Bajbuza - Józef Ignacy Kraszewski - ebook

Bajbuza ebook

Józef Ignacy Kraszewski

4,5

Opis

Bajbuza” to książka Józefa Ignacego Kraszewskiego, polskiego pisarza i publicysty oraz autora największej liczby wydanych książek w historii literatury polskiej i siódmego autora na świecie pod tym względem.

Akcja toczy się w latach 1587-1607. Po śmierci Stefana Batorego następuje kolejny w dziejach polskich okres bezkrólewia, wolnej elekcji i walki stronnictw. Dochodzi do wojny o polski tron pomiędzy Zygmuntem Wazą a arcyksięciem Maksymilianem. Królem zostaje Zygmunt, jednak przeciwko nowemu władcy tworzy się opozycja szlachty i magnaterii, której przywódcą jest Jan Zamoyski, a po jego śmierci Mikołaj Zebrzydowski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 529

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Ignacy Kraszewski

Wydawnictwo Avia Artis

2022

ISBN: 978-83-8226-709-9
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tom I

I

W pierwszej połowie grudnia 1586 roku, do dworu w Nadstyrzu, wioski dziedzicznej rotmistrza Iwasia Bajbuzy, po kopnej drodze, przebijając się przez zaspy śnieżne, podążał jeździec zakapturzony, któremu dwoje czeladzi konno towarzyszyło.  Zamieć wprawdzie była ustała, niebo się zaczynało wyjaśniać, ale drogi były tak przysypane śniegiem, który wiatr najdziwaczniej poroznosił i poskupiał, że nawet obeznanemu z niemi trudno było się pokierować. Okolica też nawpół poleska, zarosła, lesista, dzika, wśród której małe tylko drożyny się przesuwały w różnych kierunkach, utrudniała rozpoznanie miejsca, a wiatr był jedyną wskazówką, że się nie zbiło na stronę i nie zbłąkało. Wioski i osady naówczas rozsypane bardzo i od siebie odległe, nie spotykały się na drodze, pora zaś trzymała ludzi po domach i na gościńcu nikogo spotkać nie było można.  Lecz podróżny na dzielnym koniu i dwaj jego towarzysze obyci być musieli z podobnemi wędrówkami w różnych porach roku i mężnie posuwali się naprzód. Siwo jabłkowity wierzchowiec pana, choć z niego para buchała, rwał się ochoczo naprzód.  Słudzy często spozierali na ziemię, gdzie wiatr zwiał śniegi, aby się przekonać, że przynajmniej z drogi się nie zbili na bezdroże.  Wtem z za gałęzi lasu, z których śnieg opadał, ukazał się wysoki brzeg Styru, i na wzgórku drzewami otoczonym, dachy dworu wyglądające z za starego wału.  Zmęczonej czeladzi wyrwał się wykrzyknik z piersi, a nawet sam pan mimowolnie zawołał jakby do siebie.  — Bogu dzięki! Nadstyrze!  Tak się zwała wieś rotmistrza Bajbuzy, w której on zamieszkiwał gdy nie był na wyprawie jakiej, na wojnie lub na usługach rzeczypospolitej i współbraci szlachcie.  Zdala, pod całunem śniegów, który wszystko pokrywał i kształty wszelkie zatarł, niewiele dworu w Nadstyrzu widzieć było można.  Nie była to pańska rezydencya, ani budowanie wytworne, choć pan jej mógł się nazwać bogaczem; niewiele dbano o powierzchowność w tych czasach; klecony wiekami, dobudowywany, przerabiany, dwór się składał z najdziwaczniej z sobą powiązanych izb, sal, komor i alkierzy. Ponad nim wysoki dach połamany, pogięty, z kominami olbrzymiemi, wznosił się tak nieregularny, jak budowa, którą pokrywał. Jedyną ozdobą jego były herbowne Bajbuzów strzały, sterczące jako wietrzniki nad szczytami.  Dworzec zresztą, choć bardzo stary i poczerniały, trzymał się krzepko i dobrze, bo wzniesiony był z olbrzymich kłód dobieranego drzewa.  Dla pana rotmistrza, który żonaty nie był, starczył ten gmach, a dwór jego nie zbyt liczny i połowy izb pustych nie zajmował.  Za to te, które zamieszkane były, zdobiły sprzęty kosztowne, nagromadzone oddawna, i na próg wchodząc poznać było łatwo, że tu pański mieszkał dostatek.  Panem i dziedzicem Nadstyrza był naówczas Iwaś Bajbuza.  Rodzina, do której należał, nigdy żadnego ważniejszego nie zdobyła sobie stanowiska w hierarchii rzeczypospolitej i nie wypłynęła nad fale szlachty, do której się liczyła.  Nazwisko Bajbuzów brzmi jakoś dziko, z tatarska, choć od niepamiętnych czasów już je w księgach ziemskich zapisane znajdujemy. O pochodzeniu rodziny żaden heraldyk nie stworzył bajecznej legendy.  W chwili gdy się to opowiadanie rozpoczyna, rotmistrz, czynny pod Połockiem i we wszystkich Batorego wyprawach, ranny w jednem z oblężeń, zmuszonym był powróciwszy do domu, z ran się leczyć i wypoczywać.  Był to mężczyzna w sile wieku, może czterdziestoletni, ale ciałem i duchem młody jeszcze i krzepki. Ogromnego wzrostu, szerokich ramion, wydatnej piersi jakby do noszenia zbroi przeznaczonej, miał przytem niemal senatorską jakąś powagę, wyraz spokojnej, pewnej siebie siły i energii piętnował tę piękną męzką postać, której oblicze nie uderzało jednakże rysami zbyt wyszukanego wdzięku. Twarz była jakby dłutem mistrza zarysowana grubo i niewykończona, ale ogół rysów harmonijną tworzył całość, a czasami, gdy w nią wstępowało życie, gdy wewnątrz ogień zapłonął, Iwaś Bajbuza stawał się majestatycznym, posągowo pięknym.  Takim on bywał, gdy szedł do szturmu, lub z kopią na koniu łamał nieprzyjacielskie szeregi.  W życiu powszedniem powolnym był, rozważnym, pamiętnym na siebie, jak gdyby czuł, iż jakieś kapłaństwo w sobie nosił.  Łagodny i dobry nie dawał się z sobą zbytnio spoufalać, ani męzkiej swej dostojności, chwilowem nawet roztargnieniem podawać w wątpliwość. Rycerz był czuwający nad sobą zawsze.  Wobec tych, którzy na świeczniku stojąc blaskiem swym zaćmiewać chcieli, spotykając dumę i nadętość, Bajbuza rósł i wcale się zatrzeć nie dawał.  Równy wojewodzie stało zapisane na jego twarzy i w całym człowieku. Do pokornych chętnie się zniżał — jeżeli pokora nie była kłamaną — przed pyszałkiem nigdy nie spłaszczył.  Po ojcu i matce, z domu kniaziównie Kurcewiczównie, która reszty fortuny niegdyś znacznej wniosła w rodzinę Bajbuzów, Iwaś odziedziczył posiadłości ogromne. Nie mówiąc o przestrzeniach ziemi, których obwód na mile się liczył i zajmował znaczną część pogranicza między Wołyniem a Polesiem jego; skarbiec Bajbuzów, którego nikt nie znał, wedle powszechnego rozgłosu miał w sobie zawierać korcami mierzone srebro i złoto i całe pereł skojce.  Niczem było dla rotmistrza wystąpić w kilkadziesiąt koni, których same siodła i rzędy od srebra i złota tysiącami szacowano. Izba jedna pełną być miała naczyń srebrnych i pozłocistych, które na podarki przeznaczone były. Futer też, jedwabiów, szkarłatnego sukna, opon, kobierców, oręża drogiego i osobliwego zliczyć nie było można.  Tak opiewali ludzie, co do inwentarzów zajrzeli.  Pomimo tych zasobów pańskich, Iwaś Bajbuza prowadził życie szlacheckie, bardzo skromne, co było powodem, że go skąpym nazywano.  Był zaś w istocie szczodrym bardzo, gdy szło o dobro ogólne, o sprawę rzeczypospolitej lub o dobry uczynek.  W owych czasach przywięzywano wielkie znaczenie do dworów, któremi możni się otaczali, a były one do zbytku obsadzone i liczne. Nie mógł się i Bajbuza obejść bez komorników, dworzan, hajduków, czeladzi, ale stosunkowo ograniczał się likiem ich niebardzo wielkim. Dobierał za to ludzi, a gdy na wojnę szedł, z własnej woli, na swym koszcie prowadził najmniej sto głów takiego żołnierza, iż lepszego nie miał nikt.  Zdala na Iwasia Bajbuzę patrzący, ci co o nim coś zasłyszeli, nawet tacy, co się o niego kiedy niekiedy ocierali, nie obcując ciągle, fałszywe sobie o nim wyrabiali pojęcie. Jedni go dumnym, drudzy mienili skąpcem, inni mieli za postrzelonego dziwaka. W istocie pospolitym ludziom trudno było sobie jasno wszystkie jego wytłumaczyć czynności.  Lepiej go sądzili ci, co od młodości na niego patrzyli.  Iwaś ojca, człowieka rycerskiego, ale nie odznaczającego się nadzwyczajnemi przymioty, utracił był bardzo wcześnie. Pozostała mu opiekunką matka, niewiasta rozumna, wielkiego ducha, i brat jej, ubogi, sterany na wojnach, zamęczony pieniactwem chorąży Semen kniaź Kurcewicz, który na łasce siostry, przy niej osiadłszy, był jej pomocą w gospodarstwie i interesach.  Jejmość jednakże posługując się nim, zwierzchnią komendę zachowała przy sobie.  Pani starościna Genowefa z kniaziów Kurcewiczów Bajbuzina, przywiązana do jedynego syna, którego przyszłość wyobrażała sobie nader świetną, z jednej strony usiłowała mu mienia przysporzyć, z drugiej tak go wychować, aby panem być umiał. Żyła tylko w tem dziecięciu.  Los szczęśliwie bardzo nastręczył jej do pokierowania wychowaniem Iwasia niepospolitego człowieka, który wpływ niezmierny wywarł na swego wychowańca.  Był to ubogi potomek, odszczepionej gałęzi możnej rodziny pruskiej, w początkach żołnierz zamłodu, później żarliwy reformator i wittemberczyk, czynny w kołach dyssydentów, nakoniec nawrócony na katolicką wiarę, duchowny.  W tej sukni już dostał się Wejher do domu, w którym jako przyjaciel do śmierci przemieszkiwał.  Niepospolicie uczony, zamiłowany w nauce, natchnął wychowańcowi upodobanie w poważnych zajęciach, chociaż natura go więcej na żołnierza stworzyła. Skutkiem wpływu Wejhera, duch rycerski połączył się w Iwasiu z miłością nauki, tak samo jak w Zamojskim, który obok tytułu hetmana, chlubił się swem rektorstwem padewskiem.  Przejście przez ogień reformy, jak nie pozostało bez skutku na Wejherze, tak się i na uczniu jego odbiło. Wiara jego była oświeconą i gruntowną.  Po śmierci tego nauczyciela, który w końcu przyjacielem był tylko i bratem, Bajbuza sam już łódką swoją kierował. Kniaź Kurcewicz zmarł był wkrótce, a i matka doczekawszy się zaledwie że syn już lat doszedł młodzieńczych, odumarła go sierotą.  Z raz obranej drogi Bajbuza nie dał się już sprowadzić, poszedł nią dalej. Uczył się potroszę, potroszę wojował, wpraszając ze swym oddziałem ochotników, gdzie tylko o szczęku oręża zasłyszał.  Panowanie Batorego było dla niego doskonałą szkołą, a Zamojski wzorem. Czasu wojny natychmiast śpieszył do szeregów, a gdy na granicach pokój panował, wracał do domu i bawił się myśliwstwem i książkami.  Do tych cech, które go w oczach ludzi czyniły dziwakiem, liczyła się główna, iż co tylko kraj obchodziło, co było interesem rzeczypospolitej, do tego się natychmiast ofiarował na usługi. Nie żądany i nie powoływany, biegł ochotnikiem jak na wojnę.  Pospolici ludzie widzieli w tem chętkę odznaczenia się, mającą go poprowadzić na krzesło senatorskie, do wyższych dostojeństw — ale Bajbuza nigdy się nie ubiegał o nie. Że zaś zawsze o każdy wakans starało się kilku takowych, tak iż opędzić się im było trudno, Bajbuza przeciwnie żadnych nie czynił zabiegów, i parę razy nawet Zamojskiemu powiedział, że urzędów nie pragnie, a nagród nie potrzebuje, pozostawiono go na stronie, dziwiąc się tylko tej dumnej obojętności człowieka, który swym tytułem rotmistrza zupełnie był zaspokojony.  Nie widywano go nigdy na dworze polującego na wakanse, które się zjawiały, ale na wieść o potrzebie, o wojnie, Bajbuza stawał pierwszy.  Tem on sobie pozyskał miłość Batorego, zaufanie i przyjaźń hetmana-kanclerza, który go innym za wzór stawił. Był mu zaś tem sympatyczniejszym, że razem z nauczycielem swym Wejherem długo kręcąc się po Włoszech, przesiadując w Padwie, ucząc po różnych uniwersytetach, miał to humanitarne ówczesne wykształcenie, które najwyżej stawiło człowieka.  Zamojski śmiejąc się czasami tylko wyrzucał mu brak ambicyi, dowodząc, że ona też jest człowiekowi potrzebną, bo pole jego działalności rozpiera.  Bajbuza dotąd jednak postępowania swojego nie zmienił.  Tak do lat niemal czterdziestu dożywszy Iwaś, można było powiedzieć, kobiet nie znał prawie i widywał je tylko zdaleka. Pamięć matki dawała mu o nich wysokie wyobrażenie. O ożenieniu nie miał czasu pomyśleć dotąd, i żadna z tych dzieweczek, które po świecie spotykał, wielkiego na nim nie czyniła wrażenia. Wszystkie zarówno wydawały mu się miłe i powabne, ale go ku sobie nie pociągały. Pierwsza, którą się zajął żywiej nieco, była młodziuchna wdowa po jednym z kniaziów Sanguszków, rodem wielkopolanka, piękna jak obrazek, wykształcona, stateczna i właśnie takiego charakteru, który na Bajbuzie najsilniejsze mógł uczynić wrażenie.  Zmarły mąż jej, chociaż do możnej należał rodziny, nie zostawił jej po sobie nic oprócz bardzo skromnego dożywocia, ona sama posażną nie była. Książęcy tytuł więc niemal jej ciężył przy bardzo szczupłym majątku, z którym się nie taiła, wesoło znosząc prywacye, na które była narażoną.  Była to kobieta wielkiego charakteru i energii niepospolitej. Wszelki fałsz i udawanie były jej wstrętnemi, zastosowywała się więc do tej mierności, jaka jej przypadła losem, zamknęła na wsi i nie starała po książęcemu występować.  Bajbuza spotkawszy ją po raz pierwszy w kościele, naprzód uderzony był niemal dziewiczym wdziękiem postaci księżnej, która nie miała nad lat dwadzieścia i łączyła w sobie urok młodości z powagą matrony. Skromny jej dwór był także na owe czasy zjawiskiem uderzającem.  W sąsiedztwie później Iwaś na jakichś imieninach obchodzonych uroczyście bliżej ją poznał i bardzo sobie upodobał. Nie widywano nigdy tak długo i wesoło zabawiającego się z kobietami, których unikał dotąd. Przyjaciele natychmiast wróżyć zaczęli, że się o nią starać będzie — ale zawiedli się w oczekiwaniu.  Iwaś przyznawał, że mu się podobała, ale otwarcie mówił, że o ożenieniu nie myślał, wiele wymagając od niewiasty, którejby dał imię swe i uczynił ją dożywotnią towarzyszką. Księżna także okazując mu życzliwość, nie zdawała się chcieć go pociągać ku sobie, bo wcale zalotną nie była. Zawiązała się przyjaźń jakaś spokojna, z której śmiano się potroszę, bo jej nie rozumiano.  Bajbuza głośno powtarzał, że dotąd do stanu małżeńskiego nie czuł wcale powołania. Kiedy niekiedy odwiedzał księżnę i mile spędzał u niej godzin kilka, w obcych domach spotykając się z nią, wyróżniał i chętnie się przysiadał na długie rozmowy, ale w końcu nawet najłakomsi na plotki, przestali wróżyć, aby coś z tego być mogło.  — Ambitny jest — mówiono — chce mu się wielkiego majątku i imienia razem.  Kobiety zarzucały księżnie Teresie, że nie umiała pociągnąć ku sobie bogatego sąsiada, i że każda inna w jej miejscu głowęby mu zawróciła.  Stosunki dobrej przyjaźni trwały tak nierozerwane, a co dziwniej, wdowa, która miała wielu starających się o jej rękę wdowców majętnych, odpowiadała wszystkim, że za mąż iść nie myśli. Życie jej upływało nad krosienkami i wśród małego fraucymeru szlacheckich dzieweczek, które wychowywała.  Po wyprawie na Połock, na Wielkie Łuki, powróciwszy rannym do Nadstyrza, Bajbuza jak tylko zdrowszym się uczuł, pośpieszył przypomnieć się sąsiadce, która go przyjęła bardzo serdecznie, ale ani on, ani ona nie zmienili nic we wzajemnem postępowaniu.  Zapytywany czasem żartobliwie Iwaś, którego przyjaciele księżną prześladowali, nie odpowiadał na to wcale, ani się bronił, ani chciał przyznać, ażeby miał co na myśli.  Przedewszystkiem żołnierz, przewidywał on dalsze prowadzenie wojny jako nieuchronne, nie wierząc w powodzenie zabiegów Possewina, i na nowe się wyprawy gotował. Gdzież mu było myśleć o ożenieniu!  Nie przeszkadzało to odwiedzaniu i przesiadywaniu u księżnej Teresy, ale zawsze zabierał kogoś z sobą, aby ludzkim złym językom nie dać siebie i jej na pastwę.  Księżna Teresa powtarzała ciągle głośno, że za mąż iść nie myśli, i po staremu byli dobrymi przyjaciółmi, nic więcej.  Tylko starzy i wytrawni ludzie poruszając głowami szeptali, że prędzej później musi się to skończyć u ołtarza.  Takie było położenie Iwasia Bajbuzy w chwili, gdy chorąży Szczypior dobiwszy się do Horodyszcza w Nadstyrzu, otrząsnąwszy ze śniegu, zapytał starego sługę, który wychodził na spotkanie, czy zastał rotmistrza w domu.  — A gdzieżby na taki czas mógł się ruszyć? — odparł staruszek — taż to od dwóch dni taka była wiuha, że nosa na podwórze nie wytknąć.  Zabrano natychmiast ludzi i konie do gościnnych stajen, a Szczypior nie przebierając się, jak stał, zwierzchnią tylko opończę zrzuciwszy, za przewodnikiem do sypialni Bajbuzy pośpieszył, który tak daleko od wjazdu w zacisznym siedział kącie, że gościa ani zobaczyć, ani posłyszeć nie mógł przybywającego.  Chorąży Szczypior był mniej więcej w wieku Bajbuzy, ale powierzchowności wcale odmiennej, mały, krępy, muskularny, gorączkowych ruchów, krzykliwego głosu, zamaszysty, rubacha, żołnierz jednem słowem, który więcej w obozach i taborach, niż po pałacach i dworach zwykł się był obracać.  Ale za to był to żołnierz jakich mało, rozmiłowany w swem rzemiośle, odważny, doświadczony, przezorny. Nauki nie miał wiele, ale z życia zaczerpnął dużo, i w trudnych razach miał instynkta nadzwyczaj szczęśliwe.  Jak wszystka szlachta owych czasów, Szczypior więcej był winien obcowaniu z ludźmi, niż szkolnemu wychowaniu i księgom. Uczono się naówczas z żywego słowa nie z karty, i dlatego dziś tyle w przeszłości pozostało tajemnic, bo ich nikt nie czuł potrzeby zapisywać, jako rzeczy powszechnie znanych, dziś niepowrotnie zatraconych.  Otwartej głowy, wesołego humoru chorąży, jak wielka większość szlachty znał trochę historyi, łacinę rozumiał i przysłowiami jej się posługiwał, zresztą papierami i piórem się brzydził.  W obejściu się żołnierska jego prostota, charakter szlachetny, otwartość, czyniły go miłym Bajbuzie. Zapraszał go do siebie, obcował z nim jak z bratem, a potajemnie pomagał mu wiele, bo Szczypior oprócz wiosczyny gdzieś na Białorusi, nie miał nic.  Zobaczywszy go w progu Bajbuza, zakrzyknął nawpół uradowany, wpół zdziwiony.  — A toś ty mi z nieba spadł!  I obie ręce wyciągnął ku niemu.  — Bóg zapłać, bo w taką zamieć puścić się w podróż, na to potrzeba Szczypiora!  Chorąży witał się, ale daleko mniej raźnie i wesoło niż był zwykł; spojrzeli sobie w oczy: Bajbuza się domyślił, że mu przyniósł coś złego.  — Co ci to, Szczypior! zmarzłeś, koń ci padł na drodze? mów — zawołał.  — A! bodajby mi wszystkie lepiej pozdychały — westchnął chorąży ponuro. — Nie ma co żartować!  — Na Boga, cóż się stało? — podchwycił Bajbuza niespokojnie.  — Największe nieszczęście, jakie nas wszystkich spotkać mogło! — odparł Szczypior.  — Miłosierny Boże — łamiąc ręce podchwycił Bajbuza i zwiesił je bezsilne — mów…  — Król! król nasz umarł! — wybuchnął głosem jakby ze łkaniem pomięszanym Szczypior.  — Król! król! — odstępując na krok powtórzył rotmistrz. — Nie do wiary!  — Niestety! — przerwał Szczypior, podchodząc machinalnie ku kominowi — prawda to jak Bóg Bogiem. Nie ma go! Smutna ta wiadomość obiega już całą rzeczpospolitę i lada chwila byłaby do was doszła.  Bajbuza stał jak osłupiały.  — To cios! — zawołał. — Silny, zdrów, niestary! Cóż mu się stało?  Chorąży ramionami poruszył.  — Bóg wie jeden, ale fama głosi powszechna, że go otruto. Było przy nim lekarzy dosyć — mówił dalej — ani na włocha Buccellę, ani na Simona podejrzenia nie ma, bo ciby byli własne życie dla niego dali, ale kto zaręczy, że wśród tych, co go otaczali, zdrajców nie było przekupionych przez Zborowskich i rakuskich praktykantów. Struli go, pewnie struli!  Bajbuza się wzdrygnął cały.  — A! ci Zborowscy! — zgrzytnął — jeszcze z nimi nie ma końca!  — Mnie się widzi to dopiero początek, teraz dopiero wichrzeć zaczną — mówił Szczypior. — W całym kraju wszystko się burzy i rusza, jak gdyby spiskowi na to hasło tylko czekali. Już słyszę Górka, Czarnkowski i co ich tam jest rakuszan zbierają żołnierza, zwołują zjazdy. Jeszcze zwłoki nie zastygły, a już czuć, że go nad nami nie ma.  Wtem Bajbuza krzyknął z gwałtownością, która rzadko brała nad nim górę.  — A Zamojski!  — Nie zaśpi on pewnie — rzekł Szczypior — i jako hetman będzie miał z kim przeciwko nim wystąpić, ale doczekamy się wojny domowej, gdy nieprzyjaciel zewsząd czyha. Rakuszanin z tego skorzysta.  Posępnie zamyślił się Bajbuza i w tem milczeniu przeszedł razy parę po izbie.  — Nie ma tu co rozmyślać — rzekł — powinność wskazuje koło Zamojskiego się gromadzić, kto Boga ma w sercu. Doma siedzieć nie pora.  Obrócił się ku Szczypiorowi.  — Nie wiesz, gdzie się hetman znajduje? — spytał.  — Nie wiem. Wiadomość o śmierci króla zastała mnie u krewnych na Litwie, zbiegłem do was, aby się naradzić i dać wam znać.  — Niech Bóg płaci! — powtórzył parę razy Bajbuza. — Myśleć tu nie ma co, około hetmana zbierać się potrzeba. Cesarscy ani chybi już się koło Górki i Zborowskich kupić muszą. Nie wiem czy Gody (Boże Narodzenie) w domu można będzie pozostać. Sejm rychło Karnkowski zwołać musi, aby coprędzej o elekcyi postanowił, a na sejm wszystkie się warchoły zbiegną, nam też tam potrzeba być.  Wiadomość ta jak piorun padła na Bajbuzę niespodzianie.  — Nie może to być — wołał — aby śmierć była naturalną, grozili mu i oddawna się sposobili zgładzić go ze świata. Zobaczycie, że Zborowski Krzysztof natychmiast się tu znajdzie, choć banitą jest.  — Słyszałem po drodze, że i on i Andrzej już ze Szlązka przybyli i publicznie się ukazują, przeciwko hetmanowi odgrażając — rzekł Szczypior. — Nie wątpię, że i hetman znajdzie ludzi, ale rakuszanie wcześniej się gotowali niż on, co pewnie tak nagłego nie przewidywał zgonu.  Karnkowski z nimi trzymać będzie, a to interrex.  Bajbuza zacisnął usta.  — Gdzie król zmarł? — spytał.  — W Grodnie — rzekł Szczypior. — Małoco chorzał nawet, a teraz się medycy za łby biorą, kto winien. W tem jest ręka złoczyńcy!  Bajbuza stał jeszcze pogrążony w sobie, rękę wyciągnął ku chorążemu i położył mu ją na ramieniu.  — Słuchajno — rzekł — struli go zbóje czy nie, Bóg jeden wie, ale my tego nie powinniśmy ani przypuszczać, ani głosić, nawet przeciwko Zborowskim, bo warchoły są, ale bracia nasi i dzieci tej ziemi. Srom z nich padłby na naród. Wiem, że oni popełnić to mogli, niech ich Bóg sądzi, my milczmy. Gdybym na miejscu hetmana był, możebym tak ściąć kazał Samuela jak on, dla postrachu i grozy, ale o truciznę i morderstwo kryjomebym ich nie oskarżał.  Szczypior słuchał z uwagą. Wierzył on tak w rozum Bajbuzy, że na ślepo szedł za nim — zamilkł więc, a rotmistrz ciągnął dalej.  — Łacno przewidywać, co nastąpi: Zamojski pewnie którego z Batorych na tron forytować będzie, a szlachta się wilczych zębów boi i nie zechce ich; królowa poprowadzi siostrzeńca, królewicza szwedzkiego; rakuszanie Maksymiliana lub cesarza.  Więcej już nie wiem kogoby można obierać. Zechcą Piasta, mojem zdaniem, Zamojski jeden godzien po Batorym panować, ale ani jego nie zechcą, ani on nie zechce. Nadto ma nieprzyjaciół.  No, naostatek Litwa, ta gotowa cara moskiewskiego dla pokoju wybierać, ale Polska go nie przyjmie!  Mówił to chodząc Bajbuza, gdy w progu ukazał się w czarnej sukni, słusznego wzrostu, chudy i blady księżyna, który nizkim pokłonem kollatora witał.  Z twarzy jego wyczytać było można, iż już smutną wiedział nowinę. Załamał ręce.  — Król umarł! — szepnął — o! my nieszczęśliwi. Dyssydenci głowę podniosą, a w kraju znowu nie będzie spokoju. Biada domowi podzielonemu i rodzinie rozprzężonej. Co nas czeka? panie rotmistrzu, co nas czeka?  Bajbuza się uśmiechnął smutnie.  — Ciężka chwila do przebycia — rzekł z powagą wskazując księdzu krzesło — ale się wątpić nie godzi o miłosierdziu Bożem. Mamy przecie kanclerza, a około niego skupią się ludzie poczciwi.  Wtem proboszcz, ksiądz Poklatecki, zwrócił się do Szczypiora.  — A to wy, panie chorąży, przywieźliście nam wieść tę straszną? — zapytał. — Powiedzcież nam co więcej? O chorobie króla nie słyszeliśmy.  — Krótko też chorzał — rzekł chorąży, który już z trucizną nie śmiał wystąpić. — Miał aż dwu lekarzy przy sobie, którzy się dziś spierają, jak go leczyć było potrzeba.  — Stała się wola Boża — przerwał Bajbuza. — Zarządźcie księże proboszczu nabożeństwo żałobne za duszę pana. Nam trzeba myśleć, abyśmy corychlej innego sobie obrali i w bezkrólewiu a bezładzie nie trwali.  — A! biedna królowa! — westchnął proboszcz — po Henryku była słomianą wdową, po tym też przyszło jej żałobę nosić, a teraz patrzeć będzie musiała na nowego pana, któremu się jej pokłonić każą może…  — Któż wie, czy siostrzeńca jej nie wybierzemy? — odparł Bajbuza. — Jagiellońska w nim krew płynie, a połączenie ze Szwecyą nie od rzeczy dla nas, bobyśmy Moskwie z nią łacniej czoło stawić mogli.  — Królowa Anna — odezwał się ksiądz — już go dwakroć przecie całemi siłami na tron forytowała, a nie powiodło się jej, miałażby być teraz szczęśliwszą?  — Być może — zawołał Bajbuza. — Naówczas młody Zygmunt miał lata niepełne, dzieckiem był, dziś dwudziestu dochodzi, jeżeli się nie mylę i z pomocą Zamojskiego rządzić potrafi.  — Ale czy Zamojski go zechce? — rzekł Szczypior.  Nikt nie odpowiedział na to.  — Stolica Apostolska — odezwał się wzdychając proboszcz — nieochybnie rakuszanina popierać będzie. Ma on zwolenników wielu, ale i nieprzyjaciół niemało.  — Burzliwa będzie elekcya — dodał Bajbuza — dlatego kto żyw, a Boga w sercu ma, jechać na nią powinien i stawać w szeregach, bo warchoły nie zaśpią.  — Pamiętajcież ino — wtrącił ksiądz — aby znowu królowi na Henrykowskie artykuły przysięgać nie kazano. Dacie wy pacem dissidentibus, ale oni wam go nie dadzą, a wezmą–li górę, przepadnie wiara, kościoły i z niemi rzeczpospolita, której tyle żyć, póki Rzymu córką jest.  Bajbuza milczał trochę.  — Mój ojcze — rzekł — przebaczcie mi odmienne zdanie. Lepiej jest dyssydentom pokój zaprzysiądz, niż im wypowiadać wojnę. Nie ma u nas dla nich sposobnej roli, posiane nie zejdzie ziarno, a gdy zaczniemy nękać ich, wywołamy siłę, którą wszelka przemoc rodzi.  — Rotmistrzu? Wy za dyssydentami! — zawołał proboszcz — uszom mi się wierzyć nie chce.  Bajbuza się uśmiechał.  — Nie, ojcze mój — rzekł — aleśmy wzorem Batorego postępować powinni. Żydom synagogi budować pozwalamy, niech i zbory stoją spokojne. Nie pójdzie do nich nikt, dopóki do nich ucisk nie pociągnie.  Ksiądz głową poruszył.  — Zgubne to pobłażanie — szepnął — bo oni go dla nas nie mają, a zuchwali są.  — My się im obronimy — odparł Bajbuza — ale tymczasem nie o dyssydentów sprawę idzie, Zborowscy nam pokoju nie dadzą, z tymi się naprzód rozprawić należy.  — Dyssydenci właśnie w ich się znajdą obozie — przerwał proboszcz.  — Tem gorzej dla nich — rzekł Bajbuza.  Przez chwilę milczeli zadumani — ogień tylko trzaskał na kominie.  — Bóg łaskaw — odezwał się w końcu gospodarz — róbmy, co naszym obowiązkiem, resztę na Niego zdajmy. U mnie — dodał — od dziś dnia wszystko na wojennej stopie, ludzi zbierać każę, a jak skoro będą gotowi, puszczę się albo do hetmana, lub do p. Stanisława Żółkiewskiego, aby czynnym być i rakuszanina nie dopuścić.  Nie zechce szlachta Batorego z obawy, aby zbyt surowym nie był, poprowadzimy szweda, którego królowa niemal jak własne dziecko zdawna ukochała. Byle nam ks. Karnkowski szyków nie mięszał.  Zwrócił się gospodarz do proboszcza.  — A wy, ojcze, módlcie się gorąco do Boga, aby rzeczpospolitę z tej toni wyratował i królowi wielkiemu godnego naznaczył następcę. Szczypiorze kochany — zwrócił się do starego towarzysza — ty ze mną.  I uścisnął go w milczeniu.

II

Ostra w początkach zima, złagodniała w końcu stycznia. W Nadstyrzu wszystko już było w gotowości do ciągnienia, ale też nadchodzące tu wiadomości, czyniły je obowiązkiem. To co w pierwszej chwili przywiózł z sobą Szczypior, w zupełności się potwierdzało. Nikt nie przypuszczał nawet, aby Zborowscy pognębieni śmiercią Samuela i banicyą Krzysztofa na siły takie zdobyć się mogli; i nie zebraliby ich, pomimo przyjaciół swych, gdyby nie pokrewieństwo z wojewodą poznańskim, a jego niechęć i zazdrość zastarzała przeciwko Zamojskiemu.  Hetman i on żartobliwie się niegdyś przezywali, pierwszy rektorem padewskim, drugi wittembergskim; dziś nienawiść Górki śmiercią Samuela podniecona, nie znała granic, a miał ze sobą nietylko całą Wielkopolskę, ale mnogich nieprzyjaciół hetmana i dyssydentów, którzy go za głowę i wodza swego liczyli.  Na pierwszą wieść o zgonie Batorego ruszyło wszystko, co żelazna jego ręka dotąd w pozornym pokoju trzymała, żywioły niespokojne i burzliwe podniosły się gwałtownie. Oprócz Górki, stary, schorzały arcybiskup gnieźnieński Karnkowski jawnie brał stronę przeciwników hetmana, do którego nawet list wysłał, radząc mu, aby się nie pokazywał na sejmie. Szło o sprawę Zborowskich, którzy nie zważając na to, iż prawo sejmowi konwokacyjnemu o niczem więcej stanowić nie dopuszczało oprócz terminu elekcyi, chcieli co najprędzej zrzucić z siebie wywołanie i wrócić do praw, jakie im odjął wyrok Batorego.  Nie zważając na to, czy Zamojski na sejm przybyć zechce lub nie, Bajbuza gotował się stanąć przy Żółkiewskim, lub połączyć z tym obozem, który stronę Zamojskiego miał trzymać.  Ludzie już się ściągnęli do Nadstyrza, a Iwaś niecierpliwił słysząc o tem, co się działo na świecie, gdy on tu siedział z założonemi rękami, aż jednego dnia zawołał na Szczypiora.  — Chorąży? jadę księżnę Teresę, sąsiadkę moją łaskawą pożegnać; nie uchodzi, abym cię z sobą nie wziął. Zobaczysz taką kobietę, powiadam ci taką, jakiej drugiej ani ze świecą, ani z pochodnią nie znaleźć.  — O! ho! — przerwał Szczypior — to mi dopiero niewiasta, kiedy wy to o niej mówicie.  — Rychło i wy to powtórzycie za mną — rzekł rotmistrz — odziejże się szykownie, sanki zajdą i pojedziemy.  Szczypior był ciekawy, bo nigdy nic o księżnie nie słyszał.  — Stara, młoda? — spytał.  — Młoda i piękna — rzekł Bajbuza — ale mogłaby być starą i brzydką, a trzeba przed nią bić czołem.  — Aż mi strach! — rozśmiał się Szczypior — alem ciekawy.  Parę mil od Nadstyrza było do Nadługów księżnej. Szczypior nie chciał wierzyć, że do rezydencyi księżnej zajeżdżali, gdy sanki ich przez wysoką, starą, krytą bramę wtoczyły się na dziedziniec i przed prosty dwór szlachecki, około którego cicho było i mało ludzi się kręciło.  Stary sługa w wyszarzanej sukni długiej ciemno-burakowego koloru przywitał ich w progu i zaraz do izby wielkiej wprowadził, gdzie zastali księżnę nad krosnami, której młode dziewczę z książki coś czytało. Mieszkanie było skromne, ale wyszukanej czystości i woniejące świeżością jakąś.  Księżna Teresa wstała uradowana na powitanie sąsiada, który jej przyjaciela przedstawiał.  — Przyjechaliśmy pożegnać księżnę panią — rzekł — i dopraszać się błogosławieństwa.  — Dokąd? na wojnę? — zapytała żywo.  — Tak dobrze jak na wojnę i gorzej niż na pohańca — odparł Bajbuza — bo na Turka idąc, serce się raduje, że się wojować będzie z nieprzyjacielem krzyża świętego, a my może z braćmi się bić będziemy musieli.  — Nie dopuści Pan Bóg — westchnęła wdowa, w którą Szczypior oczy miał wlepione jak w obraz cudowny.  Począł tedy przybyły gość rozpowiadać, co się święciło, a księżna go z wielką słuchała uwagą. Szczypior milczał. Przyniesiono wino i słodycze.  — Mościa księżno — żartobliwie odezwał się rotmistrz — radbym zawczasu wiedział, za kim wy będziecie na to królestwo, abym i ja z nim był.  Rozśmiała się gosposia.  — Ale ja, panie rotmistrzu — odparła — niespełna wiem nawet, kto staje na kandydata, a temu życzyć będę korony, kto ją godnie Batorego nosić będzie. Któż się do niej swata?  — Że nie zabraknie Piastów i obcych, to pewna — mówił Bajbuza — ale najbliższy jest siostrzan królowej i rakuszanin. Zgłoszą się i Batorowie, a bodaj w. kniaź moskiewski.  — A wy z kim będziecie? — spytała księżna.  Ruszył ramionami rotmistrz.  — Wierzę w rozum i poczciwość Zamojskiego — rzekł — z nim pójdę na ślepo, a to znaczy, że w żadnym razie nie z rakuszany trzymamy, bo tych Zborowscy są.  Gdy to mówili, Szczypior patrzał a patrzał na księżnę, nie mogąc od niej oczu oderwać. Wyobrażał ją sobie i piękną i miłą, kiedy Bajbuza tak ją wielbił, ale taką jaką ujrzał, wcale się nie spodziewał zobaczyć.  Księżna była właśnie w tym wieku najświetniejszego rozkwitnienia, gdy kobieta jest w całej swej piękności potędze. Złotego włosa, wielkich oczu niebieskich, biała, z płcią nadzwyczaj delikatną, średniego wzrostu, kształtna, instynktowo ruchy mająca pełne uroku, choć zalotną nie była, dla Szczypiora wdowa wcielała ideał kobiety, o jakiego istnieniu nawet nie marzył.  Oniemiał też na widok jej, osłupiał i siedział zapatrzony tak, że się śmiesznym mógł wydawać. Potrzebował trochę czasu, nim wyszedł z tego upojenia i do rozmowy się mógł wmięszać.  Był najmocniej teraz przekonanym, że rotmistrz być musiał do ręki wdowy pretendentem.  Ona tymczasem z nim wiodła swobodną, wesołą i spokojną rozmowę, ale Szczypior w niej próżno szukał choćby cienia jakiegoś porozumienia i uczucia.  Oboje teraz z kandydatów do korony wybrali zgodnie Zygmunta.  — Należyć się choć to zadośćuczynienie ostatniej z Jagiellonek — mówiła gospodyni — tej biednej królowej, którą za życia rodziców w kąt zasuwano, za życia brata na uboczu trzymano, po wyborze Henryka osadzono na koszu, a ze Stefanem połączono tylko dla ceremonii. Słyszałam i wiedzą wszyscy, że kocha Zymusia jak syna, że sobie wizerunki jego posyłać każe. Na jej może intencyę po polsku go uczono. Pobożnym być ma i statecznym, młodym jest, do kraju się przywiąże, bierzcie go!  — Jam gotów! — zawołał rotmistrz — a za przyjaciela Szczypiora ręczę, że tak głosować będzie, jak mu księżna każe.  Zarumieniła się wdowa mocno.  — Tak, chorąży wedle mego życzenia, a wy, rotmistrzu? przeciwko memu życzeniu? — poczęła żartobliwie.  — Ja nie wiem — rzekł spokojnie rotmistrz — ale za to ręczę, że przeciwników jeśli się poważą nam chcieć gwałt zadać, będziemy tłukli nie patrząc, czy trafimy na ślepotę Czarnkowskiego, czy na niecnotę rakuszan.  Tak cały ten czas odwiedzin upłynął na bardzo ożywionej rozmowie i goście odjeżdżać mieli, gdy ich jejmość wstrzymała na wieczerzę, ale Bajbuza zostać nie mógł. Spodziewał się Wąsowicza w domu.  Na żart poklękali prosząc o błogosławieństwo, a Szczypior domyślając się, że imby może było milej sam na sam chwilę pozostać, wysunął się zaraz. Rotmistrz zatrzymał się jeszcze.  — Mościa księżno — rzekł rękę jej trzymając — bardzo mi tęskno będzie na długo Nadstyrze opuszczać, nie dla niego, ale dlatego, że w. książęcej mości widzieć nie będę.  — A dlaczegóż to ma trwać tak długo? — zapytała z prostotą księżna Teresa.  — Bo z tego co wiem, na rychłą się nie zanosi elekcyą — mówił Bajbuza — potem nie zaraz pokój nastąpi. Będziemy musieli z p. hetmanem stać na czatach.  Westchnął.  — Dobra to rzecz — dodał — mieć tak miłą sąsiadkę na siebie łaskawą, ale się człowiek do niej przyzwyczaja a potem tęskni.  — O! — odpowiedziała żywo księżna - nie prawcie mi słodyczy, jam do nich nie nawykła i nie smakuję w nich. Niech Bóg was szczęśliwie prowadzi i odprowadza.  Pocałował ją w rękę, spojrzeli sobie w oczy. Któż wie? może gdyby nie Szczypior, powiedziałby coś więcej, ale musiał zagryźć usta, skłonił się i wyszedł smutny.  Siedli do sanek.  — A co? — zapytał rotmistrz.  — Nie mam co mówić — zamruczał chorąży — pani jest osobliwej piękności i rozumu, więc wam tylko powinszować.  Rozśmiał się Bajbuza.  — Mnie? czego?  — A no!  — A no czego? — naglił rotmistrz.  — Juści ona wasza! — dodał chorąży.  — Tak samo jak waszmości — odpowiedział Bajbuza. — Adoruję ją, to prawda, alem jej nie śmiał powiedzieć słowa i nie czuję się takiej niewiasty godnym.  Warchoł i ja jestem — dodał wzdychając — bo my polacy ze krwi jesteśmy warchołami, z tą tylko różnicą, że jeden dla złego, drugi dla dobrego warcholi. Spokojnie żyć, powoli iść nikt z nas nie umie, rwiemy z kopyta. Godziż się kobietę narażać na to, aby nasze ciężkie podzielała losy?  Ja też w sobie czuję, że spokojnie Boga chwalić na Nadstyrzu nie będę. Korci mnie zawsze nieproszonemu palce między drzwi włożyć, a w nieswoje wdać się rzeczy…  Szczypior słuchał.  — Obmawiacie się — rzekł — bo trudno teraz choćby człek rybią krew miał siedzieć spokojnie pod piecem i popijać ciepłe piwko z grzankami, gdy wszystko wre dokoła.  A ułoży się potem wszystko po elekcyi, powrócicie na wasz dwór i będziecie siedzieli jako i drudzy.  Westchnął ciężko Bajbuza.  — Chyba mnie nie znasz! — dorzucił. — Żenić mi się doprawdy nie godzi, bo charakteru nie poprawię i zawsze mnie jakaś bieda do guza kusić będzie.  Nazajutrz po tej wycieczce już wozy ładowano, a chorąży, który towarzyszył Bajbuzie, z nim razem opatrywał stu kopijników, których pan Nadstyrza z sobą prowadził. Lud był dorodny, zdrów, silny i ledwie czwarta część takich, co w ogniu nie bywali.  Konie i ludzie stawili się aż miło. Nie brakło nic, rotmistrz obejrzawszy wesoło powrócił do komina.  — Jutro po mszy świętej w drogę — rzekł wesoło. — Prawda, że się ma ku wiośnie, że choć marznie nocami, ale taja już we dnie i droga będzie pod czas dla nas i dla koni niemiła, a no na to żołnierz nie zważa.  Jak zamierzał rotmistrz, tak się stało; kapelan i proboszcz razem odprawił mszę świętą, potajemną do niej wiążąc intencyę, aby na pokój z dyssydentami nie dozwalano, pobłogosławił ludzi. Bajbuza i Szczypior siedli na konie, chorągiew ruszyła w pięknym porządku, przez stanowniczego poprzedzana.  Cale po pańsku ciągnął zawsze Bajbuza, choć bez wystawności i przepychu, a tem się odznaczał, że po drodze za wszystko płacił, stogów i stert ludzie jego nie psowali, kłótni z włościanami na noclegach i popasach nie dopuszczano.  Trzeciego dnia gdy na większy się gościniec wybili, mogli już zmiarkować, co pod Warszawą ich czeka. Mniejsze i większe oddziały do Zborowskich, Czarnkowskiego, Górków, Zbarażskich należące, pośpieszały ku mazowieckiej stolicy; ale co chwila też spotykali oddziały Zamojskiego, Żółkiewskiego, Dulskiego, Opalińskich i tych, co z hetmanem trzymali. O ile zmiarkować było można, lik po obu stronach prawie musiał być równym, ale hetmańscy szli cicho i spokojnie, gdy Zborowszczycy wrzawliwie się parli odgrażając i ledwie nie wyzywając po gościńcach do walki.  Swoim ludziom Bajbuza najmocniej zalecił, aby żadnego powodu do waśni nie dawali. Układali się też tak zawsze, aby obok Zborowszczyków ani nocować, ni odpoczywać.  Im bliżej ku Warszawie, tem na gościńcach gęściej było. Chorążego Szczypiora z ludźmi zostawiwszy rotmistrz się puścił przodem niespokojny, aby corychlej dostać języka. Gorączka ta, która mu nigdy spokoju nie dawała, gdy szło o publiczne sprawy, ogarniała go coraz mocniej.  Miał zawczasu zamówiony dwór dla siebie, przy Długiej ulicy, tam właśnie, gdzie się przybywających najwięcej zbierało, i wprost zajechał do niego.  Po drodze już Wąsowicza spotkawszy, który do hetmańskich należał przyjaciół, wiedział, że Zamojski nie przybędzie, bo mu to Karnkowski odradzał, ale Żółkiewski, Dulski i inni przyjaciele zastępować go nie omieszkają.  Oburzało to Bajbuzę.  — Gotowi sądzić, że się ich uląkł! — wołał w duchu — a to rozzuchwali. Zamojskiemu się poddać nie godziło, ale stanąć śmiało oko w oko. Zły początek.  Wąsowicz, który go spotkał wjeżdżającego, nadjechał tu zaraz. Młody był a zuchwały wojak i nawykły też do przewagi hetmana. Rozumieli się więc z Bajbuzą doskonale.  Zoczywszy go na progu wołał rotmistrz.  — A to ja tu piękne rzeczy znajduję… hetman się cofa?  Wąsowicz głową potrząsł.  — Nie lękajcie się tego — rzekł — na początek jednak trzeba było Karnkowskiego posłuchać. Żółkiewski go tu zastąpi.  — A Zborowscy?  — Zborowscy? — przerwał Wąsowicz — tajemnica to jeszcze… Mówią jedni, że siłę mając z sobą, choć wywołani wbrew banicyi staną na sejmie, drudzy powiadają, że ich Górka zastąpi. Wszystko wre i kipi. W ulicach już ludzie się rąbią.  Nie wytrzymał rotmistrz.  — Gdzie Żółkiewski? — spytał — jest w mieście?  — U Giżych we dworze stoi — rzekł Wąsowicz.  — Idę do niego — odparł popędliwie Bajbuza, który do jutra czekać nie chciał.  — Ja z wami — dodał Wąsowicz.  W mgnieniu oka kazał sobie odzienie podać rotmistrz, konia osiodłać i pacholikowi siąść na drugiego.  — Jakto! samowtór myślicie na miasto? — zapytał Wąsowicz.  — Albo co?  — Znają was, żeście z hetmanem, napadnie który z ich ludzi… weźcie poczet koniecznie.  — Tak już u was w mieście?  — Nieinaczej.  Wyruszywszy w ulicę mógł się przekonać Bajbuza, że w istocie, jeśli jeszcze do walki otwartej nie przyszło, wszystko się do niej gotowało. Wyzywające wyrazy, obelżywe łajanie latały w powietrzu, ludzie sobie pięści ukazywali, mijając się. Żwawsi chwytali za oręż, który im wyrywać musiano.  Zborowskich wszędzie czuć było.  Około dworu Giżych, najmajętniejszych z mieszczan Warszawy, stały tłumy gęste. Do Żółkiewskiego wchodzili i wychodzili od niego ciągle naczelnicy oddziałów. W ganku Urowiecki, hetmana wierny sługa, trzymał straż. Wewnątrz izby wszystkie były pełne.  Pięknej rycerskiej postawy pan Stanisław Żółkiewski stał spokojnie, przyjmując tych, co się biegli radzić i słuchać rozkazów.  — Zborowscy przybyli — wołali jedni — nie ma wątpliwości. Górka ich prowadzi. Nie widział ich nikt, ale czują wszyscy. Zobaczycie, że się w izbie pokażą.  — Nie będą śmieli — mówili drudzy — zuchwalstwoby było i lekceważenie prawa.  — A co dla nich prawo znaczy! — wyrywało się zdala.  Wśród tego gwaru przystąpił Bajbuza, osobiście znany panu wojewodzie, oświadczając, że mu stu kopijników przyprowadził.  — Nie daj Boże ich potrzebować — zawołał Żółkiewski — a no w porę bardzo przyjdą, bo Zborowscy i Górka mają pono do dziesięciu tysięcy, a nas na tyle dotąd nie stało.  — Niekoniecznie lik stanowi — rzekł rotmistrz.  — Zażartość na hetmana wielka — dodał śmiejąc się Żółkiewski — Zborowscy śmieją stanowić nam warunki i nietylko domagają się odwołania dekretów banicyi, ale żądają deprekacyi ze strony hetmana. Grożą mu wieżą!  Okrzyk oburzenia wzniósł się dokoła.  — Ksiądz Karnkowski, który chory leżał i przybyć nie miał — odezwał się w tej chwili Szafraniec nadchodzący — przybywa leżący i każe się poprowadzić do senatu. Głowę traci. Zobaczymy go w izbie.  — Oho! — dorzucił ktoś inny — gorąco być musi, gdy się na to ważył.  Wtem Żółkiewski obróciwszy się do przyjaciół, na rany Pańskie zaklinać zaczął, aby ze strony ich żadna zaczepka nie wyszła. Dajmy przykład poszanowania prawa. Zbrodnią jest czasu bezkrólewia wszczynać boje. Zmuszą nas, bronić się będziemy, lecz niech ohyda wyzwania nas nie plami.  Wszyscy się zgadzali na to.  Bajbuza rozsłuchawszy się, rozpatrzywszy, z twarzą pochmurną powrócił do dworku swojego, dokąd i Szczypior nadjechał. Rozpalono ognie i do późna czas upłynął na rozmowach niespokojnych.  — To wcale do sejmu niepodobne — rzekł w końcu rotmistrz — ale wygląda na przygotowanie do bitwy.  Nazajutrz rano ludniej jeszcze było w ulicach. Bajbuza podumawszy a spróżnować nie mogąc, znowu się odział do wyjścia, ale tym razem na zamek, do królowej.  Znano go wszędzie, a królowa Anna była mu szczególniej życzliwą. Z podróży włoskiej powróciwszy, przywiózł jej był pożądane wiadomości i pamiątki z Baru, które mieć sobie życzyła. Był więc pewnym, że mu przystępu do niej nie odmówią.  Lecz i tu zjazd sejmowy dobrze czuć było. Kurytarz i drzwi były w ustawicznem oblężeniu. Marszałek dworu, osobiście życzliwy rotmistrzowi, prosił go, aby miał cierpliwość. Czekając więc z innymi, mógł się przypatrzeć ruchowi, jaki tu panował.  Co chwila przynoszono wiadomość jakąś lub wyprawiano posłańców.  Wsuwali się rakuszanie chcąc dostać języka, a może probując, czy się królowę pozyskać czem nie uda.  Szczególniej na mocy dawnych stosunków cisnął się ślepy Czarnkowski, lecz królowa, którą długo oszukiwał, zimno go i milcząco się pozbywała.  Na samym końcu prawie przyszła kolej na Bajbuzę.  Królowę znalazł w towarzystwie dwóch pań, w grubej żałobie, niezmiernie zestarzałą, lecz z twarzą ożywioną jakimś promykiem nadziei.  Ponieważ nikogo oprócz kobiet nie było, mogła Anna otwarcie powitać rotmistrza, nie potrzebując taić co myślała.  — Pomagajcie mi — rzekła — abym syna siostry mojej na tron wyniosła. Wychowałam go dla was, wprzódy po polsku niż po szwedzku się uczył. Pobożny jest, dobry, łagodny. Ja go za syna przysposobiłam.  Złożyła ręce na piersiach i powtórzyła.  — A! pomagajcie mi zgodnie.  — W. Królewska Mość zapewne poleciliście to hetmanowi — rzekł Bajbuza.  — Lękam się, aby on kogo innego nie miał na myśli — cicho szepnęła królowa. — Mówcie mu za mną i za Zygmuntem.  Głos jej drżał, patrzyła w oczy rotmistrzowi i łzy się jej kręciły pod powiekami.  — Tylko tego pragnęłabym dożyć — mówiła dalej — aby go posadzić na tronie, spokojną naówczas umrę.  Bajbuza nieśmiało wyraził ubolewanie nad tem, że hetman nie przybędzie do Warszawy.  — Wiem o tem — przemówiła Anna — lecz lepiej może jest, ażeby całą siłę na sejm elekcyjny zachował. Mąż jest baczny, wie co czyni. Bylem go dla mojego Zygmunta mogła pozyskać, nie ulęknę się innych współzawodników.  Rozmowę tę przerwało przyjście duchownych, którzy chcieli powitać królowę. Bajbuza cofnął się zadumany.  Wszędzie znajdował ten sam niepokój i niepewność jutra. Nigdy może burzliwiej nie zapowiadały się sejmowe narady.  Stronnictwo Zamojskiego wywoływało głośno i stanowczo, że nic ten sejm nie miał więcej do czynienia, oprócz naznaczenia czasu elekcyi.  Tymczasem z drugiej strony widocznie inne mu zadanie usiłowano narzucić.  Przez cały dzień tak błądząc po mieście dla wyrozumienia jak rzeczy stały, w końcu Bajbuza powrócił zmęczony do domu i na łóżko się rzucił.  Szczypior czekał tu na niego ciekawy, a gotów wedle skazówki się pokierować.  — A co? — zapytał.  — Co? Chaos — odparł rotmistrz — Nikt z pewnością nie odgadnie, co z tego wyrośnie. Daj Boże, aby rozumnym ludziom udało się krwi rozlewowi zapobiedz.  Westchnął.  — Rozumny pan — dodał — alebym wolał, żeby Karnkowskiego nie słuchał i sam tu nam przewodził Zamojski. Głowy nie mamy!  Przed wielu latami Bajbuza miał zręczność zbliżyć się do wojewody poznańskiego, tego, którego obóz przeciwny stawił jako równoważnego z Zamojskim.  Z wielu względów była to osobistość znakomita i umysł rozwinięty i żywy, zręczność wielka, obejście się z ludźmi umiejętne, dar ujmowania ich niepospolity odznaczały wojewodę. Nie zbywało mu ani na uczoności, ani na ogładzie, a choć wstrętliwą miał powierzchowność, pański przepych, niezmierne bogactwa, któremi blasku sobie dodawał, śmiałość i energia w postępowaniu pomagały mu do opanowywania łatwego ludzi, do pozyskiwania ich sobie. Ambicya wielka, temperament namiętny, sam rodzaj życia nadawał domowi jego urok jakiś pociągający. Dzień i noc otwarte były u Górki komnaty, stoły i kuchnie.  Wesołe usposobienie było panującem. Śpiewano, śmiano się, wykrzykiwano, dowcipowano, a swoboda panowała aż zbyteczna.  Nic sprzeczniejszem być nie mogło z cichem i poważnem życiem hetmana, nad ten wyuzdany i rozpasany sposób życia wojewody. Ludzie też płynęli do niego chętnie, mając tu więcej swobody, pobłażania i uciechy. Dyssydenci mieli w nim opiekuna i obrońcę namiętnego.  Burzliwy duch Zborowskich najdoskonalej się godził z usposobieniem Górki.  Jakim sposobem ten obrońca swobód niepomiernych szlachty i wolności sumienia, mógł razem ze Zborowskimi stać w obozie cesarskim i prowadzić na tron rakuszanina, którego popierał Rzym i po którym obawiano się, że obali dawną budowę rzeczypospolitej, aby ją zastosować do państw, które już ulegały berłu dynastyi rakuzkiej, to namiętność tylko i idące za nią zaślepienie tłumaczyć mogło.  Trudno było naówczas tak samo zrozumieć Annibala z Kapui, wysłanego z Rzymu, popierającego partyę cesarską i przyjmującego, naradzającego się, idącego w jednym kierunku z dyssydentami, nieprzyjaciółmi Rzymu. Interes chwili zbliżał, łączył bez względu na przyszłość i następstwa.  Po namyśle Bajbuza, który miewał wybryki dziwaczne, oświadczył zimno Szczypiorowi.  — Pójdę do Górki!  — Wy? a toż poco?  — Powiem mu słowa prawdy — dodał Bajbuza.  — Na cóż się one przydać mogą? — odparł Szczypior — dziwuję się, że mogliście nawet pomyśleć o tem.  — A! — zawołał Bajbuza — jabo mam taką naturę, że szukać muszę dróg, któremi nikt nie chodzi. Daj mi pokój!  — Idziesz więc?  — A jakże? Głowy mi nie zdejmą z karku — dodał — zobaczę i posłucham co mówią. Plunę im w oczy tem co myślę, a nie podoba się, cóż mi tam!  Bajbuza mówiąc to kazał sobie podać najbogatsze swe i najwspanialsze ubranie, ustroił się jak do króla. Ogromny, niemal jak gołębie jaje rubin zatknął pod szyją, i z fantazyą puścił się do dworu własnego pana wojewody.  Mało kto go tu znał, a ci co znali, koso nań spoglądali.  Dwór i tu przepełniony był gośćmi… krzyki, wołania i śpiewy słychać się dawały zdaleka.  Górka sam jeden wśród paradnie przystrojonego dworu swojego i gości, z lekceważeniem magnata, przyjmował ich w wytartym kożuszku i wykrzywionych butach, których barwy już rozpoznać było trudno. Z zamrużonemi oczyma, pogardliwie mierzył otaczających i krzyczał głośniej niż oni.  Wszyscy koryfeusze obozu znajdowali się około niego, oprócz panów Zborowskich, którzy chcieli się po raz pierwszy publicznie pokazać dopiero na sejmie.  Zobaczywszy wchodzącego Bajbuzę, którego nie poznał zrazu lub go sobie nie przypomniał Górka, zmarszczył się nieco, i nagle, jakby mu pamięć wróciła, powitał go grzecznie.  — Wyście tu też w Warszawie? — zapytał ironicznie.  — Gdyby nie obowiązek, to ciekawość sprowadzić mogła — odezwał się Bajbuza.  — Mnie ani jedno, ani drugie, ale złość i gniew tu ściągnął — rzekł wojewoda. — Skończyło się wreście panowanie despotów i przemocy… Moich powinowatych Zborowskich sprawa wyjść musi na stół, trzeba się było stawić.  — Juści nie na konwokacyi ją sądzić — przerwał Bajbuza — my tu więcej nic nie mamy do czynienia, oprócz naznaczenia terminu elekcyi.  Górka się rozśmiał.  — A my inaczej myślimy! — zawołał — kto ma na karku miecz i infamię, ten pory nie pyta. Sejm musi między hetmanem a Zborowskimi dekret wydać…  Bajbuza się zmarszczył.  — Pozwijcież nieboszczyka króla — odparł — bo hetman spełniał wolę jego. Za co tu go obwiniać?  Górka oczyma zapalonemi zmierzył od stóp do głowy rotmistrza.  — A! wiem, wy należycie do hetmana! — zawołał.  — Mnie się zda, że należę sprawiedliwości i prawu — rzekł zimno rotmistrz.  Wojewoda ramionami zżymnął.  — I przyszliście mi to zwiastować? — zapytał.  — A dlaczegóżbym nie miał powiedzieć co myślę? — począł dumnie Bajbuza, za pas kładnąc jedną rękę. — Właśniem dlatego tu zabłądził do pana wojewody, ażeby się naocznie przekonać o tem, czemu wierzyć nie chciałem… że wasza miłość…  Wojewoda przerwał mu gwałtownie.  — Moja miłość — rzekł — trzyma ze Zborowskimi i trzymać z nimi będzie, a nigdy z despotą i ciemiężycielem! Słyszycie?  — Doskonale — odparł Bajbuza, około którego zwolna goście się skupiać zaczęli ciekawi. — Właśnie mnie to dziwi, że razem popieracie Zborowskich i sprawę cesarską do korony, która, gdyby się utrzymać miała, także nam nie obiecuje swobód przymnożyć.  Bajbuza się uśmiechnął. Brwi Górki się ściągnęły.  — Za młodym waćpan jesteś, abyś mnie uczył rozumu — rzekł popędliwie.  — Zgoda na to — odparł Bajbuza — więc wy, panie wojewodo, nauczyć raczcie mnie, jak to pogodzić. Ja nie potrafię.  Chmurno spojrzał na niego Górka.  — Życie waćpana nauczy — rzekł poskramiając się — iż są twarde konieczności, którym uledz człowiek musi napozór. Nie ma tu mowy o partyi cesarskiej, ani żadnej innej, pora nie przyszła, ale sprawa pokrzywdzonych na stole…  — Więc dla niej nowe prawo chyba uchwalać przyjdzie, bo stare nie dopuszcza — mówił rotmistrz.  — Waszmość tego rozstrzygać nie będziesz — rzekł Górka dumnie.  Bajbuza stał uparcie, choć wojewoda niespokojnie się oglądając, widocznie chciał go pozbyć.  Stali tak przez chwilę naprzeciwko sobie w milczeniu.  — Jeżeli hetman rachuje na to, że wojsko pod rozkazami ma — począł mruczeć Górka — omyli się na tem. My też nie jesteśmy bez ludzi.  — A godziż się dla prywaty wojnę domową zapalać? — odparł Bajbuza spokojnie.  — Nie myśmy ją rozpoczęli — krzyknął unosząc się wojewoda — ale ten, co dwory bezbronne najeżdżał i zakrwawiał, co przemocą nas nękał, co sam wyszedłszy z niczego, nas chciał poniżyć i wyniszczyć.  Tak — dodał wojewoda — ale przyszedł czas porachunku. Król zmarł, szwagier jego jest znowu prostym szlachcicem… a my tu starsi ojczyce od niego…  Bajbuza słuchał i głową potrząsał. Spojrzał na niego Górka i zdziwił się jego spokojowi i krwi zimnej. Otoczony ludźmi, którzy zdawali się chcieć porwać na niego, rotmistrz udawał, że ich nie widzi, a najmniejsza oznaka trwogi nie postała na jego twarzy.  Przedłużać rozmowę było próżnem. Rzucił długiem, powolnem wejrzeniem dokoła.  — Czołem panie wojewodo! — rzekł głośno.  — Czołem mości rotmistrzu — zawołał gniew tłumiąc Górka.  Z powagą wielką, powoli Bajbuza, rękę położywszy na szabli, skierował się ku drzwiom. Niektórzy z gości ustępowali mu z drogi, inni nie poruszali się, tych on obchodził. Milczenie panowało w izbie, przeprowadzano go oczyma.  W progu nałożył czapkę na ucho, i tak samo jak w początku, krokiem mierzonym, wyszedł ze dworu wojewody.  Dopiero po chwili za nim wybuchnęły głosy oburzenia przeciw śmiałkowi, który się ważył najść tak dwór pana wojewody i zuchwale mu się stawić.

III

Chmurnym porankiem zimowego dnia rozpocząć się miały nareście sejmowe narady, wśród tego umysłów wrzenia, które napróżno uśmierzyć usiłowano. Za Zborowskich stawał równie jak oni nieprzejednany, gwałtowny, popędliwy a ufający w swą siłę Górka, którego podżegał Czarnkowski. Bij, zabij szczwano na Zamojskiego, chcąc mu nawet, pod pozorem bezkrólewia, hetmańską wydrzeć władzę.  Usiłowania jakiegoś porozumienia, do którego ze strony Zamojskiego stawał marszałek Opaliński, rozbiły się o opór Górki.  Wśród gróźb więc i wrzawy otwierał się sejm, na którym widocznie żywioły burzliwe górę wziąć miały. Występowały one zaczepnie, zuchwale, gdy przeciwna strona trzymała się tylko obronnie.  Od rana dnia tego plac przed starym zamkiem, oddzielające go od miasta zabudowania drewniane, podwórzec zamku, sienie, kurytarze, sama nawet sala obrad, natłoczoną była w większej części Zborowskich i Górków służbą, uzbrojoną, groźną i coraz się więcej uzuchwalającą.  Niepodobna było ani zabronić wstępu na salę, ani wyłączyć z ciżby najniespokojniejszych — i posiedzenie zapowiadało się groźno. Mnóstwo ludzi poprzychodziło z rusznicami i pistoletami, które umyślnie podnosili do góry.  Szukano Zamojskiego oczyma, ale posłuszny radzie Karnkowskiego, hetman aby swą przytomnością nie jątrzyć bardziej umysłów, nie ukazał się. Stawali za niego Żółkiewski, Opaliński, Dulski i znani jego przyjaciele.  Bajbuza, pomimo odradzań chorążego, ubrał się, uzbroił i poszedł na zamek.  — Jeżeli wolno warchołom, wolno i nam się tam znajdować a bronić hetmana. Pod pozorem utrzymania pokoju, nie powinniśmy się dać zjeść w kaszy.  Ze spokojem więc, który go w najtrudniejszych nie opuszczał razach, rotmistrz poszedł, ale znalazł już na zamku ciżbę i tłok tak wielki, że się niepodobna było prawie do izby docisnąć. Siła tylko olbrzymia i zimna krew z jaką sobie wśród tłumu drogę torował, dozwoliła mu dobić się do drzwi. Niektórzy ze Zborowszczyków poznawali go, inni domyślali się w nim nieprzyjaciela, nie szczędzono więc po drodze obelg i wykrzykników, które pogardliwem zbywał milczeniem.  Z wielkim trudem znalazł się nareście, chociaż w ostatnim rzędzie tłumu, który zalegał salę, ciągle jeszcze napływem nowych ludzi ciaśniej nabitą.  Jednem wejrzeniem można było przewidzieć i przepowiedzieć co się tam dziać miało. Górka i ślepy Czarnkowski, który się miotał jak opętany, skupiali większość około siebie. Na nich były zwrócone oczy i każde ich słowo, powtarzane rozchodziło się po sali, przyjmowane wesołem potakiwaniem.  Opalińskiego marszałka, który miał stawać w obronie hetmana, nie było. Śmiały Żółkiewski stał sam jeden niemal z Dulskim, szwagrem Zamojskiego, nie zważając na to, że pięści się podnosiły ku niemu, że go dolatywały wyrazy niedwuznaczne a obelżywe.  Jak wzburzone fale poruszał się ten tłum niespokojny, wśród którego blade twarze duchownych widać było okryte smutkiem i trwogą.  Nikt naówczas zaręczyć nie mógł, że się za chwilę nie zakrwawi ta spokojna obrad sala, a Bajbuza musiał znowu dłoń położyć na rękojeści szabli, aby w każdej chwili mógł jej dobyć. Przed nim, za nim, dokoła szydzono z hetmana, ledwie zmarłemu królowi nie szczędzono obelżywych łajań.  Żaden głos inny, oprócz tych zaczepnych, nie dawał się słyszeć… Widocznie Zborowscy górę tu wziąć mieli, ale mógłże dla tego, przewidując porażkę, cofnąć się rotmistrz.  — Potrzeba, aby, choć z ofiarą żywota, stanął ktoś w obronie sprawiedliwości — powtarzał w duchu.  W chwili gdy się nareście sejm miał otwierać, posłowie litewscy domagać się zaczęli o odroczenie go jeszcze na dni dziesiątek, ale na to już wychodzący marszałek Opaliński, ani inni przyjaciele Zamojskiego nie chcieli dozwolić, przewidując, że Zborowscy czasu tego użyją, aby się jeszcze bardziej skupić i zuchwalej wystąpić.  Wśród największego więc wzburzenia umysłów otwarły się drzwi i niespodziewany wcale ukazał się w nich pochylony starzec, z długą do pasa brodą, w uroczystych szatach purpurowych. Był to prymas Karnkowski, którego upadającego na siłach, dwóch kapelanów pod ręce prowadzić musiało.  Karnkowski posuwał się zwolna, z widoczną trwogą na bladem obliczu, wargi mu drgały.  Zborowszczycy i Górka pewni będąc, że go mają za sobą, dali mu zająć krzesło, wstrzymując się od wszelkich oznak niechęci. Lecz milczenie zaledwie bardzo krótką potrwawszy chwilę, natychmiast znowu szmerem, gwarem i wrzawą zostało przerwane. Czarnkowski i wojewoda poznański dawali znaki swoim, ruch na ławach nie ustawał, mimo że prymas mówić rozpoczął.  Nie słyszano nawet pierwszych słów jego zachęcających, pobudzających do zgody i pokoju, a kilku zuchwalszych dyssydentów przerwało mu szyderskiemi wołaniami.  Zaledwie Karnkowski, znakiem krzyża świętego i błogosławieństwem kończąc, zamknął usta, gdy w tłumie zakipiało, poruszyli się wszyscy i ponad ciżbę podniosła się znana twarz blada Andrzeja Zborowskiego.  Sama przytomność jego tutaj już była najzuchwalszem wyzwaniem nieprzyjaciół… ale szmer zdziwionych pokryły wykrzykniki zwycięzkie Czarnkowskiego i gromady wielkopolan.  Zborowski zajął miejsce, a co większa, z rąk sługi, który tuż za nim szedł, wziął marszałkowską laskę, i nim mógł kto zaprotestować, począł mówić.  Cała mowa jego, gwałtowna, zuchwała, przypominającą tę, którą u zwłok Samuela wypowiedział w Krakowie, była nie obroną rodziny, ale obwinieniem króla i Zamojskiego.  Żaden głos nie odezwał się za nimi. Rotmistrz po dwakroć się podniósł stając na ławie i chciał przemówić, ściągnięto go z niej, zahukano, zagłuszono. Tłum cały za Zborowskimi stał i przyklaskiwał im.  Wśród największego zamętu i burzy, która w pośrodku sali nie ustawała, zgromadzeni poczęli się nakoniec rozchodzić i Bajbuza zduszony, zmęczony, nie dokazawszy nic, z gniewem w duszy, wprost ztąd pobiegł do pana Stanisława Żółkiewskiego.  Przewaga Zborowskich była tak dotykalną, że walczyć z nią nawet, jeźliby sił nowych nie przybyło, niemożliwem się zdawało.  We dworze Żółkiewskiego zastał rotmistrz dosyć licznie zebranych przyjaciół hetmana. Opaliński siedział o stół oparty, zniechęcony staraniem napróżnem.  — Panie wojewodo — zawołał na próg wstępując rotmistrz — nie wiem kto winien temu, ale sejm tak dziś wyglądał jakby był oskarżycielem i króla i hetmana a nie ich i sprawiedliwości obrońcą.  Gdyby Zamojski tu był, inaczejby się obróciło wszystko. Niebytność jego odjęła nam siły.  — Karnkowski się tego domagał po nim — odparł Żółkiewski.  — Niedołężny starzec jest widocznie w rękach Górki i Czarnkowskiego — zawołał rotmistrz — nie należało go słuchać, sejm się jak najgorzej rozpoczyna. Jutro oni zuchwalsi będą niż dziś… Wyszli z niego jak zwyciężcy.  — Do tego daleko — odparł Żółkiewski — dajmy im się wykrzyczeć.  Smutnie spuścił na piersi głowę Bajbuza.  — Jam tu nie do kierowania sprawą przybył, ale do służenia jej — dodał. — Stoję więc pod rozkazami waszemi, ale mi się dusza krwawi patrząc i słuchając.  — Mnie także — zawołał Żółkiewski — lecz cierpliwość mieć musimy.  Taki był początek.  W ciągu dnia tego, po odniesionym tryumfie, Zborowszczycy jeszcze zuchwalej w mieście dokazywać zaczęli. Przyjaciołom hetmana już się w ulicach pokazywać nie było można.  Zamordowano kilku szlachty… odgrażano się wprost na Żółkiewskiego i Opalińskiego, którzy jawniej występowali.  Nie przeszkadzało to Bajbuzie jak najotwarciej i najgłośniej bronić hetmana, a pomimo zuchwalstwa burzycieli, nikt jednak porwać się nie śmiał na niego.  On i Szczypior jeździli we dwu po mieście i umyślnie się pokazywali.  Rotmistrz był do najwyższego stopnia poruszony i gniewny, lecz uśmierzał się sam i czekał.  Następne posiedzenie, na które pośpieszył wcześniej, aby się dobić lepszego miejsca, rozpoczęło się jak poprzedzające.  Po Zborowskim marszałku, zabrał głos Górka, poszli za nim inni nieprzyjaciele króla, już nie samą sprawę Zborowskich i śmierć Samuela a banicyą jego braci wyrzucając nieboszczykowi, ale jego i hetmana oskarżając o nadużycie władzy, o przemoc, o nieprawy szafunek skarbu… o pogwałcenie praw i przywilejów.  Zaledwie kto z przytomnych głos podnosił z protestacyą, spychano go, zamykano mu usta, głuszono podniesioną wrzawą.  Prawie na końcu zerwał się ze swego krzesła domagając słowa Czarnkowski stary, poseł poznański, ślepy warchoł, znany cesarza i rakuskiego dworu sługa, który z dwóch źródeł chciał czerpać, a przez Zamojskiego został odepchnięty, gdy się łask coraz nowych domagał.  Zdawało się, że gwałtowność napaści na hetmana coraz rosła i stawała się zuchwalszą — mowa Czarnkowskiego doszła do ostateczności. Był to wybuch obelg, nieprzerwany potok potwarzy, wyrzutów, szyderstw i obwinień. Czarnkowski pienił się, rzucał, miotał, a że ślepota nie dawała mu ocenić wrażenia jakie sprawiał na słuchaczach, wysilał się aby je spotęgować. Nie była to już w końcu mowa posła, ale ulicznego jakiegoś przeciwnika gburowskie znęcanie się nad wrogiem.  Kilkakroć nawet wśród otoczenia Górki zmarszczyły się brwi i skrzywiły usta, ale Czarnkowski widzieć tego nie mógł i im więcej a dłużej mówił, tem jego samego silniej rozpalała namiętność. Napróżno go usiłowano powstrzymać.  Siadł nakoniec tak znużony, że już mu głosu zabrakło, a nim kto inny zdołał się odezwać, ponad ławę, na której siedział za Żółkiewskim, podniósł się Bajbuza.  — Zajadłości waszej przeciwko nieboszczykowi panu i hetmanowi, jawne są pobudki — zawołał na głos — wiemy więc co ważą takie potwarze…  Chcieliście referendaryi, odmówiono wam jej, toć największy grzech króla i Zamojskiego…  Chcieliście starostwa płockiego, nie dano go, wtóra wina…  Zażądaliście naostatek najlepszej gratki, nie będąc kapłanem, koadjutoryi arbiskupstwa gnieźnieńskiego, i to się wam nie powiodło. Inde irae! inde irae. Dość wam tej odpowiedzi!  To rzekłszy siadł Bajbuza.  Nie wiadomo czy wszyscy w izbie wśród gwaru, słowa te, choć dosyć głośno rzeczone w twarz ślepcowi, usłyszeli, ale ci, których uszów doszły, zamilkli zmięszani.  Nie można było zaprzeczać temu zarzutowi prywaty. Powstała też wśród Górki przyjaciół wrzawa ogromna i ręce się poczęły wyciągać ku Bajbuzie, jakby go na kawały rozszarpać chciały. Nie dosięgła go jednak żadna… gniew musiał być tem głębszy i silniejszy, że nawet wśród adherentów Zborowskich, ta cynicznie wypowiedziana prawda wywarła wrażenie, które się zatrzeć nie dawało. Czarnkowski, jak wszyscy ci, którym jednego zmysłu brak, a inne się przez to zaostrzają, słuch miał czuły, żaden więc wyraz rotmistrza nie był straconym dla niego. Zbladł, zaczął się trząść i byłby może wystąpił z jaką obelżywą napaścią, gdyby w tej chwili, wśród najsilniejszego miotania się ciżby, nie podniósł się Marcin Leśniowolski kasztelan podlaski.  Nie należał on właściwie do żadnego obozu i liczył się do tych, których naówczas neutralistami zwano, a Herburt ich piętnował, jako winowajców, bo nie wolno było, zdaniem jego, dziecięciu rzeczypospolitej, w sprawie macierzy, obojętnym pozostać.  Leśniowolski wszakże był nim napozór tylko, nie mięszał się do próżnej słów szermierki, nie miotał gdzie na ruch daremny zmagać się było potrzeba, ale miał odwagę chłodną stanąć w obronie sprawiedliwości.  Zborowszczycy zrazu nie wiedząc do jakiego liczył się obozu, mając go za swego, nie zahukali; wtem z pierwszych słów zaraz okazało się usposobienie Leśniowolskiego do zgody i pokoju. Tego było dosyć, aby go zaliczono do hetmana przyjaciół.  Natychmiast powstała znowu wrzawa niewypowiedziana. Chwytano kasztelana za suknię chcąc zmusić, aby usiadł i zamilkł… łajano i grożono.  Nakoniec na domiar tych wybryków, w ostatnich rzędach podniósł się nad ławę pijany żołdak Zborowskich, z rusznicą w ręku i w oczach wszystkich ją wymierzył na kasztelana, który ani drgnął, ani mówić poprzestał.  Ochrypłym głosem żołdak z rusznicą wołał, patrząc na Górkę i na Czarnkowskiego, o którego ślepocie zdawał się nie wiedzieć.  — Rozkażcie tylko… palę mu w łeb!  Była to kropla wody ostatnia, która naczynie pełne miała do rozlewu doprowadzić. Ze wszystkich stron to zuchwalstwo żołdaka w izbie sejmowych obrad wywołało oburzenie niezmierne.  Podnieśli się biskupi naprzód, wołając za Solikowskim.  — Otóż do czegośmy doszli z łaski waszej, panie wojewodo!  Zwracali się do Górki.  Żołdaka pochwycono natychmiast i ściągnięto z ławy, ale wrażenie pozostało.  Zborowszczycy sami pojęli naostatek, że doprowadzając sprawę do takiej pogardy wszelkiego prawa, sobie samym szkodzili najwięcej.  Zaczęto wołać o milczenie, a Leśniowolski, wśród cichego już szmeru, mowę swą dokończył.  Słuchano jej wśród niepokoju, wywołanego wypadkiem, nie mogącym bez następstw pozostać.  Zaledwie kasztelan skończył, gdy biskupi pierwsi opuścili swe krzesła, a za nimi znaczniejsza część senatorów wyszła z sali.  Około Czarnkowskiego tylko i Górki skupiła się garść ich przyjaciół, widocznie strwożona, choć nie chciała dać tego poznać po sobie.  Bajbuza wysunął się za innymi z tą krwią zimną, którą umiał zachować w najgorszych razach. Jego wystąpienie dało go poznać tym, którzy nigdy nie spotykali i nie wiedzieli kim był… ale zarazem poburzyło wszystkich przeciwko niemu.  Usłyszał pogróżki dokoła, na które wcale nie zważał, ani nawet oczu podniósł, aby wiedzieć zkąd wychodziły.  Dokoła wywoływano.  — Czekaj ty! zuchwały Buzo! nie ujdziesz ty rąk naszych… zapłacisz krwią za obelgę! zapłacisz…  Jak psu mu w łeb wypalimy!  Powiesić go na pierwszej lepszej gałęzi. Nie obroni cię twój hetman. Skończyło się jego panowanie.  Wykrzykniki te towarzyszyły Bajbuzie w kurytarze, na podwórzec, i aż w ulicę za zamek. Tu spotkał Żółkiewskiego i z nim razem podszedł nieco ku jego dworkowi.  — Cóż myślicie? — zapytał wojewodę. — Hetmana trzeba o tem uwiadomić co się tu przeciwko niemu wywołuje. Może on nie dbać o to, ale pamięci króla nieboszczyka się to należy. Musi odpowiedzieć, powinien przybyć lub odpisać.  — Przybyć nie — odparł Żółkiewski — bo albo stanąć od otwarcia sejmu był powinien, lub wytrwać musi w postanowieniu, aby się nie chlubili, że go ściągnęli.  Na jutro — dodał — spodziewam się list jego otrzymać. Czytać go damy.  Odwrócił się z rozjaśnioną nieco twarzą Żółkiewski ku rotmistrzowi.  — Dobrzeście ślepemu plunęli w oczy — rzekł z uśmieszkiem. — Mało wyrazów, a każdy z nich był policzkiem. Bóg zapłać… Nieochybnie wam teraz jak mnie grozić będą śmiercią.  — Ah! — zawołał rubasznie Bajbuza — w to mi graj! Przynajmniej poczuję, żem tu się na co zdał. Wyszedłem z izby ostrzeliwany temi groźbami, aż mi się cieplej od nich zrobiło.  — Nie będą się ważyli targnąć — przerwał jadący obok Żółkiewskiego Wąsowicz, bródkę gładząc. — Jednegoby zabili, a tysiące sobie narazili jawnym gwałtem, ale pokątnie z za węgła? kto wie?  Żółkiewski potrząsnął głową, rozstali się. Bajbuza powrócił do dworku, w którym Szczypior oczekiwał na niego.  Opowiedział mu śmiejąc się jak Czarnkowskiego zmył… i że mu się za to śmiercią odgrażano.  Chorąży to wziął mocniej do serca niż Bajbuza i strwożył się.  — Tak-li jest — rzekł — ja już was nie odstąpię. Wprawdzie dwoje rąk niewiele znaczy, ale zawsze w razie napaści choć się oprzeć możecie o plecy moje.  — Bóg zapłać, ale wierz mi, Szczypior, nie mam obawy — rzekł rotmistrz. — Ci co się odgrażają, nie są straszni, gorsi co milczą.  — A i tych tam siła być może, kiedy ich taka kupa! — zamruczał Szczypior.  Dzień się skończył na tem. Nie szli już nigdzie, a z dawnych towarzyszów broni rotmistrza, nikt go dnia tego nie odwiedził. Zdziwił się tylko Bajbuza, gdy późno już pokazał się dworzanin księżnej Sapieżynej.  — A wy tu co w Warszawie robicie? — zapytał.  Był to zaufany księżnej Teresy stary sługa, milczący a powolny człek.  — Mamy i my nasze małe sprawy — odparł — a księżna przytem kazała mi się dowiedzieć i donieść o miłości waszej, bo, choć to ino sejm jest, ale się zabiera jak na wojnie krwią kończyć.  — Pokłońcież się miłościwej pani — odparł Bajbuza — a napiszcie, że przy pomocy Bożej, choć wielce pognębieni przez warchołów, ani się trwożym, ani tracimy nadziei, że poczciwi wezmą górę.  Drugiego dnia potem ani było powstrzymać rotmistrza od znajdowania się na posiedzeniu. Szczypior spróbował i cofnąć się musiał.  — Bój się Boga! — zawołał Bajbuza — gdybym jak chorym był, tobym się zanieść kazał, inaczej mnie tchórzem ogłoszą. Boże uchowaj od posądzenia nawet.  Znowu pogróżkami ścigany, rotmistrz wcisnął się na salę, a zajął przebojem toż samo miejsce co wczoraj, aby wiedzieli gdzie go szukać oczami. Siadł im tak szeroko i widocznie, jakby wyzywał.  Dnia tego miał pociechę, że list zapowiedziany hetmana czytano, a choć go Zborowszczycy przerywali łajaniem i szyderstwy, nie mógł on przejść bez skutku na umysłach. Pismo było poważne, spokojne i piękne, a kończyło się poruszającemi wyrazy.  Zarzucano mu, iż się nie stawił, odpowiadał na to:  — „Przyjdę, ale przyjdę w pokoju, bez cudzoziemskich posiłków (mieli je Zborowscy) — zachowam się jak bono civi (dobremu obywatelowi) przystoi. To com w początkach miotanych na mnie podejrzeń powiedział, i teraz powtarzam. Mam tylko jedną córkę i jednego potomka i drogiemi są sercu mojemu; tych ja wam jako rękojmie pokoju i wierności mej oddaję. Niech mnie więc jak kto chce obnosi. Jakim jestem dowiodły już sprawy, okażą i dzisiaj postępki moje”…  Śmiechem gorzkim zakończyło się czytanie, ale co było ludzi poważniejszych w senacie, czuło, że dostojeństwo jego naruszonemby było, gdyby obrady dłużej w ten sposób gorszący, wśród wrzawy arbitrów uzbrojonych odbywać się miały.  Postanowiono więc przez dni kilka zamknąć izbę dla słuchaczów i nie wpuszczać nikogo. Sprzeciwiali się temu Górka i Czarnkowski, ale wielką większość mieli przeciwko sobie. Musieli uledz.  Rotmistrz więc tylko codziennie wieczorem chodząc do Żółkiewskiego, który pilno w izbie pracował choć napróżno, mógł się o przebiegu sprawy dowiedzieć.  Zborowszczycy nie wiedzieć na czem polegając, uparcie przeciwko hetmanowi stawali, to domagając się złożenia buławy, to jakichś ustępstw i upokorzenia, na które Zamojski nigdy w życiu przyzwolić nie mógł.