mnie tu czasem, ale bez niego też przychodzę, sama albo z kimś innym, zawsze się znajdzie jakiegoś frajera – zachichotała, spoglądając badawczo na Auguste’a. – Zresztą Lucien, ten, co chodzi wśród parek i pobiera pieniądze za tańce, to mój kumpel, więc mnie omija, kiedy trzeba płacić – wyjaśniła, mrużąc szelmowsko oczy.

Skóra jej twarzy o lekko zaróżowionych policzkach lśniła blaskiem młodości, a usta koloru czerwonej porzeczki zmieniały ciągle kształt, układając się w uśmiechy i grymasy. Miał ochotę chwycić pędzel, wycisnąć na blat stołu trochę żółtej ochry, cynobru, rozbielić go i już ją malować. Taką szczęśliwą i radosną.

– Lubisz tańczyć? – zapytał, choć znał odpowiedź.

– Bardzo. Kiedy tańczę, zapominam, że jestem sama, że czasem nie mam co jeść, że właścicielka chce mi wymówić mieszkanie, a moja szefowa znów zapłaciła mi mniej, niż obiecała. Czasem myślę, że taniec to prezent od losu dla takich dziewczyn jak ja.

Chciał jej powiedzieć, że to ona obdarowuje swym tańcem zachwycone oczy tych, którzy na nią patrzą, ale nie zdążył, bo silne ręce kędzierzawego bruneta wyciągnęły ją zza stolika i powiodły w stronę parkietu. Obejrzała się tylko raz, jakby szukając zrozumienia w oczach Auguste’a, i zniknęła w rozedrganym tłumie.

1 Podmiejska gospoda będąca lokalem gastronomicznym i miejscem zabaw tanecznych.

2Rabonnir– z fr. uczynić lepszym/dobrym.

3 Wcześniejsza nazwa Bateau-Lavoir, gdzie później zamieszkają Picasso, Gris, Modigliani i narodzi się kubizm.

4 Młyn.

5 Rodzaj niedużego grubego naleśnika.

6 Młode pracownice paryskich domów mody lub zakładów krawieckich.

7 Z fr. wrzawa, pierwotna nazwa kankana.

8 Angielski łańcuch, jedna z figur tanecznych.

IIIJAPOŃSKIE IMPRESJE

Siedział nieruchomo przed ustawionym na sztaludze płótnem i nasłuchiwał kroków na schodach. Czekając na Blanche, która wciąż nie nadchodziła, miał wrażenie, że w ciszy zakłócanej tylko tykaniem zegara słyszy upływające minuty. Piękny poranek zachęcał do pracy, ale on nie miał modelki. Jak bez niej malować?

– A jeśli się nie pojawi? – zapytał siebie półgłosem.

Wtedy w nocy obiecała, że przyjdzie, lecz przecież wcale jej nie znał. Kim jesteś, Blanche?

Patrzył na niezamalowane płótno i miał wrażenie, że jego biel – budząca w nim zawsze nadzieję – dziś wyjątkowo ją zabija. Nie lubił stagnacji, musiał malować, aby czuć, że żyje.

Czas mijał nieubłaganie. Bezczynność denerwowała go coraz bardziej i wywoływała napięcie, które chwilami przeradzało się w lęk, że dziś nic nie namaluje.

Aby uspokoić nerwy, chwycił w dłonie paletę i palcami ścierał z niej odrobinki farb, których wczoraj przy czyszczeniu nie zauważył.

Energiczne pukanie wyrwało go nagle z przygnębienia.

To Blanche! – pomyślał, rzucając się w stronę drzwi. Wracała nadzieja.

W progu powitał go Edmond.

– Dzień dobry, Auguście. Malujesz! – rzekł zadowolony, widząc paletę w dłoni brata.

– Chciałbym – odpowiedział zawiedziony Renoir. – Niestety, modelka nie przyszła.

– A kto to jest? – spytał Edmond, poluzowując palcem swą zbyt ciasno zawiązaną na szyi muchę. Jak zwykle ubrany był w elegancki czarny garnitur i nienagannie białą koszulę.

– Nie wiem. Ma na imię Blanche. Spotkałem ją na placu Pigalle.

– Czyli to nie jest obraz na zamówienie – skwitował z niezadowoleniem Edmond.

– Nie – potwierdził ze smutkiem, wiedząc, co za chwilę usłyszy.

– Jesteś niepoprawny. Nie możesz sobie teraz pozwolić na malowanie dla przyjemności, bo umrzesz z głodu.

– O to się nie martwię. Nie muszę jadać w Véfour. Nie wiedziałbym, co wybrać z ich pięciusetdaniowej karty – próbował rozchmurzyć brata.

– To raczej nie wchodzi w grę. Pomyśl o czynszu, codziennych potrzebach, farbach i wielu innych sprawach, które wymagają pieniędzy. Czy o takim życiu marzyłeś? Nie chcesz wyjść z biedy, w której tkwisz po uszy? Gdybyś malował obrazy bardziej chodliwe, jakieś koty czy kardynałów…

– Ale to nie doprowadzi mnie do rzeczy istotnych!

– A cóż to są te rzeczy istotne?

– Tego jeszcze nie wiem, ale czuję, że jedyną szansą dotarcia do celu jest pójście swoją własną drogą, z dala od tego, co jest chodliwe.

– Trzeba się rozejrzeć za jakimiś zamówieniami na portrety. Tylko one na razie pozwolą ci się utrzymać.

– To właśnie staram się robić, ale coraz więcej ludzi woli pójść do Nadara zrobić sobie fotografię, twierdząc, że lepiej oddaje podobieństwo niż namalowany obraz.

– Ale jest czarno-biała i nie da się na niej skrócić nosa czy upiększyć twarzy – odrzekł Edmond z wrodzoną uszczypliwością.

– To prawda – przyznał ze smutkiem Auguste, przypominając sobie prośby portretowanych osób, żeby oczy były większe, usta wydatniejsze lub uszy mniej odstające.

Zgodziłby się teraz na wszystko, czego zażądaliby klienci, byleby tylko zechcieli zamówić jakiś portret. Niestety, po niepowodzeniach na Salonie Malarskim, gdzie po raz kolejny odrzucono jego płótna, stało się to jeszcze trudniejsze. Krytycy nie ustępowali w szyderstwach i nikt nie chciał zamawiać obrazów u „impresjonistów”, których wyśmiewane w gazetach dzieła „pozbawione były jakiejkolwiek wartości”.

– Nie martw się. Znajdę amatorów prawdziwych portretów i nie dam ci umrzeć z głodu – rzekł z uśmiechem Edmond, widząc markotną minę brata. – À propos, skoro nie jesteś tak bardzo zajęty, to może w południe pójdziemy razem coś zjeść?

– Dziękuję, ale dziś to niemożliwe – odparł Auguste zmienionym głosem, starając się ukryć wzruszenie. Za każdym razem, kiedy był bez grosza, Edmond potrafił to wyczuć i zapraszał go do restauracji. Jednak pomimo wdzięczności, jaką żywił dla brata, czuł się skrępowany, kiedy miał mu ją okazać.

Różnili się. Edmond był młodszy od niego, ale odważniejszy i bardziej otwarty w stosunkach z ludźmi. Zaczynał jako stolarz, lecz marzył o zawodzie dziennikarza i nie przestawał mu wiercić dziury w brzuchu, aby przedstawił go redaktorowi naczelnemu gazety „L’Artiste”. Auguste powiedział mu wtedy: „Nie sądzisz, że wystarczy, aby jeden z nas zdychał z głodu?”. Jednak spełnił w końcu prośbę brata, a dziennikarstwo okazało się jego powołaniem. Cieszyło go szczęście Edmonda, które mu przyniosło to nowe życie, pozwalając pójść wymarzoną drogą bez wyrzeczeń i zapewniając dostatek.

Edmond potrafił się odwdzięczyć. Towarzyszył Auguste’owi w bardzo wielu wyprawach w plener, dźwigając jego sztalugi i malarskie przybory lub służąc jako model do obrazów. Auguste podziwiał też łatwość, z jaką jego młodszy brat wynajdywał modelki, a zwłaszcza nagabywał na ulicy. Nie peszył się jak on i bez specjalnego trudu udawało mu się je namówić do pozowania.

– Dlaczego niemożliwe? – spytał zdziwiony Edmond.

– Pan Cernuschi zaprosił mnie do swego pałacu na avenue Vélasquez. Duret opowiadał mu o moich obrazach i Cernuschi chce mnie poznać. Idę tam dziś w południe – odpowiedział Auguste z lekką dumą w głosie.

– Ho, ho, wysoko mierzysz, ale to dobrze, Cernuschi jest wielkim kolekcjonerem, a jego fortunę szacuje się na dwa miliony franków w złocie. Może zamówi u ciebie jakiś portret.