Ashes falling for the sky Tom 2 - Nine Nine, Mathieu Guibé - ebook
NOWOŚĆ

Ashes falling for the sky Tom 2 ebook

Nine Nine, Mathieu Guibé

4,4

Opis

„Pomimo tego, co się wydarzyło, Ash zasługuje na to, bym o nim pamiętała. Myślenie o nim sprawia ból, ale wolę to, niż nie czuć zupełnie nic”.

„W komedii romantycznej padlibyśmy sobie w ramiona. Ale życie to nie film i żadne z nas nie zapomniało, jak to się między nami skończyło”.

Walka z demonami zdaje się nie mieć końca. Przeszłość wciąż daje o sobie znać, a gdy losy Sky i Asha splatają się ponownie, otwierają się stare rany.

Emocjonująca kontynuacja Ashes falling for the sky, której finał złamie niejedno serce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 323

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (17 ocen)
11
3
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kdraszcz

Dobrze spędzony czas

Przejmująca i emocjonująca książka, z nieoczywistym zakończeniem. Jedynie w epilogu zabrakło mi rozwinięcia wątku. Cała seria jest bardzo emocjonalna, wyraźnie przedstawiająca problemy, rozterki i traumy bohaterów które kształtowały całość, a epilog jest nijaki i jakby niedopracowany. UWAGA SPOILER! Książka nie ma happy endu, dlatego tym bardziej epilog pozostawia mieszane uczucia i nie czuję w nim zamknięcia historii. Poza tym szczerze polecam !
31
gonick

Nie oderwiesz się od lektury

Za dużo cierpienia jak na jedną osobę. Mogli sobie darować tę końcówkę 😞
10
pauaug36

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna historia tylko szkoda,że się tak smutno skończyła.
10
kocykowa

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne obydwie części… nie spodziewałam się takiego zakończenia… płaczę od godziny
00
Zaczytanakobieta12

Nie oderwiesz się od lektury

Mocna ksiazka.. szczerze polecam
00

Popularność




Prolog

– ASH –

First play­ers

„You came and made me who I am I remem­ber where it all began, so cle­arly”.

Be Some­body, Tho­usand Foot Krutch

Widzę niebo. Znika.

Widzę niebo. Znowu znika.

Widzę niebo. Po czym poja­wia się zie­mia.

Łań­cu­chy huś­tawki skrzy­pią przy każ­dym ruchu. Zasta­na­wiam się, czy jeśli ode­pchnął­bym się moc­niej, zdo­łał­bym musnąć czub­kiem buta chmury. Roz­ko­szuję się tą chwilą nie­waż­ko­ści, kiedy na kilka sekund przed opad­nię­ciem mam wra­że­nie, że moje ciało unosi się w powie­trzu, jest lek­kie, tak lek­kie. Chciał­bym odle­cieć, szy­bo­wać w prze­stwo­rzach i zoba­czyć mamę. Bab­cia powta­rza, że mama patrzy na mnie „z nieba”, ale po pię­ciu latach prób zwró­ce­nia na sie­bie jej uwagi zaczy­nam wąt­pić, że kie­dy­kol­wiek mi się ukaże. Być może ludzie, któ­rzy ode­szli, już ni­gdy nie wrócą. W końcu tata ni­gdy nie wró­cił.

O tej porze park jest pusty i dla­tego tu prze­sia­duję. Odwle­kam naj­dłu­żej, jak mogę, pój­ście do szkoły. Naj­chęt­niej spę­dził­bym tu cały dzień. Dwa tygo­dnie temu wymu­si­łem na babci, że będę cho­dził sam, ale nie zdra­dzi­łem jej, dla­czego tak bar­dzo nie chcia­łem, żeby mnie już odpro­wa­dzała. Lubi­łem poko­ny­wać razem z nią codzien­nie drogę do szkoły, ale nie podo­bało się to kole­gom z klasy. Od początku roku szkol­nego jestem obiek­tem ich kpin. Moja tusza, nie­obec­ność rodzi­ców. Wszystko jest dla nich świet­nym pre­tek­stem, by mi dopiec. A cho­dze­nie do szkoły z bab­cią sta­no­wiło kolejny powód, by mnie wyśmie­wać przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji.

Dziś, gdy bab­cia została w domu, mogę włó­czyć się po parku i w nie­skoń­czo­ność odwle­kać moment pój­ścia na lek­cje. Mógł­bym nawet w ogóle nie iść do szkoły. Mógł­bym znik­nąć bez śladu, tak jak chmury zni­kają z nieba, jed­no­cze­śnie wyma­zu­jąc pamięć o mamie, która niby tam mieszka.

Czuję ucisk w żołądku. Im wię­cej myślę o chło­pa­kach z klasy, tym sła­biej się odpy­cham. Huś­tawka zwal­nia. Moje stopy ocie­rają się o zie­mię, wzbi­ja­jąc tumany kurzu. Rze­czy­wi­stość wraca do mnie, gdy wstaję z sio­dełka. Znów dopada mnie strach przed pój­ściem do szkoły. Jeśli zde­cy­duję się na wagary, bab­cia się dowie i będzie na mnie zła, że nad­uży­łem jej zaufa­nia. A jeśli jed­nak… Zer­kam na zega­rek. Jeśli pobie­gnę, zdążę na czas. Przy odro­bi­nie szczę­ścia wszy­scy będą już sie­dzieć w ław­kach. Się­gam po ple­cak, który opar­łem o słu­pek, i ruszam do szkoły.

Larry chwyta mój T-shirt i zawzię­cie cią­gnie za mate­riał. Sły­szę, jak pękają szwy, ale udaje mi się wywi­nąć.

– Ścią­gaj to! Widzie­li­śmy, jak rano przy­bie­głeś do szkoły. Pew­nie spo­ci­łeś się jak świ­nia. Nie każesz nam chyba tego wąchać!

Larry także ma kilka kilo­gra­mów za dużo, ale skła­dają się na nie mię­śnie, i jest dobre dzie­sięć cen­ty­me­trów wyż­szy ode mnie.

– Nie wstydź się, gru­ba­sie, pokaż swoje cycki dziew­czy­nom. Będą zazdro­sne!

Pró­buję się wyco­fać, ale jego kum­ple mnie przy­trzy­mują. Jestem prze­ko­nany, że spoj­rze­nie moje i pana Col­linsa, naszego wycho­wawcy, się spo­tkały, ale nauczy­ciel odwraca wzrok i prze­cho­dzi na drugą stronę dzie­dzińca. Nawet on mnie porzu­cił.

Larry zaska­kuje mnie, łasko­cząc po żebrach, a ja odru­chowo odpy­cham jego ręce. Moje zacho­wa­nie mu się nie spodo­bało, więc wymie­rza mi prawy sier­powy, który powala mnie na zie­mię. Masuję szczękę. Zęby na­dal znaj­dują się na swoim miej­scu, choć na języku wyczu­wam smak krwi. Do oczu napły­wają mi łzy. Wsty­dzę się. Sie­bie, swo­jej tuszy, obwi­słego brzu­cha, z któ­rego wszy­scy się nabi­jają.

– Kurwa, wygląda jak wielki, tłu­sty śli­mak. Brzy­dzę się nim. Jest tak paskudny, że jego matka musiała się zastrze­lić.

Wybu­cha śmie­chem. Gło­śnym, bar­dzo gło­śnym śmie­chem.

– Twoja bab­cia wkrótce kop­nie w kalen­darz i zosta­niesz cał­kiem sam.

Pod­no­szę się i walę go głową pro­sto w brzuch. Niech się zamknie. Ude­rze­nie wyci­ska z niego oddech i gdy obej­muję go ramio­nami w talii, obaj lądu­jemy na ziemi. Chcę spu­ścić mu łomot, ale jest za szybki. Turla się w bok i zawisa nade mną. Przy­gniata mnie cię­ża­rem swo­jego ciała, a ja wiem, że słono zapłacę za to, co zro­bi­łem.

– Jesteś tru­pem!

Gdy znów się zamie­rza, by mnie ude­rzyć, na głowę spada mu fute­rał na gitarę, krzy­żu­jąc jego plany. Ude­rze­nie jest tak silne, że sły­szę docho­dzący z wnę­trza trzask pęka­ją­cego instru­mentu. Larry upada obok mnie, a ja dostrze­gam chło­paka w moim wieku, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie widzia­łem. Jego nie­sforne, czarne kędziory wydają się sta­czać bata­lię o życie na wol­no­ści, powie­wa­jąc na wie­trze. Zmru­żone od uśmie­chu oczy kryją roz­ba­wione i nie­winne spoj­rze­nie, jakby nie­przy­zna­jące się do potwor­nego ciosu, który chło­pak wła­śnie zadał.

Larry wstaje, kipiąc ze zło­ści, gotowy do zemsty, ale nie­zna­jomy znów robi zamach swoim instru­men­tem, gro­żąc napast­ni­kowi. Zuchwa­łość chło­paka spra­wia, że mój prze­śla­dowca się waha i po kilku sekun­dach posta­na­wia się wyco­fać. Odcho­dzi z kum­plami, a nie­zna­jomy pod­cho­dzi do mnie i podaje mi rękę. Kiedy chwy­tam ją, żeby wstać, jestem pewien, że on mnie ni­gdy nie zawie­dzie. W tej chwili zostaje wypo­wie­dziana cicha obiet­nica. Nie musimy przy­się­gać na wszyst­kie świę­to­ści. Wystar­cza jego szczera twarz zwró­cona w moją stronę.

– Jak masz na imię? – pyta.

– Ash. A ty?

– Zach.

Na­dal trzyma moją dłoń w swo­jej, a ja czuję bijącą z niego ener­gię. Dowie­dzia­łem się póź­niej, że gitara, którą dla mnie poświę­cił, była dla niego warta wię­cej, niż wszystko, co posia­dał. Zaże­no­wany, pusz­czam jego rękę i otrze­puję się z kurzu.

– Jestem twoim dłuż­ni­kiem – rzu­cam banał, uni­ka­jąc jego wzroku.

Szcze­rze tak myślę, ale tekst jest zbyt pate­tyczny, bym potra­fił spoj­rzeć nie­zna­jo­memu pro­sto w oczy.

– To dla­czego mnie zabi­łeś?

– Co?

Uno­szę głowę, zasko­czony. Z jego czaszki wypływa krew, zale­wa­jąc doro­słą już twarz. Pod­cho­dzi do mnie, chwyta mnie za koł­nierz i szar­pie, gorącz­kowo mną potrzą­sa­jąc.

– Dla­czego mnie zabi­łeś? DLA­CZEGO?

Unforgettable

– ASH –

Unfor­get­ta­ble

„But I just can’t for­get Those crazy nights And all the things that we did”.

Out of My Head, The­ory of a Dead­man

Zry­wam się gwał­tow­nie z łóżka i choć moje oczy są sze­roko otwarte, wciąż mam pod powie­kami widok zakrwa­wio­nego Zacha. Brak mi tchu, a serce bije tak gwał­tow­nie, że czuję ból w klatce pier­sio­wej. Potrze­buję chwili, żeby przy­po­mnieć sobie, gdzie jestem. W miesz­ka­niu, w samym sercu Bronksu, daleko od Blo­oming­ton, daleko od…

Obser­wuje mnie gitara sto­jąca w rogu pokoju. Byłem mu ją winien. Oszczę­dza­łem kilka lat, by kupić ten instru­ment i poda­ro­wać mu go na uro­dziny, ale on tego nie docze­kał. Zmarł.

Ogłu­sza­jąca syrena wozu stra­żac­kiego wyrywa mnie z ponu­rych myśli. Mia­sto, które ni­gdy nie śpi, zasłu­guje na to miano. Odkąd tu przy­by­łem, znowu zaczęły się kosz­mary: Zach, jego śmierć, moja odpo­wie­dzial­ność za wypa­dek… Bez­sen­ność daje mi wytchnie­nie. Bycie sam na sam z moimi myśli jest bar­dziej zno­śne niż sta­nię­cie twa­rzą w twarz z pod­świa­do­mo­ścią i demo­nami, które w niej drze­mią.

Minęło kilka tygo­dni odkąd Sybille, Elias i ja prze­pro­wa­dzi­li­śmy się tutaj. Mimo że nasza ostat­nia próba wspól­nego miesz­ka­nia skoń­czyła się nie­po­wo­dze­niem, a Sybille wyrzu­ciła mnie za drzwi, tym razem nie zawa­hała się zja­wić w ostat­niej chwili i zabrać mnie Nowego Jorku. Opusz­cze­nie imprezy poże­gnal­nej, zerwa­nie kon­taktu z Sky, znik­nię­cie z Deli… To wszystko spra­wiło, że Sybille wyczuła, w jakim jestem sta­nie. Zna mnie dobrze, domy­śliła się więc, że zna­la­złem się na dnie. Potra­fiła mnie prze­ko­nać, bym wyje­chał z nimi, ponie­waż wie­działa, że lepiej nie zosta­wiać mnie samego z czar­nymi myślami, bo gdy wróci, mnie już może nie być. Zgo­dzi­łem się, skoro i tak nic mnie nie trzy­mało w Blo­oming­ton. Nic ani nikt.

„Nie zako­chu­jemy się w nie­zna­jo­mych. Nic już dla mnie nie zna­czysz, Ash”.

Sia­dam na sofie, która jest ostat­nio moim domem, i się­gam po tele­fon leżący na pro­wi­zo­rycz­nym sto­liku kawo­wym. Na czar­nej tape­cie, która zastą­piła zdję­cie Sky, wyświe­tla się trze­cia nad ranem.

Sta­ram się o niej dużo nie myśleć, ale usu­nię­cie tego cho­ler­nego zdję­cia niczego nie zmie­niło. Jego rysy twa­rzy na zawsze zapa­dły w moją pamięć, tak jak Zach i jego zakrwa­wiona twarz.

Moje palce zawi­sają nad ikonką e-maila. Minęło sporo czasu, odkąd mu cokol­wiek wysła­łem. Trzy mie­siące temu wyje­cha­łem z Blo­oming­ton. Roz­mowy z nim poma­gały mi przez te wszyst­kie lata – pomimo pew­nych wpa­dek – utrzy­mać wła­ściwy kurs. Potrze­buję Zacha. Nawet po to, by napi­sać cho­lerną wia­do­mość, która i tak pozo­sta­nie bez odpo­wie­dzi. Jed­nak dzi­siaj nie mam już do tego prawa. To takie trudne… trudno do niego nie pisać. Wpa­truję się przez chwilę w tę cho­lerną ikonkę, wma­wia­jąc sobie, że to ostatni raz.

Nie. Nie mogę. Po wysiłku, który wydaje mi się nad­ludzki, rzu­cam tele­fon na kanapę i wstaję. Prze­cho­dzę obok uchy­lo­nych drzwi pokoju, w któ­rym Elias spo­koj­nie śpi z mamą. Uspo­kaja go moja obec­ność. Sta­łem się punk­tem odnie­sie­nia w tym wiel­kim mie­ście, które go prze­raża, zwłasz­cza pod­czas nie­obec­no­ści Sybille, która roz­po­częła stu­dia magi­ster­skie. Czy on zdaje sobie sprawę z tego, że nie mam żad­nych punk­tów odnie­sie­nia?

Nale­wam sobie szklankę zim­nej wody i wychy­lam ją jed­nym hau­stem. Lato w Nowym Jorku jest parne. Beton oddaje ogromne ilo­ści cie­pła, zwłasz­cza kiedy kli­ma­ty­za­cja jest zepsuta. Odkrę­cam kran i spry­skuję twarz, usi­łu­jąc odgo­nić mroczne myśli. Pod­cho­dzę do okna i otwie­ram je sze­roko, aby zanu­rzyć się w odgło­sach noc­nego życia. Na szczę­ście natłok wszel­kiego rodzaju dźwię­ków ata­kuje mnie i zaj­muje mój umysł.

Mimo że śpię w bok­ser­kach, moje ciało pokry­wają kro­pelki potu, które wycie­ram dło­nią. Gdy prze­jeż­dżam dło­nią po ostat­nim tatu­ażu, nie mogę się powstrzy­mać przed spoj­rze­niem na niego. „Ashes fal­ling for the Sky”.

Sky… Kto jesz­cze rok temu uwie­rzyłby, że nawiążę taką rela­cję z dziew­czyną? I to z nie byle jaką. Kiedy byłem w dro­dze do Nowego Jorku, dzwo­niła do mnie. Wie­lo­krot­nie. Nie ode­bra­łem, spa­ra­li­żo­wany przez strach i zasko­cze­nie. Póź­niej stchó­rzy­łem i nie oddzwo­ni­łem. Tak czy ina­czej, zasłu­guje na dużo lep­szego niż ja faceta, a ten tele­fon tylko skom­pli­ko­wałby sprawę.

Zde­cy­do­wa­łem się wyje­chać i zamiesz­kać z rodziną Zacha. Nie. Z rodziną, któ­rej ni­gdy nie mia­łem.

Zaci­skam pięść i czuję, jak paznok­cie wbi­jają mi się w wnę­trze dłoni. Anga­żuję całą swoją samo­kon­trolę, by nie ude­rzyć głową w ścianę i ulżyć sobie w bólu. Nie chcę obu­dzić Eliasa. Nie zdaje sobie sprawy, jakie to szczę­ście móc spać i śnić. Zro­bił­bym wszystko, by i mnie uko­ły­sały złu­dze­nia. Każdy dzień tutaj jest pie­kłem, które spro­wa­dza się do jego nie­obec­no­ści. Do ich nie­obec­no­ści. Do tego, co im ode­bra­łem. Do tego, czego im nie dałem. Zach. Sky…

No goodbye

– SKY –

No good­bye

„Now that you’re gone away All I can think about is You and me”.

By the Way, The­ory of a Dead­man

Moje życie opa­no­wała rutyna. Żad­nych nie­ocze­ki­wa­nych wyda­rzeń, zero sza­leń­stwa, te same powta­rza­jące się bez ustanku dni. Godzę zaję­cia z pracą w Magic The­ater i wyj­ściami na mia­sto z Vero­nicą i paczką, z którą trzy­mam się od początku roku aka­de­mic­kiego. Sta­ram się żyć jak wszy­scy wokół, z tym że wewnątrz mnie rośnie mała istota.

Do połowy lipca ciężko pra­co­wa­łam pomię­dzy napa­dami nud­no­ści, aby zaosz­czę­dzić pie­nią­dze, pod­czas gdy moja współ­lo­ka­torka spę­dzała czas z Par­ke­rem przed waka­cyjną roz­łąką. Następ­nie poje­cha­łam z przy­ja­ciółką do jej rodziny. Vero­nica każ­dego dnia była przy mnie, pocie­szała mnie i trzy­mała mi głowę nad muszlą klo­ze­tową, gdy sytu­acja tego wyma­gała. Pró­bo­wała zająć czymś moje myśli, wspie­rać mnie i udo­wod­nić, że przy­szłość bez Asha jest moż­liwa. Moje dziecko będzie się wycho­wy­wało bez ojca. Jak on…

Roz­mowa z Ashem tam­tego dnia na cmen­ta­rzu poło­żyła kres naszej histo­rii. A raczej grze, na którą nale­gał. Na początku chcia­łam o nim zapo­mnieć, by zła­go­dzić ból spo­wo­do­wany jego wyjaz­dem i nie­obec­no­ścią, ale szybko zro­zu­mia­łam, że ni­gdy mi się to nie uda. Czy to nie on radził mi, żebym nauczyła się żyć z bólem? Nie wymażę jed­nak czę­ści swo­jego życia jak napisu kredą na tablicy. Ash to tatuaż na mojej skó­rze, dosłow­nie i w prze­no­śni, mówię do sie­bie, myśląc o tych kilku wid­nie­ją­cych pod moją pier­sią sło­wach, które wydają się pocho­dzić z innej epoki. Pomimo tego, co się wyda­rzyło, Ash zasłu­guje na to, bym go pamię­tała. Myśle­nie o nim spra­wia ból, ale wolę to, niż nie czuć zupeł­nie nic.

Wszy­scy myślą, że lada moment się pod­dam, ale są w błę­dzie. Mam się dobrze. W każ­dym razie dobrze na tyle, na ile to moż­liwe. Prze­ży­łam swoje i nawie­dzają mnie stare demony, a jed­nak poja­wie­nie się tej małej istoty w moim życiu brzmi jak druga szansa. Doko­na­łam wyboru, posta­no­wi­łam, że zatrzy­mam dziecko i w kon­se­kwen­cji zostanę przede wszyst­kim matką, a nie dziew­czyną tęsk­niącą za duchem. Zaka­sa­łam rękawy i na stu­diach prze­ra­biam mate­riał do przodu, a dzięki pracy w Magic odkła­dam wszystko, co mogę. Nawet z dziec­kiem w dro­dze i trud­no­ściami, jakie to ze sobą nie­sie, nie przyjmę wię­cej pie­nię­dzy od moich rodzi­ców.

Vero­nica pomaga mi się zre­lak­so­wać, zabie­ra­jąc mnie na mia­sto. Oszczę­dza mi więk­szo­ści imprez pijac­kich na kam­pu­sie na rzecz wie­czo­rów w kame­ral­nym gro­nie przy­ja­ciół. To życie bez Asha, ale pomimo tego to wciąż życie. I jest ono moje. Nasze, myślę, głasz­cząc widoczny już brzu­szek.

Ash ni­gdy nie oddzwo­nił.

Żad­nej wia­do­mo­ści, żad­nego listu, żad­nego poże­gna­nia. Czy byłoby ina­czej, gdy­bym nie porzu­ciła go na cmen­ta­rzu?

Długo cze­ka­łam, mając nadzieję, że otrzy­mam jakąś wia­do­mość, ale przez całe lato pró­bo­wali się ze mną skon­tak­to­wać tylko moi rodzice z żąda­niem, żebym przy­je­chała do domu na waka­cje. Nie wie­dzą o dziecku i niech tak pozo­sta­nie.

Roz­ma­wia­łem też kilka razy przez media spo­łecz­no­ściowe z Sybille, ale ni­gdy nie poru­sza­ły­śmy tematu Asha. Sybille publi­kuje zdję­cia swoje i Eliasa w Nowym Jorku, ale ni­gdy nie ma na nich Asha. Wiem, że chce mnie w ten spo­sób przed nim chro­nić. Nie opo­wiada mi też, jak bar­dzo się cie­szy z roz­po­czę­cia nowego życia z dala od Blo­oming­ton i złych wspo­mnień zwią­za­nych z tym miej­scem. Nie powie­dzia­łam Sybille o ciąży, tym samym pozba­wia­jąc się wszel­kich rad, jakich mogła mi udzie­lić. Kaza­łam przy­siąc Vero­nice i Par­ke­rowi, że będą trzy­mali język za zębami. Tylko oni wie­dzą.

Nie­ba­wem wszy­scy zauważą.

Jestem na początku czwar­tego mie­siąca ciąży. O ile do tej pory ukry­wa­łam brzuch pod luź­nymi ubra­niami, o tyle wkrótce nie będzie to już moż­liwe. Ludzie zaczną gadać, to tylko kwe­stia czasu.

Ash miał swoją repu­ta­cję w Blo­oming­ton. Za nie­długo i ja się jej doro­bię.

Nie obno­si­li­śmy się publicz­nie z naszymi uczu­ciami, nasze gierki odby­wały się na osob­no­ści – w więk­szo­ści – ale spę­dza­li­śmy wspól­nie czas, pra­co­wa­li­śmy razem, a on znik­nął na krótko przed tym, jak zaczął rosnąć mi brzuch. Może nie wszy­scy stu­denci to orły, ale naj­bar­dziej bystrzy szybko zro­zu­mieją, że dwa plus dwa to cztery.

Docie­ram do Deli i wcho­dzę do środka. Dzwo­nek prze­nosi mnie z powro­tem do cza­sów, gdy Ash krzą­tał się w kuchni. Teraz nad bla­tem, na któ­rym poczę­li­śmy nasze dziecko, unosi się tylko jego cień. Odda­łam far­tuch po incy­den­cie na cmen­ta­rzu, ale kilka dni temu pani Parks pro­siła mnie o pomoc, i cho­ciaż nie byłam pewna, czy zdo­łam ponow­nie posta­wić stopę w tym miej­scu, nie mogłam odmó­wić Miran­dzie, po tym wszyst­kim, co dla mnie zro­biła. Poza tym musia­łam wziąć odpo­wie­dzial­ność za mój wybór. Jeśli Deli prze­trwało bez Asha, to ja także.

Wcho­dząc, widzę panią Parks, która w wieku sie­dem­dzie­się­ciu ośmiu lat zamiata pod­łogę z taką ener­gią, o jaką jej nie podej­rze­wa­łam.

– Pro­szę zacze­kać! Pro­szę mi to dać, ja się tym zajmę. Nie ma pani pra­cow­ni­ków?

– Ach, dzi­siej­sza mło­dzież… Przy­cho­dzą na zmianę dzie­sięć minut przed otwar­ciem, jakby restau­ra­cja miała się sama przy­go­to­wać. Poza tym w ciągu jed­nego roku stra­ci­łem dwóch naj­lep­szych pra­cow­ni­ków. Na szczę­ście wró­ci­łaś, nawet jeśli będziesz przy­cho­dziła tylko od czasu do czasu.

Podaje mi mio­tłę i siada na ławce. Jej zgar­bione plecy nagle zdają się ugi­nać pod cię­ża­rem lat. Kaszle, po czym sięga po szklankę leżącą na stole i upija łyk wody.

– Masz rację, to już nie na moje lata.

Stoję na środku lokalu i roz­my­ślam o dru­gim „naj­lep­szym” pra­cow­niku – pani Parks ma na myśli Asha. Naj­wy­raź­niej wyglą­dam, jak­bym była nie­obecna duchem, bo jej głos wyrywa mnie z zamy­śle­nia.

– Mam nadzieję, młoda damo, że to nie odej­ście tego nie­wdzięcz­nika tak cię nie­po­koi. W wieku pra­wie sie­dem­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu latu nauczy­łam się spo­glą­dać na lata, które pozo­stały do prze­ży­cia, a nie na te, które prze­mi­nęły. Zwią­zane z nimi wspo­mnie­nia podą­żają za nami krok w krok i nie trzeba się cofać, by cią­gle na nie patrzeć.

W mil­cze­niu zaczy­nam zamia­tać pod­łogę.

– „Nie­wdzięcz­nik”… Wcale pani tak o nim nie myśli. Kocha pani Asha jak syna – mówię.

– Oczy­wi­ście, że tak, ale to nie zna­czy, że nie zasłu­guje na porząd­nego klapsa.

Jej nie­ustanna szcze­rość i silny cha­rak­ter spra­wiają, że się uśmie­cham. Patrzę w oczy pani Parks, na twa­rzy któ­rej poja­wia się uśmiech zado­wo­le­nia z mojej reak­cji. W jej źre­ni­cach dostrze­gam tę samą czu­łość, którą oka­zy­wała Ashowi, a zara­zem smu­tek. Pierw­szy raz od dłuż­szego czasu ktoś mówi o nim szcze­rze, nie pró­bu­jąc mnie chro­nić ani nie usi­łu­jąc go oczer­niać. Po incy­den­cie na cmen­ta­rzu Ash znik­nął z mojego życia. Myśla­łam, że nie żyje, a on po pro­stu wyje­chał. Od tego czasu jego osoba znik­nęła za zasłoną mil­cze­nia, przy­ja­ciele pra­gnęli mnie chro­nić, co tylko wzmac­niało poczu­cie jego nie­obec­no­ści. Jakby rze­czy­wi­ście umarł tego dnia, kiedy zasko­czy­łam go nad gro­bem Zacha. A może już był mar­twy, kiedy go pozna­łam?

– Przez wiele lat myśla­łam, że Deli będzie moim jedy­nym dziec­kiem. Z mężem nie docze­ka­li­śmy się potom­stwa, a pró­bo­wa­li­śmy.

– Pani Parks!

– Moja droga, nie uda­waj zszo­ko­wa­nej. Mój mąż i ja nie byli­śmy z tych, któ­rzy wzno­szą modły do Boga. Robi­li­śmy to, co trzeba było zro­bić. Wierz mi lub nie, ale ten blat wie, o czym mówię.

Wyba­łu­szam oczy ze zdu­mie­nia, a moje policzki oble­wają się rumień­cem.

– Znam to głu­pie spoj­rze­nie, jakim chło­pak patrzył na blat, i spo­sób, w jaki go wycie­rał – cią­gnie pani Parks, posy­ła­jąc mi roz­ba­wione spoj­rze­nie. – Nie ze mną te sztuczki, Sky. Chcia­łam tylko powie­dzieć, że moją rodzinę dało mi Deli. To ty, Ash i maleń­stwo.

Pra­wie się zakrztu­si­łam.

– Ja…

– Twoje zacho­wa­nie potwier­dza moje wąt­pli­wo­ści. Nie będziesz w sta­nie tego już dłu­żej ukry­wać. Ani przed świa­tem, ani przed ojcem dziecka.

– Skąd pani wie, że on nie wie?

– Ponie­waż nie ma go przy tobie, kocha­nie. Wciąż łączy was miłość, może nawet więk­sza niż przed jego odej­ściem. Posłu­chaj rad star­szej pani. Lepiej nawią­zać z kimś kon­takt w celu prze­ka­za­nia dobrych wia­do­mo­ści niż złych.

Wra­cam myślami do wyzna­nia Asha na cmen­ta­rzu, do jego kłamstw, do gry, do mojej reak­cji, do nadziei Sybille oraz moich. Wszystko zaprze­pa­ściła jedna roz­mowa, roz­mowa głu­chych. Czy mogła się ina­czej zakoń­czyć?

Play dad

– ASH –

Play dad

„Do you feel like a man when you push her aro­und? Do you feel bet­ter now as she falls to the gro­und?”.

Face Down, The Red Jump­suit Appa­ra­tus

Cze­kam wraz z innymi rodzi­cami przed bramą przed­szkola. Par­te­rowy budy­nek spra­wia wra­że­nie wto­pio­nego w osie­dle wie­żow­ców. Jego obec­ność tutaj wydaje się sur­re­ali­styczna, tak jak moja. Wszy­scy mie­rzą mnie wzro­kiem, moje tatu­aże i czarny skó­rzany strój. Od trzech tygo­dni przy­cho­dzę tu regu­lar­nie, a jed­nak na­dal się gapią. Nikt nie patrzy na mnie jak na ojca, a w każ­dym razie nie jak na „odpo­wie­dzial­nego” ojca. Z uwagi na moją mło­dzień­czą twarz i nie­kon­wen­cjo­nalny wygląd pew­nie zasta­na­wiają się, jak zara­biam na życie, skoro stać mnie na opła­ce­nie cze­snego mojemu synowi. Może nawet myślą, że wcią­gam kokę na oczach dzie­ciaka.

Przed­szkole nie jest obo­wiąz­kowe, ale Sybille nale­gała, aby Elias do niego uczęsz­czał już od trze­ciego roku życia. W Blo­oming­ton chętni nie stali w kolejce, a opłaty były roz­sądne. Tutaj jest zupeł­nie odwrot­nie: sześć­set dola­rów mie­sięcz­nie i lista ocze­ku­ją­cych długa jak moja przy­szłość. Sybille dostała sty­pen­dium, ale pokrywa ono zale­d­wie czynsz za nasze obskurne miesz­ka­nie. Jej stu­dia wsparła w dużej mie­rze orga­ni­za­cja poma­ga­jąca samot­nym mat­kom. Ja finan­suję edu­ka­cję Eliasa i napeł­niam lodówkę, jed­no­cze­śnie pła­cąc rachunki za media.

Nie wró­ci­łem na stu­dia. To zbyt skom­pli­ko­wane finan­sowo, a ponie­waż zruj­no­wa­łem swoje życie, wolę posta­wić na przy­szłość Eliasa niż swoją.

Mama Sybille pomaga nam, jak tylko może, prze­sy­ła­jąc od czasu do czasu pie­nią­dze, ale życie tutaj jest tak dro­gie, że poważ­nie roz­wa­żam pod­ję­cie dru­giej pracy. W tej, którą dosta­łem w pobli­skiej restau­ra­cji, zara­biam gro­sze, ale na razie nic lep­szego nie zna­la­złem. Nie przy­dzie­lono mnie na kuch­nię. Stoję na zmy­waku, a cza­sami, gdy jest dużo klien­tów, poma­gam przy obsłu­dze. Mój szef jest kre­ty­nem, codzien­nie tęsk­nię za panią Parks. Bra­kuje mi star­szej pani, atmos­fery Deli, a zwłasz­cza goto­wa­nia. Nie zda­wa­łem sobie sprawy, że tak bar­dzo to kocham. Myśla­łem, że moje życie w Blo­oming­ton było bez smaku, ale myli­łem się.

Już czas. Nauczy­cielka otwiera bramę, a rodzice wcho­dzą ode­brać dzieci. Elias dostrzega mnie i bie­gnie w moją stronę. Na ple­cach ma mały ple­cak ze Spi­der-Manem, a na nogach teni­sówki ze świa­teł­kami, które bły­skają przy każ­dym kroku. Biorę go w ramiona, chło­piec dotyka mojej twa­rzy, a na jego ustach poja­wia się uśmiech. W jego oczach dostrze­gam dumę. Nie ma zna­cze­nia, że przy­jeż­dża po niego wyta­tu­owany facet w skó­rza­nej kurtce. On wresz­cie ma „tatę”, który odbiera go każ­dego dnia ze szkoły. Zaczyna opo­wia­dać o gorącz­ko­wym dniu i nowych przy­ja­cio­łach. Naj­bar­dziej lubi Elia. To zabawne, że ich imiona są tak podobne, to niczym znak. Elias jest towa­rzy­ski, znacz­nie bar­dziej niż ja kie­dy­kol­wiek. Przy­po­mina mi Zacha. Małe rączki odwra­cają moją twarz w stronę jego buzi, bo prze­sta­łem go na chwilę słu­chać.

– Ash! – gniewa się.

– Wybacz, bra­chu, zamy­śli­łem się.

Odsta­wiam go na zie­mię dwie prze­cznice dalej i idziemy do metra. Elias podej­muje swój mono­log – posiada nie­wy­czer­pane pokłady ener­gii – i opo­wiada, że drzewa wyra­stają z małych nasio­nek. W szkole sadzili sadzonki i z ziemi wyro­sły już małe zie­lone listki. Opi­suje mi to tak, jakby stresz­czał naj­now­sze Gwiezdne Wojny, z cie­ka­wo­ścią i fascy­na­cją. Tylko że ja nie zwra­cam uwagi na jego opo­wieść. Mam­ro­czę tylko pod nosem, aby zachę­cić go do jej kon­ty­nu­owa­nia.

– Pew­nego dnia znów się uśmiech­niesz? – pyta, gdy scho­dzimy do metra.

Jakimś cudem jego pyta­nie tra­fia do mojego mózgu. Zatrzy­muję się, a on idzie w moje ślady. W jego oczach widzę smu­tek. Z każ­dym dniem mój ból udziela się mu coraz bar­dziej, a ja byłem zbyt samo­lubny, żeby zdać sobie z tego sprawę.

W dniu, w któ­rym Sybille przy­szła do mnie i popro­siła, żebym jechał z nimi do Nowego Jorku, Elias sie­dział w samo­cho­dzie i pła­kał. Nie chciał wyjeż­dżać beze mnie, a ponie­waż nic mnie już nie trzy­mało w Blo­oming­ton, argu­menty Sybille mnie prze­ko­nały. Spa­ko­wa­łem więc walizki, by uszczę­śli­wić to dziecko. Tyle że ile­kroć myślę o Zachu, miej­sce, które zają­łem u boku chłopca, napawa mnie smut­kiem i nie potra­fię tego przed nim ukryć.

– Uśmie­cham się, bra­chu – mówię, usi­łu­jąc roz­cią­gnąć usta w coś na kształt szczę­śli­wego uśmie­chu.

– Jasne, uśmie­cha­łeś się czę­ściej w Blo­oming­ton.

Rusza przed sie­bie, zmu­sza­jąc mnie do pój­ścia za nim. Jego brą­zowe loczki już pod­ro­sły, ale mama nie chce ich pod­ciąć. Opa­dają mu na oczy, a on co chwila je odgar­nia. Ma rację: jest piękny, z ciemną kar­na­cją i zło­ci­sto­brą­zo­wymi oczami. Jak doro­śnie, będzie łamał kobiece serca. Mam nadzieję, że będzie doko­ny­wał lep­szych wybo­rów niż ja.

Pod­czas jazdy metrem, które zawozi nas do cen­trum, Elias milk­nie. Dla zabi­cia czasu bawi się z psem innego pasa­żera, a ja stoję obok, patrzę na niego i myślę o Zachu i tym wszyst­kim, co mu ukra­dłem – o jego życiu, jego rodzi­nie. Czuję się jak oszust.

Wysia­damy na przy­stanku przy 116 ulicy i ruszamy na Uni­wer­sy­tet Colum­bia. Biorę Eliasa na ramiona i niosę go przez ostatni kilo­metr. Każda wizyta tutaj wywo­łuje prze­lotne wspo­mnie­nie Blo­oming­ton, które wydaje się tak odle­głe.

Cze­kamy kilka minut na traw­niku znaj­du­ją­cym się przed zabyt­ko­wymi budyn­kami uczelni. Jesień jest w tym roku cie­pła, a ja nie przy­zwy­cza­iłem się jesz­cze do dusz­nego powie­trza metro­po­lii. Rześka bryza spra­wia, że powie­trze staje się łagodne, zdej­muję więc kurtkę i w bez­rę­kaw­niku roz­ko­szuję się powie­wami wia­tru. Opie­ram dło­nie na kola­nach i spo­glą­dam na tatuaż zwią­zany z Zachem, który przy­wo­łuje na myśl tatuaż dla Sky. Stały się nie­roz­łączne. Choć bar­dzo sta­ram się o nich nie myśleć, nie­ustan­nie przy­cią­gają moją uwagę jak magnesy, od któ­rych nie mogę się ode­rwać.

– Spójrz, Ash. Udało mi się!

Elias po raz kolejny pró­buje zro­bić gwiazdę na traw­niku, ale wyko­nuje tylko pokraczny skok i spada na pupę. Upa­dek spra­wia, że śmieje się rado­śnie, zagłu­sza­jąc roz­mowy stu­den­tów korzy­sta­ją­cych z deli­kat­nych pro­mieni słońca, które o tej porze dnia pie­ści szczyty dra­pa­czy chmur. Nie­winny dzie­ciak przy­ciąga czułe spoj­rze­nia nie­któ­rych stu­den­tek, któ­rych wzrok nie­stru­dze­nie wędruje w stronę wyta­tu­owa­nej niani: mnie. Nasz słodko-gorzki duet posiada wszyst­kie potrzebne cechy, by uwo­dzić młode nowo­jor­czanki – inny Ash praw­do­po­dob­nie wyko­rzy­stałby tę sytu­ację, ale jestem teraz jest inny, przy­tłu­miony. Myśla­łam, że byłem mar­twy w Blo­oming­ton, kra­inie popio­łów, ale wie­dzia­łem, jak korzy­stać z tego, co działo się w moim życiu: czasu spę­dzo­nego z Elia­sem, zaży­ło­ścią z panią Parks, dziew­czy­nami, które lądo­wały w moim łóżku, Sky. Tutaj nie mogę się ani cie­szyć z odzy­ska­nej w towa­rzy­stwie Sybille i Eliasa rów­no­wagi, ani nawet jej doce­nić. Daw­niej, o ile to wywo­ły­wa­łoby śmiech chłopca, pierw­szy tarzał­bym się z nim po tra­wie. Jego radość osu­szała łzy w moim sercu, ale tutaj wsty­dzę się tego, kim jestem, podob­nie jak tego, kim mogłem się stać… Jestem nie­szczę­śliwy, bo jej tu nie ma. Jestem nie­szczę­śliwy, bo tu jestem i to nie ja powi­nie­nem stać z Elia­sem na tym traw­niku. Pod słońce widzę syl­wetkę stu­denta mija­ją­cego Eliasa i odno­szę wra­że­nie, że to Zach pod­cho­dzi do małego. Przez uła­mek sekundy wyobra­żam sobie ich razem. Elias w ramio­nach spo­koj­nego Zacha, miłość do syna w oczach ojca, paląca moją skórę bar­dziej niż pro­mienie słońca. Po chwili obraz się ulat­nia, pozo­sta­wia­jąc posmak popiołu na moim języku. Ashes. Tym wła­śnie jestem.

– Cześć, kocha­nie.

Pod­ska­kuję, gdy sły­szę głos Sybille. Potrze­buję tro­chę czasu, żeby zro­zu­mieć, że zwraca się do syna. Patrzę, jak mały pada w jej ramiona. W Blo­oming­ton Sybille wyda­wała się przy­tło­czona pracą, stu­diami i szkołą Eliasa. Po przy­jeź­dzie tutaj odpięła uszko­dzone wago­niki loko­mo­tywy jej życia. Obrała nowy tor z pasa­że­rem na pokła­dzie, Elia­sem. Ja jestem po pro­stu oszu­stem. Sybilla pro­mie­nieje, nie jest już tak tajem­ni­cza w sto­sunku do syna jak w Blo­oming­ton. Cie­szy się każ­dym dniem z pro­mien­nym uśmie­chem na twa­rzy. W prze­ci­wień­stwie do mnie nie udaje rado­ści, kiedy jest z Elia­sem. Te dwie osoby to wszystko, co mi pozo­stało, a ich widok działa jak bal­sam na moje serce. Zdaję sobie sprawę, że jeśli będę upie­rał się przy moich czar­nych myślach, oboje oddalą się ode mnie, tak jak poprzed­nio. Więc dla­czego? Dla­czego nie mogę być z nimi szczę­śliwy?

Odpo­wie­dzią jest roz­le­głe błę­kitne niebo. Jak Sky, jest w zasięgu ręki, a jed­nak ni­gdy nie udało mi się go uchwy­cić.

– Chce­cie wstą­pić po dro­dze na lody? – pyta Sybille.

– Idź­cie beze mnie, mam coś do zała­twie­nia przed pracą.

Sybille przy­gląda mi się przez chwilę z zacie­ka­wie­niem.

– Zain­te­re­so­wał mnie jeden kie­ru­nek na uczelni – dodaję.

– Poważ­nie? – pyta pod­eks­cy­to­wana. – Mogę zna­leźć doryw­czą pracę, żeby pomóc ci opła­cić stu­dia, albo dopy­tać o spe­cjalne sty­pen­dium, o któ­rym mówił mi Jack­son, i…

– Nie nakrę­caj się – prze­ry­wam jej, zanim zapla­nuje mi całą przy­szłość. – Nie mówi­łem o powro­cie na stu­dia, chcę tylko coś spraw­dzić.

Sybille spo­gląda na mnie badaw­czo, po czym się uśmie­cha. Pod­cho­dzi i składa poca­łu­nek na moim policzku.

– Ale myślisz o tym, to dobry począ­tek. Co cię inte­re­suje?

– Poli­to­lo­gia.

Wybu­cha śmie­chem. Dotarło do niej, że żar­tuję, by zga­sić jej cie­ka­wość. Po chwili oddala się z Elia­sem. Nawet nie podej­rzewa, że jestem o krok od sto­cze­nia się w mrok. Od kiedy po raz pierw­szy przy­szli­śmy po Sybille na uczel­nię, noszę w sercu tajemny pro­jekt. Co prawda dowia­dy­wa­łem się, jakie są godziny wykła­dów i sale na tym kie­runku, ale nie po to, by się na niego zapi­sać.

Docie­ram do budynku wydziału i cze­kam na zewnątrz, obser­wu­jąc wycho­dzą­cych stu­den­tów. Są dobrze ubrani, z klasą, szy­kowni, gotowi pod­bić świat. Choć obrzu­cają mnie pogar­dli­wym spoj­rze­niem, igno­ruję ich. Nie obcho­dzą mnie. Przy­sze­dłem do tego dupka Adriena Clarksa.

Gdy wresz­cie wycho­dzi, udaję, że czy­tam pla­kat wiszący przy drzwiach wej­ścio­wych. Jest ze swoją dziew­czyną, obej­muje ją ramie­niem za szyję, do bólu tery­to­rialny. Gdy prze­cho­dzą za moimi ple­cami, odwra­cam się gwał­tow­nie i go potrą­cam.

– Patrz, jak leziesz! – wykrzy­kuję roz­gnie­wany.

– Kolego, chyba ty masz kło­pot z cho­dze­niem. Nie dosta­łeś swo­jej działki? – drwi aro­gancko.

Połknął haczyk.

– Co suge­ru­jesz?

– Widzia­łeś, jak wyglą­dasz? Jako dealer nie powi­nie­neś być bar­dziej dys­kretny? Myśla­łeś, że prze­mkniesz wśród nas nie­zau­wa­żony?

Lubi to. Oka­zy­wa­nie wyż­szo­ści go pod­nieca. W jego gło­sie pobrzmiewa potrzeba wła­dzy, jest z dziew­czyną i nie chce stra­cić twa­rzy. Ide­al­nie, wła­śnie na to liczy­łem.

– Może powi­nie­nem spraw­dzić, czy jesz­cze mam swój port­fel.

Jego żało­sne oskar­że­nie daje mi dosko­nałą oka­zję. Jest głę­boko prze­ko­nany, że bie­rze udział jedy­nie w potyczce słow­nej i że nic mu się nie może stać. Ale ja nie przy­sze­dłem tu roz­ma­wiać. Ude­rzam go lewym sier­pem pro­sto w szczękę. Czuję, jak kość prze­suwa się pod wpły­wem ciosu, a on upada do tyłu. Klę­kam, chwy­tam go za koł­nierz i pod­no­szę do góry.

– Sko­rzy­staj z oka­zji i policz zęby, dupku.

Walę go jesz­cze raz, drugi, trzeci. Jego nos się łamie, a moją pięść pokrywa lepka, gorąca krew. Wydaje mi się, że jego dziew­czyna krzy­czy, ale nie jestem pewien. Za bar­dzo roz­ko­szuję się chwilą, żeby przej­mo­wać się tym, co się dzieje wokół mnie. Ważne, by nie połą­czył mojej napa­ści ze Sky. Pil­nuję się, żeby nie wyja­wiać temu dup­kowi powo­dów tej zemsty. Kuszące jest spra­wić, by żało­wał, że ją tknął, ale wiem też, że jego rodzina ma środki, aby zamie­nić życie dziew­czyny w pie­kło, trzy­mam więc gębę na kłódkę i zgry­wam pod­łego prze­stępcę.

Moja agre­sja nie była spo­wo­do­wana potrzebą chro­nie­nia Sky, ona ni­gdy mnie do tego nie potrze­bo­wała. Jest silna i broni się sama. Robię to dla sie­bie. Robię to, żeby sobie wyba­czyć, że mnie przy niej nie ma.

Myślę o chłop­cach, któ­rzy napa­sto­wali mnie w mło­do­ści, w zakrwa­wio­nej twa­rzy Adriena widzę ich twa­rze. Myślę o Zachu, który mnie ura­to­wał, a któ­rego zdra­dzi­łem. Czy zawsze byłem przy­ja­cie­lem, na któ­rego ni­gdy tak naprawdę nie można liczyć?

Prze­staję okła­dać byłego Sky, gdy uświa­da­miam sobie, że jedyną osobą, którą powi­nie­nem uka­rać, jestem ja. Pusz­czam dupka, a ten osuwa się na zie­mię. Pró­buje wstać, plu­jąc krwią. Ręce mi się trzęsą i pró­buję powstrzy­mać spa­zmy, zaci­ska­jąc obie pię­ści. Wyobra­żam sobie, że dziew­czyna Adriena, spry­skana krwią swo­jego chło­paka, widzi we mnie dyszące zwie­rzę. Przy­wo­łuję na myśl posi­nia­czoną Sky, wciąż widzę przed oczami jej plecy pokryte bli­znami i chciał­bym ostrzec tę dziew­czynę, by unik­nęła tego samego losu.

Ale jeśli Adrien mnie usły­szy, zro­zu­mie, dla­czego tutaj jestem. Zostało mi nie­wiele czasu, zaraz zjawi się ochrona, więc nie pozo­staje mi nic innego, jak podejść do niej i przy­przeć ją do zim­nej, cegla­nej ściany. Wytrzy­muje mój wzrok, ale jej pozorny spo­kój nie stwa­rza złu­dzeń. Boi się mnie. Czy jest szansa, że uwie­rzy w słowa szem­ra­nego faceta, który wła­śnie pobił jej chło­paka? Nie jestem pewien, ale w tej chwili nie mam innego wyboru.

– Wiem, że nie masz powodu mi ufać, ale potwory nie zawsze są takie, jak sobie wyobra­żamy. Moja rada: trzy­maj się od niego z daleka, zanim zoba­czysz jego praw­dziwe obli­cze – szep­czę jej do ucha.

I ucie­kam, zanim przy­będą ochro­nia­rze.

Catching the stars

– FLA­SH­BACK –

Cat­ching the stars

„If I weren’t so cold We could unfre­eze this moment And as the world grow old”.

17 Cri­mes, AFI

Wsia­dam na rower w chwili, gdy niebo zmie­nia kolor, prze­cho­dząc z dnia w noc. Tre­ning z panem Har­ring­to­nem prze­cią­gał się. Chce, żebym był per­fek­cyj­nie przy­go­to­wany do naboru w szkole śred­niej. Powie­dzia­łem mu, że pierw­szo­rocz­niaki ni­gdy nie dostają się do pierw­szego składu dru­żyny. Odpo­wie­dział, że swoim ramie­niem zasko­czę nie­jed­nego w klu­bie base­bal­lo­wym.

Pierw­szy raz w życiu mia­łem piłkę w ręce, gdy Zach zapro­po­no­wał, byśmy zagrali w catch­ball. Bez ojca i przy­ja­ciół trudno było upra­wiać sport, a dodat­kowe kilo­gramy też nie poma­gały. Na początku bałem się, że nie dam rady zła­pać piłki, że jestem bez­na­dziejny, że okażę się nudny, że znów będę sam. Ale nic nie powie­dzia­łem, uśmiech­ną­łem się i zgo­dzi­łem.

Nie udało mi się zła­pać jego pierw­szego rzutu, choć nie był silny. Prze­ra­zi­łem się. Czu­łem się źle. Ale zamiast się ze mnie śmiać, wyja­śnił mi pod­stawy. Po kilku nie­uda­nych pró­bach dzięki jego radom w końcu udało mi się zła­pać piłkę. Ten mały suk­ces sta­no­wił dla mnie wiel­kie zwy­cię­stwo, a co bar­dziej zaska­ku­jące, dla niego także. Padł w moje ramiona, jak­bym wła­śnie doko­nał nie­sa­mo­wi­tego wyczynu lub wyna­lazł lekar­stwo na raka. Jego uśmiech był szczery, a oczy błysz­czące. Jego dobry humor był zaraź­liwy i mia­łem poczu­cie, że przy nim mogę osią­gnąć wszystko. Mniej się bałem.

Moje rzuty były bez­na­dziejne. Ojciec Zacha, tre­ner dru­żyny liceum w New Albany, udzie­lał mi rad. Gra­li­śmy długo, aż do zachodu słońca, gdy poma­rań­czowy blask zabar­wił hory­zont. Było mi gorąco, poci­łem się, ni­gdy w życiu tyle się nie rusza­łem. Jed­nak czu­łem się dobrze, naprawdę dobrze.

Nie wyko­na­łem jesz­cze ani jed­nego pra­wi­dło­wego rzutu, ale pan Har­ring­ton, podob­nie jak jego syn, nie znie­chę­cał się, choć mógłby i nie winił­bym go z tego powodu. To było dla mnie nowe uczu­cie. Zach rzu­cił mi piłkę bez słowa, ale z wyra­zem abso­lut­nej pew­no­ści. Jego ojciec zawo­łał mnie i zła­pał piłkę przede mną. Pod­sta­wił mi ją pod nos, trzy­ma­jąc opusz­kami pal­ców, jakby chciał ją wyeks­po­no­wać.

– Widzisz, to jest nie tylko piłka, ale też gąbka, która pochło­nie emo­cje, które wło­żysz w swój rzut, aby był lep­szy. Rzu­caj śmiało, skup się na celu, nie odry­waj od niego wzroku.

O czym mia­łem myśleć? O tym, że wsty­dzę się tego, że jestem bez­na­dziejny? Gruby? Zły na to, że mnie biją? Wyśmie­wany? Smutny z powodu samot­no­ści? Gdyby tylko…

Zach zła­pał mój kolejny rzut, piłka leciała pro­sto w stronę ręka­wicy. Ude­rzyła o skó­rzane wnę­trze, a Zach ją wypu­ścił i zdjął ręka­wicę i potrzą­snął ręką. Odczu­wał ból. Bałem się, że będzie na mnie zły. Spoj­rza­łem na niego pełen obaw, ale uśmiech na jego ustach dodał mi otu­chy. Jego ojciec mi pogra­tu­lo­wał i pokle­pał mnie po ramie­niu. Pro­sty gest, ale tak ojcow­ski, że ści­snęło mi się serce. Pozy­tyw­nie.

Od tego dnia pan Har­ring­ton wziął mnie pod swoje skrzy­dła. Tre­no­wał mnie razem ze swoim synem, a ja robi­łem szyb­kie postępy. Następ­nie Zach porzu­cił sport i poświę­cił się muzyce, zosta­li­śmy więc tylko jego ojciec i ja. Zają­łem się spor­tem, mia­łem ogromną moty­wa­cję, a wspar­cie i porady Zacha i jego ojca ukształ­to­wały moje życie oraz ciało. U progu liceum schu­dłem kilka kilo­gra­mów, uro­słem i nabra­łem pew­no­ści sie­bie. Nikt nie mógł uwie­rzyć, że byłem małym gru­ba­sem, z któ­rego się naśmie­wano i któ­remu doku­czano. Jed­nak pozo­sta­łem sobą. Zach poskła­dał tylko wszystko w całość, nawet jeśli pew­nych rze­czy nie dało się napra­wić.

Kładę stopy na pedały i ruszam w drogę. Od domu dzieli mnie kilka dziel­nic. Lepiej będzie, jeśli dotrę za dnia, jeżeli nie chcę, żeby bab­cia mi naga­dała. Włą­czają się świa­tła uliczne, a mój cień pada na asfalt. Słońce nie­mal scho­wało się za hory­zon­tem, na któ­rym odci­nają się ciemne, gigan­tyczne syl­wetki drzew. Samo­chody mają już włą­czone świa­tła. Wtedy w świe­tle cię­ża­rówki widzę ją, sie­dzącą samot­nie na ławce na przy­stanku auto­bu­so­wym. Jej san­dały, cienka spód­nica i biały T-shirt sta­no­wią z pew­no­ścią ele­gancki i odpo­wiedni strój w sło­neczny dzień, ale nie w chło­dzie zapa­da­ją­cego wie­czoru. Nie sądzę, że pla­no­wała zna­leźć się na zewnątrz o tak póź­nej porze.

W ostat­niej chwili hamuję, rower wpada w poślizg, raczej po to, żeby mnie nie wyśmiała, niż żeby jej zaim­po­no­wać, ale nie zwraca na mnie uwagi. Pod­jeż­dżam na przy­sta­nek, opie­ram rower o słu­pek i sia­dam na dru­gim krańcu ławki. Dziew­czyna prze­suwa się nie­znacz­nie w stronę prze­ciw­nego końca, wzno­sząc mię­dzy nami ścianę lodu i zapewne żału­jąc, że ławka nie jest dłuż­sza. Nie mogę jej o to winić – idiota na rowe­rze lądu­jący na przy­stanku praw­do­po­dob­nie nie ma zamiaru wsia­dać do auto­busu.

– Nie chcia­łem cię prze­stra­szyć.

Psy­cho­pata nie mógłby ująć tego lepiej, nie ma to jak zacze­piać dziew­czyny w nocy. Sły­szę śpiew cykad i to jedyna reak­cja na moje słowa. Dziew­czyna dys­kret­nie spo­gląda na zega­rek, zapewne modląc się w duchu, żeby przy­je­chał auto­bus.

– Chyba jesteś nowa w mie­ście.

– Pro­wa­dzisz dokładną listę lokal­nych dziew­cząt?

Dziew­czyna chce, by jej głos brzmiał agre­syw­nie, żebym nie nale­gał.

– Nie, ale linia kur­suje tylko w dzień, poza rokiem szkol­nym. Auto­bus przy­je­dzie naj­wcze­śniej jutro rano.

– Mówisz poważ­nie?

– Roz­kład nie jest czy­telny, ale tak tu jest napi­sane, jeśli mi nie wie­rzysz.

– Odwal się.

Naj­wy­raź­niej jest prze­ra­żona tym, że tu utknęła, albo tym, że utknęła tutaj ze mną, nie jestem pewien.

– W jakiej dziel­nicy miesz­kasz?

Z waha­niem przy­gryza poli­czek. Moż­liwe, że nie uzna za roz­sądne, by ujaw­nić mi swoje miej­sce zamie­sza­nia i gdy już myślę, że nie odpo­wie, odzywa się.

– Miesz­kam w Cross Creek.

– To po dru­giej stro­nie mia­sta. Masz tele­fon, żeby zadzwo­nić do rodzi­ców?

– Padła mi bate­ria.

– Cho­lera.

Przez kilka sekund patrzy mi w oczy, po czym zbiera się na odwagę.

– Mogę poży­czyć twój? – pyta.

– Moja bab­cia nawet nie wie, że coś takiego ist­nieje, więc mi go nie kupi. Oszczę­dzam.

– Twoja bab­cia?

Pomimo obaw dostrze­gła w moim zda­niu wsty­dliwy szcze­gół. Zawsze zapo­mi­nam, że dla mnie wzmianka o babci jest czymś natu­ral­nym, dla innych pod­kre­śla zaś nie­obec­ność moich rodzi­ców. Dziew­czyna jest na tyle przy­zwo­ita, że nie wypy­tuje mnie o to, co czę­ściowo już zga­dła.

– Nie ma auto­busu, nie ma tele­fonu, ale jest rower. Mogę cię odwieźć, jeśli chcesz.

– Naprawdę nad­ro­bił­byś tyle drogi do Cross Creek?

– Jasne.

Tym razem się do mnie uśmie­cha, a w kąci­kach jej ust poja­wiają się dołeczki.

– Dzię­kuję.

– Cała przy­jem­ność po mojej stro­nie. Tak przy oka­zji, jestem Ash. A ty?

– Sybille.

– Ład­nie – komen­tuję spon­ta­nicz­nie.

– Ash też brzmi nie­źle. To zdrob­nie­nie?

– Tak, od Ash­ley – mówię, po czym wstaję i wska­zuję bagaż­nik. – Karoca czeka.

Śmieje się i pod­cho­dzi do mnie, aby zająć miej­sce za mną.

– Zacze­kaj.

Zdej­muję kurtkę i okry­wam jej ramiona.

– Będzie wiało, a ty trzę­słaś się już na ławce.

– To ty przy­pra­wi­łeś mnie o gęsią skórkę, poja­wia­jąc się nie wia­domo skąd!

Śmieję się, gdy zaciąga poły mojej kurki, po czym mi dzię­kuje. Wpa­truje się we mnie jesz­cze przez kilka sekund, potem siada na bagaż­niku. Ruszamy w kil­ku­ki­lo­me­trową podróż. Muszę dać z sie­bie wszystko – nawet jeśli bolą mnie nogi, ponie­waż całe popo­łu­dnie tre­no­wa­łem z tatą Zacha.

Droga prze­biega w ciszy. Fakt, że wyplu­wam płuca zapewne odwo­dzi Sybille od nawią­za­nia roz­mowy. Jedną ręką obej­muje mnie w talii, a drugą rękę i głowę kła­dzie na moich ple­cach. Pyta, czy mi to nie prze­szka­dza, ale ponie­waż nie jestem w sta­nie odpo­wie­dzieć, utrzy­muje pozy­cję. Nie mam nic prze­ciwko nie­wiel­kiemu kon­tak­towi, a nawet zwal­niam, aby ta chwila trwała dłu­żej.

Kiedy dziew­czyna roz­po­znaje oko­licę, prosi mnie, abym zatrzy­mał się przed zna­kiem stopu. Scho­dzi z bagaż­nika i roz­pro­sto­wuje nogi zdrę­twiałe po nie­wy­god­nej jeź­dzie.

– Na pewno tutaj cię zosta­wić?

Słońce już dawno zaszło, a latar­nia uliczna znaj­du­jąca się kilka metrów dalej rzuca słabe świa­tło na chod­nik.

– Tak, prze­pra­szam, lepiej, żeby mój ojciec nie widział, jak wra­cam do domu tak późno z chłop­cem – wyja­śnia.

– Jasne.

– Dzię­kuję za pod­wózkę.

– Nie ma sprawy.

Przez kilka sekund ani ona, ani ja się nie odzy­wamy, po czym ona prze­rywa mil­cze­nie.

– Idę do liceum New Albany High.

– To się spo­tkamy.

Na jej ustach poja­wia się uśmiech, po czym pod­nosi głowę, by spoj­rzeć w niebo.

– To nie­sa­mo­wite, jak gwiazdy świecą dziś wie­czo­rem.

– To prawda – odpo­wia­dam, nie odry­wa­jąc od niej wzroku.

Ona na­dal podzi­wia niebo, a ja na­dal podzi­wiam ją. To tak, jakby cały wszech­świat odbi­jał się w jej czar­nych tęczów­kach, a jej uśmiech jest jak kometa, któ­rej ślad mnie przy­ciąga. Chciał­bym ją poca­ło­wać. Pró­buję zebrać się na odwagę i zro­bić pierw­szy krok, ale ona pochyla głowę, żeby się ze mną poże­gnać.

– Naprawdę muszę wra­cać do domu. Dobra­noc, Ash.

– Dobra­noc, Sybille.

Spa­da­jąca gwiazda znika.

Kiedy wra­cam do domu po dłuż­szej prze­jażdżce, jest już dawno po uzgod­nio­nej godzi­nie powrotu. Bab­cia wciąż czeka na mnie na huś­tawce na weran­dzie. W jej oczach bły­skają iskierki gniewu. Prze­cież wie, że zawsze wra­cam do domu, po co więc czu­wała?

– Wiesz, która godzina?

Żałuję, że musiała tak długo na mnie cze­kać. Jest okryta kocem, który wydzier­gała na dru­tach. Wygląda na to, że pod moją nie­obec­ność przy­było jej kilka zmarsz­czek.

– Prze­pra­szam, jecha­łem okrężną drogą, żeby podzi­wiać wszech­świat.

– Co takiego? Mam nadzieję, że w słow­niku mło­dych nie ozna­cza to „bra­łem nar­ko­tyki”.

– Nie, bab­ciu. Tak na mar­gi­ne­sie, umie­ram z głodu.

– Każesz mi goto­wać o tej porze, mały dia­ble?

– Prze­cież rosnę! Wola­ła­byś, żebym żywił się nar­ko­ty­kami?

– Ash­leyu Wal­ke­rze! Nie każ mi prze­kli­nać w domu – karci mnie żar­to­bli­wie.

Ni­gdy nie odmó­wiła mi ugo­to­wa­nia dobrego posiłku i jestem pewien, że na kuchence czeka na mnie gorąca kola­cja. Ale mię­dzy nami zawsze jest tak, że doku­czamy sobie nawza­jem, i nie zamie­nił­bym tego za nic w świe­cie.

Łapie mnie za szyję i daje mi soczy­stego całusa w poli­czek.

– Mar­twi­łam się, nic­po­niu.

– Prze­pra­szam, bab­ciu.

Wra­cam myślami do Sybille. „Podzi­wia­nie wszech­świata” nie ozna­cza „bra­nia nar­ko­ty­ków”, ale po zasta­no­wie­niu stwier­dzam, że mógł­bym łatwo uza­leż­nić się od tej dziew­czyny. Gdy wcho­dzę do domu, bab­cia łapie mnie za ramię i lekko ści­ska, nie kry­jąc uśmie­chu.

– Powiedz no, jak ma na imię ten twój wszech­świat?

Hesitation

– SKY –

Hesi­ta­tion

„I’m not sca­red to be seen I make no apo­lo­gies, this is me”.

This Is Me, Keala Set­tle & The Gre­atest Show­man Ensem­ble

Kory­ta­rze uczelni są prze­peł­nione. Stu­denci prze­cha­dzają się w gru­pach, cie­szą się chwilą, nie mar­twią się o jutro. Śmieją się, emo­cjo­nują ostat­nim meczem Hoosier­sów i impre­zami.

Dla nich to dzień jak każdy inny.

Ale nie dla mnie.

Dziś po połu­dniu idę z Vero­nicą na pierw­sze USG. Temat ciąży sta­nie się bar­dziej rze­czy­wi­sty.

Chcia­ła­bym być pełna spo­koju na myśl o bada­niu, ale jestem od tego daleka.

Kiedy dowie­dzia­łam się, że jestem w ciąży, i gdy minął pierw­szy szok, dostrze­głam w tej małej isto­cie drugą szansę. Są jed­nak dni, kiedy prze­raża mnie kru­chość życia, które we mnie rośnie. Prze­raża mnie myśl, że znów mogę je stra­cić. Nie w dro­dze abor­cji, ale dla­tego, że mogę nie być gotowa na bycie matką, jak twier­dziła moja rodzina.

Oba­wiam się, że za kilka godzin lekarz mnie poin­for­muje, że nie dba­łam o sie­bie wystar­cza­jąco, że dziecko nie roz­wija się pra­wi­dłowo. Boję się, że znowu wszystko zruj­no­wa­łam.

Wra­cam myślami do alko­holu, który wypi­łam na ostat­niej impre­zie w roku aka­de­mic­kim, pomi­ja­nych posił­ków, depre­sji po odej­ściu Asha: nad­uży­cia i błędy mogły nega­tyw­nie wpły­nąć na zdro­wie dziecka, które już we mnie rosło. Wiem, że moje obawy są irra­cjo­nalne, ale nie­za­leż­nie od tego, jak czę­sto to sobie powta­rzam, nie potra­fię ich uci­szyć. Cza­sem nawet nie pozwa­lają mi zasnąć przez całą noc, kiedy Vero­nica jest u Par­kera, a ja zostaję sama.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki