Bajki i baśnie. Tom I - Bracia Grimm - ebook

Bajki i baśnie. Tom I ebook

Bracia Grimm

4,5

Opis

Bajki i baśnie. Tom I to zbiór 22 wspaniałych opowieści spisanych przez Braci Grimm. Jednych z najsłynniejszych twórców bajek oraz baśni w historii literatury.


W tomie pierwszym znajdują się takie ponadczasowe bajki i baśnie jak Jaś i Małgosia, Biedny młynarczyk i Kotek, Odrobinka czy Duch we flaszce oraz wiele, wiele innych.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 157

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bracia Grimm

Wydawnictwo Avia Artis

2020

ISBN: 978-83-8226-075-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (http://write.streetlib.com).

BIAŁOŚNIEŻKA I RÓŻANKA

Pewna uboga wdowa mieszkała w samotnej chatce, a przed tą chatką był ogródek, w którym rosły dwa krzaki róż: jedne róże białe, drugie czerwone.  Wdowa miała dwie córeczki, podobne do obu krzaków róż. Jedna zwała się Białośnieżką, a druga Różanką.  Dziewczątka były tak pobożne i dobre, tak pracowite i roztropne, że chyba drugich takich dzieci nie było na świecie, ale Białośnieżka była łagodniejszą niż Różanka.  Różanka wolała skakać po łąkach i polach, rwała kwiatki i goniła ptaszyny leśne; a Białośnieżka siadywała w domu przy matce, pomagała jej w gospodarstwie, albo czytywała jej książki, gdy nic innego nie było do roboty.  Obie dziewczynki tak bardzo się kochały, że zawsze, idąc razem, trzymały się za rączki, a gdy Białośnieżka mówiła:  — „My się nigdy nie rozstaniemy“, Różanka odpowiadała: „Tem, co ma jedna, musi się i druga podzielić“!  Nieraz biegały same po lesie i zbierały czerwone jagody; żadne zwierzę nie robiło im nic złego, ale przychodziły do nich z całem zaufaniem: zajączek jadł z ich rąk kapustę, sarna skubała trawkę tuż przy nich, jeleń wysoko wyskakiwał obok, ptaki zostawały na gałęziach i wyśpiewywały wszystkie swoje trele. Dziewczęta nie miewały żadnych przygód; jeżeli się zapóźniły w lesie, a noc je zaskoczyła, to kładły się jedna przy drugiej na murawie i zasypiały aż do ranka, a matka wiedziała o tem i nie trwożyła się o nie.  Pewnego razu, gdy nocowały w lesie, a świt różany je zbudził, spostrzegły śliczne dziecko w białej, błyszczącej sukieneczce, siedzące przy ich posłaniu, i spoglądające na nie bardzo życzliwie. Nic nie mówiąc, odeszło potem w głąb lasu, a gdy się obejrzały, zauważyły, że leżą tuż nad głęboką przepaścią, że gdyby były w ciemnościach i stąpiły jeszcze parę kroków, to byłyby w tę przepaść wpadły. A matka im powiedziała, że musiał to być Anioł Stróż, który czuwa nad dobremi dziećmi.  Białośnieżka i Różanka utrzymywały chatkę matki, tak czysto, że było prawdziwą przyjemnością wejść do nich. W lecie, Różanka pilnowała domu i co rano stawiała przy łóżku matki bukiet kwiatków, a w bukiecie było zawsze po jednej róży z każdego krzaka.  W zimie, Białośnieżka rozniecała ogień i stawiała kociołek na blasze, kociołek mosiężny, ale błyszczący jak złoto, tak był ślicznie wyczyszczony.  Wieczorem, gdy mrok zapadł, mówiła matka:  — Idźno, Białośnieżko i zasuń rygle, — a potem siadały przy ogniu, matka wkładała okulary i czytała z wielkiej księgi, a obie dziewczynki, przędząc, słuchały. Obok nich leżało jagniątko na podłodze, a poza niemi, na drążku, siedział biały gołąbek z łebkiem, ukrytym w skrzydełkach.  Pewnego wieczoru, gdy tak spokojnie siedziały sobie, ktoś zastukał do drzwi. Matka rzekła:  — Prędko, Różanko, otwórz, to pewno jakiś wędrowiec, szukający przytułku.  Różanka poszła, odsunęła zasuwę i myślała, że to będzie jakiś ubogi człowiek; ale to nie był człowiek, lecz niedźwiedź, który wsadził we drzwi swą grubą czarną paszczę. Różanka krzyknęła głośno, odskoczyła, jagniątko zabeczało, gołąbek zatrząsł się, a Białośnieżka schowała się za łóżko matki.  Ale niedźwiedź spokojnie rzekł:  — Nie bójcie się, nic wam złego nie zrobię; jestem zmarznięty i chciałbym się trochę ogrzać u was.  — Biedny niedźwiedziu, — rzekła matka, — połóż się przy ogniu, tylko uważaj, żeby ci się futro nie zapaliło. Poczem zawołała:  — Białośnieżko, Różanko, pójdźcie do mnie, niedźwiedź nic wam złego nie zrobi, dziecinki, on mówi uczciwie.  Obie więc podeszły, a stopniowo przybliżyło się i jagniątko i gołąbek, i nikt się nie bał niedźwiedzia.  On zaś rzecze:  — Dzieci, otrząśnijcie mi trochę śniegu z futra.  Dziewczątka przyniosły miotłę i oczyściły niedźwiedzia futro ze śniegu, on zaś rozłożył się przed ogniem i mruczał bardzo zadowolony. Niebawem, znajomość z niemiłym gościem stała się zażyłą, dzieci głaskały go po futrze rękoma, opierały nogi na jego plecach, obracały nim tam i napowrót, albo brały pręt, biły go, a gdy mruczał, śmiały się. Niedźwiedziowi wszystko to się podobało, tylko, gdy mu dokuczały za bardzo, wołał:  — Darujcie mi życie, dzieciaki!  „Niechaj każda z was pamięta,  Że zabija konkurenta.“  Gdy przyszedł czas na spoczynek, matka rzekła do niedźwiedzia:  — Zostań sobie w imię Boże przy piecu, to cię ochroni od zimna i zamieci śnieżnej.  Ledwie dzień zaczął świtać, dzieci wypuściły go na dwór, on zaś powlókł się po śniegu do lasu.  Odtąd niedźwiedź przychodził do nich co wieczór o tej samej porze, kładł się przed piecem i pozwalał dzieciom bawić się ze sobą, ile tylko zachciały, a one tak się z nim oswoiły, że nawet nie zamykały drzwi na zasuwę, dopóki się nie zjawił.  Gdy nadeszła wiosna i wszystko się zazieleniło, rzekł niedźwiedź pewnego ranka do Białośnieżki:  — No, teraz muszę odejść i nie pokażę się u was przez całe lato.  — Dokąd że pójdziesz, kochany niedźwiedziu? — spytała Białośnieżka.  — Pójdę do lasu, bo muszę strzedz swoich skarbów przed złym karłem; w zimie, gdy ziemia jest zmarzniętą, karły siedzą pod ziemią i nie mogą wydobyć się na wierzch, ale teraz, gdy słońce ziemię rozgrzało, krasnoludki wychodzą na wierzch, szukają i kradną; a co wpadnie im w ręce i do ich kryjówek, to nie wraca już łatwo na światło dzienne.  Białośnieżce bardzo było żal niedźwiedzia, ale odryglowała drzwi, a gdy niedźwiedź wchodził, zaczepił się futrem o hak, rozdarł sobie kawałek skóry, a Białośnieżce wydało się, że z poza niej błysnęło coś złotego; pewna jednak tego nie była. Niedźwiedź szybko wybiegł i wkrótce znikł za drzwiami.  Po niejakimś czasie matka posłała dzieci do lasu po chróst. Natknęły się one tam na wielkie drzewo, które leżało na ziemi, a przy jego pniu coś skakało po trawie tam i napowrót.  Ale nie mogły odróżnić, co to było takiego. Gdy podeszły bliżej, zobaczyły karła o starej pomarszczonej twarzy, z białą parołokciowej długości brodą. Koniec brody dostał się pod drzewo, a karzeł skakał jak piesek na linie i nie umiał sobie poradzić. Zmierzył dziewczynki swemi czerwonemi, płonącemi oczyma i krzyknął:  — No i czego stoicie? Nie możecie się zbliżyć i pomódz mi?  — A cóż ci się stało, mały człowieczku? spytała Różanka.  — Głupia, ciekawa gęś! — odparł karzeł.  — Chciałem sobie urąbać drzewo na ogień do kuchni. Rozszczepiłem już szczęśliwie kawał pnia, ale gdy wbiłem klin, ażeby go rozłupić do reszty, ten okazał się za gładki i bestja wyskoczył tak nagle, że drzewo się przekręciło i przygniotło mi koniec mojej pięknej brody; teraz i wyciągnąć jej nie mogę. Broda siedzi pod drzewem, a ja jestem jak przykuty. A głupie blade gęby śmieją się z tego, pfuj, wstrętne dziewuchy!  Dzieci przypadły do drzewa i chciały je poruszyć dla wydobycia brody, ale nie dały rady.  — Pójdę i ludzi sprowadzę na pomoc! rzekła Różanka.  — Warjatka, barania głowa! — burknął karzeł.  — Ona mi chce jeszcze ludzi sprowadzić; was dwie i to dla mnie za wiele! Nic wam mądrzejszego do głowy nie przyjdzie?  — Nie bądźże tylko taki niecierpliwy, rzekła Białośnieżka: — ja już coś poradzę.  Wyjęła maleńkie nożyczki z kieszeni i odcięła koniec brody.  Jak tylko karzeł uczuł, że jest wolny, schwycił za worek, leżący pomiędzy korzeniami drzewa, a napełniony złotem i pomruknął do siebie:  — Paskudny dzieciak! Obciąć dziś taką wspaniałą brodę! Niech wam kukułka zapłaci!  Z temi słowy, zarzucił worek na plecy i odszedł, ani się obejrzawszy nawet na dzieci.  Zdarzyło się tak, że wkrótce potem matka posłała obie dziewczynki do miasta po nici, igły, sznury i tasiemki. Droga prowadziła przez pustkowie, na którem tu i owdzie wznosiły się potężne głazy skalne. Dziewczynki spostrzegły w powietrzu wielkiego ptaka, który wolno krążył nad niemi, opuszczając się coraz niżej, aż nareszcie spadł nieopodal przy jednym z głazów. Bezpośrednio potem usłyszały przenikliwy i przejmujący krzyk. Biegną w tę stronę i widzą ze zgrozą, że orzeł wpadł na znanego im karła i chce go porwać.  Poczciwe dzieci uchwyciły się karła i dopóty broniły go od napaści ptaka, aż ten w końcu puścił swoją ofiarę.  Gdy karzeł ochłonął z przestrachu, krzyknął swoim cienkim głosikiem:  — Nie mogłyście się delikatniej obejść ze mną? Takeście mi podarły mój cienki kaftan, że jest teraz pełen dziur i strzępów! Paskudne, niezdarne dziewczyny!  Co rzekłszy, podniósł worek z klejnotami, leżący opodal, i poszedł pomiędzy skałami do swojej jaskini.  Dziewczątka były już przyzwyczajone do jego niewdzięczności, więc poszły w dalszą drogę i załatwiły swoje sprawunki w mieście.  Gdy za powrotem znowu znalazły się na pustkowiu, zaskoczyły znienacka karła, który na pewnym placyku wypróżniał swój worek klejnotów i nie przypuszczał, że ktoś będzie jeszcze tędy przechodził o tak spóźnionej porze. Zachodzące słońce oświetlało kamienie, które połyskiwały świetnie różnemi kolorami i dzieci olśnione, stanęły i wpatrywały się w nie z zachwytem.  — Czegóż tak sterczycie jak mumje? — zawołał karzeł, a jego zmarszczona twarz aż pożółkła z gniewu.  Chciał jeszcze dłużej wymyślać, gdy nagle z lasu wyszedł czarny niedźwiedź. Karzeł zerwał się z przestrachu, ale nie mógł już uciec, bo niedźwiedź, zagrodził mu drogę. Wtedy zawołał z trwogą:  — Najdroższy panie niedźwiedziu, miej litość nademną! Oddam ci wszystkie swoje skarby, najpiękniejsze klejnoty, które tu oto leżą. Daruj mi życie! I co ci zależy na mnie, chudym, nędznym człowieku? Ani na jeden ząb ci nie starczę; ale oto spojrzyj na te dwie tłuściochy; tych zakosztuj, to są smaczne kęski, lepsze od młodych sarenek; spożyj je sobie w imię Boże!  Ale niedźwiedź nie dbał o jego słowa, zamachnął się tęgo łapą, raz tylko uderzył nią po głowie karła i krasnoludek runął bez życia.  Dziewczynki odskoczyły, ale niedźwiedź zawołał na nie po imieniu.  — Białośnieżko, Różanko! nie bójcie się, zaczekajcie, pójdę z wami!  Po tym głosie poznały go i stanęły, a gdy niedźwiedź znalazł się przy nich, opadła nagle skóra niedźwiedzia i stanął przed niemi w postaci pięknego mężczyzny, mającego na sobie wspaniały strój złocisty.  — Jestem synem królewskim, — rzekł do nich i zostałem zaczarowany w dzikiego niedźwiedzia przez tego krasnoludka, który mi ukradł moje skarby. Teraz z jego śmiercią nie mam potrzeby włóczyć się po lesie, gdyż zwolniłem się z zaklęcia, on zaś otrzymał zasłużoną karę.  Białośnieżka wyszła za mąż za królewicza, a z Różanką jego brat się ożenił. Wielkie skarby, nagromadzone przez karła w jego jaskini, zostały podzielone na dwie równe części pomiędzy obie pary nowożeńców. Stara matka żyła jeszcze długie lata spokojnie i szczęśliwie przy swoich dzieciach.  Ale dwa krzaki różane wzięła z sobą i posadziła je przed swojem oknem, gdzie potem corocznie rozkwitały śliczne róże białe i czerwone.

BIEDNY MŁYNARCZYK I KOTEK

Był raz młynarz, który nie miał ani żony, ani dzieci, ale za to trzech uczniów.

 Gdy ci ostatni przebyli u niego po lat kilka, rzekł do nich:  — Jestem stary i pójdę sobie za piec; wy idźcie w świat, a który z was przyprowadzi do domu najlepszego konia, temu oddam młyn, a on za to będzie mnie żywił do samej śmierci.  Trzeci z tych uczniów, był najmłodszy, a dwaj starsi mieli go za głupca i twierdzili, że się do młyna nie nadaje; on też go nie chciał później!  Wyszli tedy wszyscy trzej razem, a gdy się znaleźli już za wsią, dwaj starsi mówią do głupiego Bartka:  — Ty możesz tu zostać, bo póki życia żadnej szkapy nie zdobędziesz.  Jednakże Bartek poszedł z nimi, a gdy noc zapadła, wleźli do jakiejś groty i ułożyli się do snu.  Dwaj starsi wyczekiwali, dopóki Bartek nie zaśnie, poczem wstali i wyszli, zostawiając go samego, pewni że dobrze robią.  A jednak źle im się przytrafiło.  Gdy słońce zaszło i Bartek się obudził, rozejrzał się w koło i zawołał:  — Boże, gdzie jestem!  Poczem wstał na czworakach, wyszedł z groty do lasu i myśli sobie:  „Jestem teraz zupełnie sam, opuszczony i jakże mogę dojść do posiadania szkapy?“  I gdy idzie dalej zamyślony, spotyka małego pstrego kotka, który odezwał się doń łaskawie:  — A dokąd to idziesz Bartku?  — Ach, czy nie możesz mi pomódz?  — Wiem czego pragniesz, — odparł kotek, — chcesz mieć ładnego konia, pójdź ze mną, a jeżeli przez siedem lat będziesz mi służył wiernie, to dam ci konia, tak pięknego, jakiegoś jeszcze w życiu nie widział.  „A to jakiś osobliwy kot — pomyślał Bartek, — co mi to szkodzi spróbować czy on prawdę mówi?“  Kotek zaprowadził Bartka do swego pałacyku, gdzie mu posługiwały same koty, skacząc po schodach tam i z powrotem.  Koty te spełniały swą czynność bardzo zręcznie i wesoło. Wieczorem, gdy siadano do stołu, dwóch z nich musiało przygrywać; jeden grał na basie, a drugi na trąbce, a dmuchał tak, że o mało mu faworyty nie poodpadały.  Po zjedzeniu posiłku, stół uprzątnięto, a kot rzecze:  — No Bartku, pójdź tańczyć ze mną!  — A daj mi spokój! — odrzekł Bartek.  — Ja z takim kocurem nie tańczę, tegom jeszcze nigdy nie robił.  — No, to zaprowadźcie go do łóżka, rzekł kot do służby.  I oto jeden oświecił mu sypialnię, drugi kot ściągnął mu buty, inny skarpetki i w końcu jeden zgasił światło.  Na drugi dzień zrana zjawili się znowu i pomagali mu przy wstawaniu z łóżka; jeden wciągnął mu skarpetki, drugi wiązał trzewiki, inny przyniósł buty, jeszcze inny, umył go, a inny, obtarł mu twarz ogonkiem. —  — To dosyć przyjemnie... rzekł Bartek.  Ale i on musiał służyć kotom i rąbać im drzewo codziennie; dano mu do tego srebrną siekierę, a także srebrną piłę, a za to pień był miedziany. No i rąbał drzewo na drobniutkie kawałki, siedział sobie w domu, miał dobre jedzenie i picie, nie widział jednak nikogo jak tylko kota i jego służbę.  Pewnego razu kotek rzecze doń:  — Idź no na łąkę, skoś mi ją i wysusz trawę.  Co rzekłszy, dał mu srebrną kosę i złotą osełkę, ale kazał mu je odnieść z powrotem.  Poszedł Bartek i robi to, co mu polecono. Po skończeniu roboty, odniósł kosę, osełkę i siano, i pyta, czy kot nie dałby mu już jego wynagrodzenia.  — Nie odparł kotek, — musisz mi jeszcze zrobić coś nie coś. — Masz oto budulec srebrny, siekierę ciesielską, okierkę i wogóle co potrzeba, wszystko ze srebra. Musisz mi z tego wybudować mały domek.  Bartek postawił żądany domek i oświadczył, że wszystko już zrobił, a dotąd jeszcze nie ma konia.  Siedem lat zleciało mu prędzej, jak niecałe pół roku.  Kotek zapytał, czy chciałby zobaczyć konia? — Chciałbym — odrzekł Bartek!  Na to kotek otworzył domek, a gdy drzwi się roztwarły, Bartek patrzy, a tam stoi dwanaście koni. Ach co to były za pyszne ogiery! Jeden w drugiego! aż mu się serce rozradowało. Kotek dał mu jeść i pić i rzecze:  — Wracaj do domu, konia ci nie dam wziąć z sobą, ale za trzy dni sam się zjawię i przyprowadzę ci go.  Bartek zebrał się w drogę, a kotek wskazał kierunek, którym ma iść do młyna. Ale kotek nie dał mu nowego ubrania.  Bartek musiał wracać w starej, podartej kurtce, jaką miał przed siedmiu laty na sobie i z której, oczywiście wyrósł.  Za powrotem do domu, zastał dwóch starszych uczniów u młynarza; każdy z nich przyprowadził wprawdzie ze sobą konia, ale jeden był ślepy, a drugi kulawy.  Pytają go tedy:  — Bartku, gdzież twój koń?  — Przyprowadzą mi go za trzy dni:  — No, Bartku, jak tobie tu przyprowadzą konia, to będzie coś wspaniałego!  Wszedł Bartek do izby, ale stary mówi, ażeby się nie zbliżał do stołu, bo był tak obdarty, w takich łachmanach, że wstyd by mu było, gdyby kto wszedł niespodzianie.  Wyniesiono mu trochę posiłku na dwór, a wieczorem, idąc na spoczynek, żaden z dwóch starszych nie chciał go wpuścić do łóżka, więc musiał się umieścić przy gęsiach w obórce, gdzie się rzucił na garść twardej słomy.  Nazajutrz gdy wstał zrana, już trzy dni minęły i oto nadjeżdża kareta w sześć koni, ale jakich świetnych koni, aż lubo patrzeć było! A przytem służący z siódmym koniem, który był przeznaczony dla biednego Bartka.  Z karety wysiadła wspaniała córka królewska i udała się do młynarza. A tą córką królewską, był mały pstry kotek, któremu Bartek wysługiwał się przez lat siedm.  Królewna spytała młynarza, gdzie jest najmłodszy z jego uczniów?  Na to odrzekł młynarz.  — Nie możemy go trzymać we młynie, bo jest tak obdarty, że musiał nocować w obórce przy gęsiach.  Królewna rozkazała, ażeby go zaraz przyprowadzono.  Przyprowadzono go tedy, a biedak musiał się bardzo kurczyć, ażeby się osłonić jako tako.  Służący podał mu nową odzież, a tak piękną i wspaniałą, że gdy się umył i ubrał, żaden królewicz nie mógł ładniej wyglądać.  Teraz królewna chciała się przyjrzeć koniom, które przyprowadziło dwóch starszych młynarczyków, a jak wiadomo, jeden z tych koni, był ślepy, a drugi kulawy.  Obejrzawszy je, kazała służącemu przyprowadzić siódmego konia. Gdy go młynarz ujrzał, oświadczył, że nigdy jeszcze tak piękny rumak nie stawał przed jego domem.  — A jest to właśnie koń dla trzeciego ucznia pańskiego, rzekła królewna.  — No, to on w takim razie młyn obejmie! — zawołał młynarz.  Ale królewna odparła, że może sobie i konia i młyn zatrzymać, wzięła biednego Bartka z sobą, posadziła go do karety i odjechała z nim razem.  Udali się naprzód do małego domku, postawionego przezeń za pomocą srebrnych narzędzi. Patrzy Bartek, aż tu stoi wielki pałac, a wszystko w nim ze złota i srebra. Wkrótce potem królewna wyszła za niego za mąż i uczyniła go bogatym, tak bogatym, że mu starczyło na całe życie.  Z tego wynika, że nie zawsze da się powiedzieć, iż głupi nie może się zdobyć na nic mądrego.

DUCH WE FLASZCE

Żył raz sobie pewien drwal, który pracował od świtu do późnej nocy. Gdy w końcu zebrał trochę grosza, mówi do swego syna:

 — Jesteś moim jedynakiem, chcę przeto pieniądz, zaoszczędzony w ciężkiej pracy, wyłożyć na twoją naukę. Jeżeli wyuczysz się czegoś gruntownie, to będziesz mnie żywił na starość, gdy mi członki zdrętwieją i będę musiał siedzieć w domu.  Syn drwala wstąpił tedy do wyższej szkoły i pilnie się uczył, zdobywając pochwałę od nauczycieli.  W szkole tej, przebył czas pewien, ale gdy przeszedł parę kursów, i jeszcze się nie wydoskonalił we wszystkiem, ojciec zubożał i musiał doń powrócić.  — Ach! — rzekł ojciec zmartwiony: — nie mogę łożyć dalej na ciebie, bo w tych ciężkich czasach trudno mi więcej zarobić, niż na chleb powszedni.  — Kochany ojcze, — odrzekł jedynak, — nie kłopocz się o to; jeżeli taka wola Boża, to wszystko pójdzie dla mojego dobra. Już ja się zastosuję do tego.  Gdy ojciec wybierał się do lasu na obróbkę drzewa, syn mówi:  — Pójdę z ojcem i będę ojcu pomagał.  — Ależ mój synu, — odparł ojciec, — to będzie dla ciebie za trudne, ty nie jesteś przyzwyczajony do ciężkiej roboty, nie wytrzymasz długo, wreszcie mam tylko jedną siekierę i brak mi pieniędzy na kupno drugiej.  — Niech ojciec uda się do sąsiada, — odparł syn, — on ojcu pożyczy siekiery, dopóki nie zarobię na inną.  I ojciec pożyczył siekiery od sąsiada a nazajutrz o świcie, wyszli obaj razem do lasu. Syn pomagał ojcu i wcale nie okazywał zmęczenia.  Gdy już słońce stanęło nad nimi, rzecze ojciec:  — Trzeba wypocząć i zjeść obiad, zaraz robota pójdzie nam raźniej.  Ale syn wszedł w głąb lasu, spożył swój chleb, był bardzo wesół i rozglądał się po gęstwinie, czy mu się jakie gniazdo ptasie nie trafi. Chodził tu i owdzie, aż wreszcze doszedł do olbrzymiego dębu, którego pięciu ludzi nie mogło by objąć. Stanął i pomyślał sobie, że na takim dębie pewnie nie jeden ptak zakłada swoje gniazdo.