O dwóch takich, co ukradli księżyc - Kornel Makuszyński - ebook + audiobook

O dwóch takich, co ukradli księżyc ebook i audiobook

Kornel Makuszyński

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść Kornela Makuszyńskiego O dwóch takich, co ukradli księżyc należy do kanonu polskiej literatury dla dzieci. Opowiada o niezwykłych przygodach Jacka i Placka – wiecznie wygłodniałych, niesfornych i stroniących od wszelkiej pracy bliźniaków. Chłopcy nie planują ani oddać się edukacji, ani poświęcić żadnemu uczciwemu zajęci. Postanawiają natomiast ukraść z nieba księżyc i dobrze go sprzedać – bo przecież księżyc zdaje się być cały ze złota! Wyruszają więc z rodzinnej wsi Zapiecek i rzucają w wir wielu niezwykłych przygód i niecodziennych spotkań, a zebrane doświadczenia okażą się dla nich istną podróżą inicjacyjną. Utrzymana w konwencji przygodowo-fantastycznej powieść Kornela Makuszyńskiego jest wymarzoną – pełną przygód, uroku i mądrości, lekturą dla dzieci doskonalących się w samodzielnym czytaniu.

Powieść O dwóch takich, co ukradli księżyc była przedmiotem wielu przedstawień teatralnych, sławnej inscenizacji filmowej z 1962 roku w reżyserii Jana Batorego, a także serialu animowanego z lat osiemdziesiątych.

Lektura dla uczniów klas IV szkół podstawowych

Słowo o autorze: Kornel Makuszyński (1884–1953), autor kultowego Koziołka Matołka, prozaik, poeta, felietonista, krytyk teatralny. Przed wojną był bardzo popularnym pisarzem, natomiast po wojnie odsunięty od publikowania i zapomniany, ponieważ nie chciał współpracować z reżimem komunistycznym. Z Warszawy przeniósł się w 1944 roku do mieszkania w Zakopanem, gdzie obecnie znajduje się muzeum jego twórczości.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 313

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 3 min

Lektor: Wiktor Zborowski

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Karolina_Siciak

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
dkasia

Nie oderwiesz się od lektury

Troszeczkę inaczej to sobie wyobraziłam ( odrobinę smutna ), ale i tak super książka
00

Popularność




Okładkę pro­jek­to­wał: Ar­tur Pią­tek
Re­dak­cja: Mi­ko­łaj Mi­cha­łow­ski
Ko­rekta: Agnieszka Bel­lon
Skład: Bar­bara Wie­czo­rek
© Co­py­ri­ght by Sied­mio­róg, Wro­cław 2024
Ża­den frag­ment książki nie może być po­wie­lany ani re­pro­du­ko­wany w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8279-892-0
Księ­gar­nia wy­sył­kowa Wy­daw­nic­twa Sied­mio­rógwww.sied­mio­rog.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

W KTÓ­RYM UJ­RZYMY MIA­STO RO­DZINNE JACKA I PLACKA

Pięć mil da­lej, niźli kie­dy­kol­wiek do­le­ciał naj­od­waż­niej­szy wró­bel, wśród czte­rech drzew, nad by­strym po­to­kiem, w któ­rym ni­gdy nie było wody, stało stare bar­dzo mia­sto, się­ga­jące od­wiecz­nych cza­sów. Mu­siało ono być stare, bo na da­chach do­mów wy­ro­sły srebr­no­zie­lone brody mchów, a wieża ko­ścioła była bar­dzo po­chy­lona na lewą stronę. Jedni mó­wili, że z tej strony wi­siał więk­szy dzwon i swoim cię­ża­rem ją prze­chy­lił, inni na­to­miast przy­pi­sy­wali to sę­dzi­wej sta­ro­ści. Mia­steczko to na­zy­wało się Za­pie­cek. Jest to na­zwa skromna, bo skromni w tym mie­ście miesz­kali lu­dzie, do­brzy i po­czciwi. Chwa­lili Pana Boga i wie­dli pra­co­wity ży­wot. Nikt o nich ni­gdy nie sły­szał ani nikt się o nich nie trosz­czył, nikt z tego mia­sta ni­gdy nie wy­wę­dro­wał, ani nikt do niego nie przy­jeż­dżał, bo nie było po co. Do słyn­nego Pa­ca­nowa, które z tego jest na świe­cie sławne, że w nim kują kozy, przy­jeż­dżali naj­więksi pa­no­wie, a król, da­leko we wspa­nia­łej sto­licy miesz­ka­jący, raz na rok za­py­ty­wał:

– A co tam sły­chać w Pa­ca­no­wie?

Kiedy mu od­po­wia­dano, że wszystko szczę­śli­wie i że bur­mistrz jest zdrów i do­brze wy­gląda, król się przy­jem­nie uśmie­chał i da­lej rzą­dził.

A o bied­nym Za­piecku nikt nic nie sły­szał ani nikt o nim nie wspo­mi­nał. Ja też był­bym o tym mie­ście nic nie wie­dział, ale sto trzy lata temu, kiedy wę­dro­wa­łem po świe­cie, za­je­cha­łem przy­pad­kiem do tego mia­sta, w któ­rym mnie ser­decz­nie po­wi­tano. Rów­nie ser­decz­nie i z wielką wrzawą po­wi­tano tam i mo­jego ko­nia, bo ostatni koń zdechł tam przed dwu­stu laty z głodu i od tego czasu lu­dzie ko­nia nie wi­dzieli, tylko naj­starsi lu­dzie opo­wia­dali so­bie, że ta­kie wspa­niałe zwie­rzę ist­nieje na świe­cie.

W tym to mie­ście do­wie­dzia­łem się naj­róż­niej­szych hi­sto­rii, które za­pi­sa­łem i te­raz ogła­szam je w książce.

W mie­ście tym lu­dzie byli bar­dzo biedni, choć ciężko pra­co­wali. Na po­lach jed­nakże wię­cej było ka­mieni niż zboża, a na czte­rech drze­wach ro­dziło się je­de­na­ście ja­błek, je­śli rok był bar­dzo uro­dzajny, albo nic się nie ro­dziło. W stru­mie­niu ni­gdy nie było wody, tak że na­wet żaby, któ­rych jed­nego lata było aż sie­dem, bar­dzo znie­chę­cone wy­wę­dro­wały, więc pod­czas let­nich wie­czo­rów było smutno i ci­cho. Bo­ciany, oba­wia­jąc się, że zginą z tego po­wodu gło­dową śmier­cią, omi­jały Za­pie­cek i le­ciały wszyst­kie do sto­licy, gdzie na pla­cach i uli­cach tyle było błota, że tam ła­two mo­gły zna­leźć wiele sma­ko­wi­tego je­dze­nia, co ska­cze na dłu­gich no­gach.

Za­pie­cek był bar­dzo smut­nym mia­stecz­kiem, tym smut­niej­szym, że bur­mi­strzem był w nim sto­larz, który ro­bił trumny, więc się ni­gdy nie śmiał z tego po­wodu. Nie miał on jed­nak wiele pracy, bo lu­dzie tam rzadko umie­rali, raz na sto lat, bo żyli wstrze­mięź­li­wie, mało je­dli i ciężko pra­co­wali. Może dla­tego byli bar­dzo chu­dzi, tak że kiedy wiał silny wiatr, brali w ręce wiel­kie ka­mie­nie i cho­dzili tak ob­cią­żeni, aby ich wiatr nie po­rwał, albo cho­dzili gro­madą, trzy­ma­jąc się za ręce. Ko­chali jed­nak bar­dzo swoje mia­sto i byli z niego dumni, choć w nim nie było we­soło.

Z do­mo­wych stwo­rzeń trzy­mały się tam tylko mu­chy, choć nikt nie wie­dział, czym się kar­mią i ja­kim cu­dem żyją. Był tam też pies, ba­ran i ko­gut. Pies był to ku­dłaty, po­czciwy kun­del imie­niem Łap­ser­dak, wielki dzi­wak i ory­gi­nał. Nikt ni­gdy nie wi­dział, żeby ten pies jadł co­kol­wiek, nikt też nie miał do niego pre­ten­sji, że nie szcze­kał, nie bie­gał i nie wy­wi­jał ogo­nem. Przez cały dzień spał i cza­sem tylko uśmie­chał się przez sen.

– Śni mu się kieł­basa! – mó­wili wtedy do­brzy lu­dzie.

Było to jed­nak nie­moż­liwe. Łap­ser­dak bo­wiem w swoim ca­łym ży­ciu nie wi­dział kieł­basy i nie wie­dział, co to za cudo. Inni twier­dzili, że biedny pies z wiel­kiego głodu zwa­rio­wał i śmieje się bez sensu. Było to też nie­prawdą, pies ten bo­wiem był zwie­rzę­ciem nad­zwy­czaj mą­drym, trzeba bo­wiem być mę­dr­cem, aby żyć, nie je­dząc. Naj­praw­do­po­dob­niej­sze jest, że się po­wol­nym ćwi­cze­niem od­zwy­czaił od je­dze­nia albo też jadł trawę wbrew swo­jej na­tu­rze. Wi­dziano jed­nak, że pił wodę, kiedy po wio­sen­nych roz­to­pach pły­nęła woda w stru­mie­niu. Kiedy jej nie było, wtedy cier­pli­wie ocze­ki­wał desz­czu. W chwili zaś, gdy lu­nęła ulewa, Łap­ser­dak za­dzie­rał głowę do góry, otwie­rał sze­roko pysk i w ten pro­sty spo­sób ła­pał wodę. W nocy pa­trzył smutno w niebo i taką miał minę, jak gdyby li­czył gwiazdy, tak jed­nak miał mało sił, że nie wył na­wet na wi­dok księ­życa w pełni, co jest obo­wiąz­kiem każ­dego uczci­wego psa.

Lu­dzie go bar­dzo ko­chali i byli dumni z ta­kiego psa fi­lo­zofa, on zaś na­wza­jem ko­chał lu­dzi. Był to zresztą je­den z nie­licz­nych psów na świe­cie, który nie miał pcheł, nie było bo­wiem pchły tak lek­ko­myśl­nej, która by się sama chciała ska­zać na śmierć gło­dową, ob­raw­szy so­bie miesz­ka­nie w le­sie ku­deł po­czci­wego Łap­ser­daka. Wszy­scy go znali, on rów­nież znał wszyst­kich, co nie było jed­nak sprawą trudną, gdyż w mie­ście tym nie­wiele było miesz­kań­ców. Głodny jest za­wsze bra­tem głod­nego, więc mi­łość była obo­pólna. Do­bry ten pies nie uległ ni­gdy na­mo­wom i na­szcze­ki­wa­niom z da­le­kich stron, wo­ła­ją­cym go do bo­ga­tych lu­dzi i do tłu­stego ja­dła. Był przy­ja­cie­lem tych, z któ­rymi pę­dził nędzne ży­cie i smutne dni: nie jadł on, bo i lu­dzie byli głodni, ale ich nie opu­ścił. Tak wier­nym w nie­doli po­trafi być tylko po­czciwy pies i jesz­cze jedno stwo­rze­nie: wró­bel. Jest to naj­lep­szy ptak na świe­cie, ło­buz i urwis, kiedy jest wiele do je­dze­nia, ale i wierny przy­ja­ciel w dniach klę­ski. Kiedy prze­piórki, spa­sł­szy się w zbożu, kiedy inne ptaki, ob­je­dzone i za­żywne, od­la­tują na zimę, wró­bel, do­bry pa­triota, ani nie po­my­śli o tym, aby opu­ścić swo­ich do­brych przy­ja­ciół lu­dzi, wśród któ­rych się uro­dził i wy­cho­wał. Cierpi głód, na śmierć czę­sto zmar­z­nie na mro­zie, ale nie od­leci, a na wio­snę ko­zły fika w ku­rzu ulicy, za­do­wo­lony i rad. To­też kiedy w zi­mie wró­ble są w wiel­kiej nę­dzy, za­wsze prze­ła­muję mój chleb na po­łowę i su­mien­nie się z nimi dzielę.

Nie mo­głem jed­nak po­ra­to­wać bied­nego Łap­ser­daka, bo mia­steczko Za­pie­cek znaj­duje się na końcu świata i trzeba było do niego wę­dro­wać przez sie­dem mie­sięcy. Po stu la­tach od tego dnia, kiedy go wi­dzia­łem po raz ostatni, już nie żył. Je­żeli byłby do­trwał jesz­cze kilka lat, to byłby do­żył lep­szych cza­sów, bo już tam lu­dzie jeż­dżą, aby uj­rzeć to wspa­niałe mia­sto, i przy­wożą ze sobą je­dze­nie: ser, chleb i jaja na twardo.

Z ży­wych stwo­rzeń w tym mie­ście naj­dziw­niej­szym jed­nakże był stary ko­gut, bar­dzo piękny i dumny. Nie gro­ziło mu ni­gdy żadne nie­bez­pie­czeń­stwo, trzeba było bo­wiem mieć sta­lowe zęby, aby go można było zjeść, a ugo­to­wać by go można chyba na pie­kiel­nym ogniu, tak był twardy i ły­ko­waty z po­wodu sę­dzi­wego wieku. Był on po­wo­dem wielu nie­po­ro­zu­mień i za­mie­szek w przy­ro­dzie. Wia­domo, że słońce wtedy wscho­dzi, kiedy za­czy­nają piać ko­guty, da­jąc tym znak, że czas już roz­po­cząć pra­co­wity dzień. Ko­gu­towi w Za­piecku mu­siało się jed­nakże z głodu albo też z na­zbyt sę­dzi­wego wieku coś po­mie­szać w by­strym ro­zu­mie, bo cza­sem, z nie­wia­do­mego po­wodu, za­czy­nał prze­raź­li­wie piać wśród ciem­nej nocy. Słońce jed­nak ni­gdy wtedy nie wscho­dziło, bo wie­działo, że za­szła ja­kaś po­myłka. Lu­dzie jed­nak wsta­wali wśród ciem­nej nocy, dzi­wiąc się bar­dzo, dla­czego nie jest ja­sno, wie­rzyli bo­wiem bar­dzo swemu za­słu­żo­nemu ko­gu­towi. W ca­łym mie­ście nie było ze­gara, byli więc prze­ko­nani, że ko­gut się nie po­my­lił, tylko że ze słoń­cem coś się po­psuło.

Szla­chetny ten ptak ży­wił się w tym głod­nym mie­ście pia­skiem i wap­nem, które odła­my­wał ze ścian do­mów, tak że po wielu la­tach wszyst­kie domy, na wy­so­kość wzro­stu ko­guta, wy­glą­dały tak, jakby odarte ze skóry. Był to ptak po­wszech­nie bar­dzo sza­no­wany, gdyż wo­bec zu­peł­nej bez­rad­no­ści psa on peł­nił rolę stróża i wszyst­kich wro­gów mia­sta sro­gim na­pa­wał lę­kiem, zbrojny wielką ostrogą i gło­sem tak chra­pli­wym jak je­ry­choń­ska trąba. Wpraw­dzie wy­głod­niałe to mia­steczko nie miało wro­gów, ale wszystko się mo­gło zda­rzyć w owych cza­sach, kiedy kró­lo­wie wiel­kie ze sobą wie­dli wojny. Wojna mię­dzy mia­stem Wro­nio­gon a mia­stem Zgni­ła­śliwka wy­bu­chła o to, że król jed­nego mia­sta tak gło­śno kich­nął, że prze­stra­szył śmier­tel­nie kozę kró­lew­ską w dru­gim mie­ście.

Mia­steczko Za­pie­cek nie chciało jed­nak wy­wo­ły­wać żad­nych wo­jen, spo­kojne bar­dzo i zgo­dliwe. Do­brzy jego miesz­kańcy pro­sili Boga je­dy­nie o ka­wa­łek chleba i o odro­binę wody i ja­koś żyli, nie krzyw­dząc się wza­jem­nie. Upra­wiali oni roz­ma­ite rze­mio­sła, pra­cu­jąc pil­nie i po­woli, nie było bo­wiem zbyt­niego po­wodu do po­śpie­chu. Był wpraw­dzie w tym mie­ście szewc, ale w ży­ciu swoim zro­bił tylko je­den but dla pana bur­mi­strza, bo na drugi za­bra­kło już skóry. Był wpraw­dzie ko­wal, ale po­nie­waż nie miał nic do ro­boty, więc w wol­nych chwi­lach był li­sto­no­szem, ale że nikt żad­nych do tego mia­sta nie wy­sy­łał li­stów i żad­nej tam nie było poczty, więc pra­co­wity ten czło­wiek po­sta­no­wił za­jąć się do­je­niem krów i cze­kał już od wielu lat na to, aby ktoś so­bie ku­pił krowę, na co jed­nak nie można było bar­dzo li­czyć. Naj­wię­cej do ro­boty miał kra­wiec, który jed­nak od wielu lat nie uszył no­wego ubra­nia, tylko skra­cał i prze­ra­biał stare, z ojca na syna. Każde ubra­nie prze­cho­dziło po wiele razy przez jego ręce, znał więc każde do­sko­nale i mógł je prze­ro­bić z za­mknię­tymi oczyma.

Naj­smut­niej­szym jed­nakże rze­mieśl­ni­kiem w tym nie­szczę­śli­wym mie­ście był Jó­zef Sal­ce­son, rzeź­nik. Od wielu, wielu lat cze­kał on na ten wielki dzień, w któ­rym bę­dzie mógł za­rżnąć je­dy­nego w Za­piecku ba­rana, który się zwał Kap­can. Po­nie­waż jed­nak ba­ran miał twarde ży­cie i był zwie­rzę­ciem bar­dzo po­ży­tecz­nym, więc ani sam nie chciał za­koń­czyć ży­cia, ani też jego pan nie chciał mu go od­bie­rać. Rzeź­nik więc od wielu lat ostrzył tylko nóż i smut­nym wzro­kiem pa­trzył na ba­rana, ba­ran zaś, pewny swo­jego, pa­trzył we­soło na rzeź­nika i cza­sem fi­glar­nie mru­żył prawe oko. Rzecz oczy­wi­sta, że rzeź­nik ten, nie ma­jąc za­ję­cia, byłby zgi­nął z głodu, gdyby nie to, że ocze­ku­jąc na ba­ra­nią śmierć, po­sta­no­wił za­jąć się ło­wie­niem ryb, co po pew­nym cza­sie oka­zało się rów­nież za­ję­ciem mało ko­rzyst­nym, gdyż w stru­mie­niu nie było wody, a ryby tego bar­dzo nie lu­bią. Biedny rzeź­nik po­rzu­cił przeto szybko i to za­ję­cie i żył jak inni miesz­kańcy Za­piecka z ma­łego ka­wałka ziemi, ciężko ją upra­wia­jąc.

Obok miesz­kali do­brzy lu­dzie, któ­rzy też chudo żyli z uprawy ma­lut­kiego pola. Mąż i żona, za­cni i ła­godni, uśmie­chali się do sie­bie po­mimo wiel­kiej nę­dzy. Byli sami na świe­cie, więc bar­dzo pra­gnęli mieć dzieci, aby im kie­dyś na sta­rość po­mo­gły upra­wiać ma­leń­kie pole.

Ro­dziło się na nim mi­zerne zboże, a do­bry ten czło­wiek i jego żona drżeli wciąż, aby się ja­kieś nie przy­go­dziło nie­szczę­ście, bo im kto bied­niej­szy, tym mniej mu się ja­koś wie­dzie. Cho­ciaż wiecz­nie głodne wró­ble rzadko przy­la­ty­wały w te oko­lice, wró­bla jed­nak ni­gdy nie można być pew­nym, więc kiedy zboże doj­rze­wało, czło­wiek ten stał wśród rzad­kich kło­sów i uda­wał stra­cha na wró­ble. Ła­two mu to przy­cho­dziło, gdyż był bar­dzo chudy i strój miał bar­dzo obe­rwany. Gdyby przy­le­ciał stary, mą­dry wró­bel, i tak by to nie po­mo­gło, bo wró­bla tak ła­two oszu­kać nie można, ale ja­koś się taki nie zja­wił.

Żona tego czło­wieka, do­bra i ser­deczna ko­bieta, go­rą­cymi mo­dli­twami za­wsze po­tra­fiła to wy­mo­dlić, że ani grad, ani bu­rza nie czy­niły bied­niut­kiemu zbożu krzywdy. Tyle tego było, że bu­rza zmię­łaby to jedną ręką i po­żarła jed­nym kłap­nię­ciem sro­giej pasz­czy. Kiedy się jed­nak zbli­żyła do tych nie­szczę­śli­wych pól, bar­dzo zła i na­pa­stliwa, a za­świe­ciw­szy so­bie bły­ska­wicą jak la­tar­nią, uj­rzała twarz prze­ra­żo­nej ko­biety, aż szarą z wiel­kiego lęku, wtedy na­wet w bu­rzy mię­kło serce i za­miast po­żreć to zboże, li­to­wała się ser­decz­nie i pła­kała cięż­kimi, wiel­kimi kro­plami desz­czu nad ludzką nę­dzą i tru­dem.

Dwoje tych lu­dzi żyło po­mimo biedy szczę­śli­wie i w zgo­dzie ze wszyst­kimi, tylko bo­wiem bo­gaci skąpcy wiodą wojnę o swoje skarby, bie­dacy zaś mo­gliby się wa­dzić chyba o to, który z nich dłu­żej był głodny. Dla­tego w mia­steczku Za­pie­cek nikt z ni­kim nie był skłó­cony, a ra­do­ścią jed­nego cie­szyli się wszy­scy.

To­też całe mia­steczko przy­jęło z wielką ra­do­ścią wieść, że się tym do­brym lu­dziom uro­dziły bliź­nięta.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki