Bajki i opowiadania - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Bajki i opowiadania ebook

Józef Ignacy Kraszewski

0,0

Opis

Bajki i opowiadania” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

Zbiór wspaniałych bajek i opowiadań jednego z najwybitniejszych pisarzy XIX wieku. W skład tego zbioru wchodzą takie dzieła jak: Bajka o Gacku, Cztery pory roku, Dziad i baba, Kwiat paproci, Pomywaczka lub Tatarzy na weselu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 971

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-687-0
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

A toż nie bajka?

Dzióbek był takim sierotą, jakiego na świecie drugiego poszukać a nie znaleźć.

 Ani nawet wiedział gdzie się rodził. Stara baba Łyga, która chodziła po żebraninie, znalazła go, jak sama mówiła, pod płotem, między łopuchem i pokrzywami. Zobaczywszy dziecko, obwinięte w strzępy jakieś, a kwilące głośno, pomyślała sobie, że z niem na ręku chodząc, prędzej ludzi do miłosierdzia pobudzi. Wzięła je tedy, i nosiła się z niem, może rok czy więcej. Baba stara była, położyła się spać na ziemi wilgotnej, zimnicy dostała i ta z niej ostatek życia wytrzęsła. Dziecko przy trupie leżało długo, nim ludzie babę i to biedactwo zobaczyli.  Ludu tam nagromadziło się siła, jak to zwykle bywa, gdy nieboszczyka znajdą, każdy musi popatrzeć, coś powiedzieć i poradzić. Pochować Łygę musieli, choć bez wielkich przyborów. Dół wykopano nie głęboki, deski zbito jako tako, piaskiem przysypali i zbyli się kłopotu, a z dzieckiem sprawa była trudniejsza.  Wyglądał Dzióbek blado, chorowito, oczy miał jakieś osowiałe, ludzi się bał i odpychał, nikt go wziąć nie chciał.  — A mnie to na co? — mówili ruszając ramionami, albo to ja swoich nie mam dzieci!  Drudzy prędzej odchodzili, aby ich nawet nie zaczepiano. Aż przyszedł dziad Sierpuchem zwany, na jedno oko ślepy, na drugie mało co widzący, schylił się nad dzieckiem, coś pomruczał, poszeptał, siadł, dumał, a wieczorem i jego i dziecka nie stało. Dzióbek od baby się dostał do dziada. Sierpuch miał już tak dużo lat, że się z niemi porachować nie umiał. Jak się go kto spytał, a zaczął liczyć, końca temu nie było, plunął potem i zawsze domawiał.  — Albo to tam można wiedzieć ile się przeżyło.  Chodził choć powoli a mocno, śpiewał pieśni takim głosem, że na odpuście jego tylko słychać było; a bywało jak się do misy i bułki chleba przysiądzie, niewiele co zostanie. Gdy mu się pić chciało, a nie było nic tylko woda, pół wiadra jak nic wyżłopał. Miał już tylko skórę i kości, a gdy na pogrzebie do bójki czasem przyszło, pięścią jak dał, obalił najmocniejszego i krew puścił.  I na takich mocarzy przecie przychodzi godzina. Sierpuch raz na jarmarku najadł się wieprzowiny, wody napił, wódką z pieprzem poprawił, poszedł pod płot wydychać... i nazajutrz go nie było. Dzióbek znowu został przy trupie, sakwach i pustym garnuszku, który dziad u pasa nosił.  Że to było w małej mieścinie, wzięli pachołkowie dziecko, na ratusz; chcieli co dopytać z niego, Dzióbek płakał i bił, kto się zbliżył do niego. W sakwach po Sierpuchu znalazło się grubo grosza, a no z tego pogrzeb i burmistrz i pachołkowie i grabarz jak zaczęli brać, rozebrali do szeląga. Został Dzióbkowi kij, wór i garnek, który stłukli, gdy dziada brali z pod płota.  Tu tylko była już mowa, gdzie sierotę odstawić? Nie okazało się ani śladu, do której wsi mógł należeć, wziął by go więc kto obciął, a nikt nie chciał. Przychodzili chłopca oglądać różni, nie podobał się nikomu. Tymczasem pachołkowie go na ratuszu karmili tem, czego sami i ich psy nie dojadły.  W końcu stara znowu, Paczosnycha, bezdzietna baba, mająca chatynkę za wsią, zabrała Dzióbka z sobą. U niej się już i gadać lepiej i chodzić nauczył. Baba uchodziła za czarownicę, żyła sama jedna, zamykała się w chacie i tylko oknem z ludźmi gadała, chodziła zamawiać, leczyć, babić — a czasem, jacyś ludzie z wielkiemi worami przychodzili u niej nocować i odchodzili przededniem. Wory pod siano chowano na strychu, na wyżkach. Z tymi ludźmi Paczosnycha zawsze coś szeptała po cichu, a nim ich z chaty wypuściła, wprzódy sama wyszła i obejrzała się do koła.  Nędza była w chacie wielka, jadła dwa razy ledwie w tydzień się warzyło. Całego majątku była stara miotła, wiecheć, kociuba, tłuk od stępy, kilka garnków i chudy kot, który w dzień sypiał, a w nocy gdzieś na polowanie chadzał. Z tym kotem Paczosnycha gadała czasem, a z Dzióbkiem nigdy. Miała taki już układ, że gdy czego od niego chciała, poczynała od tego, że w kark waliła, dwa, trzy razy i dopiero zakrzyczała, co miał robić. — Spał Dzióbek za piecem albo pod ławą, a gdy Paczosnychy nie było, chaty pilnował.  Koszul miał naówczas dwie, jednę z dziurami, a drugą łataną, obie po pięty; oprócz tego sukmankę jeszcze po dziadzie i na lato i zimę słomiany kapelusz podarty, z dziurą na wierzchu...  Jednego dnia zastukano do chaty, Paczosnycha wyjrzała oknem i kądziel jej na ziemię padła.  Nie chciała otwierać, a tu we drzwi bili a bili pachołki miejskie. Tymczasem baba się wdrapała na wyżki po coś, a drzwi wyłamano, poczęto jej po całej chacie szukać nadaremnie i dopiero na odchodnem, któryś się domyślił na wyżki wleźć, zkąd babę za włosy siwe wyciągnęli krzyczącą, a z nią dwa wory. Poprowadzili ją gdzieś na ratusz, a Dzióbek z kotem zostali sami. Kot miauczał, Dzióbek się niemal radował. Został sam panem na całą chatę, wiedział gdzie była mąka, gdzie słonina, gdzie sadło, i drzwi zaparłszy, najadł się za wszystkie czasy. Kotowi nie tylko nic nie dał, ale zbliżającego się parę razy łyżką po łbie stuknął i rozśmiał się, bo mu to było przyjemnem.  Nazajutrz nikt się nie zjawił, trzeciego dnia także, zapasy jadła wychodziły, Dzióbek leżał wygodnie i coś tam sobie myślał, ale sam dobrze nie wiedział co... Kot miauczał coraz straszniej, a z chaty się wygnać nie dawał. W nocy naprzód do drzwi, potem do okna się dobijać zaczęto. Dzióbek się zląkł i przycupnął. Słyszał jak drzwi trzeszczały, i ludzie jacyś weszli do chaty, — wołając Paczosnychy, a jeden z nich mówił: chyba zdechła, wiedźma stara!  Zaświecili ognia, zaczęli szukać po kątach i jeden z nich dobył Dzióbka, który się trząsł ze strachu.  Było bo czego, chłop, który go za włosy z pod ławy wyciągnął do pułapu sięgał głową, zarosły był, brodaty, czarny jak bies...  Gdy Dzióbek płakać zaczął i krzyczeć, na uspokojenie dwa razy go tak palnął w kark, że w chłopcu dusza zamarła.  Było ich wszystkich trzech, stali nad Dzióbkiem, pytali, męczyli, póki nie dobyli, co się z Paczosnychą stało. Jeden zaraz na wyżki wlazł i wrócił z doniesieniem, że nic nie było. Zabrali się tedy co rychlej napowrót, a ogromny chłop, którego drudzy Kudrawcem zwali, namyśliwszy się, Dzióbka przed sobą popędził.  Noc była, choć oczy wykol, a i zimny deszcz jesienny popruszał. Za wsią ludzie ci puścili się manowcami do lasu, pędząc ciągle Dzióbka z sobą, który padał, szlochał, a wlec się musiał. Z pola weszli do puszczy, potem puszczą ciągnęli w gąszcze, jeden kamień jakiś odwalił i zaczęli złazić w dół... W dole czarno było, Dzióbek się wzdragał, pchnęli go, aż nosem zarył w ziemię, i gdy go podnieśli znowu, siedział już na słomie, sam nie wiedział gdzie. Dopiero zaczęli ogień niecić i Dzióbek zobaczył, że się znajdował w jamie wykopanej w glinie, w której kilka barłogów leżało, kupy odzieży i pałki i siekiery, a broń różna.  Dali mu chleba ze słoniną jeść, pokazali w kącie garść słomy, światło zgasili i spać się pokładli.  Dzióbek zasnął; wszystko mu już było jedno, gdzie jest, skoro go słoniną karmiono.  Nad ranem poczęli ludzie wstawać, zostawili go samego i poszli. Gdy powrócili czegoś im było raźno i śmieli się, przynieśli z sobą odzież, worek groszy, kilka pierścieni, i ręce umyli, bo czemś czerwonem mieli powalane. Dzióbkowi sobie posługiwać kazali.  W tej jamie z ludźmi, co się nad nim znęcali, przesiedział kilka miesiący. Puszczali go czasem trochę na wiatr, jak mówili, jeden go miał na oku, żeby nie umknął, potem zamykali znowu. Garnki pomywał, słał im barłogi, flaszki przynosił, ogień rozpalał. Czarny z brodą go lubił dosyć, kości mu dawał ogryzać po sobie. Już dobrze wiosna była, gdy jednego razu zamiast trzech, wrócił tylko brodaty do jamy, pokrwawiony, pobity, ledwie się wlokąc, coprędzej skrył się, na barłóg położył. Stękał noc całą i jęczał, nad ranem krzyknął strasznie i umilkł.  Cały dzień się potem nie ruszał. Cały też dzień nie przyszedł nikt... A Dzióbek siedział, czekał, przybliżył się posłuchać jak śpi Kudrawiec, pomacał mu czoło, było zimne jak lód, domyślił się, że zmarł...  Głód dokuczał, poszukał sobie jadła, a drugiego dnia wydobył się z jamy; niewiedział gdzie iść, a juści musiał ztąd iść precz, bo już tu nie było co robić...  Wrócił jeszcze raz pod ziemię, zabrał co chciał, odzież sobie jakąś dostał, nogi poobwiązywał, i poszedł puszczą...  Idzie, idzie długo — coraz gęstsza puszcza, coraz ciemniejszy bór, ani drogi, ani śladu ludzkiego, aż patrzy, pod drzewem, pod kłodą leży ogromna bestja kudłata i jęczy...  Nigdy jeszcze jak żyw takiego stworzenia nie widział, zbliżył się, żeby mu się przypatrzeć. Była to ogromna niedźwiedzica czarna, a miała nogę zgruchotaną i już dni kilka za żerem chodzić nie mogła, prawie zdychała. Gdy się do niej zbliżył Dzióbek, otworzyła oczy, pokazała zęby, ale jej łeb opadł zaraz.  Dzióbek, który widział w jamie, jak Kudrawiec i inni obwiązywali sobie pokaleczone ręce i nogi, zlitował się nad niedźwiedzicą, siadł koło niej, koszuli sobie kawał oddarł, nogę jej powoli wziął i łachmanem zawiązał. Niedźwiedzica się nie broniła, bo i sił już nie miała. Dzióbek pomyślał sobie — a to — by jej wody dać, czy co?... Oddarł kawał kory brzozowej, poszedł zaczerpnąć trochę wody i do mordy jej przystawił. Otwarła oczy trochę i poczęła chłeptać, napiła się i tchnęła parę razy. Orzeźwiała i patrzała na Dzióbka, jakby mu się dziwowała.  Pomyślał sobie Dzióbek, a jakby jej dać jeść?...  Natarł chleba na rękę i podsunął pod mordę, niedźwiedzica jeść zaczęła i jadła, patrzała na niego wciąż i dziwowała się. Dzióbek się śmiał... Zabawnie mu było, taką straszną bestją się opiekować.  Nie poszedł już nawet dalej, przysiadł przy tej samej kłodzie. Niedźwiedzica, koło której została kora, co nią wodę nosił Dzióbek, zaczęła ją wąchać — domyślił się jej jeszcze wody przynieść i raz i drugi, tak że w końcu i głowę podniosła. Chciał ją pogłaskać. Kłapnęła trochę zębami, ale dała mu pokój. Jęczała tylko. Powąchała nogę skaleczoną i płachty, którym się dziwić zdała i położyła się odpoczywać. Dzióbek też położył się niedaleko, myśląc:  — Co to z tego będzie?  Jadła już nie na długo starczyć mogło, z puszczy trzeba było koniecznie wychodzić. Jagód i grzybów nie wiele było w puszczy, ale te co się znalazły spożywał tymczasem, z niedźwiedzicą razem. W kilka dni chora jejmość i Dzióbek byli w dobrej dosyć przyjaźni. Nie pokazywała mu zębów, i chciała go już lizać, ale Dzióbek językowi jej nie dowierzał...  Myślał już pozostać z nią na gospodarstwie w lesie, bo mu nie było pilno do ludzi, gdy jednego rana, posłyszał psów szczekanie. Niedźwiedzica już trochę żwawsza, zerwała się i poczęła uchodzić żywo, tak, że Dzióbek jej dogonić nie mógł... Znikła mu z oczu.  On też uciekać myślał, gdy szczekanie się zbliżyło, psy go opadły i gdyby na kłodę nie wskoczył, a kija nie porwał, były by go może rozerwały, bo im niedźwiedzicą śmierdział.  Tuż za psami nadbiegło dwóch ludzi, a zobaczywszy barłóg świeży po niedźwiedzicy, na kłodzie chłopca, stanęli osłupieli; nie rychło dopiero jeden zagadać się, drugi zbliżyć odważył do Dzióbka.  Dopytać się od niego trudno było, zkąd się wziął i co robił, i jak dzikie stworzenie na postronek chłopca wzięli i poprowadzili. Na łące wśród puszczy jakiegoś wielkiego państwa siedziała krągiem kupa. Gdy ludzie nadeszli, zamiast zwierzyny prowadząc Dzióbka, zerwali się wszyscy patrzeć na to dziwo.  Myśliwi byli jacyś wąsaci, krzykliwi, zamaszyści, strasznie. Wziąwszy chłopca między siebie poczęli go męczyć, aby gadał, grozili, prosili, męczyli, a Dzióbek trzy po trzy im ni to ni owo poplótł. Zrozumieć go było trudno...  Skończyło się, że go na smyczy poprowadzono z polowania do dworu... a tu znowu dziwowisko, zbiegli się wszyscy na dzikiego chłopca patrzeć, potem rada w radę, co z nim zrobić. Dali go do kuchni na pomywacza. Jemu to było wszystko jedno, aby nie głodnym był...  Od czasu do czasu prowadzono go pod ganek na pokaz, jako dzikiego chłopca, którego niedźwiedzica wychowała. Obchodzono się z nim srogo, bo w nim też jakby pół niedźwiedzia widziano. Między ludźmi Dzióbek począł rozumu trochę nabierać, ale miłości dla ludzi nie miał, wolał zwierzęta.  Wszyscy to wychowaniu niedźwiedzicy przypisywali, że do stworzeń niemych miał szczególny pociąg i miłość. Ze psami podwórzowemi przyjaźń była stateczna i komitywa osobliwsza. Siadał między niemi i królował; każdemu kość z pyska mógł odebrać, rozkazywał, karcił i miał władzę taką, że skinienia jego słuchały. Gdy miał z kuchni wylewać pomyje, a świsnął na swych przyjaciół, lecieli zewsząd, rozbijając się, bo wiedzieli, że cebrzyk na nich czeka.  Tak samo był Dzióbek ze ptactwem podwórzowem, z końmi i ze wszelkiem stworzeniem, co się tam przy dworze kręciło.  Przezwano go sobaczym pastuchem, czem się nie obrażał wcale, choć drugiby za obelgę to wziął; znano go we dworze pod tem nazwiskiem.  Tymczasem rósł Dzióbek, zasmolony, brudny, poniewierany, milczący, ani zły, ani dobry, ale bojaźliwy i nieufny...  W tym samym wieku co on we dworze był panicz.  Ale między pańskiem dzieckiem, a psim pastuchem, przepaść cała. Panicz się mu przypatrywał zdala, a on paniczowi... Czasem jaśnie wielmożne dziecko pokazało mu język albo figę, co Dzióbek brał z dobrej strony i śmiał się...  Jednego razu panicz się bawił na trawie w dziedzińcu, gdy nagle zaczęto wołać:  — Pies! wściekły pies!  Psi pastuszek, który się nie lękał żadnego psa, wyleciał z kuchni z rożnem w ręku. Wściekłe psisko już się miało rzucić na panicza bezbronnego, gdy Dzióbek rożen mu wpakował w gardło i przebił. Ludzie z kijmi dopadli i domordowali.  Sama pani, która z ganku patrzała, natychmiast kazała go pomywaczce przyprowadzić do siebie. Przyszedł Dzióbek winowajca, jak stał, boso, brudny, nieuczesany. Pani i pan naradzali się nad wynagrodzeniem chłopca, który paniczowi życie ocalił. Po długich naradach, oddano go do dyrektora do miasteczka.  Dyrektor, który miał rodzaj szkółki prywatnej, zwał się Poręba, dawano mu tytuł bakałarza, chodził w kapocie długiej, z głową podgoloną, z wąsem podstrzyżonym, chłopców powierzonych mu ćwiczył literalnie, bo więcej z dyscypliną się znali niż z książką. A ponieważ ogród warzywny miał obszerny, po całych dniach młodzież do pracy się wdrażała na jego zagonach. Tembardziej eks-pomywacz, kuchta, psi pastuch, musiał za innych się wysługiwać.  Poręba nazywał go po imieniu. — Ty wisus! — często kręcił go za ucho, grzmocił w plecy, a w ekstra-ordynaryjnych razach dyscypliną okładał. Ponieważ postępu w nauce, przy pleniu i kopaniu w ogrodzie, wielkiego być nie mogło, składano to na słabe zdolności młodzieńca.  Dzióbek wyrósł na cienki badyl. Chudy był, twarz miał pociągłą, ręce duże, kości grube, a choć piękny, uchowaj Boże, nie był, ludziom też wstrętliwym się nie widział. I owszem lgnęli do niego.  Szczególniej u towarzyszów męczeństwa miłość miał wielką, gdyż na swoją twardą skórę brał ochotnie plagi cudze i przyznawał się do win cudzych, nie przywiązując zbytniej wagi do dziesięciu a nawet piętnastu razów.  Z nauką zaś było tak, że gdy się czytać i pisać nauczył, najczęściej czasu urzędowej lekcji patyki strugał, a potem się zaszywszy w kąt z książką sam się licho wie, czego uczył. U Poręby na strychu była skrzynia niezamykana, w której od dawna myszy gniazda sobie słały, pełna książek. Dzióbek je wyciągał i ślęczał nad niemi. W początku nie rozumiał nic, potem mało, dalej trochę, w końcu i wcale sporo, jak na takiego biedaka.  Poręba jeżeli go nie nazywał wisusem, to go zwał — osłem. Ustalonem było zdanie, iż z niego nic a nic być nie może. Raz duchowny jakiś, prałat, odwiedzał szkółkę, przyszło do rodzaju egzaminu. Księdza wzrost piękny Dzióbka uderzył, zadał mu pytanie, ale dosyć trudne.  Poręba zrobił minę taką desperacką, że się uczniowie tuląc pod ławki śmiać poczęli. Tymczasem głosem czystym, śmiało Dzióbek odpowiedź dał — wyśmienitą. Poręba osłupiał...  Prałat ucieszony, dalej egzaminował. Stał się cud... Dzióbek się ani razu nie zaciął i takie rzeczy powiadał, że nauczyciel za głowę się brał, nie wiedząc i pojąć nie mogąc zkąd się ich u licha nauczył.  Prałat złożył powinszowanie panu Porębie. Dzióbka obdarzył obrazkiem i pojechał. Ale na tem nie koniec, bakałarz zły był, ledwie dyszał. Natychmiast powołano winowajcę.  — A to tak! — krzyknął Poręba — taki to uczeń z waszeci! Jak ze mną to gadać nie raczysz, a potajemnie, nurkiem smokczesz sobie po kątach naukę, durnia udając... Tego ja nie zniosę, nie zniosę.  Dzióbek stał i patrzył się na końce podartych butów, nie odpowiadając. Poręba się wyzłościł, wyprychał, złagodniał i zrobił później korepetytorem — ale nie zmienił swojego zdania, że to jest człowiek ponury i niebezpieczny. O! o!  Przyczyniło się i to do opinji niedobrej o Dzióbku, że miał konszachty ze zwierzętami, wróble karmił, hodował łasice, miał dwie zielone jaszczurki, które pod pachą nosił i z myszami się znał zapanbrat.  — To jest paskudna natura — mówił Poręba — Kto jego wie, czarownik może! Niewiadomego pochodzenia, z wilkołaków gotów być, albo co!...  Po ukończeniu studjów u pana Poręby, gdy do jaśnie wielmożnych pojechał dziękować Dzióbek, właśnie panicz z dyrektorem nadjechał był na ferje.  Chłopiec mu się podobał — zażądał go z sobą zabrać; pojechali razem do szkoły.  Dzióbek teraz, jak sobie przypomniał swoje dzieje dawne, wydawało mu się wszystko snem... A co jeszcze dalej mogło być?!... Osobliwa rzecz, tak, jak plagi od Poręby, tak brał życie, ani do niego wagi nie przywiązując, ani się niem ciesząc, ani się go bojąc. W duszę jego zajrzawszy widać było jakby spektatora, który na teatrum siadł i czeka co mu zagrają. Nikomu się nigdy nie spowiadał z tego, co przebył; a pytano go, mówił śmiejąc się, że go niedźwiedzica wychowała.  W szkołach tak się uczył jak u Poręby. Na ławie był roztargniony, w domu pilny, nikt nie wiedział ni co umie ani do czego zdolny. Pierwszego roku jednak zrobił sobie tem dobrą sławę, że tonące w stawie dziecko uratował, rzuciwszy się za niem...  Aplaudowano. Przez rok ten milczał, przyszło do egzaminu, wyrwano go; zgasił wszystkich, i tak się popisał, że w paniczu wzbudził zazdrość okrutną. Dano mu do zrozumienia, że jużby, po tylu wyświadczonych dobrodziejstwach, mógł sobie sam na świecie zacząć dawać radę. Dzióbek posłyszawszy to, do nóg się jaśnie wielmożnemu pokłonił i... poszedł.  Ale co tu było robić?...  Wlókł się ulicą, gdy mieszczanka, której dziecko uratował, uboga kobieta, na drodze go spotkała.  — A dokądże to?  — Albo ja wiem!  — Na miły Bóg! cóż się to paniczowi stało?  — Nic, wyszedłem na swój chleb, i szukam gdzieby się pomieścić, a jak sobie nań zarobić.  — Ma pan mieszkanie?  — Nie mam...  — To do nas pan chodź; chałupa nie osobliwa, ale w alkierzu od biedy miejsce jest... Pociągnęła go za połę... Ino pan chodź...  Dzióbek poszedł śmiejąc się...  W chacie mu się stare dzieje przypomniały. Gospodarz był starszym nad kominiarzami, nie dostatnio żyli, a nie głodno; serca były najlepsze, alkierz ciasny, jadło proste bardzo. Dzióbek gęby niemiał popsutej...  Myślał co tu robić? Bakałarzować mu się nie chciało, do szkoły by jeszcze chodził, ale jak i o czem? Ferje dawały czas do namysłu, wolnym był jak ptak, i to coś znaczyło; stanu sobie nie chciał na lekko obierać, potrzebował się namyśleć. Myślał.  Z kominiarzem byli w najlepszej przyjaźni, a kominiarzowa, której dziecko uratował, mało go na rękach nie nosiła.  Po miasteczku sobie chodził, po okolicy, po lasach, co się roztaczały nie daleko i ot, tak czas ubiegał.  Co tam panicz ojcu powiedział do domu wróciwszy, odgadnąć łatwo. Skarżył się na niewdzięczność Dzióbka, przypisywał mu charakter chytry i podstępny, słowem oczerniono go, aby mu przystęp zamknąć do domu. Panicz, któremu życie ocalił, cierpieć go nie mógł... Mentor przy nim będący, nietylko to zdanie podzielał, lecz źle wróżył o przyszłości Dzióbka.  — Źle skończy! — powtarzał — źle skończy.  Tymczasem Dzióbkowi się trafiła kondycja... Polecono go za nauczyciela do bogatych chłopaków. Chleb to był nie miły, ale innego nie znalazł.  Szczególnem jakiemś usposobieniem, Dzióbek dzieci tak lubił prawie, jak zwierzęta. Do nowych swoich wychowańców przywiązał się jak do łasicy i wiewiórki, poświęcał się im cały. Nad książką jak nad książką, ale nad chłopcami w ich życiu, zabawach, pracował nieustannie i przywiązał ich do siebie.  Na ferjach chłopaki go nie odstępowały, przywiązanie dzieci przeszło na rodziców. Wszyscy się w Dzióbku pokochali niezmiernie... A choć panicz, co mu dał odprawę, zdala puścił szmermela, wystawiając w nim niebezpiecznego człowieka, nikt nie uwierzył, zachwiać opinję o Dziobku nie było podobna.  Upłynął rok, dwa, trzy, rósł i ścieśnił się ten stosunek przyjazny, tak że bakałarz był jakby dzieckiem w domu.  A został jakim był, pokornym i cichym.  Trzeciego roku w miasteczku gdzie szkoły były, wybuchła choroba zaraźliwa na dzieci.  Przyszło wyjeżdżać, Dzióbek radził się wstrzymać. Zdania były podzielone, ojciec sobie lekceważył paplaninę o chorobie, matka milczała. Nauczyciel opierał się do ostatka. Wyjechali nareszcie, przybyli, i we dwa tygodnie chłopcy pomarli. Zwołani rodzice łzami obleli ich trumny, byli w rozpaczy. Dzióbek płakał. Nadeszła chwila rozstania, chciał ich pożegnać, oparli się oboje.  — Ty nam będziesz przypomnieniem ich i pociechą — rzekła matka — jedź z nami, spocznij u nas... Uczyń nam tę łaskę. Myśmy sieroty biedne.  Jakże się oprzeć było! Dzióbek pojechał. Miał tam zabawić miesiąc, dwa i wracać, aby coś sobie obmyśleć.  Wstrzymano go pół roku, potem drugie, potem rok jeszcze...  I ludzie mówili po cichu między sobą, że starzy bezdzietni państwo pewnie sobie Dzióbka wezmą za syna...  Musiano to już szeroko rozgłosić, bo się i krewni dowiedzieli a niepokoić zaczynali. Szło o majątek. Starzy państwo dopytywali swojego ulubieńca o pochodzenie, zbywał ich krótko tem, że był sierotą, o losach swoich dawnych niebardzo mówić lubił. A, jak to dawniej bywało, że kto po łacinie umiał i w kapocie chodził, za szlachcica go miano, jego też uszlachcono sobie, i wątpliwości nie było, że herb jakiś musiał mieć...  Krewni bezdzietnych państwa, widząc, że pono inaczej majątku nie uratują, przywieźli piękną pannę, aby z nią Dzióbka ożenić. Tym sposobem, majątek na córkę ich przechodził. Panienka ładna była, to prawda, ale zła i kapryśna. Dzióbka tak niecierpiała jak jej rodzice, lecz cóż robić miała! musiała mu się uśmiechać, aby majątku nie stracić.  Chłopak też, któremu dotąd ani los ani ludzie się bardzo nie uśmiechali, już może i marzył o tem ożenieniu i o szczęściu.  Tak stały rzeczy, gdy na zapusty wszyscy się wybrali do miasta: grano w niem teatr i niemcy z hecą przybyli.  Pojechali starzy państwo z Dzióbkiem, przybyła i piękna panna... Skrzypki stroiły się do tanów. Jednego wieczora nie było co robić, a stary pan dla rozrywki młodych rzekł:  — Pojedziemy na hecę.  Na środku rynku zbudowana była z tarcic buda ogromna, z ławami i siedzeniami podwyższonemi dla panów; łojowe świeczki jako tako oświetlały cyrk, w środku którego psy miały brać wilka, a potem niedźwiedzia ganiać.  Pociechy z tego jednak wielkiej nie było, bo wilk wystraszony zaszył się przed psami w kąt i do bitwy najmniejszej nie okazywał ochoty. Napróżno go kijmi ostremi wygonić chciano... Ogona ściągnąwszy siedział ledwie, kiedy niekiedy, zęby pokazując.  Gdy z tego pierwszego widowiska, jawnie i oczywiście już nic być nie mogło, zapędzono wilka do budy, a otworzono wrota niedźwiedziowi staremu, który się wywlókł powoli, położył i równie obojętnie na napaści psie spoglądał, jak jego poprzednik.  Stare to było widocznie stworzenie, znużone, biedne, a w dodatku na jedną nogę kulawe; gdy Dzióbek zobaczył je, żywo mu się owa niedźwiedzica w borze przypomniała.  Lecz miałażby to ona być!?...  Im więcej się w nią wpatrywał, tem mocniej był przekonanym, że tak być musiało, choć kto tam, między dwoma niedźwiedziami pozna, co są za jedne? Z niedźwiedziem tak się gospodarzowi hecy nie powiodło jak z wilkiem, a publika mocno nieukontentowana, poczęła nogami i kijmi stukając okazywać, iż widowisko ją zawiodło. Hałas się wszczął okrutny, a co gorzej, tarcice źle umocowane, na słabych podporach, runęły i publiczność z niemi sypnęła się na psy i niedźwiedzia.  Dzióbek który na przodzie stał, jeden z pierwszych się potoczył i tak nieszczęśliwie, że spadł prawie na nos niedźwiedziowi. Przestrach i krzyki były okrutne. Dzióbka miano już za zginionego, on sam podniósłszy się z ziemi, już miał uchodzić, gdy niedźwiedź nosem mocno pociągnąwszy, podsunął się ku niemu — i — o cudo, po nogach go lizać począł!...  Nadbiegł co prędzej właściciel owej srogiej bestji i ludzie, aby ratować Dzióbka, który wcale ratunku niepotrzebował. Była to taż sama stara niedźwiedzica, której on niegdyś nogę przewiązywał, napoił ją i nakarmił. Po tylu latach instynkt jej zbawcę pokazał...  Wierzcie nie wierzcie, ale tak było w istocie...  Ludzie, którzy na tę historję patrzyli, z podziwienia osłupieli, a gdy Dzióbek wypadł z innymi, biegli za nim jak za czarownikiem... Stary pan i piękna panna dopytywali się co to znaczyć miało, nie sposób już było robić tajemnicy z przeszłości. Młody człek był w takim humorze, że do domu przybywszy, — nie tając nic całą historję swoją od dziada i baby poczynając, wiernie opowiedział przy świadkach.  Niezmiernie się twarze słuchaczów poprzeciągały. Dowodną rzeczą było, iż Dzióbek żadnym by najmniejszym szlachcicem nie był — panna nosem kręciła, starzy państwo się popłakali. Juścić takiego przybłędy za syna sobie przyjąć nie mogli. Dzióbek który po twarzach patrzył spostrzegł co się święciło, i uśmiechnął się...  Wróciwszy do swej izdebki, powiedział sobie:  — Ocaliłem ci ja niedźwiedzicę od śmierci, a ona mnie dziś od niewoli i złego ożenku... teraz z nami kwita.  Wesoło to wziąwszy, nazajutrz starych państwa pożegnał, manatki swoje zabrał i puścił się sobie w świat na wędrówkę.  Co się z nim potem na świecie działo – niewiadomo, to pewna że w kilkanaście lat potem w bernardyńskim habicie, ojciec Pankracy, którego Dzióbkiem zwano, jeździł sobie wózkiem po kweście, a gdzie przybył to go i starzy i dzieci i psy nawet witały radośnie.  Poczciwy to był braciszek, zawsze wesół, serdeczny, przyjacielski, dla dzieci mający obrazki i orzechy i różne przysmaki, dla starych opowiadania ciekawe o dawnych czasach, dla psów nawet jakieś tłuste prezenta...  Baran prowodyr, który owce kwestowane wiódł przy bryczce, głos jego znał, jak niegdyś jaszczurki i łasice; dla wszystkich w ogóle stworzeń braciszek Dzióbek wielce był dobrym i przyjacielskim.  One też zdawały się czuć to i wiedzieć o tem, bo nigdy pies żaden na jego bury habit nie burknął... I ptaszki się go nawet nie obawiały. Głos miał jakiś taki że go niby wszelkie stworzenie rozumiało.  Ojciec Dzióbek dożył późnego wieku i na starość, całą historją swoją chętnie opowiadał. Gdy go dzieci otoczyły, a zaczęły naglić o bajkę — śmiał się i kończył zawsze własną swoją biografją... A potem zażywając tabaczki, dodawał z uśmiechem:  — Hę! a toż nie bajka?

Bajka o Gacku

Biedne to było chłopię ten Gacek!

 Nie można wiedzieć nawet dla czego tak brzydko ludzie go nazwali — a chłopak był bardzo biedny.  W małej wiosczynie koło Prądnika, matuś jego w komornem mieszkała, wdową była i ubogą. Chodziła na cudzy zagon, zarabiając grosz w pocie czoła dla jedynaka.  Jednego też go na świecie miała, tego Gacka biednego, nikt nie wiedział, ani zkąd przyszła, ani kto mężem jej był, ani gdzie wprzódy żyła. Z zapłakanemi oczyma i dziecięciem na ręku, blada, zmizerowana, przybyła do wsi, jak o miłosierdzie w komorne się prosząc.  Musiała od chaty do chaty niemal całą wioskę przejść, nadaremnie. Gdzie przyszła tylko, gdy zobaczono dziecię na ręku, twarz jej bladą, cerę żółtą, każdy się wymawiał, że nie ma miejsca i w komorne nie przyjmuje.  — Jeszcze to, uchowaj Boże, rozchoruje się, a zemrze i biedy naprowadzi — szeptali gospodarze.  Całego mienia miała w prześcieradle zawiązanej trochę odzieży. Widać było po niej znękanie drogą, niedostatkiem i smutkiem ciężkim. Żadne się jej serce nie ulitowało, kobiety ruszały głowami, mężczyzni się oglądali, ramionami potrząsając, psy jak za żebraczką ujadały, odwrót jej przeprowadzając.  Już jej siły prawie ustawały, siadła pod płotem, położyła węzełek przy sobie, dziecko przytuliła — i płakała. Przechodził właśnie stary Grzegórz, co go nazywali we wsi Niezdarą — stanął i przypatrywać się jej począł. Biedna kobieta litość obudzała, a z twarzy jej widać było, że niegdyś musiała być bardzo śliczną i nie wiek ją zmienił, ale niedola. Rysy jeszcze miała piękne, a oczy wypłakane, twarz zżółkłą i usta zapadłe z boleści. Chłopak też na jej rękach wyglądał nędznie — ale spokojny siedział i tylko się jej za szyję trzymał.  Niezdara stanąwszy, spytał jej — dokąd idzie?  — Komornego szukam — odpowiedziała słabym głosem kobieta — odsłużyłabym i odrobiła, aby gdzie kątek i przytulisko!  Łzy jej mowę przerwały.  Niezdara, jak zawsze, prędki był do dobrego i do złego, nie wiele myśląc odezwał się:  — A chodźcie-no za mną! Zobaczymy, kąt się znaleźć może.  W istocie, chata była przestronna, ale Niezdara w niej nie sam, miał dwu synów żonatych, dwie synowe, co się ciągle z sobą kłóciły, ba i parobka jeszcze i kilkoro wnucząt...  Poprowadził za sobą komornicę, a doszedłszy do domu, kazał jej u płota przy wrotach zostać, póki ze swemi niepogada. W chacie pracowita kobieta bardzo by się była zdała, bo synowe przekomarzając się sobie, mało co robiły. Kłóciły się o mężów, o dzieci, o garnki, a obie rade były nie wiele robić.  Stary Niezdara, choć niby jeszcze gospodarzem był i ojciec synom, a no nie wiele mógł... nie słuchali go i wydziwiali nań... władza mu się z rąk wymykała; czem głośniej mówił: jam tu pan! tem mniej słuchać go chciano.  Kobieta stała u płota, a w chacie zrobił się harmider okrutny, aż strach ją wziął, że chciała by była precz iść — a no dokąd! Nie rychło wyszedł Niezdara i komornicę wprowadził. — Jak do tego doszedł, jemu i Bogu było wiadomo. Dosyć, że jej w alkierzu dano kątek i ot tak się życie nowe, a ciężkie poczęło. Spadła na biedną najtwardsza robota, stała się popychadłem w domu, zrobiła wszystko w milczeniu. Dzieciak nikomu w drogę nie właził, nawykły był sam godzinami siedzieć w kącie, na starej sukmanie i lada trzaskami się zabawiać, głosu z ust nie puszczając.  A no i z tem bieda była — bo dzieci gwałtem do zabawy go ciągnęły, a wyciągnąwszy tłukły go, biły i znęcały się... Gdy się chował do kąta, wydziwiano, gdy poszedł posłuszny, zawsze coś oberwał. Najczęściej więc chował się do alkierza na starą sukmanę i sam jeden sobie trzaski układał, budował z nich, lub naciągnąwszy nitki, udawał że gra na skrzypeczce. To była najmilsza jego zabawka.  Komornica milcząca, spokojna, zahukana, którą zrazu niechętnie widziano w chacie, po niejakim czasie stała się dla niej wszystkiem. Pracowała za dwie synowe, najmowała się jeszcze wolnym czasem i choć nikt jej tego nie przyznawał, prawą ręką była w gospodarstwie. A że zręczna była i twarz miała, na której nie wieśniaczej piękności ślady widoczne zostały, przezwali ją Łątką. To prawda, że przy grubej robocie, w biedzie, zawsze czysto była odziana i wyglądała daleko bardziej pańsko, niż gospodynie. Nic ona tam i w niedzielę na siebie osobliwego nie kładła, ale we wszystkiem jej było do tej smutnej twarzy...  Bardzo też wszyscy ciekawi byli wiedzieć o jej dawnych losach, zkąd przyszła, gdzie żyła, jak się zwała. Pytano ją nieraz, potrząsała głową smutnie.  — Na co to tam zda się wiedzieć komu? mówiła i szła do alkierza, do swojego Gacka.  Dzieciak i ona, można powiedzieć, stanowili jakby jedną istotę, rozdartą na dwoje.  Gdy mogła spocząć, siedziała z nim matka, trzymając go na kolanach, i szeptali do siebie oboje godzinami całemi. Gacek tak rósł, jak matuś milczący, bojaźliwy, pokorny. Chłopię wyglądało mizernie, a od ludzi uciekało, jak tylko najrzało ich zdala. Czy w alkierzu, czy w ogrodzie pod płotem, Gacek albo z matką, lub sam najczęściej siadywał. Gdy podrósł z kawałka deszczułki zrobił sobie niby skrzypkę, naciągnął cztery sznureczki na nią i kijkiem po niej grał, a choć ona tonu żadnego wydać nie mogła, chłopię się tak przysłuchiwało, tak raźno i zamaszysto wywijało patykiem, jak gdyby istotnie skrzypkę miało.  Biedna macierz musiała bardzo pragnąć, prawdziwą skrzypkę kupić Gackowi, bo po nocach chodziła żąć, żeby jakie grosiwo uzbierać, ale tyle co na skrzypkę — trudno było. A potem, zkąd ją wziąć, gdzie jej szukać? Wiązała grosze, wiązała w koniec fartucha, liczyła i liczyła — zawsze taki mało było. W chacie ją wprawdzie karmiono i dawano przytułek, ale na bieliznę, odzież, chodaczki sobie i Gackowi zarabiać było trzeba.  Z początku ludzie się za komornicą ciekawili bardzo, próbowali dobyć z niej coś, potem jak się przekonali, że milczy uparcie, pokój jej dali, zostało przy tem że ją zwano Łątką, a dzieciaka Gackiem.  Stary Niezdara, który ją do chaty przyprowadził, w szczególnej też ją miał opiece. Synowe obie poczęły go nawet podejrzewać, aby tylko dziad sobie co nie myślał. Nie okazało się jednak nic, a Łątka też posłuszna i pracowita, do ludzi się nie garnęła i ludziom do siebie garnąć nie dawała.  Gacek już miał lat około dziesiątka, wyrósł, trochę się pokrzepił na lepszej strawie, a zawsze był tak dziki jak w początku. Siedział w alkierzu, albo pod płotem gdzie, lub w krzakach pod wygonem, sam jeden, do zabawy żadnej nie należał, na znęcania się i zaczepki nie odpowiadał i na trzasce grał.  Matka się jednego razu wyprosiła na jarmark do miasteczka, a że chłopca nigdy samego nie zostawiała, wzięła go z sobą.  Gdy wieczorem wrócili, Gacek pod połą skrzypeczkę niósł i starannie w alkierzu schował.  Oczy mu się śmiały i radowały. W chacie jednak i pomyśleć nie było można o graniu, musiał się z nią na pole, pod gruszę, lub w krzaki wynosić.  Dzieci skrzypkę wyszpiegowały, dużo z tego było gadania, po co głupia kobieta kupiła takie bałamuctwo, co go tylko do próżnowania wdroży. Dano ludziom gadać i wygadali się.  Gacek ze skrzypkami chodził i grał. Jak? Sam Pan Bóg wie, bo mu nikt nigdy nie pokazywał nic, nie uczył, musiał sam sobie dochodzić wszystkiego, a chyba od skowronków i słowików i szczygłów piosenki pochwytał. To pewna, że w jakie pół roku po kupieniu skrzypek, podsłuchali go, podkradłszy się pastuszkowie i strasznie głowami kręcili.  — A no, bestja gra — to gra!  Grał Gacek jak go Pan Bóg nauczył, dziwnie. Licho wie, jaka to była muzyka, do niczego niepodobna, niby płacz, niby stękanie, niby do nieba wołanie, jęki jakieś, pieśni żałościwe, a żeby najweselszy je począł słuchać, to mu poszło po sercu i zadumać się musiał.  Gacek jak tylko postrzegł, że go kto słuchał, wnet przestawał i skrzypki chował, a żeby go kto jak prosił, nie zagrał.  Szeptał cicho.  — Ja bo nie umiem.  Jednej pono matce, jak z nią poszedł w pole to grał.  Łątka przy nim siadała, zasłuchiwała się i płakała, a fartuchem łzy ocierała i chłopca całowała, przyciskając do siebie.  Tak się to tam żyło w chacie u Niezdary — połatawszy...  Tymczasem Łątka jakoś jesienią kaszlać zaczęła i pokaszliwała coraz mocniej. W nocy szczególniej jak ją pochwycił kaszel, musiała precz z chaty iść daleko, aby drugim do snu nie przeszkadzała. Gacek wówczas szedł za nią, bo bez niej być nie mógł.  Zimą jeszcze się jej pogorszyło, a na wiosnę postrzegli wszyscy, że zmizerowaną była strasznie i zadyszaną często tak, że gdy wodę z wiadrem przyniosła, na ławę padała, bo jej tchu brakło. Baby radziły lekarstwa różne, smarowano ją i pojono, ale gdy komu nie ma pomódz, to i ptasie mleko nie pomoże! Jakoś w marcu tak już zaniemogła Łątka, że obledz musiała. Gacek siedział w nogach i popłakiwał. O skrzypkach mowy już nie było.  Czuła nieszczęśliwa komornica, że nadchodziła wyzwolenia godzina, umierać by jej niczem było, ale jak Gacka sierotę porzucić! Wiedziała dobrze, że pędzać chłopca każdy potrafi, a zaopiekować się nim nikt nie zechce. Pewnie i te łzy, które jej niepokój wyciskał, chorobę pogorszyć musiały, miała się co dzień gorzej, karmiono ją już tylko z łaski, bo do żadnej roboty zwlec się nie mogła, nawet pierze drzeć jej ciężko było.  Nadszedł kwiecień, taki jak to on u nas zwykle bywa, godzina słońca, a dnie pluchy i chłodu. Łątce się pogorszyło. Gdy słonko zaświeciło, zwlokła się czasem za ogród z synem, siedziała pod płotem i dyszała.  Jednego dnia — już jej bardzo coś źle było.  Kobiety w chacie po cichu szeptały, że krew wypluwała, kręciły głowami i mówiły, że do Świątek nie dożyje. Ona sama już i dnia nie była pewną. Wieczorem, że było ciepło, poszła z synkiem pod wiśniowy sadek i siedziała, wzięła go za głowę i poczęła jęczeć boleśnie.  — Dziecino ty moja, dziecino — mówiła — ja muszę iść od ciebie, ty sam, jak palec, zostaniesz na świecie. A! gdybym mogła, zabrałabym cię z sobą. Tam byś pokój miał, a między ludźmi złymi, niedola cię czeka — niedola.  Pomilczała chwilkę i spytała:  — Cóż ty, biedna sieroto, poczniesz bezemnie? co?  Gacek nie wiedział, ani co ma począć, ni co odpowiedzieć.  I znów łzy jej mowę przerwały.  — Słuchaj ty mój biedny, jedyny, mówiła matka — słuchaj, co ci powiem, bo to może i ostatnie słowa.  Jak mnie do trumny włożą, na mogiłki zaniosą i piaskiem przysypią, a będzie ci na świecie źle, a nie uznasz, co robić z sobą, przyjdźże ty na mogiłę do mnie, usiądź na niej ze skrzypkami i graj. Ja w mogile posłyszę, ja przemówię z mogiły do ciebie. A nie będę ja mogła, Bóg mi da jakiego posła, co za mnie słowo przyniesie...  I tak mu mówiła i tak go prosiła, że Gacek jej przyrzekł, iż ze skrzypką na mogiłę chodzić będzie.  Nad rankiem, zakaszlała mocno Łątka, chwyciła się z pościeli. Gacek się porwał ku niej, ścisnęła go za głowinę, krzyknęła i padła... A nie wstała już więcej. Przyszły z rana baby, była zimną, w chacie wielki gwar powstał, a Gacka od zwłok trzeba było gwałtem odrywać.  Już się poczynali spierać, kto ją pochowa, kto za pogrzeb zapłaci? Kto trumienkę sprawi — gdy kobiety przeglądając chusty węzełek znalazły, w którym na wszystko starczyło i na sosnowe deski, z których trumienkę zbić miano i dla księdza i dla organisty, nawet dla tego, co dół kopał na mogiłkach.  Za życia jeszcze mówiła Niezdarze, że po groszu zbiera na to, żeby po śmierci jej nie przeklinano, iż ją daremnie pochowają; nie było zresztą nic, krom bielizny trocha, a na palcu kobiety pierścionek był z oczkiem, który z palca zdjęto i chłopcu oddano.  Nazajutrz odwiedli ją przystojnie na mogiłki. Ludu prawda nie było wiele, babek kilka, gospodarz stary, dwie synowe i kilkoro dzieci. Gacek na trumnie się położywszy, szedł płacząc, a gdy ją zasypano piaskiem, legł na niej, chcąc tu pozostać, aż go gwałtem do chaty zabrać musiano.  Nazajutrz do dnia chłopak na mogile siedział — ale skrzypki mu w głowie nie były. Położył się na ziemi i wołał: matulu! Z mogiły nic nie odpowiadało...  Dzień wiosenny był — muchy, pszczoły i osy brzęczały do koła, latały żółte motyle, świegotały ptaszki, w polu bydło porykiwało, na łąkach rżały konie, świat się tak sobie weselił, jakby nikt nie umarł i nikt nie płakał...  Gacek głodny cały dzień tak przeleżał, wieczorem stary Niezdara przyszedł po niego i do chaty zawiódł, aby z głodu nie marł... Z chłopakiem bo ciężko było — ani wykrzyczeć z niego nic, ani wybić, ani wyprosić, jak osłupiały chodził i wołał: matulu!  A już by się też był zdał czy na pastuszka, czy na poganiacza do pługa, czy do innej gospodarskiej roboty. Smaku w nim do niczego nie było. Już te skrzypki, a skrzypki w głowie.  Ludzie się aż gniewali, mówiąc, że to marnie przepaść musi — karmili go jeszcze z łaski i kąta mu pozwalali, ale się to prędko skończyć miało.  — Co ma darmo chleb jeść! wołała jedna synowa — niech se i z temi skrzypkami w świat goni!  Niezdara go trochę obraniał, w końcu go zahukano. Wieczora jednego starszy syn we drzwiach stanąwszy, kazał mu precz iść, a chleba darmo nie jeść... Gacek swój węzełek z komory wyniósł i na mogiłki wprost...  Późno już było, — poszedł z węzełkiem na matczyn grób, siadł, dobył skrzypki i grać począł. Naokoło cichuteńko było, bo do wsi dosyć daleko, bydło już dawno pozaganiano, wszyscy do chat popowracali, sam więc został jeden z temi wróblami, które popłoszył. Grał, grał, aż mu palce podrętwiały i skrzypki z rąk wypadły. Ucho przyłożył do mogiły, nie słychać nic.  Siadł i czekał...  W tem patrzy na młodej brzózce, co nieopodal rosły, przyleciał ptak i siadł z gałęzią się kołysze, a patrzy mu w oczy, jakby do niego chciał zagadać.  — Matulu! zawołał po cichu...  Czy mu się przywidziało, czy w istocie było, ptak z gałęzi odzywa się do niego.  — Idź do miasta ze skrzypkami... a za rok wróć tu z niemi...  — A jakże ja rok ten przeżyję? matulu.  — Bóg przeżywi! Bóg przeżywi! zawołał ptaszek, furknął i odleciał.  Nocka już nadchodziła, Gackowi nie było strach zostać na mogiłkach, bo przy matce. Podłożył sobie sukmankę pod głowę, na grobie się przytulił i zasnął. Sam nie wiedział, jak mu nocka przeszła, gdy się zbudził, słońce już było wstało i świeciło raźno, przypomniał sobie wczorajszego ptaszka, mogiłę pocałował, skrzypki pod sukmankę schował i ku miastu się skierował.  Ku miastu, ku Krakowu, choć tam nigdy, przenigdy nie bywał, a mało co o niem i słyszał... Ale go tam coś ciągnęło... miał jakieś groszy kilka by chleba kupić i soli, szczawiu sobie surowego narwał na łące, wodą popił.  Idzie, idzie, ludzi pyta, mówią mu, że już do miasta niedaleko. W tem nadarzył mu się staruszek. Szedł i on sobie drogą, o kiju, sakwy na plecach, siwe długie włosy z głowy mu spadały, twarz miał białą, oczy blade niebieskie i słodki jakiś uśmiech na ustach. Popatrzał na chłopię i zagadnął.  — A dokąd to Bóg prowadzi?  Głos miał taki, że Gacek co się ludzi bał, a nie łatwo w rozmowę wdawał, podszedł zaraz ku niemu, popatrzał mu w oczy, i w rękę pocałował. Tak go była matula uczyła żeby starych szanował, więc choć starowina wyglądał na żebraka, poszanował go Gacek. A że go i strach tak jakoś brał o to miasto, wyspowiadał mu się biedak ze wszystkiego, i jak matulę utracił, i jak mu ptak do miasta kazał od niej — i co to go tam czeka.  Stary słuchał z uśmieszkiem jakimś dziwacznym, po głowie go pogładził.  — Bóg miłosierny, rzekł — na pierwszą nockę znajdziesz u mnie schronienie — a potem — coś się wyszuka.  Szli tedy razem, a Gacek się w duchu dziwował, że biedny żebrak miał własny kąt, którym się mógł podzielić. Staremu nogi pobrzękłe i poobwiązywane łachmanami prędko iść nie dawały; siedli pod łozami odpocząć.  Zobaczył stary skrzypki...  — A no, zagraj, rzekł — zagraj tak, jak byś to sam sobie, albo matuli grał...  Dziwna się rzecz stała, że Gacek co nigdy ludziom nie grał, wstydził się i sromał, dziadunia tego nic się nie uląkł, dobył skrzypki, podstroił i spuściwszy oczy, nie patrząc w świat, grać począł.  Tego dnia mu się grało jakoś jak nigdy, zdawało się, że same skrzypki grają — dziwował się sam sobie, twarz się paliła, ręce drżały, serce biło, a struny gadały jak żywe.  Gdy przestał, pot mu ciekł z czoła, obejrzał się, dziaduś płakał — a nie rzekł ani słowa... tylko  — Czas do miasta! — czas!  Szli tedy razem znowu, aż tu się i miasto pokazywać zaczęło, aż strach!... Kościoły z wieżami, mury, dachy, domostwa ogromne i już zdala głos dzwonów dolatywał, a gwar gdyby z ula ogromnego. Na gościńcu przewijali się ludzie, wozy, konni, bydło, wozy, kolebki pańskie — tak że musieli skrajem iść po nad rowem, gęsiego, bo inaczej minąć się było trudno. W jarmarku w miasteczku nigdy tak ludno i gwarno nie bywało. Gacek by pewnie wrócił tak się uląkł tego tłumu, gdyby go dziaduś nie wiódł z sobą, a ciągle nań nie oglądał.  Co się do niego uśmiechnął, to mu serce urastało. Aż i w bramę murowaną weszli, a tu już ani się przecisnąć chyba. Dalej ulica długa, długa co jej końca nie widać nawet, a w niej też kręcą się ludziska, jakby na gwałt dzwoniono, a spieszy się to wszystko, a przegania, a popycha. Nad głowami słychać dzwony, ciągle biją, to grubo, to cienko, jak by się sprzeczały z sobą — bum! bum!  Dziaduś tu był jak w domu — wchodząc tylko we wrotach kołnierz od opończy podniósł jakby twarz chciał zakryć i pod kamienicami szedł, a na Gacka się oglądał.  Przeszli jedną ulicę, potem drugą, zawrócili w trzecią. Gacek pomyślał, jakby mi wracać było trzeba, już bym nie trafił? Aż dziaduś u drzwi ogromnego domu stanął, kijem zastukał w nie, otwarto mu i wszedł...  Za wrotami zaraz stał mężczyzna podżyły, otyły i wesołej twarzy, który się dziadkowi pokłonił, ten mu coś na ucho szepnął i pokazał chłopaka. Sam potem głową mu skinął i zniknął. Gacek zostawszy sam z obcym człowiekiem nie wiedział już co pocznie, gdy ten ozwał się poczciwym, grubym głosem.  — Idź no za mną — nocleg jak należy będziesz miał...  Mówiąc to uśmiechał się i wiódł go za sobą w dziedziniec; tu weszli na schodki, otyły człek do porządnej izby zawiódł Gacka i rzekł mu:  — Rozgość że się tu, masz łóżko, strawę ci przyniosą, Panu Bogu podziękuj i używaj.  Izba była taka, jakiej chłopak w życiu nie widział, obszerna, widna, obrazkami świętemi pozawieszana, łóżko w niej, choć w nim króla położyć, albo i dwu tak szerokie. Dzbanek polewany i pisany w kącie z wodą, piec zielony lśniący... ławy, stołki, stół, czyste i śliczne. Gacek w kąt węzełek rzuciwszy, naprzód Panu Bogu i matuli podziękował, wyciągnął się potem i nie wiele myśląc — że na łóżku nie śmiał — na ławie się trochę położył.  Aż tu drzwi się z hałasem otwierają, wchodzi gospodyni misę niosąc i chleb i ser.  Zobaczyła chłopca.  — Pożywaj zdrów! — Rozśmiała się i wyszła.  Gacek pobiegł do misy — mleko z kluskami, jakby dla królewicza! Chleb biały, ser świeży — jak w raju. Pomyślał sobie tylko, jak to może być, żeby starowina, dziaduś tyle mocy miał, a tak go mógł raczyć. Nie było o to kogo spytać. Tymczasem jadł, co wlazło, bo był wygłodzony, jadł i taki całej misce nie podołał. Mleko wypił, klusek dużo zostało — chleba też sporo...  Zmierzchało już dobrze w izbie, gdy znowu drzwi skrzyp, weszła gospodyni z ogarkiem — postawiła na stole.  — Jak się będziesz kłaść, zgaś że go...  Tuż za gospodynią wtoczył się znowu jakiś inny mężczyzna, słusznego wzrostu, wąs do góry, głowa podgolona, bardzo jakiś z pańska patrzący — na Gacka spojrzał i poklepał go po ramieniu.  — Pokaż no mi skrzypki swoje?  Uląkł się chłopiec i ręce złożył.  — A! zmiłujcie się! to skrzypki od matusi — to moje najdroższe.  — Nic się im nie stanie! — zawołał człek z wąsami. Co miał Gacek czynić, skrzypki dobył i pokazał. Ten w ręce je wziął, popatrzał z przodu, z tyłu, po strunach brzęknął, smyczka uchwycił, włożył je pod brodę i — kiedy nie zacznie grać — Gacek osłupiał.  Nigdy mu się i nie śniło, aby ze skrzypek takiego głosu mógł kto dobyć. Zdało mu się, że ktoś gra na jego żyłach, tak wszystkie drgały. Tylko, że tam ani płaczu, ani jęku nie było, a wielka swawola. Kłóciła się struna ze struną, ujadały z sobą, gadały, ząb za ząb odpowiadała jedna drugiej — a wszystko tak szybko, tak raźno, że uchem dogonić było trudno.  Struchlał Gacek...  Wtem człek z wąsami skrzypki mu dał w ręce i rzekł:  — Teraz ty graj!  Chciało się chłopcu uciekać.  — Nie umiem — wołał, ręce składając — nie potrafię.  — A ja ci mówię, graj — tak, jakby ci matula kazała. Trzeba, byś grał... Siądź se na ziemi, jakbyś w polu był, oczy zamknij, a mnie jakby tu nie było...  Poklepał go po ramieniu.  Co chłopiec miał poczynić?  Wieczerza mu jakoś sił i śmiałości dodała, posłuchał. Tyłem się odwrócił, na ziemi siadł, oczy zamknął — i — grać począł.  Ale mu nie szło, musiał sobie matulę, całą swą biedę i życie przypomnieć, dopiero struny zadrgały i smyczek popłynął. A jak raz się rozegrał, tak już by był nie kończył.  Dopiero, gdy mu się łzy jak groch posypały, głową padł na podłogę i ustał.  Nie widział, co się działo z człowiekiem z czarnemi wąsami, nie słychać go było, aż poczuł po chwili, że go dwoje rąk silnych ujęło i ktoś do piersi cisnął.  A to był ten człowiek z wąsami, który go całował.  — Słuchaj no — rzekł mu. Tyś się do skrzypek rodził, ja cię będę uczył. Izbę ci tu i jadło dadzą darmo, a do mnie na naukę... pójdziesz.  Ze skrzypek to tam, prawda, doli sobie nie wygrasz, ale dusza się na nich wypłacze.  Gacek go w rękę pocałował — już mu było raźno.  — Gdzież ja was znajdę? spytał.  — Jutro ja sam po ciebie przyjdę — odparł człek z wąsami, a no trzeba, żebyś drogę sobie patrzył i wiedział, kędy iść, a wracać. Juści cię całe życie ludzie za rękę prowadzić nie będą — trzeba se samemu radzić.  To rzekłszy, poszedł, a Gacek postawszy chwilę, ogarek zagasił i na ławie się położył, boć na łóżku nie śmiał...  Rano chrapał jeszcze, gdy do drzwi zapukano, już mu gospodyni ciepłą zacierkę niosła; spojrzała na łóżko i w śmiech...  — A gdzieś ty spał, robaku?  — A na ławie.  Pogłaskała go po głowie.  — Toć łóżko dla ciebie, rzekła i rozśmiała się.  Nim wyszła, chłopak chcąc dziaduniowi podziękować, spytał o niego; gospodyni dziwną minę zrobiła, pokręciła głową.  — E! już go nie ma! a ja tam i niewiem, czy go zobaczycie... Kiedyś on się wam zjawi.  Tak się poczęło owo życie w mieście Gackowi.  Człek z czarnemi wąsami, co go na skrzypkach uczył, zwał się Bandysz, grał on i na organach w kościele.  W kilka dni — skrzypki skrzypkami, zaprowadził Gacka do szkoły i kazał mu się abecadła uczyć i pijania. W izbie, w której nocował chłopak, znalazł odzież i bieliznę. Nie wiedział komu dziękować i gospodyni mu powiedziała ze śmiechem:  — Podziękujcie panu Bogu i matuli.  I poszła.  Starego dziadunia, który go tu przyprowadził, ani widu było, ani słychu. Strasznie to Gackowi przykrem było.  Tymczasem z miastem się obywał, z pauprami poznawał, potroszę uczył, trochę grał, a że strawa była dostatnia i zdrowa, rósł strasznie. Ani go już poznać było! Chłopiec się zrobił gdyby jabłko, nie zbywało mu na niczem, tylko do matczynej mogiły tęsknił. Rok prawie upływał, gdy z wioski wywędrował, chciał koniecznie do matuli w odwiedziny.  Jednego dnia, gdy sam się puścił trochę za miasto ku panieńskim górom, patrzy na gościńcu — aż tu dziaduś idzie.  Poskoczył do niego co tchu, bo się bał, aby mu gdzie nie zniknął.  — Ojcze mój, dobrodzieju! A żebym choć wam podziękował! Com się ja was naszukał.  Staruszek się uśmiechał, po głowie go gładząc.  — A dobrze ci? spytał.  — Jak w raju! jedno mi tylko dokucza i spać nie daje. — Matusin grób! matusin grób chciałbym odwiedzić i matuli zagrać na skrzypkach, — a tu, niewiedzieć kogo się prosić i jak to uczynić!  Dziaduś głową pokiwał.  — Dobre dziecko z ciebie... Drugi by w lepszym bycie o macierzy zabył. Mów jutro Bandyszowi, kiedy zechcesz iść — i ruszaj z Bogiem.  Staruszek do miasta powracał, Gacek go odprowadził. Nagadali się w drodze siła, bo dziaduś pytał, a chłopakowi gęba się nie zamykała. Gdy do miasta weszli, stary razem z nim do kamienicy wchodził, pożegnał go tu i zniknął.  Wiedział Gacek od czasu jak tu mieszkał, że dom był kasztelański — ale w domu tym, gospodarza nigdy nie było. Mówiono, że kędyś za morzami, za górami przebywał... A w kamienicy ludu różnego, niedołęgów szczególnie, mieszkało dużo.  Nim zagadnął Bandysza o pozwolenie wyjścia, już mu ten sam powiedział, że wędrować może, byle nie długo bawił, a prędko powracał. Gacek tedy ruszył ze skrzypkami, a choć mu w mieście dobrze było, gdy w pole wyszedł, gdy go wiatr owionął od łąk i lasów, a posłyszał ptaki i zobaczył wszystko co żywe, a wesołe na wsi sobie króluje, tak mu to duszy zagadało, aż oczy powilgotniały. Przypomniały się lata dawne. Tak i owak idąc drogą, pytając, spoczywając nad wieczorem, zbliżył się do wioski. Chciało mu się zajrzeć do chaty do Niezdary, ale pierwsza matka była. Na przełaj poleciał wprost do mogiłek.  Tu wszystko znalazł jak było, kilka żółtych grobów przyrosło, a świeże darniem się okryły. I matki jego już zieleniała, puściły się na niej macierzanki, dziewanny, kwiecie polne różne i tak otuliły, że ją syn tylko mógł znaleść. A w ziemię też dużo wklęsła. W roku przeszłym górowała nad innemi, teraz się z niemi zrównała. Na mogiłkach pusto było, cicho, słońce się schowało, księżyc wschodził.  Szedł Gacek, dobył skrzypek, zaczął grać i grał i łzy mu wciąż na skrzypkę padały. Nie rychło ustał, przyłożył ucho do ziemi — i zawołał — matulu! Nic nie słychać. Zawołał raz drugi i trzeci.  Spodziewał się ptaka na gałęzi, ale ptak nie przyleciał. W tem wiatr z pola powiał i tęskny głos piosenki doleciał go z daleka. Nucił ktoś, niewiadomo gdzie, czy w powietrzu, czy na ziemi, te słowa.  — Błogosław Boże... powracaj.  Jakby zwrotki piosenki, wyrazy się te powtórzyły ciszej, raz i drugi. Czy to matka mówiła, czy dolina nuciła, nie wiedział — ale gdy potem ucichło, ucałował mogiłę i poszedł do chaty Niezdary. Trzeba się było pokłonić im, choć go z chaty jak nicponia wygnali.  Wieczór był piękny, co wszystkich z chaty wywabia, na przyzbie siedzieli rzędem: Niezdara, dwie synowe, jeden syn i dzieci kupa.  Pies, który zwał się Kucy, bo miał ogon oberwany, zaszczekał nań zdaleka, pociągnął nosem, płot przesadził i dawajże się łasić do niego. Powstawali z przyzby wszyscy ciekawie, ale że Gacek był z miejska, czysto odziany, a wyrósł i wyładniał, nie poznali go. Dopiero gdy się zbliżył, aż Niezdara krzyknął.  — A to Gacek! licho by go nie brało.  Wszyscy też za nim:  — A to Gacek!  Bo i skrzypki z pod poły dojrzeli.  I jak go to niedawno pędzili precz, tak teraz nie wiedzieli, gdzie posadzić, zasypując pytaniami. Strasznie to im w nosy poszło, że był odziany czysto i zrobił się chłopak, nie przymierzając, paniczykowaty. Chcieli go zaraz karmić, a poić, ale za to im podziękował, bo pamiętał, jak go precz wypędzili. Już im to przebaczył dawno, tylko jeść teraz z niemi nie mógł...  Trzy po trzy coś im o sobie powiedział, że się w szkole uczy, że na skrzypkach gra, że mu na świecie dobrze i że są ludzie poczciwi, co ni chleba, ni słowa ubogiemu nie żałują...  Dziw był wielki, a stary Niezdara radował się prawdziwie.  Odprosił się Gacek do komory na noc, gdzie przy matce sypiał i gdzie ona umarła. Posłali mu świeżego siana, ale calutką nockę nie śpiąc, o matce przedumał. Tylko co mu się oczy zamknęły, patrzy matka przed nim stoi. Cała w bieli, jasna, śliczna, odmłodzona, uśmiechnięta, ręce nad nim rozwiodła, błogosławi... Chciałby był Gacek do nóg jej paść, a tu go sen tak skuł, że się ani ruszyć. Słyszy tylko nad sobą głos:  — Błogosław Boże! powracaj! Dziecko moje — jam duszą z tobą; jam ci anioła stróża wyprosiła — nie zapomnij o matki mogile... Bóg o tobie nie zapomni...  Aż, gdy patrzy, postać jasna, gdyby obłok biały, rozlewa się, rozlewa, stała się mgłą, przejrzystą, jak opar podniosła się do góry i znikła...  Gacek się obudził, dzień już był, ludzie się w chacie krzątali; jedna synowa chleb miesiła, druga ogień rozkładała.  Pożegnał ich, za gospodę dziękując Gacek i poszedł na mogiłki raz jeszcze. Opeł z zielska mogiłę, rękami ją do koła obsypał, kamień wielki z pola przyniósł i w nogach położył; — pocałował.  — Bywaj, matulu, zdrowa.  I poszedł...  Same go nogi nazad wiodły... Idzie, idzie, na tem samem miejscu, kędy raz pierwszy dziadka spotkał, patrzy idzie on znowu. Tak sobie pomaleńku, nie śpiesząc, jakby się Gacka spodziewał, obejrzał i czeka. Radość była wielka... Siedli znów pod łozami odpoczywać. Dziaduś go pyta o wszystko, ten mu opowiada i jak głos słyszał i jak matulę widział we śnie.  — Tom już teraz ze wszystkiem szczęśliwy, kiedy i was widzę — rzekł chłopak — a dziękować wam mogę... A to was ani na oczy nie widać...  — Bo się muszę włóczyć po świecie — odparł stary — aż póki, aż póki...  I nie dokończył.  Szli znów razem do miasta, dziaduś go o wszystko pytał, i o skrzypki i o szkołę i o izbę i o strawę; Gacek się wszystkiem chwalił i cieszył. A było mu też na świecie dobrze, jak macoszynemu dziecięciu.  Do kamienicy razem wrócili, a w bramie, nim się chłopak obejrzał, starowiny nie było, jak w wodę wpadł. Dalej znowu szło życie tak samo i rok i drugi i trzeci i czwarty. Każdej wiosny szedł Gacek do matki, grał jej i płakał, to ją we śnie widując, to jakieś słysząc głosy, co go uczyły co miał czynić.  Na skrzypkach już grał, jak sam Bandysz, czytał po polsku i po łacinie, pisał też niezgorzej. Miał już lat około dwudziestu, gdy ostatniego roku wybrawszy się do matki na mogiłki, wracając dziadusia siwowłosego nie spotkał. Bardzo mu się zrobiło tęskno, bo myślał, że zmarł może, a nawet i grobu jego nie wiedział gdzie szukać, aby się na nim pomodlić.  Z takiemi myślami do kamienicy powrócił.  Odźwierny, co w bramie stał, gdy już miał iść do swej izby, odezwał się do niego:  — Hej! Gacek — tam na was na górze czekają!  I na schody wskazał.  Nie wiedział spełna chłopak, co to znaczyć miało.  — Idź-no — idź, drogę ci tam pokażą.  Szedł tedy na schody dalej aż do drzwi, kędy dwu stało w barwie sług i otwarli mu je, pokazując, aby na pokoje ciągnął.  Komnaty były ze staroświecka przybrane, ale bardzo wspaniale. Służby u każdych drzwi stało pełno i wciąż mu dalej postępować kazano. Na ostatek otwarły się ostatnie podwoje i Gacek w komnatę zajrzawszy, osłupiał...  W szerokiem krześle, ubrany od aksamitów i jedwabi siedział dziaduś, czytając coś w książce, a w ręku trzymając różaniec.  Poznał go zaraz, bo choć strój miał inny, to twarz mu została taż sama i uśmiech łagodny.  Zobaczywszy chłopca, ręce ku niemu wyciągnął.  — Chodź tu!  Gacek mu się do nóg rzucił.  — Co za cud! zawołał.  — Tak, cud, cud, łaski Bożej, iżem ja dożył końca mojej pokuty i z czystem sumieniem spocząć mogę — począł staruszek. Jestem ci ten sam żebrak, co cię raz pierwszy spotkał na drodze, bom zgrzeszywszy srodze, ofiarował się lat dziesięć chodzić po żebraninie i rękę wyciągać, i nie jeść ani pić tylko to, com sobie u ludzi wyprosił. Dobremi uczynkami starałem się Boga przebłagać; jałmużnym brał i dawał jałmużny. Takem i ciebie wziął dla tego, żeś matkę kochał i pamięci jej wiernym został. Wyrosłeś, nauczyłeś się coć było potrzeba — mów, czego chcesz, abym ci pomógł?  Gacek tak był zmięszany, iż oprócz podziękowania, nic rzec nie mógł, a woli nie chciał mieć, póki by się matki nie poradził.  Wierzył w to, iż duch macierzy wskaże mu przyszłą drogę.  Kasztelan dał mu czas, aby jeszcze szedł na mogiłę.  Dnia tego było w kamienicy przyjęcie wielkie, gości tłok, bo wszyscy, sądząc, że kasztelan z pielgrzymki powracał, witać go przychodzili.  Oprócz domowych, o pokucie jego nikt nie wiedział...  Stoły już do uczty zastawione były, gdy kasztelan znikł. Stali tedy wojewodowie, starostowie, hetmani, oczekując na gospodarza, gdy drzwi się otwarły i starzec wszedł w żebraczem swem odzieniu o kiju... Nikt nie rozumiał, co to znaczyć miało.  — Mili panowie, a bracia — odezwał się dziaduś — zgrzeszyłem był srodze i dałem zgorszenie wam, pokutę odprawić musiałem. W tej odzieży lat dziesięć o żebranym żyłem chlebie, wśród was, niewidziany. Dziś dopiero zrzucę łachmany te... proście za mnie Boga, aby mi przebaczył... Nie dość było pokuty, trzeba, by ona jawną się stała dla tego tu przed wami, w tej odzieży, która mi przebaczenie wyjedna, stoję.  Otoczyli wszyscy dziadusia, a on trochę popłakał, potem łachmany z niego zdjęto i do stołu zasiedli. Posadzono i Gacka na szarym końcu. Poważnie rozpoczęta uczta, wesoła się potem stała, gdy dziaduś swoje przygody opowiadać zaczął, a na niektórych z gości ukazywać — tyś mi dał halerza, nie poznawszy, tyś mi w kuchni jeść dać kazał i t. p. Tak opowiadając, wpadł dziaduś i na spotkanie z Gackiem, mówiąc, jak go ze skrzypeczką idącego na gościńcu napotkał i na ludzi wyprowadził. Wszyscy mu się pilno przypatrywać zaczęli, a kasztelan dodał:  — Żebyś nam dowiódł, iż darmo chleba nie jadłeś, weźmij skrzypce, a zagraj nam tak, jakoś mi niegdyś grał, gdyś mnie aż do łez pobudził.  Przed tak wielkiem towarzystwem sromał się Gacek, wymawiał, wypraszał, grać na żaden sposób nie chcąc, ale stary rozkazywać miał prawo i rzekł:  — Nie wstydź się, a graj!  Co było począć? Chłopak posłany, już mu też i skrzypce niósł, stanął więc posłuszny Gacek do popisu, choć mu ręce drżały. Izba była oświecona, osób pełno, oczy skierował w kąt — patrzy, matka stoi w bieli, z rękami na piersi założonemi, oczy w niego utopiła i macierzyńskiem wejrzeniem jakby siły mu i odwagi dodawać chciała. Zapomniał tedy o wszystkich i stanął tak, jakby dla jednej matki swej grać miał, na innych już nie zważając.  Kasztelan kazał mu się niedaleko od siebie ustawić, aby słyszał lepiej, tuż nieopodal przy nim siedział mężczyzna średniego wieku, nie młody już, z twarzą poważną, a posępną, bogato ubrany i wyglądający na wielkiego pana. Ten też oczy w Gacka wlepił nadzwyczaj ciekawie, a gdy ten zaczął grać, nie tyle gry jego słuchał, co mu się przypatrywał. Chłopak na palcu u ręki miał ów pierścionek, który matce umarłej zdjęto, a jemu oddano. Nigdy go on nie zrzucał, jako jedynej pamiątki po macierzy. Siedzący obok pan wlepiwszy oczy w ten pierścionek, był jakby przestraszony i widocznie poruszony, a nie swój... Pary razy pochylił się bliżej, jakby mu się chciał lepiej przypatrzeć. Trudno to powiedzieć, jak Gacek grał tego wieczora, bo i Bandysza nauka w tem była i przypomnienie pierwszych nauczycieli, co mu w polu w krzakach śpiewali. Grał od serca do serc, tak jakoś rzewnie, a boleśnie, że się wojewodowie i panowie nad kielichami popłakali. Każdemu z nich ta nigdy nie słyszana muzyka przypominała młodość jego, kościelne pieśni i pastusze, rycerskie śpiewy i domowe, w duszach im się tak robiło, jakby kto stare rozgarnąwszy popioły, niedogasłych dobywał żarów.  A gdy zmęczony Gacek, w końcu zemdlonemi oczyma matki już nie widząc, grać przestał i głowę spuścił, wszyscy jednym głosem zawołali:  — Tylko do kościoła gra się taka godzi... Panu Bogu na chwałę! ależ gra to gra!!  Kasztelan się uśmiechał z radości, w tem ów pan co się na pierścionek oglądał, wstał szybko, Gacka pochwycił i na bok go odwiódł. Wskazał mu na rękę i rzekł głosem drżącym.  — Zkąd ty to masz! — mów! zkąd to masz!  Niezrozumiał z początku chłopak, ale gdy mu na pierścionek wskazał, począł opowiadać o sobie i o matce... Blady i niemy słuchał go pan ów, aż z palca pierścionek ów zdjął, począł nań patrzeć i płakać. Gacek mu pokazał jeszcze krzyżyk, który matka na szyi jego zawiesiła. Nieznajomy w ręce uderzył i rzucił się ściskać go, a całować.  — Syn mój jesteś! zawołał, któregom opłakał! Ożeniłem się był z ubogą dziewczyną, której rodzice moi dla ubóstwa jej znać nie chcieli. Uciekła ona, aby mnie od prześladowania uwolnić, napróżnom jej szukał. Syn mój jesteś!  I za rękę go pochwyciwszy, przyprowadził do stołu, kędy wszyscy siedzieli.  — Panowie a bracia! zawołał, oto mnie szczęście wielkie spotkało, zatracone dziecię moje znajduję. Grajek ten synem jest moim!!!  Podnieśli się wszyscy i winszując i dziwując i rozpytując, jak to mogło być i poczem go poznał. Począł opowiadać ojciec, potem syn, a kasztelan kielich wielki przynieść kazał, aby zdrowie ich wypić... Co tam było radości, wesela i gwaru i jak do białego rana ucztowano, tego opowiadać nie będziemy.  O los Gacka już się nikt troszczyć nie potrzebował. Zabrał go zaraz ojciec z sobą, a nazajutrz z wielkim pocztem jechali do wioski na mogiłki, ojciec i syn, aby uklęknąć na grobie biednej kobiety, która sama cierpieć chciała, aby drugim dać spokój i szczęście. I modlili się długo, a ojciec natychmiast nad mogiłą kaplicę budować kazał piękną i drzewa zasadzić do koła, aby wieczna została pamiątka cichej niewiasty, co dopiero w grobie znalazła spoczynek.  Do kaplicy tej, póki życia swojego chodził raz na rok przynajmniej Gacek, i siadłszy na ławie nad grobem, matce od serca przygrywał...  Po tem ze sobą tam żonę i dziatki prowadził dopóki życia w miłości macierzy dotrwał wierny.