82,99 zł
Druga wojna światowa widziana z kokpitu.
Początek jutra, Świt zwycięstwa i Ogień nad Chinami – porywające wojenne wspomnienia polskiego asa myśliwskiego po raz pierwszy w jednym tomie!
Jak wyglądały pierwsze dni września 1939 roku z perspektywy porucznika lotnictwa?
Co czuje człowiek ostrzeliwany przez messerschmitta?
Jak to jest – w piątek zestrzelić cztery niemieckie samoloty jednego dnia, a w poniedziałek powtórzyć ten wyczyn?
Jak wygląda powietrzny pojedynekz kamikadze?
Co myśli pilot, gdy widzi ciało zestrzelonego wroga spadające do pełnego rekinów oceanu?
O swoich wojennych przygodach, od pierwszych dni kampanii wrześniowej, przez bitwę o Anglię w składzie Dywizjonu 303, aż do walk z Japończykami w słynnej formacji „Latające Tygrysy”, opowiada jeden z najskuteczniejszych pilotów myśliwskich w naszej historii.
Witold Urbanowicz wspaniale walczył i jeszcze lepiej pisał. Lektura obowiązkowa dla każdego fana lotnictwa.
Witold Urbanowicz (1908–1996) – polski lotnik i as myśliwski. W czasie bitwy o Anglię dowodził Dywizjonem 303. Od 1943 roku walczył jako jedyny polski lotnik na froncie japońsko-chińskim. W 1995 roku prezydent Lech Wałęsa mianował go generałem lotnictwa polskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 1104
Data ważności licencji: 11/17/2027
Rysunki na okładce i wyklejkach
Przemysław Truściński TRUST
Projekt okładki
Marcin Słociński/ monikaimarcin.com
Projekt stron działowych
Olgierd Chmielewski
Fotografie na stronach 18, 222 i 481 faksymile podpisu Witolda Urbanowicza
Opieka redakcyjna
Krzysztof Chaba
Wybór ilustracji
Krzysztof Chaba
Artur Wiśniewski
Katarzyna Ziębowicz-Tobolewska
Opracowanie wykazu lotów bojowych W. Urbanowicza oraz kalendarium udziału Dywizjonu 303 w bitwie o Anglię
Natalia Gawron
Korekty
Agnieszka Kochanowska-Sabljak
Mirosław Ruszkiewicz
MELES-DESIGN
Copyright © by Witold Urbanowicz 2016
© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2024
ISBN 978-83-240-8983-3
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl
Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37
Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]
Wydanie II, Kraków 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Książka, którą oddajemy do rąk Czytelników, to zbiór wojennych wspomnień generała Witolda Urbanowicza, po raz pierwszy wydanych w jednym tomie. Składają się nań trzy dzieła: Początek jutra – opisujący walki powietrzne w kampanii wrześniowej 1939 roku, Świt zwycięstwa – traktujący o Bitwie o Anglię z perspektywy pilota, a następnie dowódcy Dywizjonu 303, oraz Ogień nad Chinami – będący relacją z udziału Autora w walkach przeciwko Japończykom w składzie słynnej grupy „Latające Tygrysy”. W tej kolejności, chronologicznej, Czytelnik zapozna się z przebiegiem całej drugiej wojny światowej widzianej z kokpitu myśliwca.
Wspomnienia wojenne Witolda Urbanowicza ukazały się pierwotnie w Znaku w innej kolejności. Jako pierwszy w 1963 roku Ogień nad Chinami (drugie wydanie w 2007 roku), trzy lata później Początek jutra (drugie wydanie w 2008), zaś w 1971 Świt zwycięstwa (drugie wydanie w 2009). Jest to istotne o tyle, że Autor nawiązuje do tego we wstępach do poszczególnych dzieł.
Czwartą Jego książką wydaną w Znaku są Myśliwcy (1969, 2010), opowieść o przedwojennych przygodach pilota. W niniejszym wydaniu znalazły się wspomnienia z czasów wojny, dlatego zdecydowaliśmy się nie włączać do niego Myśliwców.
Niech opowieść o walce powietrznej najlepszego pisarza wśród lotników i najlepszego lotnika wśród pisarzy będzie dla Czytelników okazją do spojrzenia na historię największej z wojen z zupełnie nowej, unikalnej perspektywy.
W roku 1963 dzięki staraniom Wydawnictwa Znak przekazałem do rąk polskiego czytelnika pierwszą moją książkę, Ogień nad Chinami; był to zbiór wspomnień głównie z okresu moich lotów na froncie chińsko-japońskim w roku 1943, choć znalazły się tam także i dość obszerne fragmenty innych etapów mego nie nazbyt spokojnego życia. Książka – sądząc z recenzji oraz listów, które otrzymałem od czytelników – została w kraju (a także i poza krajem) przyjęta z dużą życzliwością. Dla autora jest to niewątpliwie zachętą. Wolno mi także przypuszczać, że – odłożywszy na bok owe subiektywne względy – przychylne przyjęcie owej książki świadczyć może także i o obiektywnej potrzebie oraz aktualności podejmowania tego rodzaju tematyki; tej tematyki, której osnową są indywidualne polskie losy żołnierskie w drugiej wojnie światowej, ukazujące przez swój pryzmat panoramiczny teatr zmagań ludzkich mas. Mimo to, przekazując dziś polskiemu czytelnikowi ten drugi z kolei zbiór swoich wspomnień, czuję się w obowiązku pewne rzeczy dopowiedzieć zaraz na wstępie i wyjaśnić.
Książka obejmuje tematycznie kampanię polską we wrześniu 1939 roku oraz to, co z owej kampanii dla mnie (i nie tylko dla mnie) bezpośrednio wynikło. Wynikła Rumunia, potem Francja, w dalszym zaś etapie – lotnicze bazy brytyjskie, gdzie odwołano mnie bardzo wcześnie, bo już w styczniu 1940. Sądzę, że ów etap angielski – to sprawa zupełnie osobna, o której będę może mógł osobno też opowiedzieć. Pozostaje, jako „główny bohater opowieści” – polski Wrzesień; rumuńskie drogi i Francja były tylko jego bezpośrednią kontynuacją.
Dzieje lotniczych działań, jako część kampanii wrześniowej, były tematem wielu już opracowań w kraju i zagranicą; w kraju – poza licznymi i często wartościowymi pozycjami wspomnieniowymi – poświecił im relację wysoce dokumentalną pułkownik Adam Kurowski (Lotnictwo polskie w 1939 roku, Warszawa 1962, Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej). Wiele też interesujących stronic poświęcono tułaczym odysejom polskiego żołnierza na drogach, wiodących po wrześniowej klęsce do polskich formacji lotniczych na Zachodzie.
We wrześniu 1939 byłem instruktorem i wychowawcą w dęblińskim centrum szkoleniowym i chociaż latałem bojowo w składzie tamtejszej Grupy Myśliwskiej – nie miałem okazji do tak eksponowanych lotów, jak moi przyjaciele i koledzy z formacji armijnych czy warszawskiej Brygady Pościgowej. Zaś moje osobiste perypetie w pierwszym etapie po opuszczeniu kraju były podobne (niekiedy wprost bliźniaczo) do przejść setek innych lotników; moim tytułem do osobistej satysfakcji może być tylko to, że byłem jedynym dowódcą, który podległych sobie podchorążych osobiście i w komplecie doprowadził aż do Francji. Czytelnicy, a także recenzenci pisali o literackich i humanistycznych walorach mojej pierwszej książki. Jeżeli nawet (co trudno mi osądzać bez groźby przykrego krygowania się) opinie te wynikają nie tylko z życzliwości – w moim pojęciu nie są one jeszcze wystarczającym powodem, aby publikować drugi tom wspomnień. Sądzę natomiast, że tytuł obiektywny i legitymację daje sam temat: polski Wrzesień. I już teraz chciałbym sprawę bliżej wyjaśnić.
Kampania wrześniowa zakończyła się klęską, po klęsce przyszła makabryczna noc okupacji, stojąca pod znakiem planowej i wszechstronnej eksterminacji. Dla społeczeństwa, łudzonego gwarancjami politycznych i militarnych sojuszów z aliantami – był to potężny szok. Ani we Wrześniu, ani też długo po nim nie dysponowaliśmy ani syntetycznym tłem, ani konieczną perspektywą czasu, ani też wystarczającymi danymi rzeczowymi, aby spokojnie i chłodno ocenić, czym w istocie i naprawdę był polski Wrzesień. Widzieliśmy cofające się oddziały naszej armii i szpitale zatłoczone rannymi i umierającymi. Widzieliśmy dramatyczne odosobnienie bohaterskiej załogi Westerplatte; płonącą i wciąż broniącą się Warszawę; palone bezkarnie wsie, miasteczka i osady, drogi zawalone przewalającym się tłumem uchodźców, całą makabrę nowoczesnej wojny. Widzieliśmy ludzką ofiarność i bohaterstwo, które zdawało się być próżne. Patrzyliśmy na Wrzesień oczyma rozpaczy. Żołnierz, dla którego zabrakło zaopatrzenia i broni – miał prawo nie rozumieć. Miał prawo także i do pośpiesznych wniosków, subiektywne prawo.
Nieprędko ujawniono archiwa sztabów, nie od razu dobrali się do nich historycy. I musiał minąć czas, aby pojawiła się – poprzez zestawienia najróżniejszych faktów – także i konieczna perspektywa. Kiedy zaś tajemnice przestały być tajemnicami i kiedy mozaika odosobnionych faktów zaczęła się łączyć w spójny obraz – okazało się, że polska prawda o Wrześniu nie jest prawdą zupełną. Był to tylko zbiór półprawd i ćwierćprawd – na tyle niezupełny w wyniku braku szerszego tła faktów i omyłek doraźnej perspektywy, że nieodpowiadający rzeczywistości. Czy ci, których los nie był związany z Polską – wiedzą o tym? I – co stokroć ważniejsze: czy wiedzą o tym ci młodzi w Polsce, którzy urodzili się po Wrześniu?
Kiedy po zakończonej wojnie (zresztą nie z polskiej inicjatywy) zaczęto badać stany osobowe – okazało się, że w stosunku do zaangażowanych w walce mas żołnierskich, także i w stosunku do liczby poległych żołnierzy, armia polska w kampanii wrześniowej – spośród wszystkich kampanii drugiej wojny światowej – legitymuje się najwyższą cyfrą poległych i rannych w bezpośredniej walce generałów i wyższych dowódców. Ten fakt nie obala obserwacji „szarego człowieka” z dni Września. Daje im jednak zupełnie inną perspektywę, chyba bardziej sprawiedliwą.
Mówiono wiele o zacofaniu ówczesnej polskiej doktryny wojennej. Jest w tym wiele prawdy, myliłby się jednak grubo ten, kto chciałby patrzeć na ów fakt jako na odosobnione kuriozum: takim samym faktem bowiem jest także i to, że z doświadczeń kampanii wrześniowej sztaby alianckie nie wyciągnęły kompletnie żadnych wniosków (co okazało się dowodnie i nader szybko), chociaż dysponowały pełnym materiałem bezpośrednich obserwacji. Zaś z własnego lotniczego podwórka mógłbym przytoczyć wiele faktów świadczących o tym, że wielu pożytecznych w tym zakresie rzeczy, na przykład dowódcy angielscy nauczyli się od Polaków, kiedy sytuacja była groźna.
Mówiono o rażących brakach zaopatrzenia. Słusznie. Nawiasem rzekłszy, byłoby raczej dziwne, gdyby armia ubogiego kraju, który po pierwszej wojnie światowej wystartował niemal od punktu zerowego (na co także są dowody cyfrowe) – braków takich we Wrześniu nie miała. Od roku 1935 wydawaliśmy na cele obronne 50 procent swego budżetu; kraje zachodnie tylko kilkanaście procent, ale ich budżety ogólne były wielokrotnie większe. Więc były braki w Polsce. Ale dopiero po wojnie w dokumentach wybitnego niemieckiego sztabowca, gen. Haldera, ujawniono raport generalnego kwatermistrza Wehrmachtu, który po kampanii wrześniowej meldował, iż stan zapasów i bieżącej produkcji amunicji starcza akurat dla jednej trzeciej niemieckich jednostek bojowych. Dopiero po wojnie kompetentni i niepodejrzani w tym zakresie o stronniczość dowódcy niemieccy z czasów wojny przyznali, że wrześniowa wojna z ubogą Polską nie była dla bogatych Niemiec imprezą tanią: rozbicie jednej polskiej dywizji we wrześniu 1939 roku – dywizji cierpiącej na chroniczny niedostatek broni maszynowej, wsparcia pancernego, wsparcia lotniczego – wymagało od niemieckich sił zbrojnych wysiłku przeciętnie trzykrotnie większego aniżeli rozbicie dywizji alianckiej w roku 1940 na zachodzie; wysiłku liczonego konkretnie wagą pocisków, czasem trwania operacji i cyframi strat. Kto o tym mógł wiedzieć we Wrześniu, kto o tym wie nawet dziś? Niemieckie straty w ludziach poniesione w kampanii wrześniowej były – jak okazało się po wojnie ze skrupulatnych wyliczeń – równe łącznym ich stratom poniesionym aż do dnia najazdu na ZSRR, a więc na polach bitew w Norwegii, Belgii, Holandii i Francji, w Jugosławii i Grecji, na Krecie i w czasie pierwszej afrykańskiej ofensywy Rommla. Po polskiej kampanii wrześniowej, kiedy alianci na zachodzie uprawiali nadal to, co Niemcy nazywają pogardliwie „Sitzkrieg” („siedzącą wojną”) – niemieckie siły zbrojne potrzebowały ośmiu miesięcy, aby swoje lotnictwo i wojska pancerne doprowadzić do liczebności zbliżonej do stanu z dnia ataku na Polskę. Luftwaffe 1 września 1939 miała w pierwszej linii 2433 samoloty bojowe; wojska pancerne – 3195 czołgów. We wrześniu i po wrześniu niemiecki przemysł zbrojeniowy pracował. I oto 30 marca 1940 roku Luftwaffe ma w pierwszej linii tylko 2509 maszyn, zaś wojska pancerne w dniu 1 kwietnia 1940 – tylko 3380 czołgów. Te cyfry także zmieniają perspektywę.
Nasz opór we Wrześniu trwał 35 dni. Wydawało się to nam wówczas klęską bez precedensu. Ale potem poszło niemieckie uderzenie na zachodzie. Dwa niewielkie, ale jakże bogate kraje: Holandia i Belgia. Dwa mocarstwa na skalę podówczas światową: Francja i Anglia ze swoim korpusem kontynentalnym. Koalicja czterech bogatych państw. W Polsce 64 niemieckie dywizje walczyły z 48 polskimi, dysponując przygniatającą przewagą wyposażenia. Teraz na zachodzie 143 niemieckie związki taktyczne miały naprzeciw siebie 157 taktycznych związków alianckich, przy czym w skali ogólnej siły alianckie były trzykrotnie liczebniejsze (w stanie liczbowym żołnierzy) od niemieckich. Równorzędne lotnictwo i co najmniej równorzędna broń pancerna. Opór aliancki trwał w sumie 38 dni. To zestawienie także zmienia perspektywę oceny polskiego Września. Nie na mocy jakichkolwiek narodowych sentymentów, lecz na podstawie suchych cyfr możemy powiedzieć, że polski opór we Wrześniu był zjawiskiem bez precedensu.
A nie należy zapominać także i o sprawach, które nie dadzą się ująć w cyfry. Po obaleniu zobowiązań traktatu wersalskiego przez Niemcy, po zupełnie jawnym zainicjowaniu „programu siły i ekspansji”, po remilitaryzacji Nadrenii, zajęciu Kłajpedy, aneksji Austrii, po Monachium – polski Wrzesień był pierwszym aktem, który obudził świat. Opinia publiczna Zachodu długo dawała się mamić mirażami pokoju za cenę ustawicznych ustępstw, nie zdając sobie sprawy, czym grozi ekspansja hitlerowskich Niemiec. Po polskim Wrześniu było to już niepodobieństwem. Miesięczna kampania polska była zbyt głośna. Obserwatorzy zachodni mają w tym zakresie taką właśnie opinię: nawet jeszcze po bezkrwawym zajęciu Czechosłowacji można było udawać, że „nic się nie stało” – ale po kampanii polskiej było to już niepodobieństwem. Kampania polska została przegrana, ale od niej zaczęła się droga do złamania śmiertelnego zagrożenia świata przez totalitarne barbarzyństwo hitlerowskich Niemiec. Przyszedł potem czas, kiedy Roosevelt mówił o „Polsce, natchnieniu narodów”. Osobiście nie mam skłonności do uprawiania ideologii ofiarnictwa i wolałbym, aby nie zaistniała sytuacja, w której mój kraj miałby koniecznie pełnić rolę ofiary, choćby nawet wynikało z tego przebudzenie świata. Nie jestem też na tyle naiwny, aby nie podejrzewać, że w tamtych pieniach na cześć Polski było sporo obłudy. Sadzę jednakże, że było w nich także i coś z prawdy. Bo istotnie droga do klęski hitlerowskiego barbarzyństwa zaczęła się w momencie, gdy padły świtem 1 września 1939 pierwsze obronne strzały polskie. Sądzę, że i to ma swoją wagę.
Wreszcie sprawa najbliższa mi: lotnictwo. We Wrześniu okazało się, że nie jesteśmy w stanie osłonić miast, osiedli i wsi, płonących pod razami niemieckiej Luftwaffe. Znamy dobrze liczne niedomagania i braki naszego ówczesnego lotnictwa; zostały one z sutym nawet nadmiarem wyliczone w szeregu publikacji, nie bez potępieńczych swarów i wzajemnego przerzucania oskarżeń. Po wojnie opublikowano jednak także i oficjalne dokumenty naczelnego dowództwa Luftwaffe. Według raportu kwatermistrzostwa z dnia 5 października 1939 okazało się, że w czasie kampanii wrześniowej Luftwaffe straciła 285 zestrzelonych maszyn plus dalsze 279, które z powodu znacznych uszkodzeń musiano skreślić ze stanu. Łącznie 564 samoloty. Te dane nie były przeznaczone do publikacji i na pewno nie są fałszywe. Część tego trofeum wypada odstąpić jakże nielicznej (i jakże celnie bijącej – także i w opinii niemieckiej) polskiej artylerii przeciwlotniczej. Część mogła się wykruszyć w warunkach eksploatacji polowej. Reszta jest nasza. To nie zmienia faktu klęski. To tylko znowu zmienia perspektywę, czyni ją bardziej obiektywną i sprawiedliwą. Naszej, polskiej skóry nie oddaliśmy wrogowi darmo. Możemy uczciwie powiedzieć, że w konkretnych warunkach – przy przygniatającej przewadze niemieckiej, nie mówiąc już o technicznej nierówności sprzętu – zrobiliśmy więcej, niż ktokolwiek przytomny miałby prawo wymagać. I nie tylko to: możemy także parę słów powiedzieć niektórym zachodnioniemieckim asom lotniczym, publikującym dziś swoje wypracowania historyczne, z których wynika, że we wrześniu 1939 roku niemiecka Luftwaffe albo nie widziała w ogóle polskich samolotów, albo też zawsze wracała bez strat własnych. Czyżby te 564 maszyny rozsypały się same we Wrześniu?
Potem – w trakcie wojny – widzieliśmy wiele rzeczy, które także zmieniają perspektywy. Myśliwcy polscy, którzy po klęsce opuścili kraj ze świadomością, że Polska weszła do wojny z paroletnim opóźnieniem w produkcji nowoczesnych samolotów myśliwskich – z niejakim zdziwieniem dowiadywali się potem, że np. w pierwszej fazie działań na Zachodzie, Malta, arcyważna baza potężnego Imperium Brytyjskiego, broniona była w powietrzu przez... trzy przestarzałe dwupłaty typu Gloster „Gladiator”; a i te znaleziono na Malcie tylko przypadkiem, w porcie, w pakach. I rzecz niezmiernie charakterystyczna: na Maltę przyszły potem nowoczesne myśliwce angielskie, ale ostatniego, postrzelonego do niemożliwości „Gladiatora” Anglicy do dziś dnia przechowują jak relikwię, nie wstydząc się grata i ceniąc raczej odwagę i poświęcenie tych, którzy na owych trzech samolotach (nazwanych w owych dniach imionami „Wiara”, „Nadzieja” i „Miłość”) bronili Malty. Tak postępują Anglicy, którym nie bez powodu przypisuje się trzeźwość i wyrachowanie. Jest dla mnie rzeczą ciekawą, czy moi Rodacy – którym przypisuje się romantyzm i sentymentalizm – uczcili w podobny sposób bodaj jeden polski myśliwiec P-11c, na którym – w podobnie „maltańskich” warunkach – polscy lotnicy walczyli we Wrześniu?...
Piszę o najróżniejszych sprawach związanych z Wrześniem, podaję tu cyfry – dla ważnych powodów. W dalszych rozdziałach tej książki czytelnik raczej nie znajdzie już tego rodzaju danych i rozważań. Znajdzie tylko polski Wrzesień w takiej postaci, w jakiej oglądałem go wówczas, także bez dystansu czasu, bez perspektywy. Chcę jednakże, aby w trakcie lektury czytelnik – bodaj w minimalnym stopniu – rozporządzał owym „szerszym oddechem”, jaki daje porównawcza znajomość faktów ogólniejszych i niekoniecznie z własnego podwórka; perspektywą bardziej obiektywną, bo dysponującą dystansem.
Czy to istotnie ważne? I dlaczego?
Po wojnie starałem się śledzić pilnie polską literaturę o tematyce wojennej. Czytałem opracowania i publikacje polskie. Zapoznałem się także ze studiami historyków zachodnioeuropejskich. Zauważyłem rzecz nieco absurdalną: oto np. angielscy historycy wojskowości, w ramach właściwych swej nacji obyczajów doprawdy niezbyt skłonni do przeceniania cudzych zasług – niejednokrotnie oceniali wagę polskiego Września w drugiej wojnie światowej w sposób nieporównanie bardziej pozytywny aniżeli wielu polskich autorów. Jest to zjawisko, które skłania tu wielu ludzi do podejrzewania Polaków o zupełnie niezrozumiałe tendencje do samoopluwania się. Tego tu doprawdy nikt nie jest w stanie pojąć. Interesujący się nowszą historią krajów środkowej i wschodniej Europy przeciętny Amerykanin np. powiada tak:
– Jeśli oceny i osądy ludzi nieżyczliwych Polsce mogę podejrzewać o stronniczość in minus, to naturalną koleją rzeczy relacje i oceny polskie dotyczące waszej własnej historii lat przedwojennych i wojennych mógłbym, co najwyżej, podejrzewać o stronniczość in plus, która skądinąd byłaby zrozumiała. Kiedy jednak otrzymuję streszczenia wielu polskich pozycji publicystycznych i historycznych, omawiających ten okres – pojawia się nader często przerysowana chyba wizja kraju, który przez dwadzieścia międzywojennych lat rządzony był przez ludzi co najmniej niekompetentnych, który niczego nie zrobił, niczego nie dokonał, prawie nic nie zbudował i przy pierwszym uderzeniu rozsypał się, nie zadawszy wrogowi poważniejszych strat; w latach pokoju obywatele tego kraju zajmowali się głównie kłótniami, zaś w czasie wojny bezproduktywnym i niecelowym umieraniem. Dla mnie istnieją tu dwie ewentualne możliwości: albo owe superkrytyczne publikacje polskie nie mówią prawdy, wobec czego należałoby się zastanowić nad tym problemem, gdyż w interesie żadnego normalnego społeczeństwa i żadnego normalnie myślącego historyka nie leży bezprzedmiotowa nadgorliwość w zniekształcaniu własnej historii: albo też – taka jest druga możliwość – owi superkrytyczni publicyści i historycy polscy piszą prawdę, wobec czego – proszę mi wybaczyć – należałoby zadać sobie trzeźwe pytanie, czy przypadkiem Niemcy, abstrahując od stosowanych niedopuszczalnych metod, nie mieli przypadkiem zasadniczej racji w swym dążeniu do likwidacji państwa polskiego, czy w ogóle państw słowiańskich?
Temu sprymitywizowanemu nieco rozumowaniu nie sposób odmówić pewnej brutalnej słuszności. I dlatego sądzę, że także i o polskim Wrześniu należy pisać prawdę, niczego nie ukrywając, ale też bez zbytecznego w świetle obiektywnych faktów samobiczowania się. To ostatnie nie jest nigdzie ani rozumiane, ani podziwiane. A wybitnie szkodzi interesom Polski i jej imieniu. Ostatecznie nie dla każdego Chopin, Szymanowski czy Penderecki, polski teatr czy film są zjawiskami motywującymi dorzeczność istnienia polskiego organizmu państwowego.
Wiem dobrze, że mnie – przedwojennego oficera i aktualnego emigranta – nader łatwo jest posądzić o „trwanie w przedwojennym świecie”, o „sympatie dla sanacji” czy inne niepopularne w Polsce rzeczy. Tym, którzy chcieliby to czynić, pragnąłbym zakomunikować, że tuż przed wojną – ciesząc się doskonałym zdrowiem i dobrą opinią zawodową – byłem jednak przewidziany do listy emerytalnej, a to w wyniku krytyki pewnych posunięć ówczesnych władz. Jeśli zaś chodzi o mój „przedwojenny świat”, to istotnie zachowuję zeń wiele dobrych i miłych wspomnień; cóż, ostatecznie było się wtedy bardzo młodym i żyło się we własnym kraju. W przeciwieństwie jednak do wielu moich rodaków na obczyźnie, świetnie zdaję sobie sprawę z tego, że do tego świata nie ma powrotu, tak jak nigdy nie ma powrotu do przeszłości. Wolność od niewolniczego związania z przeszłością bywa smutną wolnością, jednakże wolę ją od złudzeń. Że zaś nie są to puste słowa, świadczy chyba to, że swoje wspomnienia publikuję w kraju, nie zaś na obczyźnie. Więc tamte strzały będą chybione.
Mój Wrzesień, Rumunia, Francja – jest w tej książce taki, jakim był dla bardzo wielu innych polskich lotników. Bez szminki. Tak starałem się uchwycić moje przeżycia. Decyduję się oddać je do druku w przekonaniu, że jest to potrzebne, choć – rzecz jasna – jest to tylko garść wspomnień, rzecz fragmentaryczna. Myślę także, że warte są upamiętnienia sylwety ludzi, z którymi się wówczas stykałem, którzy byli moimi kolegami i przyjaciółmi. Bardzo wielu z nich zginęło i nie przemówi.
Niech mi będzie wolno poruszyć jedną jeszcze sprawę, równie szczerze i otwarcie.
Gdy agresywne cele polityki niemieckiej stały się już dowodnie jasne i oczywiste, miały miejsce przed wojną pewne próby montowania koalicji antyniemieckiej z udziałem ZSRR. Jest rzeczą powszechnie wiadomą, omawianą także i w aktualnej publicystyce krajowej, że ZSRR warunkował swe przystąpienie do koalicji udzieleniem przez rząd polski zgody na przemarsz swych wojsk przez terytorium polskie. Zgody takiej ze strony polskiej nie udzielono, w związku z czym koncepcja ta upadła. W sytuacji nabrzmiewającej groźbą bliskiego konfliktu rząd ZSRR zawarł natomiast porozumienie z rządem niemieckim. Intencją tego porozumienia – wedle źródeł rosyjskich – było opóźnienie terminu ewentualnego starcia zbrojnego z Niemcami. Na mocy niektórych klauzuli porozumienia Ribbentrop-Mołotow, zorientowanych z kolei na możliwe odsunięcie wojsk niemieckich od ówczesnego terytorium ZSRR – Armia Czerwona w dniu 17 września 1939 wkroczyła na wschodnie obszary ówczesnego państwa polskiego. Z punktu widzenia interesów ZSRR był to krok celowy. Należy sobie jednak zdawać sprawę z tego, i należy to trzeźwo powiedzieć, że dla żołnierza polskiego, przez 17 dni spychanego na wschód przez walec niemieckiej machiny wojennej – było to wydarzenie bardzo szokujące. I to także jest zrozumiałe.
Jak wielu innych, otarłem się o te sprawy osobiście, bezpośrednio i w sposób raczej nieprzyjemny, co opisuję w jednym z rozdziałów tej książki. Myślę, że i to jest potrzebne. Chciałbym wyjaśnić, dlaczego tak sądzę.
Mieszkam na obczyźnie. W tamtym czasie zabrakło dla mnie miejsca w Polsce. Dziś już za późno na powroty. Nie zamierzam też taić, że nie ze wszystkim w owej nowej Polsce umiałbym się pogodzić; z upływem lat i utrwaleniem pewnych nawyków ludzkie możliwości adaptacyjne stają się ograniczone. Jednakże jestem Polakiem. I wiem, że jest tylko jedna Polska: ta konkretna. Innej nie ma. Moje losy są moimi losami i nikogo nie muszą przejmować. Losy mojego kraju są jego losami i obchodzą mnie jak najbardziej.
Widziałem dużo i wielu rzeczy się nauczyłem. Widziałem Francję w niewiele tygodni po polskiej jesieni: kraj początku wojny, w którym nie tak dawno 99 dywizji i 40 batalionów nowoczesnych czołgów stało bezczynnie naprzeciwko 35 dywizji niemieckich (w tym 12 małowartościowych, tzw. drugiego rzutu), niedysponujących podówczas wsparciem pancernym – w momencie, kiedy ginął polski sojusznik, wobec którego podjęło się nader konkretne zobowiązania. Kiedy przybyłem do Francji, były to czasy bardzo nieodległe, ale wtedy się jeszcze o tych sprawach bliżej nie wiedziało. Widziało się natomiast ów uporczywie uprawiany „Sitzkrieg”. Biłem się w powietrzu nad Anglią wraz z wieloma moimi kolegami i przyjaciółmi. Było nas wówczas tylko 138, zginęło w bitwie 36, zestrzeliliśmy na pewno 203 samoloty niemieckie, 35 prawdopodobnie, w wielu okresach Battle of Britain mieliśmy najlepsze konto w RAF-ie. Byliśmy lojalnymi, nieoszczędzającymi się i cenionymi sojusznikami, obowiązek spełniliśmy uczciwie. Spotkałem w Anglii wielu życzliwych ludzi, towarzyszy broni. Jednakże nauczyłem się także wielu przykrych prawd. W tamtym czasie biliśmy się – my, polscy lotnicy – nie tylko o drogę do wolności swego kraju i nie tylko o powrót dla siebie. Biliśmy się także o wolność dla Anglii i wiele innych rzeczy, nie zawsze identycznych z naszym partykularnym, polskim interesem. Jak słyszałem ze źródeł krajowych, po zakończeniu wojny nasz brytyjski sojusznik skrupulatnie kazał zapłacić sobie złotem z polskiego skarbu państwa należność za każdy samolot, na którym lataliśmy nad Anglią. Za każdy samolot, w którym ginęli moi przyjaciele i koledzy – w końcu nie tylko za swój kraj. Wiele rzeczy zrozumiałem, gdy tuż po wojnie zabrakło dla Polaków miejsca nawet w tak marginesowej w końcu i symbolicznej historii, jak aliancka „defilada zwycięstwa”. Obserwowałem ją, stojąc na chodniku, jako cywil. Stara historia o „murzynie, który zrobił swoje i może już odejść”. Głupstwo. Nie chciałbym jednak, aby kiedykolwiek mój kraj był takim murzynem.
Dziś mieszkam w Stanach. Ten kraj przyjął mnie. Ponieważ przyjął mnie, nie czynię nic, co byłoby nielojalnością wobec gospodarzy. Ale to nie jest mój kraj. W wyniku wojny Polska znalazła się w tzw. bloku wschodnim, w politycznym i militarnym sojuszu z ZSRR. Wierzę, że kiedyś w dalekiej przyszłości nadejdzie zjednoczenie globu; jest to obiektywna konieczność. Jestem na tyle trzeźwy, aby rozumieć, że do tego odległego celu Polsce wypadła droga właśnie poprzez ów „blok”. To także jest proces obiektywny. Dlatego szczerze chciałbym, aby istniała przyjaźń polsko-rosyjska i aby była ona przyjaźnią. Leży to w polskim i nie tylko zresztą polskim interesie. Na to zaś, aby ów proces przebiegał korzystnie, trzeba mówić prawdę.
Przyjaźnie bywają różne. Nie zdarzyło mi się jednak spotkać przyjaźni opartej na przemilczaniu drażliwych faktów, które w przeszłości dzieliły. Dlatego właśnie zdecydowałem się włączyć do tej książki ów rozdział. Nie napisałem w nim niczego, co nie byłoby zgodne z prawdą – tą sprzed ćwierć wieku. I jestem głęboko przekonany, że służy to zarówno interesom mego kraju, jak i sprawie rzetelności jego stosunków ze wschodnim sąsiadem. Wiele wrogich Polsce ośrodków na Zachodzie życzy sobie, aby przyjaźń rosyjsko-polska była pozorna; przemilczanie faktów z przeszłości służy propagandzie, nic wspólnego niemającej z interesami Polski.
Liczę, że moje intencje, wyjawione tu szczerze, tak samo zostaną zrozumiane i przyjęte.
To byłoby wszystko, co chciałem powiedzieć w tym mocno przydługim wstępie.
Pozostaje mi tylko jeszcze podziękować Wydawnictwu Znak, patronującemu tej drugiej już mojej książce. Także wszystkim tym ludziom w kraju, którzy w ten czy inny sposób przyczynili się do jej opublikowania, zwłaszcza zaś jej redaktorowi p. Tadeuszowi Żychiewiczowi. Wreszcie – wszystkim czytelnikom, o których wiem, że mimo dzielących nas odległości są mi bliscy.
[1966]
Był rok 1938, jesień – i właśnie miałem wyjechać na urlop. Na razie jednak leżałem na skraju dęblińskiego parku, nad stawem.
Wysoko nad stawem kołował bez jednego ruchu skrzydeł jastrząb; potem zaczął schodzić łagodną spiralą do ziemi. Nagle złożył skrzydła i runął jak kamień w dół, pomiędzy drzewa, gdzie zwykle kąpały się w piasku wróble. W nieruchomym powietrzu rozległ się furkot drobnych skrzydeł, po chwili widziałem, jak jastrząb krąży nad stawem i siada wreszcie na rosochatym dębie. W wodzie odbijały się jasne chmury; żółte, czerwone, brunatne liście opadały na powierzchnię, woda marszczyła się leciutko. W alejach i na ścieżkach leżało ich mnóstwo. Gdzieś w dalszej perspektywie widać było kolorowy dywan astrów, łączący staw z białymi schodami kasyna. Drzewa rzucały cień coraz dłuższy. Nad lotniskiem była cisza; tylko wysoko, nad Ułężem, błyskały czasem w słońcu schodzące do lądowania samoloty.
I jeszcze klony, teraz zupełnie już złote. Nazywałem je „moimi” już od momentu mojego pierwszego samodzielnego lotu.
Doskonale pamiętam do dziś ten moment. To było w maju, w 1932 roku. Podchodziłem do lądowania znad parku i kasyna oficerskiego – pierwszy raz bez instruktora. Byłem bardzo przejęty, chciałem wylądować gładko i możliwie jak najbliżej chorągiewki startowej. Ale akurat nad środkiem parku silnik mi przerwał. Ruszyłem manetką, ale silnik nie zareagował. Mój moran zaczął tonąć, byłem zaledwie kilka metrów nad drzewami. Widziałem, jak przemknął mi pod skrzydłami czerwony dach kasyna – a potem zobaczyłem przed sobą wierzchołki klonów. Wbrew wszelkim zasadom pilotażu i nie licząc się z konkretnymi możliwościami – poderwałem samolot prawie że bez szybkości w górę. Poczciwy moran minął wierzchołki klonów jak szybowiec. Zupełnie nie wiedziałem, co się ze mną dzieje; wiedziałem tylko na pewno, że śmigło stoi. Moran bez szybkości dalej tonął. Potem zobaczyłem przed sobą wysoki, żelazny płot – i też udało mi się go przeskoczyć. Szurnąłem nad jakimiś beczkami i tuż na skraju lotniska uderzyłem kołami o ziemię. Moran podskoczył, przez moment zawisł nieruchomo w powietrzu, potem zaczął się toczyć po ziemi. Oddałem lekko drążek i trzymałem spokojnie stopy na orczyku. Dopiero gdy zatrzymał się – przyszło mi na myśl, że widocznie w którymś momencie musiałem dodać za dużo gazu i silnik się zachłysnął; w moranie się to zdarzało.
Szef pilotażu udawał, że gratuluje mi pierwszego lotu, a ja – że nic się nie stało. Zaraz potem wykonałem jeszcze dwa loty, gładkie i szczęśliwe. Zostałem zaliczony do grupy „samodzielnych pilotów”. Trzech kolegów, niestety, zostało skreślonych. Jeden przy lądowaniu położył morana na plecy, drugi zawisł na płocie mniej więcej tak, jak to czasem robią koty, przekładając przez płot swoje kosmate łapy. A trzeci po starcie poleciał sobie nad Kazimierz i zgubił się. Kiedy skończyła się mu benzyna, wylądował na polu w jakimś majątku. Przez jeden wieczór uchodził w oczach kobiet za bohatera, ale nic mu to nie pomogło, po wieczne czasy został obserwatorem w lotnictwie. W moich oczach także zresztą uchodził za bohatera, bo potrafił „utrzymać twarz” tak, jakby się nic nie stało.
Z nieopisaną ulgą wydostałem z kieszeni kombinezonu srebrną oznakę pilota z napisem na odwrocie „Pierwszy samodzielny lot – maj 1932”; był to prezent od przyjaciół i przyznam, że nie wiedziałem, jak mógłbym przeżyć ewentualność noszenia tej oznaki przez całe życie w kieszeni. Kochane, poczciwe „moje” klony. I ten moran. Przeskoczył ich wierzchołki jak parasol.
Na stole w moim pokoju leżała teraz mapa z wykreśloną już trasą mojego urlopu. Stary, cichy park wydawał mi się teraz bardzo bliski. Lecę do Grecji na sześć tygodni. Czy ten park nie jest piękny?
Do pokoju wszedł Antoni, stary portier kasyna.
– Panie poruczniku, walizka jest już na dole, dorożka zamówiona, pociąg odchodzi do Warszawy za dwie godziny.
– Bardzo dziękuję. W czasie mojej nieobecności proszę wietrzyć mieszkanie, a korespondencję układać na biurku.
– Dobrze, panie poruczniku. Czy herbatę przynieść tutaj?
– Nie, proszę na taras.
Zeszedłem na dół do holu. W fotelach siedziało kilku oficerów, w sąsiedniej sali słychać było stuk kuli bilardowej, ktoś grał na fortepianie. Na tarasie zastałem pułkownika Wacława Iwaszkiewicza, komendanta Centrum. Lubiłem go bardzo, był to człowiek o wysokiej kulturze osobistej, która nie ograniczała się do nienagannych manier. Rozmawialiśmy przez chwilę, gdy wszedł na taras major Józef Kępiński, kierownik wyszkolenia w powietrzu; był to człowiek niezmiernie obowiązkowy, służbista, świetny oficer. Widziałem, że patrzy na mnie z dużym zdziwieniem – co też ja tu robię o tej porze?... Nie wiedział jeszcze, że jestem już na urlopie.
– Panie pułkowniku, mam kłopoty, brak mi instruktorów. Jeden rozbił się rano, dwóch poleciało z podchorążymi na przeloty. A ja chciałbym zakończyć z podchorążymi ostre strzelanie. Ale nie ma kto poprowadzić – i znowu popatrzył na mnie.
– Jestem już na urlopie, panie majorze – wyjaśniłem.
Widziałem, jak się mu leciutko brwi uniosły. Z Kępińskim byliśmy razem w 1. Pułku Lotniczym w Warszawie. I nasz wzajemny stosunek układał się trochę „na bakier” – nie wiadomo właściwie dlaczego. W tamtych czasach Kępiński dowodził słynną 111. Eskadrą Kościuszkowską, a ja byłem pilotem w nowo sformowanej eskadrze 113. „Puchaczy”. Moim dowódcą był kapitan Władysław Prohazka, wielki dziwak; zawdzięczałem mu wówczas przezwisko-pseudonim „Mister”, nigdy nie zwracał się do mnie inaczej. Prohazka lubił wesołe życie i może głównie z tego powodu 16 lat chodził w stopniu porucznika; a może trochę i dlatego, że marszałek Piłsudski lotnictwa nie lubił i za jego czasów awanse w lotnictwie szły żółwim tempem. Prohazka został kapitanem po roku 1935 i urządził wówczas wielkie przyjęcie, wykorzystując fundusz, który kiedyś zapisał mu jeden z przyjaciół, wyrażając w testamencie nadzieję, że „może wreszcie kiedyś zostaniesz kapitanem”. Celebra odbyła się w „Polonii” w Alejach Jerozolimskich – i posadzono mnie obok Kępińskiego. W pewnej chwili rozmowa zeszła na latanie i powiedziałem wówczas Kępińskiemu, że chciałbym latać w jego 111. eskadrze. Kępiński popatrzył na mnie trochę z góry i odpowiedział krótko, że „do 111. eskadry przyjmuje się tylko najlepszych pilotów”. Usłyszał to Prohazka (a byli obaj serdecznymi przyjaciółmi) i zdenerwował się: „to znaczy, jucho jedna, że moją eskadrę uważasz za mizernie słabą, co?”. Pokłócili się okropnie, przez parę dni nie rozmawiali z sobą, a niezależnie od tego Prohazka „wziął na kieł” i postanowił udowodnić przyjacielowi, że „Puchacze” są lepsi od Eskadry Kościuszkowskiej. Trudno opisać, co się działo. Pogoda była wredna, a Prohazka nas „szkolił”. Aż wreszcie w czasie lądowania w szyku o mało nie wjechaliśmy całą eskadrą do hangaru. Prohazka w zasadzie dobrze wyliczył, ale na lotnisku było ślisko (lód pod cienką warstwą śniegu) i już na ziemi okazało się, że hamować nie można. Pamiętam, że w ostatnim momencie zamknąłem oczy i czekałem, co będzie. Kiedy otwarłem je – zobaczyłem samolot Prohazki i parę innych w hangarze (na szczęście był otwarty i pusty), przed swoim nosem ścianę, zaś na tle ściany, przed resztą dzielnych „Puchaczy” – nieco przybladłych Kępińskiego razem z dowódcą dywizjonu. Boże, jak on na mnie patrzył... Lądowanie „Puchaczy” stało się sławne nie tylko w pułku, ale od tego czasu Kępiński patrzył na mnie bez specjalnej sympatii.
Kiedy Kępińskiego przeniesiono do Dęblina, zostałem zastępcą dowódcy 111. Eskadry Kościuszkowskiej; nie wiem, czy przyjął to z entuzjazmem. A teraz znowu spotkaliśmy się w Dęblinie.
– To może ja panu majorowi pomogę w rozwiązaniu tego problemu. I tak samolot do Grecji startuje dopiero jutro, jeszcze zdążę.
– Bardzo będę wdzięczny panu porucznikowi – powiedział Kępiński ceremonialnie. I ukłoniliśmy się sobie z wielką elegancją.
Rzeczywiście można było jeszcze zdążyć; do zmroku zostało jeszcze trochę czasu. Cała sztuka polegała na tym, żeby zrobić z podchorążymi krótką odprawę przed lotem, a potem obserwować i notować ich ataki do „celu ruchomego”; był to parometrowy rękaw, ciągnięty za samolotem na stalowej lince długości kilkuset metrów. Żeby nie zachlapać munduru oliwą, włożyłem lekki kombinezon i w parę minut byłem na Ułężu.
Grupa była nieduża, podchorążowie przejęci. Strzelanie do ruchomego celu nie jest zbyt łatwe; natomiast na tym stopniu przeszkolenia nie tak trudno jest postrzelić załogę samolotu, który ten nieszczęsny rękaw ciągnie. Przed tym ich zresztą ostrzegano.
Na prawym skrzydle zobaczyłem podchorążego Feliksa Szyszkę; zapowiadał się już wówczas na doskonałego myśliwca, był agresywny i inteligentny, latał bardzo dobrze. Miał ciekawą twarz, w której delikatne usta kłóciły się z wydatnym, upartym podbródkiem i mocno zarysowanymi szczękami.
Wyniki strzelania były doskonałe i Kępiński był bardzo rad; w swoim gabinecie narysował przy nazwiskach podchorążych zielone trójkąty („zadanie wykonane”) i zaprosił mnie na wino. Na drugi dzień odleciałem do Grecji.
A potem przyszedł wrzesień 1939. Szyszka – już wówczas porucznik – znalazł się w 123. eskadrze myśliwskiej Krakowskiego Dywizjonu, przydzielonej do warszawskiej Brygady Pościgowej, której zadaniem była obrona stolicy. I wtedy – bodaj że zaraz pierwszego dnia wojny – przeżył swoją wielką przygodę, o której nigdy nie zapomniał.
Na Warszawę leciała niemiecka wyprawa bombowa, eskadrę poderwano, porucznik Szyszka dowodził kluczem. Kiedy napotkali pierwsze samoloty niemieckie – początkowo nie mogli się zorientować, co to za typy. Szyszka ze swoim kluczem znalazł się cokolwiek wyżej od Niemców, w pozycji dogodnej do ataku. Nie namyślając się – zaatakował z lewego półwywrotu; dopiero w trakcie ataku zorientował się, że to messerschmitty Me-110. Niemcy skośnymi zakrętami na szybkości szurnęli w górę, ale Szyszka wybrał sobie jednego i – dopóki mógł – trzymał się go, siejąc krótkimi seriami. Starał się wymacać jakiś jego słaby punkt, co nie było łatwe, gdyż pilot w Me-110 miał za sobą płytę pancerną – a poza tym znaczną przewagę szybkości. Szyszka nie zważał na otoczenie i ocknął się dopiero wtedy, gdy wziął go pod lufy dwu działek i czterech kaemów inny Me-110. Samolot Szyszki prawie że rozleciał się w powietrzu po zapaleniu przez pociski zbiornika benzyny. Szyszka był ranny, samolot jak pochodnia walił się do ziemi, Szyszka stracił przytomność. Całe szczęście, że pasy, którymi był przymocowany w kabinie – również były postrzelane i pilota sama siła odśrodkowa zdołała wyrzucić z płonącej maszyny. Dziwnym cudem spadochron sam się otworzył; może pokrywy były uszkodzone i wystarczył sam pęd powietrza. Dość, że Szyszka ocknął się w powietrzu – z bólu, gdy szarpnęły nim szelki spadochronu. Ręce i twarz miał popalone, paliły go także i rany. I wtedy usłyszał wycie silników messerschmitta.
Kiedy odwiedziłem go w Szpitalu Mokotowskim w Warszawie – spomiędzy białych bandaży patrzyły oczy wpadnięte w oczodoły.
To było okropne. Była taka cisza i tylko te silniki wyły coraz głośniej. Pod nogami widziałem czasem Wisłę, czasem palącą się Warszawę. Niemiec zawrócił, byłem całkowicie bezbronny. Okropnie bolały mnie oczy. Wiedziałem już, że będzie strzelał i czułem to w całym ciele. Chciałem manewrować spadochronem, uniosłem popalone ręce, ale mi opadły z bólu, byłem postrzelany. Pomyślałem, że koniec ze mną, i czekałem już tylko na ten ostatni moment w zupełnej obojętności. Posłyszałem stukot armatek i grzechot kaemów. Niemiec bił po nogach. Zrobiło mi się gorąco i duszno, niebo zaszło mgłą, nawet przestało boleć, ale w tej mgle widziałem...
I zaciął się. Pielęgniarki mówiły, że tak jest zawsze: dochodzi do pewnego momentu relacji i milknie, nie może mówić dalej. Pomyślałem, że coś się tam jeszcze musiało zdarzyć w powietrzu, że jest jeszcze w poruczniku jakaś zadra, której nie może wyrzucić z siebie. Ale trudno go było męczyć pytaniami. A podobno było z nim już „lepiej”. Znaleziono go zarytego w nadwiślański piasek, na zgiętych w przyklęku kolanach, nieprzytomnego. Lekarz udzielił mu pierwszej pomocy, Szyszka – nie licząc innych ran – miał nogi poharatane w siedemnastu miejscach. Potem otworzył oczy, ale nie wiadomo było, czy jest przytomny, bo nie ruszał się i nie mógł mówić. Jego serdeczny przyjaciel z eskadry, porucznik Kawnik, powiedział mu: „Felek, wracaj szybko do eskadry”, ale i na to Szyszka nie zareagował. Dopiero w sanitarce zaczął szeptać w malignie.
W Szpitalu Mokotowskim leżał długo i walczył o swoje życie, rany ropiały, groziła mu gangrena i nie wiadomo było, czy da się ocalić te nogi, postrzelane przez Niemca, gdy wisiał bezbronny na spadochronie.
Porucznika Kawnika spotkałem w 1940 roku, gdy przyleciałem na kilka dni z Anglii; Kawnik był wtedy w polskim patrolu myśliwskim, w dywizjonie francuskim. A spotkaliśmy się w Paryżu. W Anglii byłem wtedy znowu na liście pilotów bombowych i przyleciałem do Paryża w nadziei, że może uda mi się nawiać do lotnictwa myśliwskiego. I wtedy – w kawiarni na Place de la Concorde – spotkaliśmy niespodziewanie Szyszkę, siedzącego z bardzo ładną Francuzeczką. I dopiero wtedy dowiedzieliśmy się, co takiego widział wówczas nad Warszawą.
Niemiec nurkował na niego, waląc ze wszystkiej broni pokładowej. Przeleciał o parę metrów od wiszącego na pasach Szyszki, w zamkniętej kabinie niemiecki pilot siedział bez okularów i w tej mgle nieprzytomności Szyszka zobaczył jego twarz. Ta twarz miała być straszna w swej obojętności automatu, w zimnej nienawiści. Szyszka zaraz potem stracił przytomność na dobre, gdy od podmuchu śmigieł messerschmitta spadochron szarpnął nim powtórnie i o mało się nie zwinął.
W szpitalu warszawskim przeleżał parę tygodni i widział wkroczenie Niemców. Potem przewieziono go do Łodzi, potem do Krakowa. Wciąż łamano mu i składano kości w nogach i bez końca czyszczono zaropiałe rany, był okropnie wycieńczony i stale gorączkował. Kiedy jednak mógł już chodzić o lasce – skręcił prześcieradło i nawiał przez okno w nocy, po czym na piechotę wyruszył do Francji. W końcu marca przywędrował do Lyonu. Tam spotkał porucznika Kilimka. Kilimek ograł go w oko, potem zaprosił na kolację i wyprawił do Paryża, oddawszy mu z procentem przegrane pieniądze.
W 1941 roku był już w polskim dywizjonie myśliwskim w Anglii, jako najmłodszy pilot. Z początkiem lipca zestrzelił swojego pierwszego Me-109, w walce nad Lille; a w następnym tygodniu zginął jego serdeczny przyjaciel, kapitan Erwin Kawnik. A potem – niespodziewanie – przeżył Szyszka dziwaczne uwolnienie od warszawskiej zmory.
Leciał wtedy ze swoim dywizjonem jako osłona bombowych sterlingów. Po przeleceniu La Manche wyprawa została zaatakowana przez niemieckie messerschmitty; jeden z nich, atakując sterlingi z lotu nurkowego, przeleciał tuż obok samolotu Szyszki. Ten błyskawicznie przerzucił swego spitfire’a w ostry przewrót i zaatakował messerschmitta: chciał przeciąć mu drogę i nie dopuścić do sterlingów. Niemiec zrobił unik, wyprysnął świecą w górę; Szyszka podciągnął samolot i złapawszy messerschmitta na celownik, sypnął krótkimi seriami. Od messerschmitta odmaszerowało skrzydło, resztki samolotu wpadły w jakiś dziwaczny młynek. Pilot wyskoczył i otworzył spadochron. Wtedy w Szyszkę „coś wstąpiło”: zawrócił i wziął wiszącego na pasach Niemca na celownik.
Zupełnie nie wiedziałem, co się ze mną dzieje; wiedziałem tylko, że mi palec chodzi na guziku kaemów. Teraz wystarczy tylko nacisnąć. Ale ja musiałem zobaczyć jego twarz. Więc leciałem na niego i nie strzelałem. Niemiec rosnął w celowniku, gwałtownie wymachiwał rękoma, wił się na pasach. W końcu zobaczyłem wyraźnie jego twarz. Była także straszna, ale inna, zupełnie inna od tamtej nad Warszawą. Była obłąkana ze strachu. Niemcowi ręce opadły, wisiał jak kukła. A ja nie mogłem strzelać. Nie mogłem. Położyłem spitfire’a na skrzydło i przeleciałem o parę metrów od tej twarzy. Potem widziałem jeszcze, jak spadochron opada na ziemię. Dołączyłem do dywizjonu, a kiedy wylądowałem – poczułem, że jestem bardzo szczęśliwy”.
I znowu minęły dwa lata. Szyszka – już kapitan – został mianowany dowódcą dywizjonu. I wtedy zginął w locie ćwiczebnym. Zderzył się z nim w powietrzu najmłodszy, świeżo przybyły pilot dywizjonu. Szyszka wyskoczył, ale nieszczęśliwie; samolot był w korkociągu i skrzydłem uderzył go w głowę. Tak zginął.
Major Kępiński także odnalazł się we Francji, spotkaliśmy się tam obaj, gdy organizował polski dywizjon myśliwski. Znowu poprosiłem go o przyjęcie do dywizjonu i znowu mi odmówił, bo nie miał już etatów. Po upadku Francji nie zjawiał się w Anglii. Dostałem natomiast złożony przez jednego z młodych oficerów meldunek, że Kępiński „uciekł do Niemiec”. Przeszedłem do porządku dziennego nad tym meldunkiem, bo absolutnie nie wierzyłem, żeby to była prawda. A w kilkanaście dni potem otrzymałem wiadomość, że Kępiński leży w szpitalu w okupowanej Francji; miał ciężko postrzelone płuca i nadwyrężony kręgosłup, został zestrzelony w walce. Autor donosu chciał się dostać do Dywizjonu 303. Odmówiłem. Wtedy ów oficer załatwił sobie przydział poza moimi plecami, przez „ministerialne chody” swojej żony; dostałem pismo, zawiadamiające o przydzieleniu go do 303. Zirytowałem się i odesłałem to pismo z ręczną adnotacją: „nie może być przyjęty z uwagi na brak odpowiednich cech charakteru”. W kilka dni potem wezwano mnie do Polskiej Kwatery Głównej w Londynie i długo perswadowano, abym przyjął go mimo wszystko. Nie zgodziłem się. Wtedy żona delikwenta zagroziła, że „mnie zniszczy”. Któregoś dnia – gdy znowu przyleciałem do Londynu – znalazła mnie w Rubensie, w restauracji. Byłem z Witoldem Żyborskim, adiutantem Dywizjonu i lekarzem dywizjonowym, doktorem Zygmuntem Wodeckim z Krakowa. Żona tego lotnika chciała koniecznie ze mną rozmawiać, aby – jak twierdziła – „dać mi ostatnią szansę do namysłu”. Żyborski i Wodecki byli już po „dwóch wzmocnionych”; wzięli ją na stronę i zaczęli tłumaczyć, że nic się nie da zrobić, bo Urbanowicz ma idiosynkrazję do kobiet, wtrącających się do nie swoich spraw. Jakoś się uspokoiła. Kępiński uciekł ze szpitala, przez Hiszpanię i Portugalię dotarł w październiku do Anglii. Był schorowany i okropnie przejęty owym meldunkiem. Uspokajaliśmy go razem z pułkownikiem Pawlikowskim, że są ważniejsze sprawy od intryg i oszczerstw. Ale Kępiński jakoś nie mógł się uspokoić; wyrywał się do latania, a było wiadome, że już nie będzie mógł latać bojowo. Pewnego dnia – a akurat Londyn był bombardowany – przyszedł do Pawlikowskiego, ubrany w piżamę, aby go znowu nudzić o przydział; spali w tym samym hotelu. Pawlikowski się zdenerwował:
– Człowieku, co ty tu robisz do pioruna ciężkiego, jest noc i powinieneś spać, potrzebny ci jest wypoczynek.
– Nie słyszysz? Bombardują Londyn.
– No to co? Musisz się przyzwyczaić.
Kępiński wyszedł. Po godzinie jedna z bomb rąbnęła w skrzydło hotelu. Wszyscy zeszli do głównego holu. Pawlikowski rozgląda się – Kępińskiego nie ma. Zdenerwowany biegnie na czwarte piętro i zastaje Kępińskiego w łóżku, czytającego gazetę.
– Zwariowałeś? Nie słyszałeś, że bomba zrujnowała część hotelu?
– No to co z tego? – odpowiada z godnością Kępiński. – Przecież sam powiedziałeś, że mam się przyzwyczajać. Więc się przyzwyczajam. Nie denerwuj się.
W 1947 roku byłem w Warszawie i dowiedziałem się, że Kępiński wrócił do Polski. Złożyłem mu wizytę, ucieszyliśmy się obaj swoim widokiem – że żyjemy i że jesteśmy w Warszawie. Był ten sam hotel „Polonia”, w którym ongiś Kępiński, Prohazka i ja roztrząsaliśmy problem: kto lepszy: 111. Kościuszkowska czy 113. „Puchaczy”. Tylko że teraz już Kępiński nie patrzył na mnie z ukosa; wypaliły się dawne, niemądre urazy.
W tym roku dowiedziałem się, że umarł 26 marca. Zawsze mówił, że chce umrzeć w Polsce.
Przebiegłem myślą wszystkie nasze spotkania i wszystkie rozmowy. Zastanawiałem się: gdybym tak zapytał Kępińskiego, czy i dla mnie znajdzie się w Polsce miejsce na „kwaterę w czterech dechach” – pewnie uśmiechnąłby się po swojemu i po swojemu „służbowo” odpowiedział: „wiesz przecież, że to nie ode mnie zależy. Radzę zwrócić się do pułkownika Iwaszkiewicza, ale wątpię, czy zdoła udzielić ci wiążącej odpowiedzi”. A Prohazka, dawny dowódca 113. eskadry, który zginął w niemieckim obozie koncentracyjnym? Ten pewnie odpowiedziałby inaczej: „Toś jeszcze nie zrozumiał, dlaczego, jucha, nazwałem cię »Mister«?...”.
W Blackpool w Anglii jest pomnik na cmentarzu, gdzie pochowanych jest wielu moich kolegów. Bardzo skromny pomnik, a dookoła leżą bardzo skromni ludzie, którzy niczego nie chcieli i nie żądali dla siebie, poza prawem do życia w wolnej ojczyźnie. Jest na tym pomniku angielski napis:
We Polish Airmen
Gave our souls to God
Our Bodies to the British soil
But our hearts only to Poland
1939–1945
For your freedom and ours
Po polsku:
My, lotnicy polscy,
Oddaliśmy dusze Bogu,
Nasze ciała brytyjskiej ziemi,
Ale serca tylko Polsce.
1939–1945
Za waszą wolność i naszą.
Lotnisko w Ułężu pokryte było szaroniebieską mgłą, która zwykle wstaje przed świtem, jeśli dzień ma być pogodny. Tylko wierzchołki drzew pobliskiego lasu sterczały nad jej poziomymi pasmami. Wszyscy spali jeszcze, piloci i mechanicy, była noc, nawet na wschodzie niebo jeszcze nie zbladło. Jak zwykle jesienią – meteory zakreślały białe łuki po niebie, jeden z nich był specjalnie jasny, wydał się bliski.
Było bardzo cicho. Aby nie płoszyć tej ciszy, zeszedłem ze ścieżki wysypanej żwirem na miękką trawę; buty na żwirze chrzęściły tak głośno, że chyba słychać mnie było na całym lotnisku.
Pachniało żywicą i mchem, pomiędzy rozłożystymi sosnami stały budynki koszarowe podchorążych – parterowe, o lekkiej, drewnianej konstrukcji. Tuż pod oknami rosły astry i nasturcje; ostre światło elektrycznych lamp zmieniało im kolory. Przy wejściu do jednego z budynków zameldował się podchorąży służbowy eskadry.
– Wszystko w porządku?
– Wszystko, panie poruczniku.
– Pobudkę proszę zrobić o godzinę wcześniej. Pogoda piękna, a program w powietrzu na dziś mamy obszerny.
Wszedłem do środka, przy świetle elektrycznej latarki przyglądałem się śpiącym. Sen wygładził im twarze, wszyscy byli bardzo młodzi, zaledwie po dwudziestce, we śnie wyglądali jeszcze młodziej. Byłem tu dowódcą, wychowawcą, wykładowcą i instruktorem w powietrzu, ale sam nie o wiele byłem od nich starszy. Lubiłem ich. Już za parę dni odejdą ze Szkoły Myśliwskiej do dywizjonów.
Mundury ułożone w kostkę, kombinezony, okulary i hauby lotnicze leżały na drewnianych taboretach, tuż obok łóżek.
Poszedłem na lotnisko. Gdzieś na wieży kościelnej zegar wybił godzinę. Wymieniłem z wartownikiem hasło i odzew – jak zawsze; do obowiązków oficera szkoły należało także i sprawdzanie w nocy lotniska. Szedłem wzdłuż szeregu ustawionych równo samolotów; miały silniki pookrywane brezentem, także odpoczywały po intensywnych lotach. Poczułem się senny w tej ciszy. Już od kilku miesięcy spałem przeciętnie po cztery godziny na dobę. Wskutek sytuacji – a zwłaszcza „pokojowych” zapewnień Hitlera – wakacji nie było, program szkolenia był przyspieszony i intensywny, chcieliśmy w możliwie krótkim czasie wyszkolić możliwie największą liczbę myśliwców. Personel był wypompowany do ostatnich granic.
Usiadłem na leżaku przed hangarem, mimo woli ogarnął mnie bezwład, powieki momentalnie opadły na oczy, poczułem się tak, jakbym zawisł w przestrzeni. Aby nie usnąć – wstałem i zacząłem przechadzać się przed hangarem. Wtem otwarły się drzwi, wyszedł szef mechaników; zobaczył mnie w smudze światła:
– Panie poruczniku, melduję czterech mechaników przy pracy.
– Cóż wy robicie o tej porze?
– Reperujemy siódemkę podłamaną przez podchorążego. Jedna maszyna więcej będzie do dyspozycji. Chciałbym, aby pan porucznik oblatał ją o świcie.
– Zmordujecie się.
Nic nie odpowiedział. Miał kościstą, opaloną twarz. Liczył sobie już chyba około sześćdziesięciu lat, chociaż na to nie wyglądał. Mógł już pójść na emeryturę, ale specjalnie prosił władze lotnicze, żeby go pozostawiły w służbie jeszcze na parę lat. Miał córkę na uniwersytecie, planował sobie, że postawi domek w Kazimierzu, będzie ryby łapał w Wiśle i dumał o minionych czasach. Należał mu się wypoczynek. Cztery lata spędził na Syberii za carskich czasów, potem dla odmiany dwa lata w wiezieniu niemieckim, walczył w 1920, trzykrotnie ranny. Utykał na lewą nogę. Podchorążowie nazywali go „Papa”. Czasami Papa „podkręcał” ich na starcie: „Świecę, psiakrew, zaoliwisz, nie trzymaj tak długo silnika na gazie przed startem! Szybko, spadochron na grzbiet, tyłek w garść i wpychaj się do kabiny! Szuraj! Na wojnie nie będzie takiego gadu-gadu z kolegami przed startem, trzeba będzie wyrywać w powietrze jak jasna cholera. Bo jak nie wyrwiesz, to cię zrębią. No?”. I pomagał podchorążym „wpychać się” do kabiny. A że był bardzo silny – wyglądało to często tak, że podrzucony jego łapą podchorążak wjeżdżał do kabiny głową w dół. Lubili go bardzo i szanowali, był dla nich pierwszym autorytetem w obsłudze maszyn. I wiedzieli, że jeśli któryś z nich podłamie samolot przy lądowaniu – Papa będzie pracował całą noc, ale rano grat będzie „chodził za ręką” jak dziewczyna w tańcu.
Papa miał teraz twarz skupioną i zmartwioną. Chciałem go pocieszyć:
– Za kilka dni pojedziemy na urlop.
– Eee, jakoś się nie zanosi, panie poruczniku. Pan porucznik słuchał, co Berlin mówi? – strasznie pyskują, a jeżeli nawet to tak na puc, to te meteory nad lotniskiem pan porucznik widział? Ja tam w przesądy nie wierzę, ale przed pierwszą wojną albo jak cholera miała być w Rosji, to też takie hece się wyprawiały na niebie. W ogóle mi się to nie podoba. Jak była ta epidemia, to nawet zmarł na cholerę ten słynny kompozytor – jak on się tam nazywał? Wyleciało mi z głowy.
– Widocznie ktoś tam wstrzeliwuje się meteorami w przestrzeni. Zanosi się na wojnę międzyplanetarną.
– Powoli dojdziemy i do tego, kto wie? Na razie Hitler straszy, że pogrzebie wszystkich, którzy się mu nie podobają.
– Sytuacja rzeczywiście jest napięta.
– W ostatnią środę, panie poruczniku, koło Ryk przyłapali chłopi niemieckiego agenta, podobno wmawiał w ludzi, że „Niemcy niosą światu porządek, a potem będzie pokój na tysiąc lat”. Dla świętego spokoju skuli mu mordę i oddali na policję.
– To chyba był jakiś zwariowany agent, normalny by tak otwarcie nie gadał. A z tym pokojem, to coś nie tak. W ostatnich latach cały świat nic innego nie robił, tylko ustępował krok po kroku, chroniąc pokój i dobrze wiadomo, co z tego wynikło, widzieliśmy. A teraz chyba już koniec z ustępstwami – i słusznie.
– Panie poruczniku, dlaczego tego faceta własny naród nie zlikwiduje?
– Żebym ja to wiedział. Może dlatego, że go Hitler wziął za pysk: zlikwidował opozycję, zorganizował tajną policję, cenzurę, obozy koncentracyjne. A może im to właśnie odpowiada? On sobie zdążył wychować fanatyków.
Sierżant szef pokręcił głową. Ktoś go odwołał z hangaru, odszedł, drzwi się zamknęły. Pozostałem na lotnisku aż do świtu.
O świcie siódemka była rzeczywiście gotowa. Wystartowałem na jej oblatanie, pozostawiając za sobą ciemne linie na zroszonym lotnisku. Na dole już zaczynał się ruch, na polnych drogach pierwsze wozy wlokły za sobą rdzawe ogony kurzu, pługi wychodziły na pola. W zagłębieniach terenu leżała jeszcze niebieska mgła. Niebo już czerwieniało, wreszcie zapaliły się od słońca kościelne wieże. Zrobiłem pełną akrobację, nurkowanie, wznoszenie, opadanie liściem. Potem zeszedłem w dół i lotem koszącym przeleciałem tuż nad dachami znajomego majątku. Zrobiłem to po prostu z zazdrości; dlaczego niby mają się wysypiać, jeżeli ja jestem taki śpiący? Widziałem, jak spłoszone konie hulały po łące, właściciele także musieli się pobudzić od ryku silnika.
Wróciłem na lotnisko. Po wylądowaniu udałem się natychmiast do koszar podchorążych, żeby dopilnować porannego programu. Podchorąży właśnie zmywali z siebie pod prysznicami resztki snu. Wysportowani i opaleni na brąz, wili się pod zimnym prysznicem jak węgorze, zadowoleni i hałaśliwi. W kilkanaście minut po kąpieli, ubrani w letnie kombinezony, stali już w dwuszeregu, śpiewając „Kiedy ranne wstają zorze...”.
Śniadanie trwało piętnaście minut. Potem zbiórka i odmarsz na lotnisko: „Trzy lata twardej szkoły przejdą jak nieznośne sny...”.
Zatrzymaliśmy się przed hangarem, nadjechał komendant Wyższej Szkoły Pilotażu, kapitan Stanisław Brzezina:
– Czołem, podchorążowie!
– Czołem, panie kapitanie!
Nastąpił podział na poszczególne grupy i wyznaczenie instruktorów. Grupę akrobacji objął porucznik Stefan Witorzeńć.
– A pan przeprowadzi dzisiaj egzamin z walki powietrznej – zwrócił się do mnie Brzezina.
– Kobra zerżnie nam kupry – odezwał się półgłosem któryś z podchorążych. Ta dziwna nazwa przyczepiła się do mnie już w momencie mego przyjścia do Szkoły, kiedy – przed pierwszym startem – powiedziałem do podchorążych, że „myśliwiec w powietrzu powinien zamienić się w kobrę; atak musi być zdecydowany, błyskawiczny i skuteczny”. Następnego dnia na kadłubie mojego samolotu miałem już namalowaną bardzo kolorową kobrę w ataku.
Wyznaczyłem instruktorów do przeprowadzenia egzaminu, pozostawiając dla siebie tych podchorążych, którzy potrzebowali jeszcze „doszlifowania”. A że bądź co bądź był to koniec szkolenia, egzaminy, po których mieliśmy się rozstać – wypadało coś im powiedzieć.
– Za parę dni opuścicie Szkołę. Życie jest przed wami, a najpiękniejsze w życiu jest to właśnie, że się żyje; dlatego trzeba je oszczędzać. Jeżeli to jest konieczne, trzeba także i ginąć, ale najpierw trzeba się zastanowić, czy to się komuś na coś dobrego przyda. Latanie jest sztuką, więc nie myślcie, że po Szkole będziecie odpoczywać; najlepiej zapowiadający się piloci ginęli czasem na początku swej kariery, jeśli nie znali siebie, powietrza i maszyny. W walce pamiętajcie, że przeciwnik także jest człowiekiem, takim samym jak wy, przeżywa to samo co wy, także i załamania; czasem ułamek sekundy daje zwycięstwo temu, kto przetrzyma i nie pomyśli o przegranej. Przeprowadzę z wami ostatnie walki, starałem się przekazać wam całe moje doświadczenie, zachowajcie je. Wojna może wybuchnąć nawet jutro, bądźcie na to przygotowani, nigdy nie myślcie o przegranej.
Na pierwszy ogień wyznaczyłem najostrzejszego z podchorążych, świetnie zapowiadającego się myśliwca. Miał on tylko jedną wadę, ale za to poważną: twierdził, że „myśliwiec to brawura”. Był w błędzie. Myśliwiec to przede wszystkim myślenie i przewidywanie. Chciałem go w ostatniej walce „oczyścić”; pokazać, że samą brawurą niedaleko zajedzie.
– Wystartujemy w szyku. Ja prowadzę. Proszę trzymać się mojej maszyny mniej więcej w odległości jednego metra. Po nabraniu tysiąca metrów dam znak do rozejścia się i po przeliczeniu do dziesięciu zawrócimy na siebie. Rozegramy dwie walki. Przegrywający zakołysze skrzydłami. Zdjęcia proszę robić z poprawką i bez poprawki, z odległości około stu metrów. Wracamy na lotnisko w szyku, podchorąży prowadzi do lądowania, ja będę na skrzydle. Jasne?
– Jasne, panie poruczniku.
Wystartowaliśmy. Polecieliśmy lotem koszącym na wysokości zaledwie kilkunastu metrów, w stronę Dęblina. Po drodze robiłem nagłe, ostre i głębokie zakręty, chciałem podchorążego odrobinę zmęczyć przed walką, ażeby dać mu bodaj namiastkę lotu w warunkach bojowych – oczywiście, jeśli chodzi o wyczerpanie. Nieraz przed walką zdarzy mu się lot w ciężkich warunkach atmosferycznych albo nad terenem naszpikowanym bronią przeciwlotniczą. Wodziłem go tak dosyć długo, ale podchorąży nie dawał się. Trzymał się doskonale w szyku, jego skrzydło prawie że dotykało mojego, w głębokich skrętach zawisał nade mną pionowo jak jastrząb. Podobał mi się.
Nad lotniskiem dęblińskim kręciły się „Karasie”, szkolono liniowców i pilotów bombowych. Tuż obok nad Borowiną latały szkolne PWS.
Nad twierdzą w Dęblinie dałem wreszcie znak do rozejścia się. Policzyłem do dziesięciu, zawróciłem. Związaliśmy się w walce. Skupiłem się „na zimno”; przyszedł czas, aby...
Nagle stało się coś dziwnego: tuż koło kabiny mojego samolotu przeszły smugi – jakby świetlnych i zapalających pocisków. W ułamek sekundy później znowu smugi. Zakołysałem skrzydłami. Pierwsza myśl: kiedyż ten czort złapał mnie na celownik? Druga: rusznikarze załadowali mu przez omyłkę ostrą amunicję. Byłem z tego wszystkiego bardzo niezadowolony. Dałem podchorążemu znak ręką, ażeby prowadził do lądowania. Wysunął się do przodu, ja trzymałem się jego skrzydła. Podchodzimy do lądowania. I nagle wytrysnęła przed nami czerwona rakieta: „nie lądować!”. Dodaję gazu. Jakiś P-7 przecina nam drogę, schodzi głębokimi ślizgami. O mało co nie zderzyliśmy się. Pewnie któryś z podchorążych zdenerwował się po akrobacji – pomyślałem – i ląduje „na hurra”.
Po wylądowaniu podkołowałem do chorągiewki startowej, nie wyłączając silnika. Widzę Witorzeńcia, krzyczę z kabiny:
– Który to podchorąży urwał się i przeciął nam drogę?
– To Szpak.
Jestem zupełnie zdezorientowany; Szpak – to porucznik Tadeusz Arentowicz, instruktor, nie uczeń.
– Wyłącz silnik! – krzyczy Stefan.
– Co jest, do pioruna ciężkiego? – zdenerwowałem się.
Stefan pokazał w uśmiechu swój złoty ząb i dalej zagarnia powietrze chorągiewką startową: „kołować do mnie”. Jest w tym dniu oficerem startowym, muszę wykonywać jego rozkazy.
Wyłączam silnik, wyskakuję z kabiny, idę wprost na Szpaka, muszę mu nawymyślać. Przyjaźniłem się z nim jeszcze w 1. Pułku Lotniczym w Warszawie, wiele godzin spędziliśmy razem w powietrzu, w kawiarniach, w nocnych klubach, na nartach, kortach tenisowych, na pływalni. Lubiłem Tadeusza za jego wisielczy humor, wiedziałem, jak lata; cóż za głupie cyrki teraz wyprawia?
Arentowicz ma dziwną minę:
– Le Kuto (doczepił mi kiedyś to przezwisko – le couteau, nóż – ale zawsze je wypisywał w transkrypcji polskiej) – Le Kuto – powiada – żyjesz jeszcze, nie podstrzelili cię?
Byłem wściekły:
– Idź do diabła, nie zawracaj głowy. Stale przypominam podchorążym o dyscyplinie w powietrzu, a ty zaiwaniasz ślizgami przed samym nosem. Gdyby to jakiś szczeniak...
– Ofiaruj metrową świecę w kościele, że żyjesz – przerywa mi – messerschmitt cię atakował.
Popatrzyłem na niego nie bardzo przytomnie:
– Messerschmitt?...
– Aha. Chciał zerżnąć ci kuper, ale jak zobaczył tę kobrę na twoim samolocie, to cykoria tak go popędziła, że wywiał. A poza tym, żebym nie zapomniał: był telefon do adiutanta Centrum, żeś o świcie przerwał miodowy miesiąc młodej parze – wiesz, w tym majątku koło Wisły. Nad dachem szurnąłeś, przyzwoity człowiek tego nie robi, sam wiesz, że są momenty...
– Szpak, szybko startuj z powrotem do Dęblina, my nie mamy teraz czasu na podgadujki – przerwał mu Stefan.
Arentowicz wziął mnie pod rękę.
– Nie żartuję. Jednego „robaczka” (tak nazywano podchorążych z podstawowego pilotażu) messerschmitt podstrzelił dzisiaj.
Wtem zajechał samochodem kapitan Brzezina. Był wyraźnie poruszony:
– Niemcy zaatakowali Polskę, dzisiaj o godzinie 4.45 rano. Luftwaffe bombarduje miasta i lotniska.
– O mało co nie zerżnęli nam Le Kuto – wtrącił się Szpak. Brzezina zwrócił się do mnie:
– Zaatakowali cię Niemcy?
– Widziałem tylko smugi pocisków, messerschmitta nie zauważyłem, byłem związany walką z podchorążym.
Widziałem, że wszyscy myślą o jednym tylko – i że to jedno jakoś nie mieści im się w głowie, rzeczywistość opornie przebijała sobie drogę.
– To już ci ten lot koszący nad majątkiem daruję – Brzezinie twarz poszerzyła się w uśmiechu.
– Wypędziłeś kobietę z łóżka, ot co – mruczał Szpak – mąż natychmiast zadzwonił na lotnisko.
Brzezina był już bez uśmiechu:
– Wstrzymać loty, wszyscy piloci na odprawę. Dwa klucze pozostają w alarmie. Na dowódców kluczy wyznaczam Witorzeńcia i Urbanowicza. Start na czerwoną rakietę. Łączność z ziemią, jak umówiliśmy wczoraj. Klucze pozostają w alarmie od świtu do nocy, zmiana pilotów co dwie godziny.
Omówiliśmy ze Stefanem taktykę w powietrzu, nałożyliśmy spadochrony, weszliśmy do kabin. Bytem oszołomiony. Wojna. Jednak wojna. Papa krzątał się przy samolotach, osobiście przypasywał pilotów w kabinach, był bardzo przejęty, w ruchach jego rąk było coś naprawdę ojcowskiego, starał się pokryć jakoś swoje wzruszenie, gadał po swojemu: „panowie, uważać w powietrzu jak jasna cholera, nie dać się zrębać”. Potem do swojego przyjaciela sierżanta, mojego skrzydłowego: „za luźno jesteś przypasany, podciągnę ci pasy, żebyś nie pętał się po kabinie, jak coś tam w portkach przy oberku”. Kręcił się przy samolotach, kiedy zaś wszystko już było dopięte – nie mógł sobie jakoś znaleźć miejsca. Wsiadł na rower, pojechał, po chwili wrócił z koszem żółtych gruszek.
Był pierwszy września 1939.
Ułęż przyjął wiadomość o wojnie z powagą. Nikt nie histeryzował, ale też nikt nie udawał, że „jakoś to będzie”.
Dreszcze latały mi po grzbiecie; może z niewyspania, może także i z podniecenia. Wiedziałem, wchodząc do kabiny, że parę lat będę w niej siedział, nie byłem optymistą. Ale nie miałem też złych myśli i nie spodziewałem się, że mnie zrębią; odwrotnie – postanowiłem zrębać Niemca jak najszybciej „ku chwale Ojczyzny i króla jegomości”.
Godziny w kabinie dłużyły się jak nigdy. Czekaliśmy na czerwoną rakietę, nie było jej. Nad lotniskiem był spokojny, złoty, jesienny dzień, słońce grzało, pachniało upałem, nitki babiego lata czepiały się krawędzi skrzydeł. A jest wojna.
Cóż ja wiedziałem o wojnie? Byłem zupełnie małym chłopcem, kiedy wybuchła pierwsza wojna światowa. Pamiętałem – jak przez mgłę – sznury rowów strzeleckich, pamiętałem, jak wyją pociski artyleryjskie. Mój starszy brat objaśniał mi fachowo: „to są, frajerze, pociski z armat. A te, co tak cienko gwiżdżą – to są ołowiane kulki z karabinów maszynowych i ręcznych, wiesz?”. Rodzice ostrzegali nas przed tymi „kulkami”. A dla nas śmierć była czymś zupełnie nierealnym, czymś z bajki. Kiedy przechodził front – baliśmy się tylko zwierzęcego ryku żołnierzy w czasie walki na bagnety, był okropny. Okrągłymi ze zdumienia oczyma patrzyliśmy na zabitych i rannych, którzy prosili o dobicie. Potem przyszli Niemcy, świetnie wyekwipowani, rośli, butni.
Potem znowu Niemcy odeszli. I to był koniec. Był spleśniały chleb i ziemniaki, żołnierze niemieccy szli obdarci, wygłodzeni. Nawet nie było już nic do rabowania, kobiety wiejskie rozbrajały żołnierzy, w razie oporu trzepały miotłami. Potem pojawiły się polskie orzełki na czapkach. Myśmy z bratem też sobie takie zafundowali; drogo mnie to kosztowało, „producentowi” musiałem za orzełka oddać ulubionego królika. A potem laliśmy łzy, że nas nie chcą wziąć do wojska, bo jesteśmy za mali (kiedy to piszę – mój brat od dawna leży na cmentarzu wojskowym we Włoszech).
Koło samolotów kręci się Papa. Chodzi, zagląda, chociaż w tej chwili nic już więcej zrobić nie może.
Kiedy wstępowałem do Korpusu Kadetów w Modlinie – wędrując z kolegami po twierdzy, odczytywaliśmy na murach napisy z czasów wojny, wydrapane bagnetami. Utkwił mi w pamięci tylko jeden – i to grubo sprzed wojny, datowany 1905: „siewodnia riezali my Polakow” – i jakieś nazwisko.
W 1938 byłem w Niemczech. Widziałem przemawiającego Hitlera. Stadion był czerwony od sztandarów ze swastyką, wierni wyznawcy stali murem z zapalonymi pochodniami. Na wysokiej trybunie, otoczony czernią esesmańskich mundurów, przemawiał „Wódz”. Pamiętam jego zachrypnięty, załamujący się w histerycznym krzyku głos; Hitler robił wrażenie maniaka, chorego – ze swoim głosem, z opętaną gestykulacją zaciśniętych pięści. Ale Niemcy patrzyli weń jak w bóstwo, stadion wypełniony morzem pochodni huczał jednym „Sieg Heil”. Niemcy jednym głosem śpiewali „Deutschland, Deutschland über alles” – potem „Horst Wessel Lied”. Ten tłum nie miał w sobie nic ludzkiego, pachniało szaleństwem.
Tego samego roku byłem także w Baden koło Wiednia. Niemcy już okupowali Austrię. Widziałem armię niemiecką – świetnie wyekwipowanych, rosłych żołnierzy, maszerujących ulicami. W parkach orkiestry grały słodkie melodyjki,wszystkie bardzo „gemütlich”, ci na ulicy śpiewali znów szturmówkę „Horst Wessel”. Co lepsze hotele były zarezerwowane „nur für Parteigenossen”. Widziałem, jak w cuchnącym bajorku Niemcy urządzili konkurs pływacki dla Żydów: sędziwi brodacze brnęli przez kałużę, dostawali na brzegu fotografie Hitlera z dzieckiem na ręku.
Miałem też okazję widzieć w Baden – przejazdem – Hermanna Göringa. Poprzedniego dnia były aresztowania. Gestapo było także i u mnie w hotelu; przeszukali cały pokój i powywracali wszystko w walizce. Byli mało uprzejmi, grozili obozem. W dzień przyjazdu Göringa miasto wyglądało jak po epidemii, było pusto na ulicach, kręciły się tylko patrole wojska i żandarmerii. Wzdłuż alei, którą przejeżdżać miał Göring, na przestrzeni paru kilometrów przeciągnięto grube liny. Co kilkanaście kroków stali „cywile”. Za ich kordonem ustawiono dzieci z chorągiewkami w rękach i kwiatami. Potem – grupami – zaczęto przepuszczać ludność.
Göring jechał w pięknym, otwartym samochodzie, ubrany w mundur kapiący od złota, z buławą marszałkowską w ręku. Był spasiony, błazeński w swoim bajecznie ozdobnym stroju, uśmiechał się, co kilkanaście kroków robił buławą wspaniałe gesty, dzieci krzyczały cienko „Heil Hitler!”, tłum milczał.
Wieczorem byłem w lokalu, trafiłem na lotników niemieckich. Byli młodzi – i gdyby nie mundury, gdyby nie twarze... Byłem po cywilnemu, siedziałem sam, patrzałem. Musiało to zwrócić uwagę, w pewnym momencie młody lotnik z dystynkcjami kapitana zaprosił mnie do stolika, gdzie siedzieli oficerowie. Blondyn – mogłem uchodzić za „nordyka”. A mnie się przypomniało Wilno: kiedy pewna matka uroczych córek zapraszała studentów: „proszęż siadać, proszęż gadać, proszęż córki moje bawić” – skromni studenci odpowiadali uprzejmie i flegmatycznie, tym samym charakterystycznym akcentem: „dziękuję, nie chce sie”. W tamtej chwili odpowiedziałem niemieckiemu kapitanowi lotnictwa, że czuję się doskonale w swoim własnym towarzystwie. Oczy mu się odrobinę zwęziły, po chwili dwóch cywilów poprosiło mnie o papiery. W paszporcie miałem zapisane: „oficer lotnictwa”. Niemiec uśmiechnął się zimno, popatrzył mi w oczy:
– Spotkamy się kiedyś w powietrzu.
– Mam nadzieję.
Siedząc teraz w kabinie – czekałem właśnie na takie spotkanie.
Nie wierzyłem w zwycięstwo Niemiec w drugiej wojnie światowej. Ale też – o czym nikt nigdy głośno nie mówił – nie wierzyłem w aktualną pomoc aliantów. Gdyby traktowali swe zapewnienia serio – co najmniej od roku zaangażowaliby się finansowo: samoloty, broń... Tymczasem jest wrzesień 1939 – i siedzę w kabinie P-7. Kiedyś – w 1931 – był to pełnowartościowy i groźny myśliwiec. Pozostał dobrą maszyną. Do akrobacji i do szkolenia myśliwców. Może jeszcze do ataku na cele naziemne, gdyby miał opancerzenie, bo ja wiem? A może charakterystyki niemieckich samolotów są przesadzone? Nie bardzo wiadomo, co chowają w zanadrzu nasze wytwórnie i dowództwo; może nowe prototypy zdążą wejść do serii, może je dostaniemy? Powinniśmy. Ale trzeba się bić i tak, jak podejdzie, trudno. Może jednak przy końcu wojny polskie kobiety będą miały szansę trzepać znowu Niemców miotłami?
Podchorążowie kopali rowy przeciwodłamkowe w pobliżu samolotów i narzekali, że nie są w alarmie. Pod skrzydłami mojego samolotu siedzieli mechanicy i rusznikarze, rozmawiali o wojnie: jak będzie. Słońce przygrzewało coraz mocniej, mgła zupełnie znikła, coraz więcej nitek babiego lata czepiało się krawędzi płatów. Powoli ogarniała mnie senność. Pochyliłem głowę do tyłu, powieki mi opadły. Usłyszałem jednak wystrzał, otworzyłem oczy: akurat na tle nieba zakreślała piękny łuk purpurowa rakieta. Ręka sama sięgnęła do rozrusznika, piloci nasuwali okulary na oczy, sześćśmigieł kolejno załopotało w powietrzu: pierwszy obrót powolny, niepewny, następne coraz szybsze, wreszcie z rur wydechowych tryskają smugi niebieskiego dymu, bledną, lotnisko ryczy silnikami.
Na swojej kremowej rękawiczce zauważyłem biedronkę czerwoną w czarne ciapki. Nie wiem, dlaczego zapamiętałem tak dokładnie tę biedronkę.
Dałem pełny gaz, ruszyliśmy ostro do startu.
Czytałem wiele książek lotniczych i – prawdę powiedziawszy – nudziły mnie nieco techniczne opisy walk; liczba możliwych alternatyw sytuacyjnych była dość ograniczona (zaś możliwości finałowe jeszcze bardziej), mnie zaś interesowało głównie, „jak to jest naprawdę”, co się wtedy czuje, jak to wygląda od strony pilota, jak się to przeżywa. Fachowe opracowania nie zajmowały się problemami tego typu. Przy ich lekturze odnosiło się wrażenie, że sprawa kończy się na tym, iż w takiej to a takiej sytuacji i warunkach pilot „winien” postąpić tak a tak, zwracając uwagę na to i owo, i pamiętając jeszcze o czymś tam; że, jednym słowem – winien działać jak sprawny automat. Już w czasie trenowania walk powietrznych przekonałem się, że podręcznikowy ich obraz jest lekko zafałszowany i bardzo niezupełny. O tyle zafałszowany, że z jednej strony możliwość alternatyw sytuacyjnych była w praktyce o wiele większa, zaś z drugiej – wiele reakcji w powietrzu było podświadomych, odruchowych, wcale niedyktowanych tym, co pilot „winien” zrobić. Gdy daną walkę analizowało się później na ziemi – można było wprawdzie wychwycić ewentualne błędy czy też momenty, które dały przewagę, ale praktycznie bardzo trudne albo wręcz niemożliwe było odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w danym momencie pilot w ten właśnie sposób zareagował; albo jaka przyczyna tkwiła w tym, że wykonał (albo nie) dany manewr. Do tego dochodziły jeszcze kwestie indywidualnych temperamentów i „sposobów bycia” w powietrzu. Były to rzeczy mało uchwytne, żaden podręcznik się tym nie zajmował; niemniej były to realne „współczynniki”. Ileż to możliwości kryje się w tym, że na przykład pilot jest specjalnie „cięty” na swego przeciwnika albo mocno podirytowany... Czy też w tym, że postanowił się „szanować”. Ile razy ambicja i zapał w starciu z chłodnym kalkulowaniem dawały tak bardzo różne wyniki. Wszystko to okazywało się już w trakcie szkolenia, już w czasie treningów – ale dotąd zawsze była to tylko gra, trochę „na niby”. Ostatecznie wiedziało się, że – wyjąwszy, zawsze aktualną, możliwość nieszczęśliwego wypadku – wyląduje się po walce spokojnie na lotnisku razem z niedawnym „przeciwnikiem”.
Teraz było zupełnie coś innego: walka nie przestała być grą, ale tym razem miała to już być gra bardzo serio i o wysoką stawkę. Przez wiele lat wychowywano nas i kształcono dla tego celu: do walki. Ten cel nabrał teraz wyrazistych barw. Nareszcie miałem się przekonać, „jak to jest naprawdę”.
