49,99 zł
ŻYCIE NIE JEST DO PRZEPRACOWYWANIA, ŻYCIE JEST DO PRZEŻYWANIA
Czy naprawdę musimy poddawać się wieloletniej terapii, aby dowiedzieć się, czym jest szczęście i co jest dla nas dobre? A co, jeśli to dzięki własnym zasobom, wrażliwości i intuicji znajdziemy odpowiedzi na pytania, które nas nurtują?
Czym jest wewnętrzne dziecko i jak pozwolić mu dorosnąć?
Jakie są psychologiczne przyczyny nadwagi?
Jak celebrować kobiecość i podążać za własnym ciałem?
Czy możemy zaspokoić pragnienie sensu?
Jak odnaleźć naturalną odporność psychiczną i siłę?
Dokąd dojdziemy, jeśli pójdziemy za głosem serca?
Jak dowiedzieć się, czego chcę?
Iwona Majewska-Opiełka pokazuje, że możliwe jest samodzielne uzdrawianie – przez rozmowę ze swoją duszą, przez zobaczenie spraw takimi, jakimi są. Często wystarczy inna nazwa tego samego zjawiska, czasem spojrzenie z innej perspektywy. Wyrażenie emocji, przebaczenie, akceptacja? Jest wiele sposobów, aby zmienić swoje życie, żeby stało się lepsze, jest wiele dróg do nawiązania kontaktu ze swoim wewnętrznym głosem.
ZANIM ZDECYDUJESZ SIĘ NA TERAPIĘ, SPRÓBUJ AUTOTERAPII
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 291
Rok wydania: 2025
Autorka: Iwona Majewska-Opiełka
Redakcja: Sylwia Wachowicz
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Studio Visual
Projekt graficzny makiety: Izabela Kruźlak
Skład: Robert Kupisz
Opracowanie e-wydania: Karolina Kaiser,
Zdjęcie autorki na okładce: archiwum prywatne Autorki
Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
© Copyright by Iwona Majewska-Opiełka
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub
przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem
recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2025
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
[email protected], www.pascal.pl
ISBN 978-83-8317-642-0
Lubisz lody? Zdziwiłaby mnie odpowiedź przecząca. Znam sporo ludzi, ale nie znam nikogo, kto by nie lubił lodów. Są osoby, które lubią je bardziej, inne mniej, ale lubią – wszyscy. Może nawet zamiast zupy pomidorowej, co to awansowała do roli przykładu w afirmowaniu poczucia własnej wartości, będę mówiła o lodach. Ja to nie lody, żeby mnie wszyscy lubili.
Napisałam to i zaraz sobie pomyślałam, że jednak zupa – nawet pomidorowa – i lody to nie to samo. Zupa to codzienność, smaczna – jednak codzienność. Zupa ma nam dać siłę do tej codzienności. A lody? Lody to celebracja, to rozkoszowanie się smakiem. To zatrzymanie. Może nie dadzą nic specjalnie wartościowego… choć tu zdania są podzielone, ale na pewno sprawią radość podniebieniu.
Życie jest piękniejsze z lodami.
Świetne zdanie na hasło przed lodziarnią! Można też zrobić taki magnes na lodówkę. Dobre usprawiedliwienie dla kilku pudełek różnych lodów, które tam znajdziemy. Ba, uszlachetnienie nawet. Już nie zajadam lodami smuteczków i nie wypełniam wyzierającej z wnętrza pustki, ale – upiększam życie.
Tak czy inaczej lody, to coś miłego. Nie wiem, czy lubią je szczególnie dzieci, ale na pewno dzieci jedzą je bez cienia wyrzutów… Mężczyźni chyba też… Dorosłe kobiety mają już różnie. I zupełnie niepotrzebnie. Odmawianie sobie tych lodów i żal, jaki temu towarzyszy, przynosi więcej strat niż korzyści. Przeczytasz o tym w rozdziale Utrata puchu, czyli psychologiczne przyczyny nadwagi.
Jesteś dorosłą kobietą, prawda? Dzieci nie czytają moich książek. Ciekawa jestem, jak to jest u Ciebie z lodami. Ja je zdecydowanie lubię i jem je bez cienia wątpliwości, czy aby powinnam. I zawsze zatrzymuję się wtedy i celebruję życie. Ach, celebracja życia… to jedno z tych pojęć, które czujemy głębiej, niż potrafimy precyzyjnie opisać. To sztuka zauważania i doceniania tego, że żyjemy – tu i teraz. W tym miejscu, w tej chwili, z tym wszystkim, co mamy. To nie musi być wielka feta, huczne święto ani coś zarezerwowanego na wyjątkowe okazje. To może być chwila ciszy z herbatą w dłoni, uśmiech, który przyszedł podczas pisania zdania, które porusza serce, zachwyt nad światłem poranka, które rozlewa się po ścianie, i wreszcie – tak, to może być smak lodów zjedzonych bez pośpiechu…
Celebracja życia to świadome zatrzymanie się w codzienności. To powiedzenie sobie: to, co mam, już jest darem.
A zatem pierwsze spojrzenie na tę książkę to celebracja teraźniejszości, dostrzeganie piękna chwili, ale także dokładanie się do tego, by ta chwila była jeszcze piękniejsza. To książka o tym, co robić, by życie było piękniejsze.
Celebracja życia to wdzięczność. Radość. Uważność. Bliskość. To śmiech. I łzy też – bo one też należą do życia. To taka wewnętrzna decyzja: Chcę smakować, a nie tylko przeżywać. I znowu wyszło świetne hasło:
Chcę smakować, a nie tylko przeżywać.
Można je powiesić tam, gdzie kieruje się swoje pierwsze po wyjściu z łóżka kroki. U mnie to byłaby kuchnia… A może raczej – to będzie kuchnia. Zmieniam tryb z przypuszczającego na przyszły. Jak tylko się przeprowadzę, bo mam takie plany, znajdę sposób, aby umieścić tam to hasło. Akurat w kuchni ma ono podwójne znaczenie: zachęca nie tylko do celebrowania życia, ale i do właściwej troski o posiłki. Takie hasło wszystko zmienia.
Mam wrażenie, że raczej przeżywamy życie, niż je celebrujemy czy smakujemy, przynajmniej przez większą część naszego pobytu na Ziemi. Ja z pewnością tak miałam. Więcej, czasem chce się je przeżywać silniej i wzmacnia się je na różne sposoby: głośną muzyką, nadzwyczajnymi wydarzeniami, fetami wszelkiego rodzaju, przenoszeniem się w różne nowe, czasem egzotyczne, miejsca, często wzmacnia się alkoholem albo innymi chemicznymi sposobami. I czujemy wtedy, że żyjemy. Ach, jak czujemy! Jak ja czułam to życie, wtedy gdy szalałam na parkiecie albo gdy stawiałam nogę w nowym kraju, wąchałam nieznane powietrze; jak ja je czułam, gdy prowadziłam szkolenia albo gdy rozpakowywałam paczkę z egzemplarzami autorskimi przysłanymi przez wydawnictwo. Czułam życie, zakładając markowe garsonki i szpilki i wykańczając własny wystrój perłami lub diamentowymi kolczykami. I czułam je także wtedy, kiedy patrzyłam z niedowierzaniem na moje maleńkie córki, które jakimś cudem były moim dziełem… no dobrze – efektem współpracy.
Ale kiedy teraz myślę o tych wszystkich chwilach, to – choć były silne, wspaniałe i cieszę się, że miały miejsce… nie było w tym celebracji. Nie zatrzymywałam się tak naprawdę, nie czułam samego życia, tylko to, co ono niosło. Brakowało mi dystansu. Utożsamiałam się zbytnio z tym wszystkim, co się dzieje, a nawet zlewałam się z tym. Czasem nie bardzo wiedziałam, gdzie jestem ja, a gdzie życie. Nie widziałam procesu. Ja byłam życiem. Takie stapianie się z życiem i z tym, co ono niesie, powoduje nadmierną emocjonalność. Silne i często doświadczane emocje powodują w nas ciągłe wybuchy chemii, przyzwyczajamy się do nich tak bardzo, że w końcu zaczyna nam ich brakować. I kiedy życie staje się spokojniejsze, gdy z różnych powodów nie dzieje się w nim tak wiele, przestajemy czuć, że żyjemy. Brakuje nam tych przeżyć, tych emocji, tej chemii. Jakże często to słyszę od swoich klientek, czasem nawet dosłownie: Wie pani, ja nie czuję, że żyję. Często w tym momencie życia pojawiają się dodatkowe kilogramy, których się nie chce, a które przychodzą jako efekt tego, że jedzenia też nie zauważamy. Tak, nie zauważamy. Jemy, a jakże, czasem więcej i z wielką przyjemnością, choćby te lody, ale… nie celebrujemy. No bo co to za celebracja, jeśli wkładamy lody do pierwszego lepszego kubka (albo i nie) i zasiadamy z nimi do serialu czy wiadomości? Gdzieś tam w pamięci są jeszcze te silne przeżycia, tamte emocje, a to, co jest teraz przed nami – blednie. Ale nie chcemy być obojętne, bo to jest już w ogóle niebyt. Chcemy czuć życie. Będę starała się podpowiadać, jak można je lepiej czuć.
Inne spojrzenie na tę książkę to akceptacja przeszłości i patrzenie na życie jak na proces. To ocieplanie codzienności. Może nie celebracja, ale ciepły, akceptujący stosunek do tego, co jest.
Zżymamy się zatem na rzeczywistość, zauważamy jej niedoskonałości… albo uświadamiamy sobie, jak bardzo nas skrzywdzono. Kto nas skrzywdził? Och, różnie. Jeśli możemy postawić konkretne zarzuty rodzicom albo innym pojedynczym osobom, to mamy podejrzanych… żeby nie powiedzieć winnych. A jeśli nie? To system! To on nam to zrobił. To, co nam mówiono, czego od nas wymagano, jak nas traktowano. I to, jak zorganizowany jest świat.
– Mama to pani mówiła?
– No nie, ale…
– Rodzice od pani tego wymagali?
– Nie, ale wiadomo, że…
No nie wiem, czy wiadomo. Słucham kobiet w moim wieku albo niewiele młodszych i słyszę na przykład, jak się traktowało wtedy dziewczynki, i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że cytują książki amerykańskich autorek. A może do Legionowa pod Warszawą, gdzie się wychowywałam, to nie dotarło? A może to moja mama była nietypowa? No była, fakt, ale co z resztą wioski, co to wychowuje dziecko? Przecież to miał być system!
Czy to nie jest tak, że tworzymy sobie w życiu nowy dramat, powody do emocji, do… w…? Nie, nie użyję tego nieeleganckiego słowa tak chętnie używanego przez rozczarowane nagle kobiety, a które tylko wzmacnia w nich te emocje. Tworzymy dramat dzieciństwa – to najchętniej – ale też dramat wczesnej młodości i inne dramaty, a siebie stawiamy w centrum. Znowu jesteśmy królową życia! Królową dramatu. Tylko czy to jest prawdziwe życie?
Żeby była jasność: sporo z nas faktycznie miało niełatwe życie, niektóre miały wręcz autentyczne dramaty. Wiem, bo i moje życie mogło spokojnie obdarować mnie kilkoma traumami i jakimiś zespołami, do których dzisiaj używa się skrótów pisanych dużymi literami. Jednakże po pierwsze – nie wszystkie tak miałyśmy, a po drugie – znakomita większość tego, co działo się w naszym dzieciństwie i młodości to… po prostu życie. Przypominają mi się obrazy z krótkiego filmu na Instagramie pokazującego, jak kolejne pokolenia reagują na uderzenie się ramieniem o futrynę. Począwszy od zwykłego zauważenia, przez roztarcie i syczenie, aż po rzucenie się na podłogę w bolesnych konwulsjach. No cóż… Najbliższe jest mi roztarcie, ewentualnie z syknięciem.
Trauma dzieciństwa. Słyszę to często, a potem okazuje się, że zwyczajnie życie siedzącej przede mną osoby może nie było usłane różami, ale też nie było powodem do traumy. Trauma to bardzo poważne słowo i doprawdy nie wiem, dlaczego niektórzy tak bardzo chcą w taki sposób mówić o swoim życiu. To zabiera i radość, i sprawczość. Znowu przypomina mi się filmik z Instagrama. Matka rzuca na piasek torebkę i krzyczy, że się utopi. A podpis mówi: Kiedy robisz wszystko, żeby Twoje dzieci były szczęśliwe, a pierwszą rzeczą, którą one robią po uzyskaniu pracy, to udanie się na terapię, żeby przepracować relacje z matką. Matka naturalnie dramatyzuje, też szuka silnych wrażeń. Może warto byłoby zacząć od… rozmowy. Jednak i jako matka, i jako psycholog wiem, że niektóre starania rodziców powodowane ich miłością są interpretowane jako… no cóż… traumy. Ciekawe jest też i to, że dostają tę nalepkę dopiero po latach. Najczęściej wtedy, kiedy usłyszą coś na ten temat od psychologa lub innej osoby zajmującej się podobno wspieraniem ludzi.
Nie podoba Ci się mój ton? Lepiej byłoby, gdybym użalała się nad Tobą i nami wszystkimi? Żebym cieplutkim tonem mówiła Ci (nam), że tak, zostałaś skrzywdzona, to przykre i to zrozumiałe, że teraz tak cierpisz. Niestety nie będę. Jest tego wystarczająco dużo w mainstreamowych przekazach i choć zwykle powodowane są dobrymi intencjami, to jest w nich również silnie obecny element marketingu. Takie publikacje, niczym te z groźnymi tytułami, jakoś bardziej interesują ludzi. Ale nie odkładaj tej książki, bo ona jest właśnie dla Ciebie. Chętnie Cię przytulę i teraz, i wiele razy w tej książce. Przytulę, abyś mogła się wypłakać. Przytulę w słowach, między wierszami, tam, gdzie cisza mówi więcej niż rada. Przytulę Cię tak, by Twoje serce odnalazło rytm mojego, by – choć przez chwilę – zabiły razem. Wszak serca potrafią się synchronizować, kiedy łączy je życzliwość, bliskość i nadzieja. Ma to nawet sztywną naukową nazwę interpersonal heart rate synchronization. Po polsku brzmi jeszcze bardziej technicznie – interpersonalna synchronizacja rytmu serca.
Oczywiście nie zrobimy tego fizycznie. Jednak energia miłości ma moc, działa pomimo odległości. Teraz, kiedy to piszę, wkładam całą moją miłość w każde słowo. Jeśli pozwolisz, niech moje serce zaszczepi Ci więcej spokoju, odwagi, czułości i akceptacji. Niech popłynie do Ciebie siła, która nie musi krzyczeć ani narzekać. Jeśli trzeba, jeśli czujesz się tak mocno zanurzona w swoim rozczarowaniu, że wolisz użalanie, odłóż tę książkę, rozluźnij się, połóż rękę na sercu i zapytaj je, czy czytać dalej. Serce doradzi Ci właściwie.
Kolejna wartość tej książki to przyjrzenie się wraz ze mną życiu tak, aby właśnie niepotrzebnie go nie dramatyzować i naprawdę dobrze wykorzystywać to, co niesie. To zaproszenie do pewnej rewizji naszych ocen i przyklejanych sobie i innym etykietek.
Masz w sobie siłę, tak jak ja i wszystkie ludzkie istoty. Tak, czasem jej nie dostrzegamy, jest przysypana i trzeba się do niej dokopać. Może potrzebujesz więcej czasu, może potrzebujesz terapii. Na pewno jednak warto też spróbować autoterapii, samodzielnego uzdrawiania za sprawą rozmowy ze sobą samą i swoją duszą, za sprawą ujrzenia życia takim, jakie ono jest – w pełnej krasie tego procesu. Często wystarczy inna nazwa tego samego zjawiska, czasem zaś spojrzenie pod innym kątem. Może trzeba będzie wyjąć jakieś emocje, może przebaczyć, może znaleźć pozytywy w tym, co mamy dzisiaj. Znajdziesz w tej książce różne ćwiczenia, pytania, podpowiedzi. One pomogą Ci samodzielnie lepiej o siebie zadbać, więcej zrozumieć.
Mówisz, że ludzie różnie znoszą ból? Tak, to prawda. W ogóle są różni. Ale o ile rodzice ziemscy i cała wioska, która nas wychowywała, nie zawsze dobrze i sprawiedliwie nas traktują, o tyle Ojciec Niebieski, Stwórca – a jeśli wolisz Matka Natura albo Źródło – wszystkim nam dali to samo wyposażenie. Możemy się do niego odnieść. Wszyscy też możemy odnaleźć drogę do naszej duszy i skorzystać z jej pomocy. Wszyscy. W tej książce chcę pokazać Ci kilka ścieżek.
Jeśli nie czujesz, że żyjesz w pełni, jeśli coś Cię ciągnie w słabszą czy ciemniejszą stronę życia, zacznij – na przekór – celebrować życie. Może czytałaś moją książkę Powrót do siebie prawdziwej. Młoda, ale bez przesady. Tak? Świetnie. Będzie nam łatwiej rozmawiać. Nie? Może przeczytaj? Na pewno sporo tam znajdziesz dla siebie. Tytuł tej książki sugeruje, że nie jest to książka dla najmłodszych kobiet, a raczej dla tych młodych, ale bez przesady. Z tą książką jest podobnie, choć bardzo młode osoby na pewno też znajdą coś dla siebie.
No cóż, okres jesieni życia czy nawet babiego lata to dobry moment na smakowanie tego życia. Przede wszystkim na ujrzenie go w kategorii procesu, jako pojawianie, przemijanie, zatrzymywanie i odpuszczanie, jako coś, co z całą pewnością ma sens ogólny i sens szczególny – sens każdej chwili. A potem jako podarowany nam prezent, z którym możemy zrobić to, co chcemy i co… potrafimy. Potrafisz. A ja poprowadzę Cię tak, aby było Ci jeszcze łatwiej. To samo jednak można zrobić również w środku lata naszego życia, choć wtedy ego mocno pociąga nas w swoją stronę.
Możliwe jest jeszcze jedno spojrzenie na tę książkę: to szereg podpowiedzi, jak dokopywać, odbudowywać czy po prostu wzmacniać swoją siłę. Możesz tu znaleźć motywację do takich zachowań.
Nie podzieliłam tej pracy na części. Różne tematy przeplatają się ze sobą, a często w jednym tekście można znaleźć wszystkie wątki. Takie jest życie – różnorodne, wielobarwne. Nie ma potrzeby, aby je niepotrzebne wkładać w schematy.
A co z wewnętrznym dzieckiem z tytułu książki? Dowiesz się z następnego rozdziału. Generalnie to ono nie istnieje, to konstrukt teoretyczny ułatwiający mówienie o naszej przeszłości. Nie uważam, aby był Ci naprawdę potrzebny. Będę Cię zachęcać, by się z nim rozstać, jeśli zajmowałaś się nim przez jakiś czas. Nie, nie, nie namawiam do porzucenia. Dzieci się nie porzuca, nawet gdy są sztucznym wytworem… Dzieci dorastają.
Co za czas! Za każdym razem, kiedy zaczynam pisać nową książkę, myślę, że to może być ostatnia. W sumie nic dziwnego. Jestem w wieku, w którym o różnych sprawach można tak myśleć. I nie ma w tym niczego smutnego. Kto powiedział, że trzeba pisać i pisać, jeździć po świecie i jeździć… żyć i żyć? Kiedyś to trzeba skończyć. A taka świadomość nadaje temu większy sens, pozwala celebrować życie. Byłoby fantastycznie, gdybyśmy wcześniej podchodzili do życia w taki sposób. Także wtedy, kiedy mamy trzydzieści czy czterdzieści lat. Rzadko kto jednak to robi. Najczęściej biegnie się wtedy przez życie albo biega po życiu i nie miewa się takich pomysłów. A zatem, to może być moja ostatnia książka i dlatego wkładam w nią absolutnie wszystko, co mogę.
Zapraszam Cię do wspólnego celebrowania życia, do odnajdowania jego sensu na nowo, do swoistej autoterapii. Czuj tę chwilę, rozkoszuj się nią, celebruj, wyciągaj z niej wszystko, co możesz. Bądź dorosła, ale bądź jak dziecko – ufna, otwarta, szczera i radosna. Te cechy dziecka warto podtrzymywać. Nie wiem natomiast, czy warto pielęgnować w sobie to wewnętrzne dziecko, do tego skrzywdzone. Zajmij się z czułością ze sobą, sobą nie dzieckiem w Tobie. Ty też masz prawo do lodów… i do szampana.
Dorosłość oznacza opuszczenie domu i stanie się samodzielnym dorosłym.
John Bradshaw
Pamiętam jak dziś moment, w którym usłyszałam po raz pierwszy sformułowanie wewnętrzne dziecko.
To było 33 lata temu i użyła go kobieta, za którą nie przepadałam. Nie była sympatyczna, miała wyraźnie egoistyczne i interesowne podejście do życia oraz wręcz demonstracyjny brak poszanowania norm społecznych. Jednocześnie interesowała się reiki, chciała pomagać ludziom, korzystając z energii, medytowała, jeździła na spotkania różnych duchowych nauczycieli. Nie było we mnie wtedy jeszcze tyle Miłości, ile jest dzisiaj, zatem jej zachowania drażniły mnie i gotowa byłam je nawet krytykować. A ona koniecznie chciała ze mną rozmawiać, wymieniać poglądy na temat wsparcia psychologicznego dla potrzebujących tego osób. Chodziła też czasem na moje wykłady. Wpatrywała się wtedy we mnie intensywnie i – jak mi się wydawało – bez życzliwości, a ja czułam, jak z minuty na minutę tracę energię. Myślę, że miała w sobie coś z wampira energetycznego. Mówiła mi, że miała silną traumę w związku z przeżyciami z dzieciństwa. Pobyt na terapeutycznych kursach u Johna Bradshawa pomógł jej z tego wyjść. Twierdziła, że za sprawą jego podejścia poradziła sobie z tym, jak traktowała ją matka – jak sama mówiła – gorsza niż macocha Kopciuszka. No nie wiem, czy sobie poradziła. Na skutek wyborów każdej z nas kobieta ta została później macochą moich dzieci. Wzorowała się na szczęście na macosze Kopciuszka, nie na swojej. Nie była aż tak okrutna. Nieźle jednak narozrabiała w życiu moich córek, choć macochą była krótko.
Dlaczego piszę o tym wszystkim? Dlatego że pomysł zranionego wewnętrznego dziecka, mnie nie uwiódł, wprost przeciwnie. Od samego początku nie było we mnie zgody na takie podejście do dorosłego człowieka. Książkę Powrót do swego wewnętrznego domu. Jak odzyskać i otoczyć opieką swoje wewnętrzne dziecko przeczytałam natychmiast po jej zarekomendowaniu przez wspomnianą kobietę, trzy lata po publikacji[1]. Znalazłam w niej sporo wartościowych treści, jednak sam koncept absolutnie do mnie nie przemawiał. Czasem myślałam, czy to przypadkiem nie przekora powodowana moim stosunkiem do zafascynowanej Bradshawem kobiety, która nie była dla mnie autorytetem pod żadnym względem. Dziś wiem, że nie. Dawno jej wybaczyłam[2] i od lat posyłam jej miłość, a mój stosunek do wewnętrznego dziecka jest wciąż bardzo sceptyczny. Co to znaczy odzyskać wewnętrzne dziecko i otoczyć je opieką? Żartowałam sobie nieraz: Weź je na lody. I koniecznie pamiętaj, aby mówić do niego normalnym językiem, nie próbuj spieszczać.
Często mamy rany z dzieciństwa, to prawda. Jednak to nie wewnętrzne dziecko je ma, tylko my – ja, czy Ty; my dorosłe. I dorosłymi metodami trzeba te rany uleczyć i z dorosłą perspektywą wybaczyć tym, którzy nam te rany zadali. Dziecko wybacza automatycznie. Nie potrzebuje zatem wybaczać. Nie zmienia to jednak faktu, że, gdy je krzywdzono, był ból i została rana. Bardzo często całe przeżycie zostaje zepchnięte do podświadomości (często z powodu tego automatycznego wybaczenia), a zdarza się i tak, że dziecko czuje się winne tego, czego absolutnie nie miało prawa winne się czuć.
Dzieci są niewinne. To dorośli odpowiadają za to, jak one się zachowują.
Nie zawsze to są rodzice.
Bardzo często to działania społeczeństwa, czyli dorosłych ludzi, którzy je tworzą.
Działanie psychoterapeutyczne czy autoterapeutyczne, a także wszelkie doradztwo powinno iść raczej w kierunku wyleczenia ran w dorosłym człowieku, a nie przywracania tego dziecka i otaczania go opieką. Taka postawa to jakby uznanie, iż to zranione dziecko zostanie w nas już na zawsze. I niektóre z nas tak faktycznie mają. Zachowują się w stosunku do siebie tak, jak winni rodzice w stosunku do dzieci. Czasem rozwiedzeni rodzice starają się jakby wynagrodzić coś swojemu dziecku, pozwalają na więcej, niż by należało albo dają to, czego nie dawaliby, gdyby nie ten rozwód. Sama o mało nie wpadłam w taki schemat działania w stosunku do Weroniki, mojej młodszej córki. Tak właśnie zachowują się niektóre osoby dbające o swoje wewnętrzne zranione dziecko. Pamiętają wydarzenia, których nie warto pamiętać. Raz wyjęte z podświadomości, powinny zostać raczej rozmyte. Ale jak można je rozmyć, kiedy na przykład powtarza się, że jest się DDA, czyli dorosłym dzieckiem alkoholika? Tamto zranione dziecko wciąż jest w nas.
A zatem: Idź ze swoim wewnętrznym zranionym dzieckiem na lody i wyjaśnij mu, że może nie zauważyło, ale… jest już dorosłe. Może nazwać to, co się stało. Może określić, kto je skrzywdził. Może poczuć te emocje tak, jak czuje dorosły człowiek: gniew zamiast bezsilności, poczucia winy czy wstydu. Może powiedzieć o tej krzywdzie całkiem dorosłym językiem, może ją wykrzyczeć. Może wreszcie wybaczyć. Dopiero jako dorosły może to zrobić. Wybaczanie to koncept związany bardzo mocno ze świadomością.
Jak to? Czy to znaczy, że nie ma w nas dziecka? Tak mnie zapytała młoda kobieta w czasie jednej z moich pogadanek. Nie ma. W każdym razie nie ma go, kiedy żyjemy w najkorzystniejszy dla nas sposób. Są natomiast cechy związane z archetypem dziecka.
Archetyp to uniwersalny wzór myśli, emocji lub wartości związanych z danym symbolem. Słowo dziecko symbolizuje szereg cech, które dla dzieci są naturalne, a które z różnym natężeniem obecne są u dorosłych. Pewne cechy są pożądane, dobrze byłoby gdybyśmy je zachowali z dzieciństwa, z innych natomiast lepiej zrezygnować. Jezus mówił: Bądźcie jak dzieci. Chodziło mu o ufność i radość. Wiadomo, iż we współczesnym świecie ufność nie zawsze jest wskazana. Jezus mówił zresztą zawsze o świecie idealnym. Cechy dziecka to także ciekawość, aktywność, zabawa, spontaniczność oraz troska o swoje potrzeby. Także te lody… Wiadomo jednak, że nie każdy dziecięcy sposób dbania o swoje potrzeby jest dobry dla dorosłych. Krzyk i tupanie nóżkami albo płacz w odpowiedzi na to, że się czegoś nie ma, nie wygląda poważnie u ludzi dorosłych. Tak naprawdę te spontaniczne zachowania to właśnie często dziecko, któremu nie pozwalamy dorosnąć. Teraz nazywa się je zachowaniami niekontrolowanymi. Istotnie są takie, bo dorosły zajmuje się dzieckiem, zamiast sobą.
Jeśli chcielibyśmy zachowywać w sobie dziecko, to takie zachowania także powinny zostać. A czy naprawdę są tego warte? Dzieci boją się często czegoś, czego nie rozumieją, w ogóle częściej się boją. Są wszak w dużej mierze zależne od otoczenia. Dorosły powinien przestać się bać wielu rzeczy, od wielu rzeczy uniezależnić oraz nauczyć się współdziałać i rozumieć współzależność.
Ktoś mówi: Nie zachowuj się jak dziecko. A my mu na to: To nie ja, to moje wewnętrzne dziecko. Nawet jeśli chce się używać tego konceptu, to podobnie, jak w wypadku ego, dziecko także musi znać swoje miejsce w życiu dorosłego. Nie można mu na wszystko pozwalać i nie można pozwalać na to, aby ono kierowało dorosłym życiem tylko dlatego, że kiedyś je skrzywdzono. Ze zdziwieniem przeczytałam w pamiętniku Cheryl Richardson[3], że już w okresie wieku średniego, kiedy chciała skorzystać z lekcji śpiewu u poleconego jej nauczyciela, wzięła za rękę swoje pełne lęku dziecko i udała się na spotkanie. Cheryl Richardson napisała wiele mądrych rzeczy i wiele osób ją ceni – ale ta konkretna scena naprawdę mnie zaskoczyła. Zamiast prowadzić swoje dziecko za rękę, lepiej odważnie powiedzieć sobie: jesteś gotowa, idź po swoje marzenie. Zastanawiam się też, jak to jest z pomaganiem innym, skoro wciąż opiekuje się swoim wewnętrznym dzieckiem…
Nie trzeba nosić w sobie wewnętrznego dziecka, by dbać o siebie z czułością. Myślę, że trzymanie się tego konceptu może raczej utrudniać naturalną troskę o siebie. Nie można podtrzymywać takich schematów dziecięcego reagowania, jak zamarcie, chowanie się, lękliwe zatrzymanie, zasłanianie czy nieuzasadnione obawy. Nie można prowadzić się wciąż za rękę w różnych sytuacjach. Zresztą często ten lęk dorosłego nie ma nic wspólnego z okresem dzieciństwa. Niektóre dzieci bardzo chętnie występowały, popisywały się nawet jako dzieci, a teraz mają wielką tremę przed występami publicznymi. A zatem dlaczego mam dziecko prowadzić za rękę? Powinnam raczej zadbać o poczucie własnej wartości, samoocenę i względną autonomię w działaniu, o pewne uniezależnienie się od opinii innych. Powiedzenie o mężczyźnie, że jest jak Piotruś Pan, to też raczej nie jest komplement. A przecież on ma świetny kontakt ze swoim wewnętrznym dzieckiem, czyż nie? Czyż nie lepiej, aby jednak zszedł nieco na ziemię i nauczył się wybierać w zgodzie ze swoim wiekiem i odpowiedzialnością, jaką przyjął tu i tam? No a jeśli jesteś już mamą albo nawet babcią, czy chcesz wypuścić do zabawy z Twoim dzieckiem czy wnuczęciem swoje wewnętrzne dziecko, czy raczej chcesz się bawić z powierzonym Ci dzieckiem jak matka albo babcia? To zupełnie inna relacja. Może nie będziesz taka spontaniczna, ale za to będziesz tym czynnikiem w zabawie, którego to dziecko jeszcze nie zna i dzięki Tobie poznaje. No i jest bezpieczniej…
Nie pomaga nam ten koncept na dłuższą metę. Może on być dobry na początku terapii wyzwalającej z naprawdę traumatycznego dzieciństwa, ale uważam, iż nie warto przez całe życie kontaktować się z naszym wewnętrznym (zranionym) dzieckiem. Sama robię wizualizację, w której wkładamy do serca matkę, ojca i siebie – wszystkich jako małe dzieci[4]. Jednakże jest to po to, aby łatwiej nam było odnieść się do tej trójki, łatwiej jej wybaczyć, łatwiej się uśmiechnąć i pokochać i łatwiej… zmieścić w sercu. Ale na tym koniec. Mamy w sercu i idziemy z tą świadomością przez swoje dorosłe życie.
Tak, zadbaj o to, aby Twoje wewnętrzne dziecko dorosło, abyś była pełną, dojrzałą kobietą – młodą, wciąż młodą albo młodą bez przesady – ale kobietą. Idź ze swoim dzieckiem na pożegnalne lody, a potem sama wznieś w toaście kieliszek szampana. Za dorosłe życie!
AUTOTERAPIA
Co myślisz o takim spojrzeniu?
Czy mówisz o swoim wewnętrznym dziecku? W czym Ci to pomaga? Jeśli pomaga Ci naprawdę, nie rozstawaj się z nim. Weź jednak pod uwagę mój punkt widzenia.
Zrób wizualizację, do której link jest w przypisach dolnych na poprzedniej stronie.
Jeśli masz rany z dzieciństwa, rozważ psychoterapię albo spróbuj poradzić sobie za sprawą autoterapii. W tej książce znajdziesz pewne podpowiedzi, jednak polecam również słuchanie mojego podkastu
Żyjmy coraz lepiej
oraz kanału o tej samej nazwie na YouTube.
[1] Był rok 1993. Nie było jeszcze polskojęzycznej wersji.
[2] Wybaczyłam jej to, co robiła moim córkom.
[3] Cheryl Richardson, Waking Up in Winter. In Search of What Really Matters at Midlife, HarperOne 2017.
[4] Medytacja „Otwieranie serca” jest na moim kanale YouTube (https://www.youtube.com/watch?v=ydnPpW-ALzs&t=259s).
