Awantura o Basię - Kornel Makuszyński - ebook + audiobook

Awantura o Basię ebook i audiobook

Kornel Makuszyński

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Ile złego może przydarzyć się jednej osobie, w dodatku niewinnej dziewczynce?

Wydaje się, że pięcioletnia Basia w swoim krótkim życiu doświadczyła już wystarczająco dużo tragedii – a jednak niesprawiedliwy los odbiera jej jeszcze ukochaną mamę… Na szczęście dziewczynka spotyka na swojej drodze ludzi o wielkim sercu. Nie obędzie się jednak bez zabawnych perypetii.

Po raz pierwszy opublikowana w 1937 roku, Awantura o Basię bawi i wzrusza kolejne pokolenia młodych czytelników. Bohaterowie powieści niezmiennie uczą, jak dzięki miłości, solidarności i bezinteresownej pomocy można pokonać życiowe perturbacje i zmienić świat na lepsze.

Wydanie opatrzyła posłowiem Joanna Olech.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 232

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 17 min

Lektor: Paulina Holtz

Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wy­dawca ADAM PLUSZKA
Re­dak­torka pro­wa­dząca KA­RO­LINA WĄ­SOW­SKA
Ko­rekta IDA ŚWIER­KOCKA
Pro­jekt okładki ANNA POL
Ła­ma­nie, ko­rekta ANNA HEG­MAN
Ko­or­dy­na­torka pro­duk­cji PAU­LINA KU­REK
Co­py­ri­ght for the after­word © by Jo­anna Olech Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy, War­szawa 2023
War­szawa 2023 Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji
ISBN 978-83-67790-51-2
Wy­daw­nic­two Mar­gi­nesy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skiego 11A 01-527 War­szawa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­nesy.com.pl
www.mar­gi­nesy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ 1

Je­den po­ciąg przy­cho­dzi, a drugi od­cho­dzi

OPO­WIEŚĆ TĘ, TAK PRAW­DZIWĄ jak wio­sna i tak pełną ra­do­snych uśmie­chów jak po­godny dzień, mu­simy – z ser­decz­nym ża­lem serca – roz­po­cząć wspo­mnie­niem zda­rzeń bo­le­snych i smut­nych. Jak spoza cięż­kich, czar­nych, burz­li­wych chmur słońce wresz­cie ja­sną smugą wy­try­śnie i ozłoci ślady klę­ski i znisz­cze­nia, tak i w tej opo­wie­ści prze­wa­lić się mu­szą chmury przez pierw­sze stro­nice jak przez czy­ste ob­szary nieba. Jak w ży­ciu, jak w ży­ciu... Jedna szczę­śliwa go­dzina ro­dzi na­stępną, zna­czoną łzami, aż smu­tek ze­lżeje i znowu ja­sną go­dzinę przy­woła. Nie ce­ni­li­by­śmy ra­do­ści, gdyby była wiecz­no­tr­wała i snuła się nie­prze­rwa­nie. Go­rycz bólu i do­tkli­wość cier­pie­nia tym słod­szą nam czy­nią ra­dość, co się zjawi. Nie by­łoby ra­do­ści bez smutku. Nikt by nie wie­dział, że to ra­dość wła­śnie. Tym skwa­pli­wiej wi­tamy dzień, że przed nim snuła się mroczna, ośle­pła noc.

To, co zda­rzyło się przed roz­po­czę­ciem tej nie­zwy­kłej hi­sto­rii, było nocą, smut­kiem i śmier­telną przy­godą. Po­nie­waż serce na­sze drży jesz­cze na wspo­mnie­nie tego, co się stało, opo­wiemy krótko o wszyst­kim. Wy­star­czy nie­wiele słów, a każde bę­dzie miało kształt łzy.

Ni­gdy nie można było od­gad­nąć, kim była młoda pani w ża­łob­nej sukni, wio­dąca za rękę małą, może pię­cio­let­nią dziew­czynkę. Wy­sia­dła z po­ciągu na wę­zło­wej sta­cji ko­le­jo­wej, po któ­rej w różne strony czoł­gały się po­ciągi jak ol­brzy­mie gą­sie­nice. Świad­ko­wie opo­wia­dali, że spie­szyła się bar­dzo, pra­gnąc zdą­żyć do bu­fetu, gdzie chciała na­kar­mić dziew­czynkę; mó­wili inni, że w cza­sie po­dróży była dziw­nie mil­cząca, a w du­żych jej oczach znać było nie­po­kój; wio­zła ro­ze­śmiane dziecko i ja­kąś wielką zgry­zotę. Sa­motne ko­biety w czerni nie wę­drują za­zwy­czaj ze szczę­ściem w sercu. Nikt nie umiał po­wie­dzieć wiele wię­cej o tej smut­nej pani, bo cho­ciaż współ­to­wa­rzy­sze po­dróży od­zna­czają się nad­mierną cie­ka­wo­ścią, jej nie za­da­wano py­tań. Jej blada, piękna twarz i oczy za­mglone, jakby w pustkę pa­trzące, onie­śmie­lały lu­dzi. Przy­słu­chi­wano się jej roz­mo­wie z dziec­kiem, która była wła­ści­wie nie­ustanną ga­da­niną dziew­czynki prze­ry­waną rzadko jej ci­chym sło­wem: „Tak, Ba­sieńko!” albo: „Nie, moja ma­leńka!”. Ostat­nie jej po­wie­dze­nie, które sły­szano, było za­po­wie­dzią, że na naj­bliż­szej sta­cji dziew­czynka do­sta­nie mleka. Za­raz po­tem zda­rzyło się nie­szczę­ście. W ski­słym, za­desz­czo­nym mroku wie­czor­nym pani ta zły ob­rała kie­ru­nek, być też może, że za­my­ślona, nie zda­wała so­bie sprawy, że wy­cho­dzi z po­ciągu przez drzwi nie­wła­ściwe. O Boże mi­ło­sierny! Jak grzmot po ziemi się to­czący, jak zwierz strasz­liwy, dud­niący strasz­li­wo­ścią że­la­znego zgiełku, wy­padł z mroku po­ciąg. Ko­bieta w czerni ostat­nim, okrop­nym wy­sił­kiem zdo­łała od­rzu­cić dziew­czynkę...

Od­mówmy wszy­scy ci­chutko mo­dli­twę za bo­ha­ter­ską matkę, co ostat­nim ru­chem wy­rwała swoje dziecko śmierci jak ty­gry­sowi.

– Prędko! Ołówka i ka­wałka pa­pieru! – za­wo­łał du­szo­nym gło­sem le­karz, blady ze wzru­sze­nia.

Marsz­cząc czoło, jak gdyby chciał so­bie do­kład­nie przy­po­mnieć za­sły­szane słowa, pi­sał coś na kartce, którą po­dał urzęd­ni­kowi.

– To zdo­łała wy­szep­tać – rzekł głu­cho.

– Ja­kiś ad­res?

– Tak. Tam na­leży skie­ro­wać dziecko. Biedna ma­leńka... Gdzie ona jest?

– W dru­gim po­koju.

– Co robi?

– Nie ro­zu­mie, co się stało... Wciąż pyta o matkę.

– Chodźmy tam do niej – rzekł bar­dzo ci­cho.

Dziew­czynka spoj­rzała na wcho­dzą­cych jakby zdzi­wiona, że wśród nich nie było matki. Sie­działa na krze­śle, odziana w nie­bie­ski płasz­czyk. Spod mięk­kiej cza­peczki wy­my­kały się ja­sne, krótko przy­strzy­żone wło­ski. Gdyby nie su­kie­neczka, można by mnie­mać w pierw­szej chwili, że to ja­sno­oki, pu­co­ło­waty chłop­czyk.

Trzech pa­nów, jakby onie­śmie­lo­nych, za­trzy­mało się przy drzwiach, które szybko za sobą za­mknęli, a le­karz zbli­żył się do dziew­czynki. Pa­trzył na nią długo i długo nie prze­ma­wiał, jak gdyby słowa nie mo­gły prze­ci­snąć się przez jego gar­dło. Wresz­cie po­ło­żył rękę na jej główce i lekko ją po­gła­dził.

– Jak ci na imię, ma­leńka?

Dziew­czynka spoj­rzała na niego za­lę­kłym spoj­rze­niem i nie od­po­wie­działa.

– Nie bój się, ko­cha­nie – mó­wił le­karz drżą­cym, mięk­kim gło­sem. – My wszy­scy bar­dzo cię ko­chamy... Bar­dzo, bar­dzo... Pew­nie się na­zy­wasz Ma­ry­sia?

– Nie Ma­ry­sia... – od­po­wie­działa ci­chutko.

– Więc Ja­dzia?

– Ja­dzia też nie...

– Może Ba­sia?

Dziew­czynka się uśmiech­nęła.

– Tak. Ba­sia, na­zy­wam się Ba­sia.

– A jak da­lej?

– Da­lej nie wiem. Ma­mu­sia wie. Niech pan za­woła ma­mu­się!

Le­karz przy­mknął oczy.

– Ba­sieńko ko­chana... – za­czął mó­wić z tru­dem. – Twoja ma­mu­sia. Och, jaki Ba­sia ma śliczny płasz­czyk! A ja­kie wło­ski...

– Jak chłop­czyk! – oświad­czyła z po­wagą dziew­czynka. – Ma­mu­sia mi ob­cięła.

– Tak, tak... – Po­chy­lił się nad nią i oto­czył ra­mie­niem. – Po­słu­chaj, Ba­sieńko... Twoja ma­mu­sia ode­szła...

– Ale za­raz przyj­dzie?

– Nie, ma­leńka. Już nie przyj­dzie...

– Czemu nie przyj­dzie? Ja chcę spać!

– Bo twoja ma­mu­sia po­szła da­leko, bar­dzo da­leko...

– Czemu da­leko? Gdzie to jest da­leko?

– Po­szła aż do nieba...

– Te­raz prze­cie ciemno – mó­wiła dziew­czynka, pa­trząc na niego po­dejrz­li­wie.

Le­karz stro­pił się i nie­po­rad­nie roz­ło­żył ręce. Tak można było wieść z dziec­kiem roz­mowę bez końca. Tarł ręką czoło i w ten sta­ro­dawny spo­sób wy­grze­bał w stro­ska­nej gło­wie myśl bar­dzo roz­sądną.

– Za­te­le­fo­nuję po żonę – rzekł do trzech pa­nów przy­słu­chu­ją­cych się w mil­cze­niu.

Nie upły­nęło pół go­dziny, a pani dok­to­rowa zna­la­zła się na miej­scu smut­nych wy­pad­ków. Ob­ja­śniona zwię­złym szep­tem o nie­szczę­ściu i nie­doli dziecka, za­ła­twiła sprawę ze wzru­sza­jącą pro­stotą.

– Pój­dziemy spać, ma­leńka! – rze­kła do Basi gło­sem spryt­nie uda­ją­cym głos bar­dzo we­soły.

Dziew­czynka dała znać uśmie­chem, że nie mo­gąc dojść do ładu z ją­ka­ją­cym się męż­czy­zną, chęt­nie i bez pro­te­stów go­towa jest do go­rą­cej przy­jaźni z tą pa­nią, odzianą po­dob­nie jak jej matka.

Ser­duszko wie­działo o tym, że to ktoś inny i ktoś obcy, senne spoj­rze­nie jed­nak nie umiało już dać so­bie rady z mgli­sto­ścią za­ry­sów. Pani dok­to­rowa, ko­bieta za­żywna i ener­giczna, czer­stwo­ścią zdro­wia za­szczyt przy­no­sząca le­kar­skiej sztuce męża, wzięła ją na ręce i ze wzru­sza­jącą tkli­wo­ścią przy­tu­liw­szy do piersi, wy­nio­sła z ko­le­jo­wego bu­dynku.

– Śpij, bie­dac­two – szep­nęła, pa­trząc na dziecko.

Z nie­sły­cha­nym za­so­bem mięk­kich słów, po­rów­nań, prze­no­śni i przy­kła­dów, z ca­łym ar­se­na­łem spo­so­bów, zna­nych je­dy­nie ko­bie­cemu sercu[1], zdo­łała na­za­jutrz wy­ja­śnić dziew­czynce, że jej matka ni­gdy już nie po­wróci. Ba­sia po­jęła tylko tyle, że ją okrop­nie skrzyw­dzono, o czym oznaj­miła dłu­gim pła­czem. Pani dok­to­rowa usi­ło­wała sca­ło­wać łzy z jej ocząt, co mu­siało być pracą uciąż­liwą, gdyż i w jej oczach za­częły się one gro­ma­dzić, gwał­towne i nie­po­wstrzy­mane. Dwie ko­biety pła­kały ci­chutko, przy­tu­lone do sie­bie tak, że nie można by po­wie­dzieć do­kład­nie, do któ­rej z nich dana łza na­leży.

In­nych jed­nak rze­czy też nie można było od­gad­nąć. Naj­ści­ślej­sze po­szu­ki­wa­nia do ni­czego nie do­pro­wa­dziły; nie zna­le­ziono żad­nych do­ku­men­tów w to­rebce nie­szczę­śli­wej ko­biety, a w wa­go­nie żad­nych wa­li­zek ani za­wi­nią­tek. Naj­roz­sąd­niej­sze wy­da­wało się przy­pusz­cze­nie, że albo ją w dro­dze okra­dziono, albo biedna ta pani, głę­boko ja­kąś tro­ską prze­jęta, po­gu­biła to, co ze sobą wio­zła. Wiele słusz­no­ści mo­gło tkwić w przy­pusz­cze­niu, że je­chała tam, gdzie ją wszystko ocze­ki­wało. Nie zna­le­ziono ani świstka pa­pieru, tylko nie­wielką ilość bez­i­mien­nych pie­nię­dzy i bi­let ko­le­jowy do War­szawy.

– Ja­kieś nie­szczę­ście gnało tę nie­szczę­śliwą – mó­wił le­karz. – Albo za­po­mniała o wszyst­kim, albo nie mo­gła my­śleć o ni­czym in­nym. Niech ją Bóg przyj­mie mi­ło­sier­nie, bo bar­dzo mu­siała cier­pieć. Całe szczę­ście, że miała jesz­cze tyle sił, aby wy­szep­tać kilka słów.

Pa­trzył na kartkę, na któ­rej za­no­to­wał kilka wy­ra­zów.

– Dość znane na­zwi­sko – mó­wił jakby do sie­bie. – Jak my­ślisz? – zwró­cił się do żony, na któ­rej ko­la­nach sie­działa dziew­czynka. – Co te­raz na­leży zro­bić?

Pani dok­to­rowa spoj­rzała na Ba­się za­my­ślona. Zda­wało się jej, że dziecko poj­muje roz­trop­nie, iż o nim jest mowa, rze­kła więc szybko:

– Po­mó­wimy o tym póź­niej.

Dość nie­zdarną była dy­plo­ma­cja do­brej ko­biety, wi­dać bo­wiem było, że umyśl­nie od­wleka chwilę roz­sta­nia się z dziew­czynką. Usi­ło­wała wmó­wić wszyst­kim, że na­leży cze­kać ja­kichś wie­ści od krew­nych nie­szczę­śli­wej pani w ża­ło­bie, któ­rzy po prze­czy­ta­niu w ga­ze­tach wia­do­mo­ści o okrop­nym wy­padku zgło­szą się nie­wąt­pli­wie, po­jąw­szy z opi­sów, kim była ta matka po­dró­żu­jąca z dziec­kiem. Nikt się jed­nak nie zgła­szał. Mi­nęło dni kilka, a zni­kąd nie nad­szedł ani list, ani de­pe­sza.

– Trzeba dziecko ode­słać pod ten ad­res – rzekł le­karz. – Rzecz dziwna, że ta osoba nie zgło­siła się sama. Prze­cie czyta chyba ga­zety.

– Je­śli jest osobą roz­sądną, to nie czyta – mruk­nęła jego żona.

– Wszystko jedno. Dziecka prze­trzy­my­wać nie mo­żemy.

– Czy tak bar­dzo ci prze­szka­dza? To roz­koszne dziecko?

– By­naj­mniej! Wcale mi nie prze­szka­dza. Cóż za przy­pusz­cze­nie! Ty byś je, oczy­wi­ście, za­trzy­mała na za­wsze.

– Och! Z naj­więk­szą ra­do­ścią!

– Wiem o tym, bo od kilku dni wy­pra­wiasz prze­dziwne sztuki. Nie, moja ko­chana... Ca­łym ser­cem do niego przy­lgną­łem, ale czas naj­więk­szy, aby je ode­słać. Ju­tro na­pi­szę list we­dle ad­resu, aby Basi ocze­ki­wano na dworcu w War­sza­wie, a po­ju­trze dziew­czynka po­je­dzie.

– Jak to „po­je­dzie”? Sama?

– Do War­szawy nie­da­leko. Wsa­dzi się ją do wa­gonu, odda pod opiekę po­dróż­nych, a w War­sza­wie ją od­biorą. Ad­res jest wy­raźny.

– Czy nie le­piej bę­dzie wy­słać ją pocztą? – za­py­tała pani dok­to­rowa z iry­ta­cją.

– W An­glii zda­rzył się taki wy­pa­dek...

– Ty byś na­wet mnie wy­słał pocztą...

– Nie­moż­liwe. Poczta przyj­muje pa­kunki je­dy­nie do dwu­dzie­stu ki­lo­gra­mów. Cię­żary o wa­dze osiem­dzie­się­ciu wy­syła się cię­ża­ro­wym po­cią­giem... – od­rzekł on z po­wagą.

Ba­sia, nie wie­dząc o tym, że jest przed­mio­tem burz­li­wych kon­fe­ren­cji, prze­brnąw­szy przez kilka dni, ja­kichś po­nu­rych, roz­pła­ka­nych, bar­dzo dziw­nych i strasz­nych, po­wró­ciła już do swego błę­kit­nego kraju, nad któ­rym uśmie­cha się czy­ste niebo. Przez kilka dni szu­kała matki zdzi­wio­nymi oczami i czuła trwogę w ser­duszku. Wie­czo­rem, za­nim usnęła w ra­mio­nach pani dok­to­ro­wej, zda­wało się jej, że sły­szy kroki ma­musi; zda­wało się jej raz je­den, że ją wi­dzi. Po­tem, po­woli, znana po­stać za­częła się roz­pły­wać w sre­brzy­stą mgłę, za­ma­zy­wać i nik­nąć. Zwa­li­sta po­stura tej pani, co ją ca­łuje i pie­ści, za­sło­niła swoim ogro­mem to wszystko, co się do­tąd uka­zy­wało tuż przed jej oczkami. Znowu się na świe­cie uczy­niło nie­bie­sko.

Wiel­kie zda­rze­nia nie mo­gły się zmie­ścić w jej ser­duszku; naj­mniej ją ob­cho­dziły dłu­gie na­rady tego pana z tą pa­nią. Do­piero kiedy ta pani chwy­ciła ją na­gle w ob­ję­cia i za­częła gło­śno pła­kać, Ba­sia, uznaw­szy, że przez ko­biecą so­li­dar­ność na­leży to rów­nież uczy­nić, bek­nęła też, bo­le­śnie po­chli­pu­jąc. Pła­ka­nie jest taką samą do­brą za­bawą jak każda inna, je­śli tylko nie trwa zbyt długo, bo to nie ma wiel­kiego sensu. Tro­chę jed­nak po­pła­kać za­wsze można, tym bar­dziej, skoro to tej do­brej pani zdaje się spra­wiać przy­jem­ność.

Łzy pani dok­to­ro­wej pa­dały jak deszcz z burz­li­wej chmury. Pan dok­tor wy­słał list, do­kładny, ob­szerny, wszyst­kie smutne wy­padki naj­ści­ślej opi­su­jący, i pro­sił osobę, któ­rej Ba­sia zo­stała po­wie­rzona, aby we środę o go­dzi­nie pią­tej po po­łu­dniu ocze­ki­wała na dworcu, gdyż dziew­czynka po­je­dzie sama. List był po­le­cony, oso­bi­ście przez le­ka­rza nadany, ad­res zaś pod­kre­ślony czer­wo­nym ołów­kiem, aby zwró­cić uwagę poczty na jego waż­ność. Za­cho­wane zo­stały wszyst­kie środki ostroż­no­ści.

– Dziecku nic się stać nie może – uspo­ka­jał żonę. – Dziecko jest nad­zwy­czaj roz­tropne i da so­bie radę. A ty nie po­je­dziesz... Trzy razy by­łaś w War­sza­wie. Dwa razy cię okra­dli, raz wpa­dłaś pod auto i zła­ma­łaś nogę. Te­raz nie uszła­byś z ży­ciem.

Pan dok­tor miał o sto­licy wy­obra­że­nie zgoła po­nure.

Pani dok­to­rowa, za­mknąw­szy się z Ba­sią na taj­nej na­ra­dzie ga­bi­ne­to­wej, usi­ło­wała jej wy­ja­śnić, ja­kie ogromne cze­kają ją przed­się­wzię­cia. Uspo­ka­jała ją wy­mow­nie, że dzieci czę­sto po­dró­żują same, na­wet na ogrom­nych prze­strze­niach, że dziecka nikt nie skrzyw­dzi, a w War­sza­wie zajmą się nią ser­decz­nie. Dziew­czynka słu­chała uważ­nie i nie zgło­siła żad­nego sprze­ciwu. Ow­szem, to może być za­bawne.

Na­rada trwała dwie bite go­dziny; uczest­nicy wy­prawy do bie­guna pół­noc­nego mniej są prze­wi­du­jący niż pani dok­to­rowa. Omó­wione zo­stały wszyst­kie, na­wet naj­mniej praw­do­po­dobne wy­padki, jak: po­rwa­nie, uśpie­nie po­dróż­nego za po­mocą za­tru­tych pa­pie­ro­sów i ze­psu­cie się lo­ko­mo­tywy. Czarne słowa pani dok­to­ro­wej prze­le­ciały jak bu­rza przez ja­sną gło­winę i po chwili nie było z nich śladu. Je­den tylko ko­lo­rowy pta­szek po­la­tał nad dziew­czynką i śpie­wał o nad­zwy­czaj­nej po­dróży.

Do­bra ko­bieta za­pro­wa­dziła Ba­się na da­le­kie miej­sce poza mia­stem, gdzie ro­sły drzewa i krzyże, i tam ka­zaw­szy jej uklęk­nąć, długo do niej mó­wiła szep­tem cu­dow­nie ser­decz­nym. Słońce świe­ciło bla­do­zło­ci­ście, a czer­wone li­ście pa­dały z drzew z ci­chut­kim sze­le­stem. Ba­sia po­wie­działa tak samo ci­chutko:

– Bądź zdrowa, ma­mu­siu!

We środę, na­kar­miw­szy dziew­czynkę na za­pas tak ob­fi­cie, jak gdyby miała prze­pły­nąć Atlan­tyk, prze­zorna pani za­wie­siła na jej szyi ta­bliczkę z tek­tury i atra­men­to­wym ołów­kiem na­pi­sała na niej ad­res „od­biorcy”. Ofia­ro­wała jej małą to­rebkę na­dzianą do roz­puku cu­kier­kami, cze­ko­ladą i wszelką słodką po­cie­chą cie­lę­cych lat czło­wieka, po­tem, na go­dzinę przed odej­ściem po­ciągu, roz­po­częła uro­czy­stość po­że­gna­nia. Tych czu­ło­ści, tych okrzy­ków, tych na­po­mnień, tych łez i po­ca­łun­ków, po­ca­łun­ków i łez ludz­kie pióro nie opi­sze. Ma­łym uroz­ma­ice­niem tej ce­re­mo­nii był okrzyk burz­liwy, na­gły, hu­czący i naj­mniej spo­dzie­wany:

– Mężu! Je­śli temu dziecku coś złego się sta­nie, bę­dziesz prze­klęty!

Po­wie­dziane, ra­czej za­krzyk­nięte było to z taką mocą, że pan dok­tor za­drżał.

– Cóż mu się może stać, u Boga Ojca! – rzekł nie dość nie­pew­nie.

„Wyż­szych dzie­sięć ty­sięcy” mia­steczka w skrom­nej licz­bie ośmiu naj­waż­niej­szych oby­wa­teli po­dzie­lało roz­tropne to zda­nie. Wpraw­dzie War­szawa jest mia­stem żar­łocz­nym, ale dzieci tam nie je­dzą. Sta­rano się żar­to­bli­wie uci­szyć nie­po­koje pani dok­to­ro­wej i do­dać jej du­cha, co było nie­jaką prze­sadą, są­dząc bo­wiem z nad­miaru cie­le­snej po­włoki, i duch jej mu­siał mieć po­kaźne roz­miary.

Wszy­scy znali nie­dawne dzieje dziew­czynki, więc tkli­wość dla osie­ro­co­nego dziecka, które – są­dząc z ża­łob­nego stroju jej matki – nie miało już za­pewne i ojca, przy­wio­dła wszyst­kich do­brych lu­dzi na dwo­rzec ko­le­jowy. Brak było je­dy­nie pana sta­ro­sty i fo­to­grafa, gdyby bo­wiem udało się te oso­bi­sto­ści za­an­ga­żo­wać do ze­społu ze­bra­nego na dworcu, od­jazd Basi nie róż­niłby się ni­czym od uro­czy­stego wy­jazdu mi­ni­stra. Spra­wie­dli­wie jed­nak przy­znać na­leży, że jesz­cze żad­nego mi­ni­stra na świe­cie nie że­gnało tyle łez, ile ich po­pły­nęło z oczów pani dok­to­ro­wej. Po­nie­waż umy­sły zrów­no­wa­żone prze­strze­gają do­kład­nych ter­mi­nów wszyst­kich czyn­no­ści, za­cna ko­bieta za­częła ro­nić łzy o go­dzi­nie dru­giej pięt­na­ście, na kwa­drans przed odej­ściem po­ciągu; przed­tem po­sta­no­wiła bacz­nym su­chym okiem obej­rzeć wszystko, co mo­gło mieć zwią­zek z po­dróżą. Ener­gicz­nym kro­kiem po­bie­gła w stronę dy­cha­wicz­nie sa­pią­cej lo­ko­mo­tywy, na że­la­znego po­twora po­bieżne tylko rzu­ciła spoj­rze­nie, lecz dłu­gim i prze­ni­kli­wym zaj­rzała w oczy ma­szy­ni­sty. Zdu­miał się nieco po­czciwy ten czło­wiek, na wskroś by­strym wzro­kiem, jak ostrym gro­mie­niem, prze­wier­cony. Po­tem uczy­nił to, co mu się wy­dało naj­roz­sąd­niej­sze: wzru­szył ra­mio­nami. A pani dok­to­rowa, doj­rzaw­szy za­pewne w jego oczach po­wagę, po­zba­wioną wszel­kiej lek­ko­myśl­no­ści i skłon­no­ści do burz­li­wych awan­tur, po­częła prze­bie­gać wa­gony i za­glą­dać we wszyst­kie prze­działy. Wresz­cie, po dłu­gim wa­ha­niu wy­brała je­den.

Nie chcemy na­ra­żać na na­głe pęk­nię­cie ani wła­snego, bar­dzo czu­łego serca, ani tkli­wych serc czy­tel­ni­ków, dla­tego nie opi­szemy sceny po­że­gna­nia. Miało ono być wpraw­dzie uro­czy­sto­ścią zbio­rową, cały jed­nak ce­re­mo­niał po­gru­cho­tała pani dok­to­rowa. Nie miała wła­snego dziecka, więc wszystką nie­zmie­rzoną mi­łość, wy­peł­nia­jącą jej za­cne serce, chciała dać na drogę bied­nej dziew­czynce. Wy­ry­wała ją z każ­dych ra­mion, ni­komu nie po­zwo­liła jej po­ca­ło­wać, prze­ry­wa­jąc wszyst­kie czu­ło­ści okrzy­kiem: „Czy chce­cie za­mę­czyć dziecko?” – tu­liła ją i ści­skała, z na­dej­ściem zaś wła­ści­wej pory wy­buch­nęła pła­czem. Na wła­snych rę­kach za­nio­sła ją do wa­gonu. Otarł­szy wiel­kie łzy, aby nie ka­pały na słowa, rze­kła do zgro­ma­dzo­nych w prze­dziale:

– Pro­szę pań­stwa! Ta dziew­czynka je­dzie sama do War­szawy! Sama! A dla­tego sama, że jest sie­rotą. Ad­res ma na piersi, na tek­tu­ro­wej kartce... Je­dze­nie w to­rebce. W War­sza­wie po nią się zgło­szą... Pro­szę na nią uwa­żać, pro­szę się nią za­opie­ko­wać... Niech się nie zbliża do okna! Niech się nie za­ziębi! Pro­szę pana, aby pan nie pa­lił pa­pie­ro­sów! Prze­cież przez dwie go­dziny może się pan po­wstrzy­mać! O, pani ja­koś przy­zwo­icie wy­gląda... Niech pani na nią uważa... Pro­szę jej nie da­wać owo­ców, bo pew­nie nie­umyte, a mój mąż mówi, że o cho­lerę ła­two... Czy mogę li­czyć na wszyst­kich tu ze­bra­nych?!

– Do­brze, do­brze, pro­szę pani – bąk­nął ktoś w imie­niu spo­łe­czeń­stwa.

Pani dok­to­rowa jed­nakże po­sta­no­wiła za­sto­so­wać na wszelki wy­pa­dek lekką groźbę:

– Bo ina­czej Pan Bóg by was po­ka­rał!

Zdu­miała się ze­brana gro­madka, lecz pani dok­to­rowa nie zwró­ciła na to uwagi.

– Ma­leńka – zwró­ciła się do dziew­czynki. – Ci pań­stwo za­opie­kują się tobą. Ale jedz tylko to, co ja ci da­łam, i nie bierz od ni­kogo. Ni­komu dzi­siaj wie­rzyć nie można. Aha! Gdyby ci się chciało... – na­chy­liła się do ucha Basi i tłu­ma­czyła jej coś bar­dzo za­wile – to po­wiesz o! tej pani, a ta pani cię za­pro­wa­dzi. Pan kon­duk­tor! Do­brze, że pan tu przy­szedł, pa­nie kon­duk­to­rze.

Uchwy­ciw­szy go pal­cami za gu­zik od mun­duru, ob­ja­śniła do­kład­nie o jego strasz­li­wej od­po­wie­dzial­no­ści i za­klęła na wszyst­kie moce nie­biań­skie i pie­kielne, aby co kwa­drans zaj­rzał do prze­działu.

Zi­ry­to­wany gwizd lo­ko­mo­tywy i na­wo­ły­wa­nia wszyst­kich ze­bra­nych przed wa­go­nem dały znać pani dok­to­ro­wej, że roz­po­czyna się akt ostatni.

Ktoś uniósł dziew­czynkę na rę­kach, tak że mo­gła wyj­rzeć przez okno.

Pani dok­to­rowa chciała jesz­cze krzyk­nąć, ale nie mo­gła. Coś ją dła­wiło w gar­dle, więc tylko spoj­rze­niem wo­łała tak ser­decz­nie... tak ser­decz­nie... Śliczna, ja­sna główka mi­gnęła tak jak błysk od­bity z lu­sterka. Zda­wało się, że ktoś po­sta­wił kwia­tek za szybą wa­gonu.

Kiedy za­chłanny las po­łknął po­ciąg, pani dok­to­rowa stała jesz­cze, pa­trząc spoj­rze­niem smut­nym i jakby roz­ża­lo­nym.

– Chodźmy już – rzekł le­karz.

– Przed­tem jed­nak za­żyj ja­kiś pro­szek na uśpie­nie su­mie­nia. Mam ta­kie prze­czu­cie, że po­sła­li­śmy to dziecko na zgubę, a moim prze­czu­ciom mo­żesz wie­rzyć. Czy przed trzema laty nie po­wie­dzia­łam ci, że cię spo­tka nie­szczę­ście, i czy nie zła­ma­łeś wtedy nogi?

– Zła­ma­łem nogę, bo na chod­niku le­żała pestka śliwki. Czemu nie prze­czu­łaś, że ktoś bę­dzie jadł śliwki? Twoje prze­czu­cia są mi­zerne. Dziew­czyna za­je­dzie zdrowa, bo ja mam ta­kie prze­czu­cie.

– A czemu ci, do któ­rych wy­sła­łeś list, wcale ci nie od­pi­sali?

– Naj­pierw dla­tego, że są to Po­lacy, a Po­lacy mało kiedy od­pi­sują na li­sty, a na­stęp­nie dla­tego, że nie mieli na co od­pi­sy­wać.

– I Ba­sia je­dzie do ta­kich bar­ba­rzyń­ców, co nie od­pi­sują na li­sty! Kto nie od­pi­suje na li­sty, może rów­nie do­brze za­gło­dzić dziecko albo bić je przy każ­dej spo­sob­no­ści. No! Niechby coś po­dob­nego do­szło do mo­jej wia­do­mo­ści! Uprze­dzam cię, że za ja­kiś mie­siąc po­jadę do War­szawy, aby się prze­ko­nać, co tam wy­pra­wiają z dziew­czynką. Czego ta fi­gura chce od cie­bie?

– Jaka fi­gura? A, ten...

Z uni­żo­nym ukło­nem zbli­żył się do le­ka­rza mło­dzian za­po­wie­trzony omdle­wa­ją­cym za­pa­chem za­bój­czych per­fum.

– Wła­śnie sze­dłem do pana dok­tora – mó­wił z prze­ję­ciem. – Czy pan dok­tor nie byłby ła­skaw od­wie­dzić ba­buni?

– Prze­cież by­łem u niej oneg­daj – od­rzekł le­karz bez en­tu­zja­zmu. – Ba­bu­nia zdrowa jak gre­na­dier.

– Być może. Ba­bu­nia jed­nak do­szła do prze­ko­na­nia, że ma so­li­tera[2], bo ją bar­dzo mdli.

– Chyba nie so­li­ter, tylko te per­fumy – mruk­nęła dok­to­rowa.

– To sie­dem­dzie­siąta siódma przy­pa­dłość w tym roku – rzekł dok­tor. – Więc o co idzie?

– O ja­kiś śro­dek na mdło­ści. Ba­bu­nia od dwóch dni ni­czego nie bie­rze do ust, oprócz ka­pu­sty i ka­wałka wie­przo­winy. Czy pan dok­tor bę­dzie ła­skaw?

– Będę ła­skaw – rzekł dok­tor nie­cier­pli­wie. – Cze­kaj pan! Za­raz panu za­pi­szę.

Za­czął grze­bać w kie­sze­niach i zna­la­zł­szy ja­kąś kartkę, szybko na niej pi­sał, używ­szy to­rebki pani dok­to­ro­wej jako pod­kładki.

– Ma pan, do na­stęp­nej cho­roby wy­star­czy...

Za­po­wie­trzony wnuk znę­ka­nej ba­buni wziął tę oso­bliwą re­ceptę na ja­kiś nie­winny śro­dek i zdzi­wił się, że na od­wrot­nej stro­nie kar­teczki wy­pi­sany był ja­kiś war­szaw­ski ad­res. Pan dok­tor znany był jed­nakże z roz­tar­gnie­nia. A przed chwilą wy­da­wał się jesz­cze bar­dziej roz­tar­gniony niż zwy­kle.

ROZ­DZIAŁ 2

Słowa ważne na­leży ryć na mie­dzi, a nie na pa­pie­rze

BA­SIA SIE­DZIAŁA W PRZE­DZIALE wa­gonu jak skow­ro­nek wśród pu­cha­czów. Po­dróżni za­wsze na po­czątku po­dróży są na­pu­szeni i do­piero po nie­ja­kim cza­sie ukła­dają pióra, aby je na­stro­szyć znowu, ile razy nowy po­dróżny wcho­dzi do prze­działu. Wtedy wszy­scy, jak gdyby zmó­wieni, milkną i sta­rają się przy­by­sza od­stra­szyć. Po­nie­waż o tych oby­cza­jach wszy­scy wie­dzą, nikt so­bie przeto wiele nie robi z groź­nych min i bez­wstyd­nie zaj­muje wolne miej­sce. Po­dróżni za­zwy­czaj przy­pa­trują się so­bie spode łba, we­dle ce­re­mo­niału za­cho­wa­nego od czasu wy­na­le­zie­nia ko­lei że­la­znej. Tym ra­zem za­nie­dbano lek­ko­myśl­nie tego roz­trop­nego oby­czaju, gdyż wszy­scy ob­ser­wo­wali dziew­czynkę. Za­ję­cie się tą okru­szyną było tak żywe, że za­nie­dbano rów­nież wza­jem­nych za­py­tań: „Czy pan(i) da­leko je­dzie?”. Z pod­nie­co­nego prze­mó­wie­nia pani dok­to­ro­wej wie­dziano, że ta mała je­dzie do War­szawy, nie miało więc sensu py­ta­nie jej o cel po­dróży. Wiele jed­nak w tym wszyst­kim było punk­tów nie­wy­ja­śnio­nych: dla­czego ten ber­beć je­dzie sam, kim jest ta wy­mowna mama, która im gro­ziła bo­skim ska­ra­niem, skąd ta gwał­towna tro­ska o dziecko na­zwane sie­rotą? Z tych ta­jem­nych za­gad­nień wy­pły­nie oczy­wi­ście jesz­cze kilka in­nych.

W prze­dziale sie­działy dwie pa­nie i je­den pan. Ba­sia, sku­lona w ką­ciku, była czwarta. Pa­nie nie wy­glą­dały na wiel­kie pa­nie i róż­niły się za­le­d­wie tym, że jedna miała czer­wony ka­pe­lusz, a druga zie­lony. Poza tym nie po­sia­dały cech wy­bit­nych i ja­skra­wych, któ­rymi mo­gły się od­róż­nić w gro­ma­dzie stu ty­sięcy pań. Obie miały ob­li­cza po­ma­zane mar­ga­ryną uśmie­chu i te same mu­siały mieć przy­zwy­cza­je­nia, nie upły­nęło bo­wiem pół go­dziny, a obie wy­do­były z ko­szycz­ków sma­ko­wite za­pasy i za­częły jeść. Jest to sprawa godna po­dziwu fi­lo­zofa, o ile nam jed­nak wia­domo, ża­den do­tąd fi­lo­zof nie usi­ło­wał roz­wi­kłać za­gad­nie­nia, dla­czego lu­dzie po­dró­żu­jący za­wsze je­dzą. Są dane, że je­dze­nie, szcze­gól­nie ja­jek na twardo, zna­ko­mi­cie skraca po­dróż i jest wy­bor­nym le­kar­stwem na jej roz­cią­gliwą nudę. Na­leży przy­znać, że obie pa­nie – i ka­pe­lusz zie­lony, i ka­pe­lusz czer­wony – ja­dły z mniej­szym en­tu­zja­zmem, niżby się tego można było spo­dzie­wać. Czy­niły to ra­czej w celu pod­trzy­ma­nia do­brego zwy­czaju. Ta­jem­ni­cza dziew­czynka po­zba­wiała je ape­tytu.

Na­prze­ciwko Basi, tuż przy oknie, sie­dział je­dyny w tym dam­skim zgro­ma­dze­niu męż­czy­zna. By­łoby prze­sadą na­zwa­nie go eg­zem­pla­rzem oka­za­łym. Nie ulega wąt­pli­wo­ści, że wielki rzeź­biarz grecki Fi­diasz nie za­trzy­małby się na wi­dok tej po­staci i nie zła­pałby się z za­chwytu za głowę. Je­go­mość był mocno za­żywny, tak że przy każ­dym gwał­tow­niej­szym ru­chu twarz jego ob­le­wała się czer­wie­nią. Na twa­rzy tej ma­lo­wała się żywa nie­chęć do ca­łego świata i nie­za­do­wo­le­nie z jego urzą­dzeń; wzro­kiem, wy­raź­nie ja­do­wi­tym, spoj­rzał na obie damy i wzru­szył ra­mio­nami, z czego można było do­my­ślić się, że wzru­sze­nie pra­wego ra­mie­nia prze­zna­czone było dla ka­pe­lu­sza czer­wo­nego, lewe zaś skrzy­wiło się na ob­raź­liwą in­ten­cję ka­pe­lu­sza ko­loru szpi­naku; na­stępne spoj­rze­nie było tę­pym szty­le­tem, który za­gro­ził mor­der­stwem Basi, resztę zaś spoj­rzeń, chmur­nych i za­bar­wio­nych smołą pie­kielną, roz­dzie­lił spra­wie­dli­wie po­mię­dzy okno, drzwi, lampę, lu­stro i ha­mu­lec bez­pie­czeń­stwa. Ukoń­czyw­szy tę re­wię, od­dzie­lił się od ży­cia i jego ma­łych spraw, nie­czuły na wszystko, i z pa­sją godną lep­szej sprawy chwy­cił ga­zetę, obok le­żącą. Można było ocze­ki­wać, że po chwili ga­zeta, do­tknięta jego spoj­rze­niem, za­tli się i za­cznie dy­mić albo się za­cznie roić od strasz­li­wych mor­derstw i nie­szczę­śli­wych wy­pad­ków. Ów dziwny je­go­mość przy­po­mi­nał żywo że­la­zny im­bryk, w któ­rym bul­goce ukrop wody. Na­leży do­dać, że wpraw­dzie dość rzadko, ale za to gwał­tow­nie zgrzy­tał zę­bami.

Ka­pe­lusz czer­wony, za­uwa­żyw­szy by­strze te we­wnętrzne nie­po­koje mio­ta­jące je­go­mo­ściem, spoj­rzał wy­mow­nie na ka­pe­lusz zie­lony, który wy­dał wes­tchnie­nie, jak gdyby chcąc po­wie­dzieć: „Świat, moja pani, prze­peł­niony jest wa­ria­tami!”.

Obie damy wy­kre­śliły na­tych­miast owego mruka z to­wa­rzy­skiego ze­społu i uznaw­szy, że już wielki czas za­jąć się dziew­czynką, roz­po­częły wy­wiady.

– Może zdej­miesz płasz­czyk, ko­cha­nie – za­pro­po­no­wała czer­wona pa­pryka.

– Tak, tak, tu bar­dzo go­rąco – oznaj­mił zie­lony szpi­nak.

– Do­brze! – zgo­dziła się Ba­sia.

Oba za­bój­cze ko­lory po­chy­liły się nad nią, po­ma­ga­jąc jej w zdej­mo­wa­niu okry­cia, co spo­wo­do­wało na­głe zbie­go­wi­sko przed wro­giem ca­łego świata. Rzu­cił on na obie damy spoj­rze­nie na­dziane siarką, dy­na­mi­tem i ga­zem tru­ją­cym, po czym z trza­skiem zmiął ga­zetę, czym ca­łej ludz­ko­ści dał do po­zna­nia, że uczciwy czło­wiek w tych wa­run­kach czy­tać nie może, więc czy­tać nie bę­dzie.

– Prze­cie panu nie prze­szka­dzamy! – rze­kła cierpko dama na czer­wono.

– To się tylko pani tak zdaje – od­rzekł czło­wiek po­nury.

Zda­wało się, że wy­do­był z gar­dła nie głos, lecz na­stro­szo­nego jeża.

– Dziecko ma swoje prawa! – ogło­sił szpi­nak.

– Dziecko nie ma żad­nych praw, bo dziecko nie speł­nia żad­nych obo­wiąz­ków! – krzyk­nął czło­wiek po­nury.

Zda­wało się, że nie słowa pa­dły na obie dam­skie uro­cze głowy, lecz grad wiel­ko­ści ku­rzych jaj.

Oba wspa­niale barwne ka­pe­lu­sze po­mi­nęły mil­cze­niem strasz­li­wie głę­boką uwagę niedź­wie­dzia, uwagę ich bo­wiem za­jęło od­kry­cie owej ta­jem­ni­czej kartki, za­wie­szo­nej na moc­nym sznu­reczku na pier­siach dziew­czynki.

– To ten ad­res... – szep­nęła pa­pryka.

– Cie­kawe, bar­dzo cie­kawe! – od­szep­nął szpi­nak. Szpi­nak jest to ja­rzyna, która nie jest zdolna do uwag god­nych uwiecz­nie­nia.

Obie damy od­czy­tały kilka słów z nie­cier­pliwą cie­ka­wo­ścią, zgoła za­chłan­nie, od razu jed­nak oka­zały so­bie wza­jemne roz­cza­ro­wa­nie. Na­zwi­sko i ad­res nie były czymś nad­zwy­czaj­nym.

– To ty, ma­leńka, nie masz ro­dzi­ców? – za­py­tała jedna dama.

Ba­sia spoj­rzała na nią, jakby nie ro­zu­mie­jąc py­ta­nia. Je­go­mość chmura gra­dowa ni stąd, ni zo­wąd za­czął bęb­nić pal­cami o szybę, da­jąc tym do po­zna­nia wszyst­kim obec­nym, że za­czyna się w nim prze­wra­cać zi­ry­to­wana wą­troba.

– Pew­nie nie ma – ob­ja­śniła druga dama. – Prze­cież ta pani mó­wiła, że to sie­rota. A po­wiedz mi, dziecko, czy ta pani, co cię tu przy­pro­wa­dziła, to twoja cio­cia?

– Cio­cia! – zgo­dziła się dziew­czynka.

Zie­lone spoj­rzało na czer­wone.

– Jacy to dzi­siaj lu­dzie, moja pani – rze­kła dama do damy. – Naj­bliż­sza krewna, a dziecko samo pusz­cza w da­leką po­dróż. Z kartką, pro­szę pani, wy­syła jak za­jąca... Ale krzy­czeć to umie, że nie daj Boże!

Czarny je­go­mość wpadł bez ro­zum­nego po­wodu w ja­kieś na­głe de­li­rium, gdyż prze­je­chał ręką po wło­sach, zbu­rzyw­szy ich przy­ro­dzoną, le­niwą spo­koj­ność, i za­czął gwał­tow­nie po­ru­szać szczę­kami, jak gdyby żuł ka­wa­łek ka­lo­sza lub twardy rze­mień. Czyn­ność ta była tak zaj­mu­jąca, że Ba­sia, spoj­rzaw­szy na niego, nie mo­gła już ode­rwać wzroku od tej ma­szy­ne­rii. Na­gle, ku nie­zmier­nemu zdu­mie­niu obu pań, na­stro­jo­nych smęt­nie jak smutno gra­jące ba­setle, za­śmiała się ja­snym, roz­per­lo­nym śmie­chem i pi­snęła:

– Ja też tak!

Po­nie­waż młode osoby po­sia­dają w wy­so­kim stop­niu mał­pie zdol­no­ści na­śla­do­wa­nia, za­częła po­ru­szać szczę­kami, wcale zgrab­nie marsz­czyć czoło, po czym ze­rwaw­szy z głowy be­re­cik, prze­je­chała rączką po ja­snych wło­sach. Była to za­bawa tak wspa­niała, że cały świat ra­zem z damą na czer­wono i z damą na zie­lono nie był wart już uwagi.

Je­go­mość widmo znie­ru­cho­miał na mo­ment i roz­warł oczy w prze­raź­li­wym zdu­mie­niu, co przez dziew­czynkę zo­stało przy­jęte z za­chwy­tem, bo i ona sta­rała się wy­do­być z ocząt wzrok dziki i strasz­liwy. Zgrzyt­nął zę­bami, a Ba­sia uczy­niła to samo, zresztą dość mar­nie i bez na­le­ży­tego efektu, ze względu na mi­ze­racki stan uzę­bie­nia.

Je­go­mość upiór stę­żał na­gle i znie­ru­cho­miał.

– Jesz­cze, jesz­cze! – pro­siła dziew­czynka.

– Dziwne dziecko – oświad­czył ka­pe­lusz czer­wony.

– Po­my­lone dziecko! – krzyk­nął czło­wiek cmen­tarz. – Cóż dziw­nego? Dziew­czyna!

Sło­wem tym, rzu­co­nym po­gar­dli­wym ru­chem, do­tknął obie damy jak roz­pa­lo­nym że­la­zem.

– Więc cóż z tego, że dziew­czyna? Co się panu w tym nie po­doba? Nie wolno się dziecku śmiać?

– Wolno, ale nie ze mnie.

Nie wy­po­wie­dział tych słów, lecz je ule­pił z go­rą­cej smoły.

– Ko­rona panu z głowy nie spad­nie! Do­bry czło­wiek sam za­ba­wiłby dziew­czynkę i uśmiałby się ra­zem z nią. Nie bój się, ma­leńka...

– Ja się nie boję! – oznaj­miła Ba­sia. – Zrób to jesz­cze... – za­pro­po­no­wała ser­decz­nie mor­dercy nie­win­nych dzieci.

He­ro­des w oku­la­rach żach­nął się i chciał za­zgrzy­tać peł­nym uzę­bie­niem, ale za­trzy­mał się w samą porę.

– Po­wiedz tym pa­niom, aby się one też tro­chę po­krzy­wiły! – rzekł zja­dli­wie.

Zda­wało się, że nie po­wie­dział tych słów, lecz je z wiel­kim sy­kiem wy­pu­ścił z sy­fonu so­do­wej wody.

Obie damy spoj­rzały z naj­więk­szym nie­sma­kiem na zgrzy­ta­ją­cego awan­tur­nika, po­tem po­ro­zu­mie­waw­czo na sie­bie; czer­wony ka­pe­lusz do­tknął nie­znacz­nie pal­cem czoła, z czego ka­pe­lusz zie­lony ła­two po­jął, że po­nu­rego je­go­mo­ścia na­leży uwa­żać za czło­wieka, któ­remu brak pią­tej klepki. Jak wszyst­kim wia­domo, do pra­wi­dło­wego roz­po­rzą­dza­nia ro­zu­mem ko­nieczna jest pełna liczba kle­pek pię­ciu. Za­trwo­żone tym od­kry­ciem i prze­jęte współ­czu­jącą tro­ską o dziew­czynkę, sta­rały się na­kło­nić ją do ze­rwa­nia wszel­kich to­wa­rzy­skich sto­sun­ków z tym Ma­de­jem-zbó­jem.

Ka­pe­lusz czer­wony rzekł bar­dzo przy­mil­nie:

– Od­suń się, moje dziecko, bo pew­nie prze­szka­dzasz temu panu...

– Nie trzeba draż­nić tego pana – po­uczył Ba­się ka­pe­lusz zie­lony.

Wi­dać było od razu, że do­bre rady zo­stały zmar­no­wane; dziew­czynka była za­chwy­cona czło­wie­kiem po­ru­sza­ją­cym szczę­kami i wciąż rzu­cała w niego uśmie­chy w bło­giej na­dziei, że i on wresz­cie, we­dle spra­wie­dli­wych re­guł gry, też się ro­ze­śmieje. On jed­nak pa­trzył w okno i zda­wał się li­czyć słupy te­le­gra­ficzne; tak się w tym za­pa­mię­tał, że Ba­sia po­sta­no­wiła zwró­cić na sie­bie jego uwagę, więc po­cią­gnęła go za połę ubra­nia.

– Ska­ra­nie bo­skie! – wrza­snął ów je­go­mość. – Czego ten pę­drak chce ode mnie?

– Śmiać się! – pi­snęła nie­ustra­szona Ba­sia.

Zmar­twiały obie pa­nie, prze­świad­czone, że ten Iwan Groźny jed­nym ude­rze­niem pię­ści za­mor­duje dziew­czynę. Istot­nie śmierć miał w oczach, ale jej nie za­bił. Naj­pierw prych­nął jak no­so­ro­żec, gdy łeb z wody wy­nu­rzy, po­tem spoj­rzał spode łba na dwa ko­lo­rowe ka­pe­lu­sze. Ude­rzyw­szy zę­bami o zęby, wy­krze­sał z nich iskry, które pry­snęły w kształ­cie słów.

– Ta­kie dzieci nie po­winny znaj­do­wać się w prze­dziale... Ta­kie dzieci po­winno się wie­szać za nogę na sznurku poza oknem wa­gonu... Je­śli ta pan­nica na­tych­miast nie za­prze­sta­nie swo­ich igra­szek...

– To co bę­dzie?! – krzyk­nęła pierw­sza dama.

– Bę­dzie nie­szczę­ście! – wark­nął on.

– Niech pan to po­wie jej, nie nam! – krzyk­nęła druga dama. – Dla­czego pan zwraca się do nas?

– Mó­wię gło­śno i po pol­sku, a kto chce, niech słu­cha.

– Pan nie jest zbyt uprzejmy... Zresztą, dość spoj­rzeć... Pan uto­piłby to nie­winne dziecko w łyżce wody.

– Trzeba było tę ope­ra­cję zro­bić znacz­nie wcze­śniej, bo te­raz już za późno. Chiń­czycy są mą­drym na­ro­dem, bo to­pią dziew­częta za­raz po uro­dze­niu. Szkoda, że sza­nowne pa­nie nie uro­dziły się przy­pad­kiem w Chi­nach...[3]