Architektki. Czy kobiety zaprojektują lepsze miasta - Agata Twardoch - ebook

Architektki. Czy kobiety zaprojektują lepsze miasta ebook

Twardoch Agata

5,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ta książka powstała ze złości – pisze autorka we wstępie, złości na to, że kobietom jest w tym zawodzie trudniej, są mniej doceniane i rzadziej nagradzane. I to nie dlatego, że są niewystarczająco dobre. Ale też z potrzeby pokazania kobiecych wzorców branży architektonicznej i tego, że jest wiele architektek, urbanistek i związanych z kreowaniem środowiska architektonicznego ekspertek, zasługujących na to, by świat zobaczył ich osiągnięcia. Z ambicją sfeminizowania dyskursu architektonicznego i otwarcia go dla kobiet.

Dziewiętnaście rozmów z 24 kobietami autorka podzieliła na cztery główne części: Miasta, gdzie prezentuje urbanistki, ale też zamieszcza rozmowę z socjolożką, Budynki – gdzie rozmawia z kobietami, które na co dzień zajmują się projektowaniem architektonicznym, w części trzeciej Obok - przedstawia bohaterki, które nie mieszczą się w prostym podziale na architekturę i urbanistykę i które mają w ramach architektury bardzo konkretne, wykraczające poza standard, zainteresowania i wreszcie część czwarta Słowa to rozmowy z architektkami, które rzeczywistość kształtują raczej za pomocą zdań, badań i edukacji niż samodzielnie wykonywanych projektów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 391

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



ARCHITEKTKI

Czy kobiety zaprojektują lepsze miasta?

AGATA TWARDOCH

Copyright © by Agata Twardoch, 2022

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Wstęp

Ta książka powstała ze złości.

Gdy studiowałam architekturę na początku lat dwutysięcznych, szef jednej z katedr, tej, do której najtrudniej było się dostać na dyplom, mawiał: „Dobrze, że kobiety studiują architekturę. Przynajmniej będą umiały dziecku wybrać ładny berecik”. Inny wykładowca powtarzał studentkom, na tyle często, że powiedzenie to stało się krążącym na uczelni memem: „Jest wiele pięknych zawodów na A: asprzątaczka, akucharka. Dlaczego próbuje pani zostać architektem?”. Pierwszy z nich był promotorem mojego dyplomu, drugi jest moim ojcem. Pamiętam też, że gdy siedziałyśmy z koleżanką z grupy drugą dobę nad jakimś projektowym konkursem, kolega z roku zasugerował, że zamiast marnować swój czas w ten sposób, powinnyśmy wystartować w konkursie kulinarnym, bo miałybyśmy większe szanse.

Kończąc studia z drugą lokatą na roku (pierwsza w rankingu też była dziewczyna), byłam przekonana, że mogę pracować w zawodzie i może nawet odnosić sukcesy MIMO TEGO, że jestem kobietą. „Architektka Agatka” – konsekwentnie wyśmiewałam feminatywy, sprowadzając je do absurdu, i starałam się udowodnić wszystkim, a przede wszystkim sobie, że nierówności nie istnieją, a jeżeli kobiety nie otrzymują nagród, to po prostu dlatego, że są niewystarczająco dobre. Architektura to przecież zawód merytokratyczny!

Po 17 latach pracy – zarówno w roli architektki, nauczycielki akademickiej, urbanistki, jak i ekspertki – mam pełną świadomość, że kobietom jest w tym zawodzie trudniej, są w nim mniej doceniane i rzadziej nagradzane. I to nie dlatego, że są niewystarczająco dobre.

W książce Gdzie są architektki?1 dobitnie pokazuje to Despina Stratigakos, kanadyjska badaczka i historyczka architektury. W pierwszym rozdziale przytacza historyczne argumenty. Na początku dyskusyjną kwestią pozostawało, czy kobieta w ogóle jest w stanie pracować w branży: przecież suknia będzie utrudniać jej poruszanie się na budowie, a bycie żoną i matką to praca na pełen etat. W 1911 roku Otto Bartning pisał, że kobiety tworzą architekturę kobiecą i wątłą (w domyśle – niewartą uwagi, gorszą), ponieważ zbyt skwapliwie słuchają klientów2. Gdy po drugiej wojnie światowej dopuszczono do zawodu większą liczbę projektantek, a priori ograniczono ich obszar działania do kwestii domowych i kuchennych. Z tym właściwie zgadzała się nawet część samych zainteresowanych: Jean Wehrehein, praktykująca architektka z Chicago, w 1966 roku mówiła, że kobiety mają naturalną inklinację do projektowania domów: (...) wydaje się, że mężczyźni wolą duże projekty, jak biura czy gmachy publiczne, ale to ja znam się na projektowaniu kuchni3.

Na ile jest to tradycja, na ile biologia, nie wiem – powiedział z kolei w 1971 roku Marcel Breuer w rozmowie z Ritą Reif – ale jak dotąd nie mamy wielu wielkich architektek4. W tym samym czasie Breuer zatrudniał wiele kobiet jako kreślarki, doceniając ich precyzję i staranność, uważał jednak, że bycie samodzielnym, kreatywnym architektem jest dla nich za trudne. W 1989 roku pojawiła się bodaj najbardziej znana wypowiedź w dyskusji na temat „szklanego sufitu”5 i dyskryminacji kobiet w branży. W tekście Room at the Top? Sexism and the Star System in Architecture6 Denise Scott Brown, planistka i architektka, nauczycielka akademicka oraz wspólniczka i żona Roberta Venturiego, przedstawiła problemy, z jakimi mierzyć musi się osoba wykonująca zawód architekta, tylko dlatego, że jest kobietą. Choć większość opisywanych przez nią kwestii związana była z ogólnym problemem stosunków męsko-damskich obowiązujących w krajach anglosaskich w drugiej połowie XX wieku, w przypadku architektek były one szczególnie uciążliwe. Architektka nie mogła pójść z klientami na biznesową kolację, bo te odbywały się w męskim gronie. A nawet jeżeli samą kolację spożywano w towarzystwie mieszanym (wives dinners), potem towarzystwo rozchodziło się do stolików damskich i męskich. Te drobne codzienne uciążliwości prowadziły nie tylko do tego, że kobietom trudniej było zdobywać klientów i zlecenia, ale także do tego, że marginalizowana była ich rola. Wszyscy słyszeli o „kaczce Venturiego”, z tym że właściwie wymyśliła ją Denise. Gdy publicznie zwróciła na to uwagę, zalała ją fala krytyki i oburzenia7.

Historia pokazała, że Denise Scott Brown słusznie obawiała się wykluczenia. Mimo że od początku lat 60. Robert Venturi i Denise Scott Brown pracowali razem, większość realizowanych projektów powstawała podczas wspólnych rozmów i analiz, razem także napisali najważniejsze książki (np. wydane w 1972 roku Learning from Las Vegas8), w 1991 roku Nagrodę Pritzkera9 otrzymał sam Robert. Scott Brown była bardzo rozczarowana, zbojkotowała ceremonię i wielokrotnie odnosiła się do kwestii publicznie. Rozumiała jednak, że nie była to jedynie sprawa personalna, ale kwestia kulturowa; choroba dotykająca wszystkie architektki i całą architektoniczną branżę. Był to S.A.D. – Star Architect Disorder, syndrom stararchitekta. Przypadłość, która nie tylko sprawiła, że zmarginalizowano Denise Scott Brown, ale też powoduje, że doceniamy bardzo konkretny typ architektury i postawę ubranych na czarno demiurgów z nieznoszącą sprzeciwu pewnością deklarujących, jak powinien wyglądać świat. Z tej estymy, którą darzymy bezkompromisowych twórców, często wykorzystujących architekturę do stawiania pomników samym sobie, wynika, co i kogo nagradzamy i kogo promujemy (nawiasem mówiąc, to samo schorzenie sprawiło, że wykreowaliśmy nawet starurbanistę Jana Gehla10, czyli samotną gwiazdę w zawodzie opartym, jak mało który, na dialogu i kooperacji).

Do 2020 roku, na 41. edycji najważniejszej architektonicznej nagrody – Pritzkera – wyróżniono nią trzy kobiety, w tym dwie jako część kolektywów. W 2004 roku Zahę Hadid, w 2010 roku japoński duet SANAA założony przez architekta Ryūe Nishizawę oraz architektkę Kazuyo Sejimę i w 2017 roku – trio architektów: Rafaela Arandę i Ramona Vilaltę oraz architektkę Carme Pigem Barceló. Podobna sytuacja miała miejsce w przypadku przyznawanych co dwa lata architektonicznych nagród Unii Europejskiej im. Miesa van der Rohe – do 2019 roku na 15. edycji nagrodę otrzymało 15 mężczyzn, trzy biura niefirmowane męskim nazwiskiem i Zaha Hadid.

Nagrody to jedno, ale jest jeszcze kwestia promocji nazwisk i konkretnych wizji. Dwa przykłady: biennale architektury w Wenecji i wywiady z serii „Zawód Architekt” w miesięczniku „Architektura-Murator”, czyli, odpowiednio, najważniejsze wydarzenie kształtujące architektoniczny dyskurs publiczny oraz rozmowy w głównym polskim architektonicznym miesięczniku. Biennale architektury odbywa się co dwa lata od 1980 roku i w tym czasie przez 15 kolejnych edycji kobieta kuratorką była jedynie raz – w 2010 roku Kazuyo Sejima. Statystyki rozmów w rubryczce „Zawód Architekt” ujawniają, że od czasu gdy te są prowadzone, czyli od 2012 roku, średnio rocznie do rozmowy zapraszano 11 architektów i jedną architektkę. Te liczby to oczywiście tylko statystyki, ale trudno dziwić się, że funkcjonującym w takim otoczeniu kobietom nie jest łatwo uwierzyć, że są równoprawnymi graczami na architektonicznej scenie. Podejrzewam, że inwestorzy spoza architektonicznego środowiska nie śledzą statystyk z taką wnikliwością, ale jednak – jeżeli docierają do nich jakiekolwiek odłamki informacji, to zapewne również trudno im uwierzyć, że warto zlecenie oddać w ręce architektki. Te muszą być przecież znacznie gorszymi fachowcami, jeżeli w ogóle się o nich nie mówi, prawda?

Sytuacja drgnęła w 2018 roku, kiedy Yvonne Farrell i Shelley McNamara zostały kuratorkami weneckiego biennale. W 2019 nagrodę Miesa van der Rohe11 otrzymał duet Anne Lacaton i Jean-Philippe Vassal, następnie w 2020 Farrell i McNamara otrzymały Nagrodę Pritzkera, a rok później znowu Lacaton i Vassal.

Drgnęło też w polskiej prasie. W marcu 2020 roku rozpoczął się w miesięczniku „Architektura-Murator” cykl moich rozmów z architektkami, a jego zapowiedź trafiła nawet na okładkę magazynu. Typowy dla architektów (sic!) egocentryzm każe mi podejrzewać, że było to wydarzenie przełomowe dla polskiej prasy architektonicznej. W 2020 roku w rubryce „Zawód Architekt” pojawiło się już pięć architektek, mimo że w 2019 nie było jeszcze ani jednej. Następnie drugi ważny architektoniczny miesięcznik – „Architektura i Biznes” – cały czerwcowy numer 2020 roku zatytułował „Zawód Architektka” (choć przyznać trzeba, że pierwszy numer „A&B” poświęcony architektkom ukazał się 10 lat wcześniej, w marcu 2010). W kwietniu 2021 architektki Barbara Nawrocka, Dominika Wilczyńska i Dominika Janicka rozpoczęły socialmediowe działania pod hasłem „Bal Architektek”. Dziewczyny piszą o czynnych architektkach, pokazują feministyczne inicjatywy architektoniczne oraz tropią genderowe niesprawiedliwości. Rozpoczęły na przykład akcję przeciw seksizmowi na polskich uczelniach, w wyniku której kilka osób złożyło zawiadomienia o molestowaniu seksualnym. Do fejsbukowej grupy należy już prawie 1000 osób, a profil na Instagramie obserwuje ponad 3,5 tysiąca. Społeczność, na czym od początku zależało inicjatorkom, jest żywa i zaangażowana, członkinie i członkowie – bo do grupy nie należą wyłącznie dziewczyny – przysyłają biogramy architektek, zgłaszają problemy i proszą o rady. Inicjatywa została opisana przez „Forbes Women” i zauważona w kilku ogólnopolskich kampaniach i rankingach.

Rozwój sytuacji pokaże, czy to trwała zmiana, czy podyktowane modą odchylenie od normy. Optymizmem nie napawa niestety oburzona reakcja środowiska na propozycję Balu Architektek, by nazwę Stowarzyszenia Architektów Polskich SARP zastąpić Stowarzyszeniem Architektek i Architektów Polskich, mimo że skrót SAARP brzmiałby przecież równie ładnie.

Moja tolerancja na przejawy seksizmu skończyła się chwilę przed tym, zanim nastąpiły opisane zmiany. Przez lata narastała we mnie złość, po trochu podczas każdej publicznej dyskusji, w czasie której przedstawiano mnie inaczej niż moich męskich kolegów. Standardem było: „pani Agata (a czasem nawet Agatka) i pan doktor inżynier architekt Igrek Iksiński”. Narastała po kawałku podczas każdego panelu, do którego zapraszano jedynie mężczyzn. Jednak czarę goryczy przelał dopisek na marginesie mojej habilitacji. W swojej poświęconej mieszkalnictwu rozprawie odniosłam się do adaptacji zabytkowej szkoły na mieszkania słowami: jako architektce szkoda mi budynku, który z powodu dodanych balkonów stracił zabytkowy charakter, ale jako urbanistka cieszę się, że w śródmieściu będzie więcej mieszkań. W recenzji wydawniczej szanowany pan profesor dopisał uwagę: a jako kobieta boję się, że balkon trzeba będzie sprzątać.

Wtedy postanowiłam przestać udawać, że kwestia kobiet wykonujących szeroko pojęty zawód architektki i urbanistki nie istnieje. Postanowiłam poszukać kobiecych wzorców naszej branży i pokazać, że jest wiele architektek, urbanistek i związanych z kreowaniem środowiska architektonicznego ekspertek, zasługujących na to, by świat zobaczył ich osiągnięcia. Miałam także ambicję, żeby sfeminizować architektoniczny dyskurs, nie tylko otwierając go dla kobiet, ale także zmieniając postrzeganie żeńskich końcówek. Dlatego wszystkie rozmówczynie pytam o to, jak chcą, żeby je nazywać: architektkami, architektami czy paniami architekt. Chciałam oswoić brzmienie wyrazu „architektka”, wierząc w znaczenie inkluzyjnego języka i w to, że ten może pomóc kobietom poczuć się w architekturze dobrze nie MIMO tego, że są dziewczynami. Nie zależało mi natomiast na kolejnej książce, w której pokażę światu, że kobietom jest gorzej. Tu zainteresowanych zawsze odsyłam do świetnych Niewidzialnych kobiet12 Caroline Criado-Perez, w której to książce autorka śledzi mniej lub bardziej ukryte formy opresji.

Zależało mi na wzmocnieniu pozycji kobiet zwłaszcza w obliczu bezlitosnej matematyki: wydziały architektury w całej Polsce co roku kończy więcej dziewczyn niż chłopaków. Różnica waha się pomiędzy 31 procent kobiet więcej niż mężczyzn wśród osób kończących Politechnikę Warszawską do prawie 60 procent w przypadku Politechniki Białostockiej (dane za Balem Architektek). Już teraz natomiast wśród osób zapisanych do konkretnych okręgowych izb architektów, czyli osób posiadających czynne prawo uprawiania zawodu, jest tylko nieco więcej architektów niż architektek. Proporcje wahają się pomiędzy 34,8 procent kobiet w Izbie Lubelskiej a 51,1 procent – w Lubuskiej (za wyliczeniami Huberta Trammera opublikowanymi w 74. numerze kwartalnika „Autoportret”).

Na koniec chciałabym, żeby ten zestaw rozmów spełnił funkcję terapeutyczną. Nie tylko dla mnie, ale też dla kolejnych roczników architektek i urbanistek. Żeby młode uprawiające ten zawód kobiety nie musiały zaczynać od udowadniania światu, że są wystarczająco dobre.

O rozmowach

Dziewiętnaście rozmów z 24 kobietami podzieliłam na cztery główne części. Podział jest nieostry i może same bohaterki widziałyby się gdzie indziej, dla mnie jednak ważne były ogólny charakter ich działalności i główna tematyka naszej rozmowy. Prezentowane rozmowy nie są rozmowami typowo reporterskimi. Nie jestem dziennikarką, tylko kolejną przedstawicielką grupy architektek i urbanistek, która jest przedmiotem moich rozmów. Z tego powodu nie staram się w tych rozmowach być przezroczysta i czasem świadomie pozwalam sobie na to, by moje poglądy wychodziły na powierzchnię.

W I części – MIASTA – prezentuję urbanistki, ale jako pierwszą zamieszczam rozmowę z socjolożką. Rozmowa z Diane Davis, profesorką Charlesa Dyera Nortona w dziedzinie planowania regionalnego i urbanistyki na Wydziale Planowania i Projektowania Przestrzennego Uniwersytetu Harvarda, jest rozmową pomiędzy i traktować ją można zarówno jako fragment wstępu, jak i pierwszą rozmowę z cyklu. Diane pytam o sytuację profesjonalistek za oceanem oraz o potencjalne zmiany związane z wejściem nowego, bardzo licznego pokolenia architektek do zawodu. Druga w tej części to rozmowa z Moniką Arczyńską z kolektywu projektowego A2P2. Monika mówi o sobie, że jest architektką, ale jej główna działalność kręci się ostatnio jednak wokół zagadnień urbanistycznych. Rozmawiamy o tym, dlaczego po latach pracy w Irlandii postanowiła wrócić do Polski i jak w naszym kraju rozwijać działalność urbanistyczną. Trzecią rozmowę przeprowadziłam z Evą Kail – wiedeńską urbanistką odpowiedzialną za funkcjonujące tam od lat 90. XX wieku Frauen Biuro, w którym dba się o to, żeby miasto rozwijało się z poszanowaniem potrzeb wszystkich – niezależnie od płci, wieku, statusu materialnego, pochodzenia czy stopnia sprawności. Eva jest także odpowiedzialna za zapoczątkowanie procesu zapraszania architektek do projektowania wiedeńskiej zabudowy i temu między innymi poświęcamy rozmowę. Czwarta i ostatnia rozmowa w części MIASTA to rozmowa z Moniką Konrad – obecnie szefową Miejskiej Pracowni Planowania Przestrzennego i Strategii Rozwoju m.st. Warszawy odpowiedzialną za opracowanie nowego studium. Rozmawiamy o urbanistyce operacyjnej, ale także o tym, jak pracuje się dla Rema Koolhaasa – czołowego stararchitekta – i jak mieszka się w Moskwie.

W II części – BUDYNKI – przechodzę do rozmów z kobietami, które na co dzień zajmują się projektowaniem architektonicznym. Jako pierwszą prezentuję rozmowę z częścią kolektywu mamArchitekci: Renatą Pieńkowską i Ewą Potapow. Dziewczyny prowadzą świetnie rozwijające się biuro, które założyły z małymi dziećmi przy piersi. Rozmawiam z nimi o łączeniu różnych profesji i różnych światów: prywatnego i zawodowego oraz o „turkusowych organizacjach”. W drugiej rozmowie prezentuję Karolinę Częczek – dziewczynę, która po studiach w Krakowie pojechała w daleki świat i teraz współprowadzi Only if, nagradzane nowojorskie biuro projektowe. Z Karoliną rozmawiamy o publicznych basenach i o tym, jak to jest pracować w stolicy świata. Kolejną rozmowę przeprowadziłam z Ewą Kuryłowicz – profesorką i architektką, której nie mogło zabraknąć w żadnym zestawieniu kobiet w polskiej architekturze. Pytam ją między innymi o to, jak pracowało się z Haliną Skibniewską13, i o najbardziej ulubione projekty. Tę część zamyka rozmowa z Martą Sękulską-Wrońską, architektką w zespole WXCA14 oraz prezeską warszawskiego SARP-u. Marta opowiada o kolejnych etapach swojej kariery i o tym, dlaczego jest zadowolona z miejsca, w którym się znajduje.

Część III – OBOK – to bohaterki, które nie mieszczą się w prostym podziale na architekturę i urbanistykę i które mają w ramach architektury bardzo konkretne, wykraczające poza standard, zainteresowania. I tak, pierwsza w tej części Paulina Grabowska, właścicielka pracowni NAS – DRA Conscious Design, bada oraz projektuje schematy gospodarki o obiegu zamkniętym. Zajmuje się także procesami łagodzenia zmian klimatu, miejskimi farmami i jadalnymi robakami. Z Pauliną rozmawiamy o przyszłości architektury i świata i o potrzebie myślenia poza schematem. Z Olą Grzonką, jedyną w zestawieniu architektką zajmującą się przede wszystkim wnętrzami i projektowaniem przedmiotów, rozmawiam o zarządzaniu zespołem i o świadomym kierowaniu swoim życiem, bo wydaje się, że tych dwóch rzeczy spokojnie można się od Oli uczyć. Kolejna w tej części książki jest rozmowa z Barbarą Nawrocką i Dominiką Wilczyńską – architektkami tworzącymi Miastopracownię oraz założycielkami (obok Dominiki Janickiej) inicjatywy Bal Architektek – zajmującej się szeroką promocją kobiet w architekturze. Rozmawiamy o ich autorskiej metodzie kolażowania miast i o tym, dlaczego domy kultury są takie super. Do czwartej rozmowy zaprosiłam Izę Rutkowską, która nie jest klasycznie wykształconą architektką, ale zajmującą się projektowaniem przestrzeni artystką. Opowiada mi o tym, jak ożywić wspólnotę sąsiedzką za pomocą dmuchanego jeża i dlaczego trudno jej współpracować z architektami. Tę część książki zamyka rozmowa z Olą Wasilkowską, wszechstronną architektką i scenografką, z którą rozmawiam o polskiej transformacji, bazarach i architekturze cienia.

Część IV – SŁOWA – to rozmowy z architektkami, które rzeczywistość kształtują raczej za pomocą zdań, badań i edukacji niż samodzielnie wykonywanych projektów. Pierwsza rozmowa – z Justyną Martyniuk-Pęczek i Gabrielą Rembarz, naukowczyniami z Wydziału Architektury Politechniki Gdańskiej, dotyczy nauczania architektury i urbanistyki, historii OSS-y15 oraz tego, po co w architekturze badania. W zasadzie od zorganizowanej przez nich międzynarodowej konferencji HERcity, która odbyła się jesienią 2019 roku, rozpoczęła się moja przygoda z tymi rozmowami, bo tam spotkałam Diane Davis i przeprowadziłam z nią pierwszy wywiad. Druga rozmowa, z Ewą P. Porębską – redaktorką naczelną najdłużej działającego na polskim rynku miesięcznika „Architektura-Murator”, dotyczy historii polskiej architektury współczesnej, ale także pracy na budowie osiedla z wielkiej płyty, przemian na polskiej scenie architektonicznej oraz fenomenu biennale architektury w Wenecji. Do trzeciej w tej części książki rozmowy zaprosiłam Ekim Tan – założycielkę firmy konsultingowej Play the City, w ramach której Ekim z zespołem zajmuje się prowadzeniem badań partycypacyjnych za pomocą gier urbanistycznych. Rozmawiamy o wielkim potencjale gier, o ich mechanice i o tym, jak zabawa może zmienić miasta. Ostatnia rozmowa jest nietypowa, bo wyjątkowo jest rozmową, którą Aleksandra Wasilkowska przeprowadziła ze mną. Jest to więc rozmowa z Agatą Twardoch o prawie do mieszkania i o polityce mieszkaniowej, ale także o życiowych decyzjach i innych formach uprawiania zawodu.

Dwie rozmowy znajdują się poza podziałem na główne części: jedna na początku, druga na końcu. Rozmowa z Anią Chromik trafiła do wstępu, bo dotyczy tylko kwestii genderowych. Rozmawiamy o tym, dlaczego ważne wydaje nam się używanie feminatywów, i o tym, czy płeć może mieć wpływ na rodzaj uprawianej architektury. Na końcu, w części BONUS, znajduje się natomiast rozmowa z Justyną Swoszowską – architektką, badaczką architektury i nauczycielką akademicką oraz moją osobistą mamą. Osobą, którą bez przesady mogę nazwać najważniejszą architektką w moim życiu. Rozmawiamy o studiowaniu architektury w Polsce w latach 70., o łączeniu ról życiowych i… o Le Corbusierze.

Cykl rozpoczęłam we współpracy z miesięcznikiem „Architektura-Murator” i część rozmów została tam opublikowana między marcem 2020 i 2021 roku. Zazwyczaj w nieco ograniczonej objętością magazynu wersji.

Okres przeprowadzenia wywiadów odbił się na naszych rozmowach w widoczny sposób i drugoplanowym bohaterem w wielu przypadkach stał się COVID-19. Ten wątek traktuję jako znak czasu.

Anna Chromik / Tytułem wstępu

Agata Twardoch: Chciałam Cię poprosić o mały wykład na temat feminatywów. Jaki jest ich sens językowy, a jaki użytkowy?

Anna Chromik: To nigdy nie jest oddzielone od siebie, bo język nie istnieje w próżni. Językowo nie ma właściwie wielkiej filozofii. Feminatywy w polskim języku to nie jest żadna nowość, to nie jest wymysł XXI wieku. Żeńskie formy zawodów używane są ponad 150 lat i teraz raczej chodzi o ich przywrócenie, a nie wymyślanie od nowa. Język polski jest w ogóle bardzo „ugenderowiony” i ten jego aspekt jest widoczny także w wielu innych sferach języka. Jeżeli ktoś jest zainteresowany tym tematem głębiej, to w 2015 roku wyszedł świetny Słownik nazw żeńskich polszczyzny, opracowany przez Katarzynę Hołojdę, Patrycję Krysiak, Agnieszkę Małochę-Krupę oraz Martę Śleziak – językoznawczynie z Uniwersytetu Wrocławskiego. Można tam znaleźć pogłębione językoznawcze analizy, które pokazują, jak w ogóle żeńskie formy rzeczowników, w tym nazw zawodów, funkcjonują.

Użytkowo natomiast ciekawa jest raczej kwestia społeczno-kulturowa i praktyki kulturowe wypracowane dookoła feminatywów oraz działanie języka ekskluzywnego i języka włączającego. No bo dlaczego w nazwach zawodów mamy taką silną androcentryczność? Zauważ, że feminatywy są stosowane w stosunku do zawodów, które po prostu nie mają wysokiego statusu społecznego. Podam Ci taki przykład. Mniej więcej 10 lat temu, gdy w ogóle dopiero zaczynał się temat feminatywów, prowadziłam na Uniwersytecie Śląskim kurs pt. Przekład jako zjawisko kulturowe na studiach zaocznych dla nauczycielek już z pewnym doświadczeniem, które chciały podwyższyć swoje kwalifikacje. I większość z nich nie chciała być nazywana nauczycielkami. Bardzo dużą uwagę zwracały na to, żeby tytułować je nauczycielami, bo „nauczycielka” kojarzyła się im z nauczaniem początkowym. I zadałam sobie pytanie: co jest takiego złego w nauczaniu początkowym? Przecież to jest bardzo ważny zawód. Ale gdy się dokładnie przyjrzysz, to zauważysz, że problemem jest wysokość zarobków. W dłuższym czasie można zaobserwować taką prawidłowość, że jak w jakimś zawodzie spadały wynagrodzenia, to on się bardzo silnie feminizował. W ten sposób automatycznie zawody uznawane za kobiece i przez to łączone z feminatywami kojarzą się od razu z niższą pensją i dalej – z niższym prestiżem. Przecież gdyby pielęgniarki zarabiały teraz po 12 tysięcy złotych, to byłby to bardzo zmaskulinizowany zawód i powszechnie używano by argumentu, że to jest za ciężka praca dla kobiet – bo przecież to jest bardzo ciężka fizycznie praca. A nie, tak jak teraz, argumentu, że w kobiecej naturze leży potrzeba pomagania. Więc ten opór przed feminatywami nie jest wcale oporem językowym, tylko oporem przed tym, co ten feminatyw ze sobą niesie, przed utratą statusu.

Ja natomiast uważam, że jeżeli chcemy coś zrobić dla dobra ogółu, to właśnie musimy przestać tak myśleć. Musimy oswajać te nazwy zawodów w taki sposób, żeby dodawać prestiżu tam, gdzie go w tej chwili nie ma. Ja uparcie będę się nazywała nauczycielką akademicką i adiunktką, mimo że to się trudno wymawia. Sama na pewno spotykasz się z argumentem, że „architektka” się trudno wymawia.

AT: Bez przerwy!

AC: A „otorynolaryngolog” też się trudno wymawia, a jednak nie jest to argument, by tej nazwy specjalizacji nie używać! To są takie terminy, do których się po prostu musimy przyzwyczaić. I tylko kiedy one wejdą w obieg i będą często używane, to je oswoimy. Taki „barista” na przykład – 10 lat temu to było dla nas bardzo dziwne słowo, ale się z nim oswoiliśmy i nikogo już dzisiaj nie razi.

AT: Tak jak ładnie się już oswoiła „socjolożka”.

AC: „Socjolożka”, „psycholożka”, „politolożka”. Powoli się oswajają „naukowczyni”, „ekonomistka”. Ale nadal jest silny opór przed pewnymi feminatywami. Jak powiesz „dyrektorka”, to to jest takie jakby pozbawione szacunku – dyrektorka wiejskiej szkoły. Niejedna pani dyrektor obrazi się za „dyrektorkę”, podobnie jak niektóre lekarki chcą być koniecznie lekarzami, a „doktorka” to już w ogóle dla niektórych brzmi jak kpina z majestatu nauki.

AT: Albo „sekretarz” i „sekretarka”, gdzie „sekretarz” to jest zawód zaufania publicznego, a „sekretarka” parzy kawę.

AC: Tak, to ładnie pokazuje, że język odzwierciedla pewne opresje społeczne, ale właśnie dlatego język jest też tym narzędziem, przez które możemy to zmienić. I moim zdaniem to jest właśnie rola kobiet, które zajmują eksponowane i prestiżowe stanowiska. Tylko one, używając feminatywów w stosunku do siebie, mogą wprowadzić je do przestrzeni publicznej i sprawić, że ten język będzie się oswajał. A język ma ogromny wpływ na rzeczywistość.

AT: Ja też zauważam wśród kobiet, które odniosły sukces, szczególnie tych z pokolenia 50+, wielki sprzeciw wobec feminatywów. Podkreślają, że „architektka” brzmi bardzo niepoważnie, a „profesorka” to co najwyżej uczy w liceum. I teraz, jak o tym mówisz, to widzę, że to jest takie trochę egocentryczne: „Ja osiągnęłam sukces w tym męskim świecie, mimo że było mi trudniej, ale dałam radę, to teraz nie będę odejmować sobie splendoru, który wywalczyłam ciężką pracą”.

AC: Poza tym ten sukces wiąże się w zbiorowej wyobraźni z przepustką do męskiego świata. Jak już coś osiągnęłam, to wchodzę do świata męskiego prestiżu i nie pozwolę sobie tego odebrać. A w moim odczuciu to powinno działać w zupełnie odwrotną stronę: weszłam do tego świata, to teraz otwieram do niego drzwi i feminizuję tę przestrzeń. I to działanie przez język jest chyba takim najbardziej oswajającym.

Do tego jest jeszcze aspekt klasowy i intersekcjonalny, związany z przywilejem ekonomicznym czy z dostępem do kapitału kulturowego. Dla mnie było bardzo ważne, żeby oswoić w sobie taką przestrzeń, że jestem nauczycielką akademicką i mam więcej wspólnego z nauczycielką w przedszkolu mojego syna czy nauczycielką nauczania początkowego niż z profesorem z PAN-u. To jest dla mnie wyraz solidarności, żeby zobaczyć siebie w szerszej grupie niż ci profesorowie za zatrzaśniętymi drzwiami męskiego świata sukcesu. Nie chciałabym się tak odcinać, że profesorka to może być w liceum, ale na uniwersytecie to już tylko profesor. No i co? W czym niby jestem od niej lepsza? Nauczycielka nauczania początkowego potrafi przecież robić rzeczy, których ja nie potrafię (tak jak i ja potrafię robić rzeczy, których ona nie potrafi), ale obie uczymy i obie możemy na przykład należeć do tych samych związków zawodowych.

Mam wrażenie, że o tym się za rzadko mówi w kontekście feminatywów w Polsce. Nie wiem, czy pamiętasz, w 2018 roku, podczas Kongresu Kobiet, była taka sytuacja, że ochroniarki musiały przez wiele godzin stać, mimo że funkcjonalnie nie miało to żadnego znaczenia. Ale pokazywało tym kobietom z ochrony, że one tam tylko pracują i że nie należą do tej wspólnoty kobiet sukcesu. I to jest taka neoliberalna twarz feminizmu, do której jest mi bardzo daleko. W Polsce to jeszcze mocno wybrzmiewa jako owoc lat 90. Dlatego tym bardziej uważam, że mówiąc o feminatywach, nie można oddzielać aspektu genderowego od kwestii klasowych.

AT: To teraz wystąpię w roli adwokata diabła: co w takim razie z neutratywami i z osobami niebinarnymi. Czy jeżeli zaczynamy dzielić osoby wykonujące zawór architekta na architektów i architektki, to automatycznie wykluczamy z tego kręgu osoby, które nie identyfikują się z żadną płcią?

AC: Język ma taką niesamowitą cechę – ogromną produktywność. Jest taką strukturą, z którą można zrobić dużo więcej, niż nam się wydaje, a język polski jest pod tym względem w ogóle świetny. Ma na przykład rodzaj nijaki, który stwarza nam dużo różnych możliwości. Ale rzeczywiście dopiero zaczynamy to eksplorować. Choćby jako tłumacze: sto lat temu nie istniał problem z tłumaczeniem książki, gdzie trzeba wprowadzić neutralnego płciowo bohatera, który na przykład mówi o sobie w pierwszej osobie liczby pojedynczej w czasie przeszłym. Czyli po angielsku żaden problem, a po polsku jednak musimy coś z tym zrobić. No i nagle się okazuje, że w tym względzie potencjał języka polskiego jest wspaniały: można zmienić czas z przeszłego na teraźniejszy lub przyszły, zastosować stronę bierną, zaimki zwrotne, formy bezosobowe, zmienić miejsce podmiotu w zdaniu (ciekawym przykładem jest książka Jeanette Winterson Zapisane na ciele, gdzie celowo ukryty jest rodzaj osoby narratorskiej. Polska tłumaczka niestety skapitulowała na rzecz rodzaju żeńskiego, co – jak podkreśla wybitny przekładoznawca Krzysztof Hejwowski – nie było wcale konieczne, ponieważ istnieje całe mnóstwo strategii tłumaczeniowych, które, dzięki niezwykłej elastyczności polszczyzny, pozwoliłyby zachować zamysł autorki).

Więc tak jak mówię, to jest temat, z którym dopiero zaczynamy się mierzyć, ale język nie operuje w próżni, więc gdy będzie potrzeba, to pojawi się też rozwiązanie. Już teraz działa taka strona: zaimki.pl, na której jest wiele propozycji rozwiązań językowych neutralnych płciowo. Więc ja bym się tym w ogóle nie przejmowała, bo to jest problem, na który znajdzie się proste rozwiązanie językowe, gdy będzie już taka konieczność. Ponadto zawsze o formie decyduje ta osoba, której dotyczy problem. Nigdy nie będę żadnej kobiecie narzucała, że ona ma być nauczycielką albo architektką, bo może ona właśnie chce być nauczycielem lub architektem. I to jest okej. I tak samo osoba, która nie chce być w żaden sposób identyfikowana płciowo, powinna mieć możliwość zaznaczyć to w języku, jeżeli tylko będzie chciała. Językoznawcy już teraz tworzą różne ciekawe rozwiązania. Strona zaimki.pl podpowiada na przykład: osobatywy: osoba projektująca, iksatywy: architektx, w liczbie mnogiej architektxx, neutratywy: architektcze, architektcza), ale znowu – musimy się z nimi trochę oswoić. Jednak przede wszystkim: jeżeli masz wśród znajomych osobę, która jest niebinarna, to ona sama zaproponuje rozwiązanie, jak chce być nazywana. Wydaje mi się więc, że przedstawianie tego problemu w próżni nie ma sensu. Bo język sobie z tym poradzi. I teraz jest kwestia tylko wyboru i upowszechnienia niektórych z nich oraz dopuszczenia w ogóle takiej różnorodności.

AT: Moje drugie podchwytliwe pytanie dotyczy liczby mnogiej. W naszym środowisku jest teraz żywa dyskusja na temat: czy SARP Stowarzyszenie Architektów Rzeczpospolitej Polskiej nie powinno zmienić nazwy na SAARP Stowarzyszenie Architektów i Architektek Rzeczypospolitej Polskiej. Szczególnie że właściwie kobiet uprawiających architekturę jest już praktycznie więcej niż mężczyzn. I w tej dyskusji co chwilę pada argument, że przecież w języku polskim liczba mnoga w formie męskiej obejmuje obie formy: męską i żeńską.

AC: No teoretycznie obejmuje, a praktycznie samo założenie, że to, co męskie, jest domyślnie neutralne, jest opresyjnym działaniem patriarchatu. Na szczęście teraz przecież funkcjonalnie bardzo często używa się zróżnicowanych form. Jak nasz rektor adresuje pisma, to już nie pisze: Szanowni Studenci, tylko Szanowne Studentki i Szanowni Studenci, w bardziej postępowych kręgach ugruntowało się już określenie „osoby studenckie”. Kultura patriarchalna działa w taki sposób, że utożsamiając człowieczeństwo z męskością, od razu zastrzega, że przecież kobiety też się wliczają do tej szerokiej kategorii ludzkiej i żadnej nierówności przecież tu nie ma. No to ja mówię: tak? To zróbmy na odwrót. Czy jesteście zadowolone, panie i panowie? Jeśli nie, to może jednak nie jest fair. Zaraz mi się przypomina ta sprawa na krakowskiej ASP, gdy świętowano 200-lecie nauczania. Tylko zapomniano dodać, że minęło dwieście lat od czasu, kiedy na ASP zaczęli studiować chłopcy. Dziewczyny zaczęły tam studiować dopiero sto lat później. Więc teoretycznie rzeczywiście można powiedzieć, że świętujemy dwusetny jubileusz ważny dla wszystkich młodych osób kształcących się w dziedzinie sztuki. Natomiast język, przyjmując tę „neutralną” formę, wyraźnie zakłamuje rzeczywistość, bo niejako ukrywa pod tą neutralnością wykluczenie połowy populacji. I to jest taki problem, który bardzo wyraźnie pokazuje, że ta neutralność języka w liczbie mnogiej jest neutralnością pozorną, bo po przełożeniu na praktyki kulturowe czy społeczne daje tylko pozorną równość. Ja jestem za tym, żeby tam, gdzie tylko można, włączać formę żeńską, robić to, i żeby unikać stosowania formy męskiej jako tej neutralnej.

AT: Chciałam jeszcze poruszyć kwestię modeli uprawiania zawodu. Czy możemy w ogóle mówić o tym, że są różne modele: męski i kobiecy? Czy jednak to już jest zbytnie uogólnienie?

AC: Myślę, że możemy. Pod warunkiem że nie będziemy ich zrzucać na karb uwarunkowań biologicznych, bo te będą znacznie bardziej osobnicze. Bo co to znaczy, że kobiety lepiej słuchają? To posiadanie macicy je do tego predysponuje? Nie! Chodzi o coś zupełnie innego. Chodzi o nasze usytuowanie w ramach różnych osi dominacji: klasowych, statusowych, etnicznych, kapitałowych, kulturowych i tak dalej. Czyli mówiąc prościej, chodzi o sposób, w jaki kobiety były od wieków socjalizowane. Chodzi o wspólne doświadczenie pewnego rodzaju wyzysku i opresji. Kobiety przez to, że przez wieki były marginalizowane, żyły w społeczeństwach patriarchalnych i były ofiarami dyskryminacji i przemocy, musiały opracować sobie pewne cechy, pewne mechanizmy przetrwania, które potem przekazywane są – mniej lub bardziej świadomie – w linii żeńskiej w toku wychowania. Te mechanizmy są bardzo często oparte na dialogu, negocjacji, unikaniu przemocy i konfliktów oraz na jakiegoś rodzaju współpracy. Czyli efektem ubocznym tej marginalizacji jest wypracowanie sobie takich kompetencji, które pozwalają kobietom na przykład zaproponować inny model tworzenia relacji w społeczeństwie. Jesteśmy tak uwarunkowane nie biologią, ale naszą sytuacją społeczno-ekonomiczną. Zatem źródłem tego mechanizmu przystosowawczego jest coś fatalnego, ale dzięki niemu możemy lepiej tworzyć – także w projektowaniu i w myśleniu o przestrzeni – próby porozumienia. Uogólniając, w wyniku tych zaszłości kobietom jest dużo łatwiej przyjąć cudzą perspektywę, bo do tego były przez wieki socjalizowane. W myśleniu o przestrzeni to się bardzo często wiąże z tym, na przykład, że kobietom jest łatwiej przyjąć perspektywę osób z grup nieuprzywilejowanych.

Poza tym kobiety inaczej doświadczają przestrzeni. I to też bynajmniej nie dlatego, że mają inne mózgi, tylko dlatego, że historycznie zupełnie inaczej funkcjonowały w przestrzeni domu i miasta. Po pierwsze, kobiety zawsze były bardziej narażone na przemoc, więc inaczej budowały obraz swojego ciała w przestrzeni i tego, jak ich ciała w tej przestrzeni funkcjonowały. Po drugie, obszar poruszania się kobiet był bardzo często w jakiś sposób ograniczony: do domu, gospodarstwa albo wydzielonych obszarów w mieście. Jest taka historia, którą wspaniale opisuje herstoryczka sztuki Griselda Pollock, o wykluczeniu impresjonistek Mary Cassatt i Berthe Morisot z kanonu impresjonizmu, bo historycy sztuki w latach 30. uznali, że impresjonizm to tylko otwarte plenery, pejzaże, miasto (zwłaszcza oglądane z perspektywy flaneura – nocne życie, bary, kabarety itp.) i określony rodzaj ruchu światła, a Cassatt i Morisot owszem, pokazywały ten impresyjny ruch światła, ale nie malowały otwartych plenerów, tylko wnętrza lub widoki na granicy przestrzeni prywatnych i świata natury, na przykład werandy, balkony, ogrody, fragmenty parku, zawsze z wyraźnym odgrodzeniem, takim jak balustrada czy okno. Ale jak one miały malować pejzaże, skoro nie mogły się same poruszać po mieście czy wyjechać w plener?

No i na koniec – nadal statystycznie kobiety prowadzą inny tryb życia niż mężczyźni, więc mają inne przestrzenne potrzeby, które z boku mogą być trudniejsze do zauważenia. Kobiety wciąż znacznie częściej wykonują prace opiekuńcze i częściej zajmują się gospodarstwem domowym, kobiet częściej dotyczy wykluczenie komunikacyjne – dlatego też współcześnie także inaczej korzystają z mieszkania i z miasta. Zatem także z tego względu będą inaczej patrzyły na problemy projektowe – ale w tym wypadku to już jest kwestia statystyczna.

Więc podsumowując: zagadnienia damskiego i męskiego modelu uprawniania zawodu nie można generalizować, jednak w wyniku wieków różnic w socjalizacji oraz w wyniku innych doświadczeń życiowych te dwa modele mogą się różnić.

I. Miasta

Diane Davis / Wrażliwość architektek

Agata Twardoch: Porozmawiajmy o kobietach w architekturze i urbanistyce. Temat jest dla mnie osobiście ważny, bo po 17 latach pracy w zawodzie wyraźnie widzę inny status kobiet i mężczyzn w tej branży.

Diane Davis: Kwestia kobiet w architekturze i seksizmu w branży jest szeroko dyskutowana także u nas, w Stanach Zjednoczonych i na samym Harvardzie. Jedną z form reakcji jest mobilizacja. Dobrym przykładem jest ruch społeczny, który rozpoczął się na GSD (Harvard Graduate School of Design), skupiony wokół studenckiego stowarzyszenia Women in Design. To właśnie jego założycielki, oprócz wielu innych przedsięwzięć, zorganizowały akcję zbierania podpisów pod petycją przyznania Denise Scott Brown Nagrody Pritzkera. Petycję podpisało ponad 20 tysięcy osób!

Tym, co najbardziej mobilizuje architektki do działań na rzecz zmiany status quo, jest organizacja pracy w zawodzie oraz nierównowaga w mieszanych duetach projektowych. Pierwsza kwestia: kobietom – zwłaszcza jeśli są zamężne i mają dzieci – trudno jest poświęcić na pracę tyle czasu, ile standardowo wymaga się od architektów. Odczuwają zatem presję zarówno w domu, jak i w pracy w sposób, którego często nie odczuwają mężczyźni. Druga kwestia: przykład projektujących par, w których uznanie zdobył jedynie mężczyzna. To przecież także przypadek znanego i docenianego Alvara Aalto16. A co z Aino Aalto i Elissą Aalto – kolejnymi żonami, które nie tylko współpracowały z Alvarem, ale tworzyły także samodzielnie? A to jest przecież częsty przypadek. W Muzeum Sztuki na Harvardzie mieliśmy ostatnio dużą retrospektywną wystawę Josefa i Anni Albersów. Studenci byli zdziwieni, jak wiele wspaniałych prac wykonała Anni, a przecież dotąd słyszeli głównie o Josefie. Ta wystawa była jedną z przyczyn debaty, która przetoczyła się przez uczelnię; debaty dotyczącej kwestii, czy uznanie w dziedzinie architektury i sztuki jest uzależnione od płci. Że kobiety nie zdobywają uznania za pracę, nawet jeśli jest to ta sama praca, którą wykonują mężczyźni, jest obecnie jedną z poważnych trosk młodego pokolenia przyszłych architektek.

Z drugiej strony przez lata główną bolączką kobiet zaangażowanych w architekturę nie było nawet to, czy zostaną rozpoznane, tylko kwestia, czy wytrwają w zawodzie. Czy dadzą radę fizycznie pogodzić tradycyjnie bardzo wymagającą pracę – stuprocentowe zaangażowanie oraz hierarchiczną strukturę w pracowniach – z obowiązkami domowymi i życiem prywatnym? Bo nie tylko architektura ukształtowana jest z męskiej perspektywy, ale także sama forma i organizacja pracy architektów. Mężczyźni, którzy kształtowali tę profesję, historycznie nigdy nie musieli martwić się o dom, dzieci czy codzienną logistykę. Bardzo trudno jest łączyć pracę w tak funkcjonującej branży z rodziną.

AT: Ten konflikt pomiędzy pracą a rodziną jest obecny w wielu profesjach, szczególnie tych tradycyjnie wykonywanych przez mężczyzn. Czy myślisz, że jest tu jakaś szansa na zmianę?

DD: Działania wielu ruchów społecznych związanych z kwestiami kobiet w architekturze skierowane są na dwie kwestie. Po pierwsze na uznanie projektujących kobiet, a po drugie właśnie na kontekstualizację samego procesu pracy – wpisanie go w szerszy kontekst społeczny.

AT: W Polsce ostatnio bardzo zmieniły się proporcje studiujących architekturę dziewczyn i chłopaków. Kiedyś zdecydowanie przeważali studenci, obecnie – jak policzyły dziewczyny z Balu Architektek – około 80 procent stanowią studentki. Czy ta zmiana, gdy wszystkie te dziewczyny wejdą do zawodu, może mieć wpływ na samą architekturę czy na formę wykonywania zawodu?

DD: Podobne zjawisko widoczne jest u nas na Harvardzie. Jest to zatem pewnie globalna zmiana wynikająca z procesów demograficznych i społecznych oraz zmiany kulturowe, które inspirują coraz więcej kobiet do studiowania architektury. I tak, wydaje mi się, że jest to szansa na szersze zmiany, zarówno w sposobie uprawiania zawodu, jak i w samej architekturze.

Nie tak dawno temu prowadziłam projekt badawczy dotyczący architektury modernistycznej w Ameryce Łacińskiej. Badaliśmy związek pomiędzy architekturą i urbanistyką a przemocą w miastach. Te wszystkie porywające, ale totalne miasta modernistyczne, które badaliśmy – w większości utrzymane w duchu Le Corbusiera, to miasta nowoczesne, zbudowane na podstawie teorii związanych z ideą postępu społecznego i przestrzennego. Ale także miasta zaprojektowane przez mężczyzn i dla mężczyzn.

W wyniku badań jako jedną z przyczyn wysokiego poziomu przestępczości wskazaliśmy rozłam pomiędzy miastem formalnym a nieformalnym. Podział związany z paradygmatem modernistycznym w planowaniu. Bardzo silna wizja forsowana przez projektantów miast – prawie wyłącznie mężczyzn – nie dopuszczała kompromisu ani nawet dialogu z zastanymi warunkami. Nowe miasto miało powstać w całości i od razu, zaprojektowane spójnie od masterplanu do mebli. W momencie kiedy okazało się, że ludzi przyjeżdża więcej, niż może się pomieścić, funduszy jest za to mniej – zamiast zmodyfikować projekt i dopasować go do nowych potrzeb, na siłę starano się zrealizować go w pierwotnych założeniach.

Napływających ludzi zostawiono samym sobie. Więc oni zbudowali sobie swoje nieformalne miasto. Te dwa miasta mogłyby być bardziej zintegrowane, gdyby tylko modernistyczni planiści byli skłonni bardziej myśleć o ludziach i o okolicznościach, a nie tylko o projekcie i o formalnych pomysłach związanych z wielkimi męskimi nazwiskami w modernistycznym planowaniu. Miasta coraz bardziej dzieliły się na dwa światy: „nowoczesny” i „tradycyjny”, gdzie biedni mieszkali w mieście nieformalnym, a bardziej uprzywilejowani – w mieście formalnym. Mieszkańcy obszarów nieformalnych byli zmuszeni samemu zbudować swoje mieszkania i odtwarzać źródła utrzymania. Z czasem lokalne struktury mafijne skorzystały z tej dynamiki. Wykorzystały mechanizmy zabudowy przestrzeni ad hoc do kontroli przepływu towarów. To bardzo złożony system przyczynowo-skutkowy, trudny do opisania w tym krótkim wywiadzie. Przytaczam go jednak, ponieważ wydaje się dobrym przykładem na to, że w złożonej rzeczywistości lepiej poradzą sobie architekci (i architektki) otwarci, którzy dostosują się do ludzi i ich zmieniających się potrzeb. Którzy rozumieją rozdźwięk pomiędzy tym, co zaprojektowali, a tym, co się wydarzy. W tym kontekście sądzę, że kobiety mają potencjał, żeby lepiej radzić sobie w tych złożonych i zmieniających się okolicznościach. Mają potencjał, żeby przyjąć, że nie zawsze wszystko można wykonać zgodnie z odgórnym, zgodnym z generalnymi zasadami planem. Mają więcej pokory i mniej ego, które utrudnia kompromisy. To jest oczywiście prowokacyjne uproszczenie: są zarówno kobiety pozbawione pokory, jak i mężczyźni skłonni do kompromisów i negocjacji, poruszam się w obszarze pewnego stereotypu, uogólnienia. Ale jednak myślę, że więcej kobiet w zawodzie pomoże budować lepsze miasta, bo one wniosą pewną wrażliwość i otwartość na negocjacje. Zakwestionują hierarchiczną strukturę zarządzania, zastępując ją układem bardziej horyzontalnym.

AT: Czy w Twoim przypadku to, że jesteś kobietą, miało jakiś wpływ na rozwój Twojej kariery?

DD: Moje doświadczenie jest w tym względzie specyficzne, bo pracę na Wydziale Designu, wśród architektów, rozpoczęłam już jako profesor zwyczajny i bardzo szybko zostałam szefową Wydziału Planowania Przestrzennego i Designu. Wszyscy byli więc dla mnie mili dlatego, że byłam szefem. To znaczy autorytet tego urzędu oraz prawa i obowiązki, które z nim przyszły, pomogły mi poczuć się mile widzianą. Oczywiście na naszej uczelni były problemy związane z płcią; nie mówię więc, że nie było żadnych uprzedzeń ani że nie byłam traktowana inaczej, ponieważ jestem kobietą. Tym bardziej istotne jest, aby kobiety mogły zajmować stanowiska kierownicze. Jeśli chcemy zmienić miejsce kobiet w architekturze i projektowaniu, powinniśmy skupić uwagę na symetrii/asymetrii dostępu kobiet do awansów. Dopóki świat się nie zmieni, a już szczególnie środowisko akademickie, stanowiska będą pomagały kobietom w zdobyciu i utrzymaniu autorytetu. Bez tego kobietom trudno jest zdobyć autorytet, nie obawiając się wyalienowania. Mężczyźni nie mają tego problemu zazwyczaj.

Ja nie jestem architektką, więc na GSD miałam (i mam nadal) pozycję podwójnej outsiderki. Socjolożki wśród architektów i kobiety w bardzo męskim środowisku. I nie oddałabym tej pozycji outsidera za nic. Ona daje mi dużo niezależności i wgląd, którego nie mają ludzie bardziej zanurzeni w obowiązującym paradygmacie. Rozwijając ten pomysł – proponuję, aby kobiety zajmujące się architekturą i planowaniem nie rezygnowały ze swojej „zewnętrznej” perspektywy jako córki, matki, żony i innych, które historycznie nie miały dostępu do zawodu. Zachowanie tej wrażliwości może zapobiec przemianie architektek na wzór stararchitektów – w architektoniczne diwy. Powstrzymać je przed przejęciem męskiego modelu wszechmocnego, nieomylnego architekta. Mam nadzieję, że kobiety – a właściwie wszyscy – będą kultywować i wykorzystywać swój potencjał do bardziej wrażliwej społecznie i mniej hierarchicznej praktyki architektonicznej.

AT: Jakie są Twoim zdaniem największe współczesne wyzwania dla architektek?

DD: Podczas ostatniego spotkania organizacji Women in Design, o której wspomniałam już na początku naszej rozmowy, zastanawiano się, jak umożliwić kobietom osiągnięcie tego, co mogą osiągnąć mężczyźni. Moja odpowiedź na pytanie młodej architektki, która ubolewała nad różnicami płci w tej dziedzinie, była celowo prowokacyjna: Zasugerowałam, że zamiast pytać, co uczyniłoby nas bardziej podobnymi do mężczyzn, dlaczego nie walczymy o zmianę sposobu pracy mężczyzn?

To znaczy, dlaczego mężczyźni nie mieliby zmienić sposobu, w jaki praktykują, by stać się bardziej podobni do kobiet, a nie odwrotnie? Rozmawialiśmy też o tym, że kobiety często wykonują dodatkową pracę i starają się być graczem zespołowym, pracując w interesie grupy. Wiele kobiet w GSD sugerowało, że jest to etos, który wykorzystują w swojej pracy projektowej, w biurach, ale przy tym cały czas widzą mężczyzn pracujących głównie na własną rękę, na siebie; nie jako członków zespołu starających się, by wszyscy w grupie mogli się rozwijać.

W dzisiejszym świecie, w branży architektonicznej i urbanistycznej, potrzebujemy więcej współpracy, więcej umiejętności negocjacyjnych oraz bardziej precyzyjnego rozpoznawania społecznego i ludzkiego kontekstu projektowania. Jeśli uważamy, że kobiety mają mocne strony w tych dziedzinach, powinniśmy wykorzystać i zaszczepić te cechy w zawodzie, aby nasi koledzy i koleżanki również mogli przyjąć taką wrażliwość. Wydaje się, że studentom spodobała się moja odpowiedź. Zobaczmy, co się stanie w najbliższej przyszłości.

Monika Arczyńska / Powrót

Agata Twardoch: Chciałam z Tobą porozmawiać o całokształcie Twojej pracy i o Twojej ścieżce zawodowej: od architektki do urbanistki. Muszę zatem zacząć od początku: studiowałaś na Politechnice Gdańskiej i na Uniwersytecie Technicznym w Delfcie. To były dobre miejsca do studiowania?

Monika Arczyńska: Tak, ale pod zupełnie różnymi względami. Oba miejsca nauczyły mnie czegoś innego. Projektowania i kreatywnego myślenia w architekturze nauczyłam się dopiero w Delfcie, wcześniej w Gdańsku, poza projektowaniem urbanistycznym w Katedrze Rozwoju Miasta, to były raczej wprawki. W Gdańsku nauczyłam się za to kultury współpracy. Słyszałam, że na innych polskich wydziałach dominuje wyścig szczurów i duży nacisk kładzie się na indywidualizm. W Gdańsku tego w ogóle nie było i nie jest to tylko moja obserwacja. Nawet w Dublinie spotykałam się z opinią, że architekci po Politechnice Gdańskiej są „jacyś dziwni”, gotowi, żeby zostać po godzinach za darmo, aby pomóc reszcie zespołu z ich projektami. Nadal widzę, że ta kultura wsparcia jest odczuwalna na naszym Wydziale Architektury i że jego absolwenci są bardzo otwarci na współpracę.

AT: Pamiętasz jeszcze, o czym robiłaś dyplom?

MA: To był kwartał mieszkaniowy w Amsterdamie z mieszkaniami adaptowalnymi do zmieniających się potrzeb użytkowników – można było je powiększyć o dodatkową przestrzeń. Zainspirowałam się Jednostką Marsylską17 i jej układem komunikacyjnym – mieszkania można było łączyć z „połówkami” na piętrach z korytarzem. Wszystko było modułowe, ale bardzo proste, bez przekombinowania, „przedesignowania”, czego do tej pory nie lubię. Dyplom broniłam w Gdańsku, ale projekt powstał na podstawie pracy semestralnej z Delftu. Wtedy cały system wymiany Erasmus nie był jeszcze taki sztywny jak dziś i dawał więcej swobody.

AT: Po studiach wyjechałaś do Irlandii. Zrobiłaś to od razu czy jeszcze po drodze pracowałaś w Polsce?

MA: Zanim wyjechałam, pracowałam w Polsce jeszcze przez dwa lata. Mieliśmy z „moim osobistym urbanistą” [Łukaszem Pancewiczem – dopisek AT] taki układ, że wyjedziemy dopiero, gdy on uzyska obowiązujące jeszcze wtedy uprawnienia urbanistyczne – nie chciał zaczynać wszystkiego od zera. Mnie cały czas bardzo ciągnęło za granicę. Zapisaliśmy się nawet na kurs niderlandzkiego i poważnie myśleliśmy o wyjeździe do Holandii, gdzie w architekturze działy się najbardziej ekscytujące rzeczy. Ale zanim mogliśmy wyjechać, spędziłam w Gdańsku bardzo intensywne dwa lata. Żeby sobie zapełnić „dziurę” po Delfcie, który był wspaniałym intelektualnym wyzwaniem, zapisałam się na studia doktoranckie. Poza tym zaczęłam pracę – a wtedy w ogóle nie było pracy dla architektów! Najpierw byłam zastępczynią kierownika budowy, gdzie właściwie zajmowałam się samymi bzdurami. Liczyłam, że przynajmniej odhaczę sobie doświadczenie na budowie do uprawnień projektowych. A jednak nie mam ich do teraz… Przez kolejny rok pracowałam nad swoim pierwszym własnym projektem. To był projekt cmentarza, bo w międzyczasie wygraliśmy z Łukaszem ogólnopolski konkurs. Gdy Łukasz w końcu zrobił uprawnienia, miesiąc później siedzieliśmy w samolocie do Irlandii. Wszyscy pukali się w czoło, bo dostałam wtedy w Gdańsku propozycję pracy za świetne pieniądze dla zagranicznej firmy, która wówczas wchodziła na lokalny rynek. Intuicja podpowiadała mi jednak, że powinniśmy spróbować swoich sił za granicą. Już teraz nawet nie pamiętam, dlaczego ostatecznie zrezygnowaliśmy z Holandii. Chyba uznaliśmy, że lepiej będzie pracować po angielsku. Poza tym na miejscu mieliśmy znajomych i łatwiej nam było z logistyczną stroną wyjazdu. Plan miałam taki, żeby najpierw zdobyć trochę doświadczenia, a potem zahaczyć się w jakiejś superfirmie, najlepiej w Londynie. Ale ta superfirma zdarzyła się od razu!

AT: Czyli Heneghan Peng Architects to była twoja pierwsza irlandzka praca?

MA: Tak, miałam wtedy dużo szczęścia. Ale w ogóle w Irlandii było wtedy bardzo dużo pracy. Tym bardziej był widoczny wielki kontrast z Polską. U nas była straszna bryndza…

AT: Tak! U nas wówczas krążył taki kawał: „Co mówi architekt, który ma pracę, do bezrobotnego architekta?”. „Z keczupem czy bez?”

MA: Właśnie! U nas ta bryndza, a w Irlandii taki boom budowlany, że lokalni architekci nie byli w stanie tego ogarnąć. W całym kraju działały wówczas zaledwie dwie czy trzy szkoły architektury, które wypuszczały łącznie może 50 absolwentów. A budowano kolosalne ilości biurowców i mieszkaniówki. Przez rok czy dwa po przyjeździe odbierałam jeszcze telefony od headhunterów z pytaniem, czy nie mam jakichś znajomych architektów z Polski, nawet bez znajomości angielskiego. Działały wtedy wielkie biura, zatrudniające po 200 osób. Niektóre miały wręcz polskie oddziały – Polaków w branży było tak wielu, że rzeczywiście można było pracować, nie znając języka. Dostałam kilka propozycji pracy i wybrałam oczywiście tę najgorzej płatną, ale za to najbardziej ekscytującą. W Heneghan Peng Architects prowadzono akurat nabór do zespołu w związku z wejściem w kolejny etap projektu Wielkiego Muzeum Egipskiego. Razem ze mną trzy–cztery inne osoby zaczynały pracę. Trafiłam do kapitalnej ekipy i do najbardziej niesamowitej przygody projektowej, jaką potrafię sobie wyobrazić.

AT: Do którego etapu doprowadziłaś projekt Muzeum w Kairze?

MA: Praktycznie do końca, do dokumentacji przetargowej. Trwało to ponad trzy lata, a weszłam w projekt na etapie dopięcia koncepcji, gdy były ustalone geometria i konstrukcja. To trzeba było dopiero przełożyć na język architektury, na konkretne myślenie o materiałach, podziałach i rozwiązaniach technicznych. Dla mnie, praktycznie zielonej architektki, to był jakiś kosmos! Trafiłam najpierw do zespołu zajmującego się fasadami, które później prowadziłam już do końca dla prawie całego obiektu. Od początku nas, świeżaków, rzucano na głęboką wodę. Na przykład byliśmy wysyłani na rozmowy z prawdziwymi gwiazdami inżynierii. Pamiętam, jak niedługo po rozpoczęciu pracy trafiłam na spotkanie z Francisem Archerem18 z ARUP-a19