Apollo 13 - James Lovell, Jeffrey Kluger - ebook

Apollo 13 ebook

James Lovell, Kluger Jeffrey

4,0
64,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W kwietniu 1970 roku, w latach chwały programu Apollo, NASA wysłała kapitana marynarki Jima Lovella, Johna Swigerta i Freda Haise w piątą misję księżycową. Po zaledwie pięćdziesięciu pięciu godzinach lotu doszło do katastrofy: z powodu eksplozji zbiornika z tlenem w module serwisowym statek szybko zaczął tracić zasilanie. Wybuch nie tylko uniemożliwił lądowanie na Księżycu – teraz rozpoczęła się także dramatyczna walka astronautów o życie i możliwość powrotu na Ziemię.

Apollo 13 to pełna relacja z księżycowej misji, która niemal zakończyła się tragedią, napisana z polotem i dramatyzmem godnymi najlepszej powieści. Kilka minut po eksplozji trzej astronauci muszą opuścić moduł dowodzenia i przenieść się do modułu księżycowego, maleńkiego pojazdu zbudowanego tak, aby utrzymał przy życiu dwójkę astronautów przez dwa dni. W miarę upływu czasu opowieść przenosi się z orbity, po której krąży uszkodzony statek, do Centrum Kontroli Misji, od inżynierów desperacko próbujących znaleźć sposób naprawy statku do żony i dzieci Lovella, modlących się o jego bezpieczny powrót. Cały kraj śledzi, jak pojawiają się kolejne kryzysy i jak poszukuje się ich rozwiązań. Gdy wreszcie statek ląduje na Pacyfiku, staje się jasne, dlaczego heroiczny wysiłek ratowania Lovella i jego załogi przez wielu ludzi uznawany jest za szczytowe osiągnięcie NASA.

Dzisiaj, ponad pięćdziesiąt lat od tej misji, Jim Lovell i współautor, Jeffrey Kluger, dodali do książki Apollo 13 nową przedmowę oraz nigdy niepublikowane zdjęcia. W swoim wstępie zawarli zjadliwy komentarz dotyczący pojawiającego się i przemijającego romansu Ameryki z eksploracją kosmosu na przestrzeni ostatnich pięciu dekad, który miał swoją kulminację dopiero niedawno, gdy sam statek Apollo 13, od dawna przechowywany w muzeum lotnictwa pod Paryżem, wrócił w końcu do swojego prawdziwego domu w USA. Historia Apollo 13 jest tak samo inspirująca jak pierwsze z misji kosmicznych i stanowi bezczasowy hołd dla niezłomnego amerykańskiego ducha i indywidualnych bohaterskich postaw. Na podstawie tej książki Ron Howard nakręcił film Apollo 13.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 643

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału:Apollo 13

Pierwsze wydanie książki ukazało się pod tytułem:Lost Moon

Preface copyright © 2000 by Jim Lovell and Jeffrey Kluger Copyright © 1994 by Jim Lovell and Jeffrey Kluger

Copyright © Wydawnictwo Astra s.c. Kraków 2021

Copyright © for the Polish translation by Wydawnictwo Astra s.c. Kraków 2021

Przekład: Mateusz Józefowicz

Przygotowanie edycji: Jacek Małkowski

Redakcja: Barbara Odnous Aleksandra Marczuk

Skład i przygotowanie do druku: Wydawnictwo Astra s.c.

Fotografia na okładce: Photo12/7e Art/Universal Pictures/BE&W

Wydanie I Kraków 2021

ISBN 978-83-66625-81-5

Wydawnictwo Astra 30-717 Krakówul. Księdza Wincentego Turka 14/25 tel. 12 292 07 30

www.wydawnictwo-astra.plwww.facebook.com/[email protected]

Zezwalamy na udostępnienie okładki w internecie

Tę prawdziwą przygodę dedykuję ziemskim astronautom: mojej żonie Marilyn i moim dzieciom: Barbarze, Jayowi, Susan i Jeffreyowi, którzy dzielili ze mną obawy i niepokój podczas czterech dni w kwietniu 1970 roku

Jim Lovell

Z miłością, mojej rodzinie – nuklearnej i rozszerzonej, obecnej i przyszłej – za zapewnianie mi zawsze stabilnej orbity.

Jeffrey Kluger

Przedmowa

Załoga wyprawy Apollo 13 miała mnóstwo planów na popołudnie 21 kwietnia 1970 roku. Gdyby wszystko poszło zgodnie z harmonogramem – a nie było powodów, aby w to wątpić – 21 kwietnia astronauci mieli najpierw wodować w Pacyfiku, a następnie dostać się na pokład lotniskowca „Iwo Jima”, kończąc tym samym trzecie i najbardziej ambitne lądowanie na Księżycu. W przeciwieństwie do lotów Apollo 11 i 12, które wysłano na gładkie niczym szkło równiny Morza Spokoju i Oceanu Burz, Apollo 13 miał się skierować w stronę wyżyny Fra Mauro. Lądowanie w tak zdradliwym terenie wymagało wyjątkowych cech zarówno samego pojazdu księżycowego, jak i załogi wyznaczonej do jego pilotowania. Powrót z takiej misji byłby historycznym dniem.

I mimo że załoga Apollo 13 – dowódca misji James Lovell i jego koledzy nowicjusze w kosmosie, Jack Swigert i Fred Haise ‒ rzeczywiście w dniach poprzedzających 21 kwietnia zapisała się trwale na kartach historii, była to opowieść inna, niż wszyscy oczekiwali. Nie było w niej nic o precyzyjnym lądowaniu, nie było wypowiadanych przy takiej okazji wzniosłych sentencji, nie było też słowa o zajęczych susach, którymi poruszają się astronauci w warunkach grawitacji Księżyca. Było za to sporo o wybuchającym zbiorniku paliwa, o śmiertelnie ranionym statku i ludziach uwięzionych trzysta dwadzieścia tysięcy kilometrów od Ziemi, bez większej nadziei na załatanie pojazdu, a co dopiero na zawrócenie nim i delikatne poprowadzenie do domu.

Niemniej astronauci Apollo 13 wrócili na Ziemię i uderzyli w wody oceanu, choć nie 21, ale 17 kwietnia. Te cztery dni różnicy odpowiadały okresowi, w którym mieli zejść na powierzchnię Księżyca, spędzić tam trochę czasu i ponownie wystartować. Lovell, Swigert i Haise nigdy nie zapomnieli, jak bardzo niepewny był ich powrót do domu. Nie mogli jednak zapomnieć i o tym, że niepomyślny los zorganizował im te cztery dni zupełnie inaczej, niż mieli je zaplanowane.

Wprawdzie załoga Apollo 13 mogła jeszcze liczyć na przydział do innej misji kosmicznej ‒ w końcu zawiodły maszyny, nie ludzie ‒ Lovell, Swigert i Haise instynktownie jednak wyczuwali, że nie wrócą w kosmos prędko, jeśli w ogóle. Podczas tego tygodnia spędzonego poza rodzimą planetą astronauci ledwie uszli z życiem i wszyscy na pokładzie okrętu ratunkowego, a także w NASA zdawali sobie z tego sprawę. W świecie lotniczym fakt, że udało się ich uratować, uznano za absolutnie wyjątkowe wydarzenie, i agencja kosmiczna, która swoje istnienie opierała na dobrej woli społeczeństwa, nie zamierzała teraz przeciągać struny. A tak mogłoby zostać odebrane ponowne zaproszenie tej trójki na pokład takiego samego statku, powtórne wystrzelenie ich w kosmiczną pustkę i wystawienie raz jeszcze na podobne ryzyko.

Astronauci nie mogli więc napisać nowej historii, ale mogli opowiedzieć tę, którą przeżyli. Rok wcześniej na Księżycu wylądowały wyprawy Apollo 11 i 12. Misje Apollo 8 i 10 okrążyły Księżyc przed nimi. Jednak żadna inna załoga – ani amerykańska, ani radziecka – nikt, kto poleciał w kosmos wcześniej, nie był tak blisko katastrofy, a mimo to wrócił do domu. Po spojrzeniu na nieudaną misję Apollo 13 przez pryzmat jej szczęśliwego zakończenia wyprawa wydaje się bardziej sukcesem niż porażką.

Kiedy 17 kwietnia załogę Apollo 13 podjęto z oceanu i przetransportowano na pokład lotniskowca, astronauci nie mieli zbyt wielu okazji do rozmów. Jednak po południu tego dnia, gdy ceremonia powitalna dobiegła końca, a Lovell, Swigert i Haise ‒ ubrani w wyraziste niebieskie kombinezony, które założyli na pokładzie śmigłowca po zdjęciu swoich sfatygowanych białych ubrań, używanych przez ostatnich sześć dni ‒ raz jeszcze podziękowali marynarzom i pozostali jedynie w towarzystwie kilku oficerów marynarki, Lovell zdołał wreszcie odciągnąć Swigerta na bok.

– Powinniśmy to wszystko spisać – powiedział dowódca wyprawy do pilota modułu dowodzenia.

Swigert spojrzał na niego zdziwiony.

– Historię. Tę historię – dodał Lovell. – Powinniśmy ją spisać.

Pomysł opowiedzenia historii wyprawy Apollo 13 pojawił się w sposób naturalny – tak przynajmniej wydawało się osobom, które były zaangażowane w tę misję. Pytanie tylko, kto właściwie chciałby taką historię przeczytać? W 1970 roku Amerykanie latali w kosmos już od dziewięciu lat, i chociaż przywiązali się do swoich statków kosmicznych oraz ich załóg, oczekiwali od misji jednego: że będą udane. Oczywiście zdarzały się też przykre momenty. W 1961 podczas misji Mercury 7 zatonęła w Atlantyku kapsuła Virgila Grissoma. Pięć lat później krew w żyłach zmroziły chwile, gdy statek Gemini 8 z Neilem Armstrongiem i Davidem Scottem zaczął wirować na orbicie okołoziemskiej, przez co załoga musiała wcisnąć hamulce i wrócić na Ziemię po dwóch godzinach zamiast po zaplanowanych pięciu dniach. Grissom, Armstrong i Scott zdawali sobie sprawę ze śmiertelnego zagrożenia, w którym się znaleźli, ale na szczęście dla NASA opinia publiczna nie była tego w pełni świadoma. Powszechnie uważano, że skoro chłopcy zdołali bezpiecznie wrócić do domu z kosmosu, żadne kłopoty po drodze nie były ważne.

Dopiero w 1967 roku, gdy mający dotąd szczęście Grissom razem z kolegami z załogi, Edwardem Whitem i Rogerem Chaffeem, stracili życie na platformie startowej, w pożarze statku Apollo 1, podatnicy oglądający rachunek za misje zrozumieli, że może być do niego dołączony bilet w zaświaty. To się im nie spodobało. Amerykanie chcieli nadal finansować coraz bardziej ryzykowne wyprawy kosmiczne, gdyby jednak w zamian zbyt często widzieli trumny okryte amerykańską flagą i wdowy w czerni, mogliby zażądać zakończenia inwestycji.

Głównie dlatego, gdy tylko Apollo 13 wrócił z kosmosu, NASA zrobiła wszystko, żeby odwrócić uwagę narodu od tej niemal tragicznie zakończonej misji. Lovell, Swigert i Haise wzięli udział w obowiązkowych paradach, w Kongresie wysłuchano obowiązkowych sprawozdań o wypadku, informujących o tym, jakie urządzenia i błędy przed startem doprowadziły do wybuchu, szybko jednak rozpoczęto przygotowania do misji Apollo 14 i z dumą przypominano wszystkie wcześniejsze udane wyprawy. Wkrótce zapomniano nawet o samym felernym pojeździe. Po tym, jak wpadł do Pacyfiku, podniesiono go na pokład lotniskowca i przewieziono do Kalifornii, do zakładu, w którym go wyprodukowano, w celu przeprowadzenia badań. Nad statkiem pochylili się inżynierowie. Rozebrali go do ostatniej śrubki i sprawdzili wszystkie jego systemy pokładowe, aby ocenić, jak przetrwały podróż i co można usprawnić przed kolejnymi misjami. Wreszcie wypatroszony statek odesłano na Florydę, gdzie niepostrzeżenie stanął na uboczu ekspozycji na przylądku Canaveral. Po kilku latach takiego wewnętrznego wygnania został przepędzony jeszcze dalej, do Francji, gdzie skończył w muzeum lotnictwa pod Paryżem.

Oczywiście NASA nie zawsze była tak zachowawcza w kwestii ryzyka. Amerykański program kosmiczny narodził się nie z ambicji, pasji lub żądzy poznania cudów kosmosu, ale raczej ze specyficznego strachu – z obawy o bycie tym drugim w wyścigu technologicznym. W 1957 roku Związek Radziecki wstrząsnął Zachodem, umieszczając na orbicie okołoziemskiej Sputnik, osiemdziesięciotrzykilogramowego sztucznego satelitę. Wyniesienie takiej masy tak wysoko wymagało pocisku o globalnym zasięgu i ciągu ponad dwudziestu dwóch tysięcy kilogramów. Państwa, które posiadało taką moc balistyczną, należało się obawiać. Stany Zjednoczone były wówczas daleko za Związkiem Radzieckim zarówno w kwestii technologii, jak i propagandy. Jeśli chciały nadrobić ten dystans, musiały nabrać dużej prędkości.

Aby potwierdzić swoje prawa w kosmosie w tak krótkim czasie, inżynierowie NASA musieli wypracować nowy etos. Po 1961 roku, gdy prezydent Kennedy stanowczo zapowiedział, że do 1970 roku Amerykanie wylądują na Księżycu, Agencja zrozumiała, że musi zmienić stare metody pracy. Zamierzano zachować ostrożność typową dla przemysłu lotniczego, ale wzbogacić ją o wolę podejmowania większego ryzyka. Cóż z tego, że nikt dotąd nie zbudował rakiety o wysokości trzydziestu sześciu pięter, która byłaby w stanie rozpędzić załogowy statek kosmiczny do czterdziestu tysięcy kilometrów na godzinę, po czym wyrzucić go z kołowej orbity okołoziemskiej i z rykiem cisnąć po łuku w stronę Księżyca? Najwyższy czas, żeby ktoś to zrobił. Nikt nigdy się nie zastanawiał, jak zbudować pojazd wielkości przyczepy kempingowej, na czterech nogach tak delikatnych, że z ledwością utrzymywały ciężar pojazdu na Ziemi, ale wystarczająco mocnych, aby wytrzymały lądowanie i start w mniejszej grawitacji Księżyca ‒ więc może NASA powinna się tym zająć? Arogancję od pewności siebie oddziela bardzo cienka granica, podobnie jak pychę od prawdziwego kunsztu. Inżynierowie i astronauci z NASA przez ponad dekadę niepewnie kroczyli wzdłuż tej linii.

Wiele się zmieniło latem 1969 roku, po misji Apollo 11 i pierwszym załogowym lądowaniu na Księżycu. Kiedy Neil Armstrong postawił stopę na księżycowym gruncie, Amerykanie wygrali dwunastoletni wyścig kosmiczny i teraz to Sowieci niechętnie musieli prosić o pokój. Kolejne misje Apollo wysyłano na Księżyc jakby w rundach honorowych, jednak opinia publiczna zaczynała mieć wątpliwości. Ryzykowanie życiem astronautów, kiedy Srebrny Glob był już cały poznaczony odciskami ich butów, przypominało wysyłanie żołnierzy do boju dzień po podpisaniu zawieszenia broni. Cudem niezakończona tragicznie wyprawa Apollo 13 jedynie potwierdzała przekonanie, że dalsza eksploracja głębokiej przestrzeni kosmicznej to igranie ze śmiercią. Zanim jeszcze wystartowały misje od Apollo 14 do Apollo 17 w 1971 i 1972 roku, zapadła decyzja o wstrzymaniu kolejnych wypraw ‒ od Apollo 18 do Apollo 20, które miały być podróżami o większym zasięgu. Geologowie i chemicy postrzegali Księżyc jako naukowy róg obfitości, ale inżynierowie i opinia publiczna widzieli w nim jedynie cel do osiągnięcia. Gdy już to się stało, nie było sensu powtarzać tego wyniku raz po raz.

Dla NASA kolejne dekady pod wieloma względami były okresem szalonej pracy. Po programie Apollo uruchomiono program Skylab. Górny stopień rakiety Saturn 5 został przekształcony w prowizoryczną stację kosmiczną. W maju 1973 roku pierwsza załoga dostała się na jej pokład statkiem kosmicznym Apollo i spędziła tam dwadzieścia osiem dni, okrążając planetę, przeprowadzając eksperymenty i ucząc się życia na orbicie. W lipcu 1973 roku na stację poleciała druga załoga, kolejnym statkiem Apollo, i spędziła w Skylabie pięćdziesiąt dziewięć dni, okrążając planetę, przeprowadzając eksperymenty i ucząc się życia na orbicie. W listopadzie 1973 roku trzecia załoga Skylab spędziła na orbicie osiemdziesiąt cztery dni, robiąc zasadniczo to samo co poprzednicy na jej miejscu. Naukowy dorobek tych wypraw był imponujący, jednak w kwestii eksploracji kosmosu kolejne misje nie przynosiły niczego nowego.

Horyzonty NASA zawęziły się jeszcze bardziej w 1981 roku, gdy loty rozpoczęły wahadłowce kosmiczne. Wahadłowiec był pod każdym względem niezwykłym wytworem inżynierii: prawdziwym podniebnym liniowcem ‒ zwłaszcza w porównaniu z małymi, bezskrzydłymi kapsułami projektów Mercury, Gemini i Apollo. Jednak już sama jego nazwa sugerowała, że lotu takim pojazdem nie można potraktować jako wyjątkowo śmiałego przedsięwzięcia. Zasadniczo wahadłowiec był dostawczakiem: wielkim, wartym wiele miliardów dolarów pojazdem, który – trzeba mu to oddać – wynosił na orbitę tak wspaniałe ładunki, jak teleskop kosmiczny Hubble’a. Mimo wszystko była to tylko dostawcza ciężarówka. Przez jakiś czas światła jupiterów koncentrowały się na tych nowych pojazdach, szczególnie gdy starsi astronauci, tacy jak John Young i Thomas Mattingly, którzy wcześniej zdobywali szlify na starej trasie księżycowej, prowadzili je podczas próbnych lotów. Kiedy jednak legendarni bohaterowie oddali stery nowym załogom, w opinii publicznej start wahadłowca był równie interesujący jak odjazd autobusu z przystanku.

Tyle że statki kosmiczne nie są autobusami. Amerykanie przekonali się o tym 28 stycznia 1986 roku, gdy wahadłowiec Challenger z siedmioosobową załogą na pokładzie wystartował do rutynowej misji, z której nigdy nie powrócił. Po raz pierwszy od czasu wyprawy Apollo 13 znowu zawiódł sprzęt. Tym razem była to wadliwa uszczelka w rakiecie na paliwo stałe, która spowodowała katastrofę, zanim statek dotarł na orbitę. Po raz pierwszy w historii amerykańscy astronauci stracili życie podczas lotu.

Wtedy, podobnie jak w przypadku misji Apollo 13, przeprowadzono przesłuchania, ustalono przyczynę wypadku i postawiono zarzuty – częściowo słuszne, częściowo nie. Większość ludzi uznała, że NASA za bardzo eksploatowała swoje statki. Realizowano starty niedoskonałego sprzętu w złych warunkach pogodowych, nie zważając na nic innego, tylko na to, jak skrócić czas przygotowań do kolejnych misji. Tak mogą działać logistycy transportu, ale nie kosmiczni odkrywcy.

I chociaż strata Challengera była o wiele tragiczniejsza w skutkach niż wypadek, który niemal doprowadził do utraty Apollo 13, tym razem nie mówiło się o wstrzymaniu programu kosmicznego. NASA przykuła się do swoich wahadłowców na dobre i na złe. W hangarach czekały jeszcze trzy niesamowite maszyny, rząd podpisał kontrakt na zbudowanie kolejnej, a klienci z gotówką czekali w kolejce, aby załadować na nie swoje satelity. Ameryka miała wówczas zaledwie kilka rakiet zdolnych do wyniesienia komercyjnych ładunków na orbitę okołoziemską i nie miała żadnego pojazdu kosmicznego, który mógłby wynieść człowieka. NASA musiała więc wysyłać astronautów na pokładzie wahadłowców – albo nie wysyłać ich wcale.

I mimo że statki kosmiczne Agencji uważano za bezpieczne, sama instytucja nie cieszyła się już dobrą reputacją. Nic tak nie zagraża rządowym programom, jak wątpliwości co do kompetencji zarządzających nimi osób, a tym razem opinia publiczna miała wątpliwości. Inżynierowie i planiści misji, którzy kiedyś chłodno prowadzili zwycięską rozgrywkę z Sowietami o dominację w kosmosie, przez co stali się symbolem przewagi Ameryki w zimnej wojnie, teraz, jak się wydawało, działali nieporadnie. Po katastrofie Challengera NASA zaczęła być postrzegana jak kolejna typowa agencja rządowa: powolna, podatna na błędy, skostniała i biurokratyczna. Zupełnie jak Departament Pracy, tylko ciekawiej wyposażony.

Jednak NASA nie była i nie mogła być po prostu kolejną agencją rządową. Eksploracja kosmosu może wydawać się nudna i odarta ze śmiałości, która to śmiałość decydowała o wspaniałości tej ryzykownej przygody wcześniej, ale nadal chodziło o lotyw kosmos. Wystarczy posadzić odpowiednią liczbę inżynierów przy odpowiedniej liczbie stołów kreślarskich w odpowiedniej liczbie placówek NASA, by doczekać się wyjątkowych pomysłów. I pod koniec lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku rzeczywiście takie pomysły zaczęły się pojawiać. Gdy wahadłowce ostrożnie wędrowały po swoich handlowych szlakach z przylądka Canaveral na orbitę i z powrotem na Ziemię, inne statki – bezzałogowe – osiągały o wiele więcej i leciały znacznie dalej.

Programy bezzałogowy i załogowy NASA od dawana działały równolegle, jednak ten bezzałogowy dotychczas był postrzegany jako skromniejszy i mniej spektakularny. Małe zrobotyzowane statki, nazywane Ranger i Voyager, nie mogły się równać popularnością z charyzmatycznymi astronautami, takimi jak Buzz Aldrin i Gordon Cooper. Blask bohaterów zawsze przyćmiewał maszyny. Jednak długo po odejściu Buzzów i Gordonów i zejściu załogowych statków kosmicznych z nagłówków gazet uwagę mediów zaczęły przyciągać inne kosmiczne osiągnięcia. W 1989 roku Voyager 2, który od 1977 roku pędził przez lodowate otchłanie głębokiej przestrzeni kosmicznej, przeleciał obok Neptuna, kończąc tym samym swoje niesamowite tournée po galaktyce. Podczas tej podróży wcześniej odwiedził Jowisza, a następnie Saturna i Urana. W tym samym roku sonda kosmiczna Magellan wystartowała na Wenus. Miała bardzo ryzykowny plan lotu i radar wysokiej rozdzielczości, który po raz pierwszy miał spojrzeć przez gęste wenusjańskie powietrze i sfotografować powierzchnię planety. Sześć miesięcy później sonda Galileo wyruszyła na dziesięcioletnią misję na Jowisza, by obfotografować świtę jego księżyców i wystrzelić małą sondę jeszcze bliżej gazowego giganta.

Kiedy wyprawy te już wystartowały, inżynierowie NASA budowali kolejne sondy, które miały dotrzeć w kolejne miejsca w kosmosie. Przygotowywano misję Cassini-Huygens na Saturna. Sonda wystartowała w 1997 roku, by wystrzelić próbnik na powierzchnię Tytana, jego wielkiego naturalnego satelity ‒ wcześniej omijając slalomem inne księżyce tego gazowego globu z pierścieniami. Przygotowywano również sondę kosmiczną Stardust, która miała przeciąć ogon komety 81P/Wild, zwanej krótko Wild 2, by przywieźć do domu próbkę maleńkich drobinek kometarnego lodu. Kolejny statek kosmiczny, Pathfinder, wylądował 4 lipca 1997 roku na Marsie ‒ zanim znieruchomiał, niesamowicie podskakując na poduszkach powietrznych. Pathfinder wypuścił ze swojego wnętrza niesamowitego zrobotyzowanego łazika, który pełzał po gruncie, obwąchiwał skały i próbował gleby na planecie, na której żadna inna maszyna nie poruszyła się nawet na centymetr od miejsca swojego lądowania. Był też teleskop kosmiczny Hubble’a, który z wysokiej grzędy okołoziemskiej orbity przez wiele lat spoglądał w przestrzeń kosmiczną. A patrzył głębiej niż jakiekolwiek ludzkie bądź sztuczne oko przed nim.

Kiedy rakiety wystartowały, a na Ziemię zaczęły spływać dane w postaci zdjęć tych niesamowitych błękitnych, czerwonych i pomarańczowoczarnych światów, w społecznej świadomości pojawiło się niewielkie pęknięcie tektoniczne. Pomimo śmierci Challengera w płomieniach i żmudnej pracy floty wahadłowców, pomimo dekad, które minęły od chwili, gdy ostatni astronauci dokonali czegoś bardziej dramatycznego niż okrążenie, okrążenie i kolejne okrążenie Ziemi – kosmos znowu powoli zaczynał się wydawać ekscytujący.

Właśnie w tym środowisku nowej przygody lat dziewięćdziesiątych historia Apollo 13 trafiła na podatny grunt. Skoro nasze maszyny mogły mieć tak wielkie osiągnięcia w kosmosie, nie było powodu, dla którego ludzie nie mogliby znowu podjąć wielkich wyzwań. Tyle tylko, że to wymaga zgody na podjęcie dużego ryzyka. W branży tak niebezpiecznej jak podróże kosmiczne miarą sukcesu – a także bohaterstwa i sprzyjającego losu – nie jest unikanie awarii technicznych, ale sposób, w jaki inżynierowie i astronauci radzą sobie z nimi. Ludzie będą ginąć podczas misji kosmicznych. Jest to specyfika tego przedsięwzięcia, i kosmiczna społeczność niezmiennie to akceptuje. Kiedy jednak znajdziesz się w kosmosie oko w oko ze śmiercią, ale dzięki wyobraźni, zaradności i bezbłędnemu zmysłowi pilotażu ograsz śmierć, osiągasz naprawdę wiele. Mierzona taką miarą misja Apollo 13 zasługiwała na coś więcej niż na rolę zapomnianego dziecka księżycowego programu NASA. Równie dobrze można o niej myśleć jak o ulubionym synu.

Właśnie to chcieliśmy podkreślić i taką historię chcieliśmy opowiedzieć, gdy w 1992 roku zabieraliśmy się do pisania książki pod roboczym tytułem Lost Moon,czyliKsiężyc utracony; później tytuł zmieniono na Apollo 13. W czasach, kiedy nie tolerowano zawodności istot ludzkich ani ich maszyn i zadowalano się brodzeniem po przyjaznej przystani na bliskiej orbicie okołoziemskiej, opowieść o wyprawie Apollo 13 nie wydawała się interesująca. Jednak podczas ostatniej dekady drugiego tysiąclecia naszej ery – i czwartej dekady podróżowania człowieka w kosmos – ta świadomość zaczynała się zmieniać. Kiedyś ludzie na całym świecie pasjonowali się statkami kosmicznymi i astronautami. Odkąd ostatnia załoga Apollo wróciła z Księżyca, wyrosły nowe pokolenia osób gotowych znowu się zachwycić.

Kierowca ciężarówki, który w 1995 roku przywiózł Apollo 13 do domu, do Hutchinson w stanie Kansas, doskonale wiedział, jaki wiezie ładunek. Wielka drewniana paka, którą wcześniej załadowano na jego pojazd, wyglądała dokładnie jak każda inna drewniana paka. Poza tym, że była tak duża, iż mogłaby pomieścić samochód lub meble do sypialni. Jednak samochodów i mebli nie wita się w portowym doku z taką ceremonią, jak podczas wyładowywania tego pakunku. Podobnie rządy w Paryżu i Waszyngtonie nie śledzą z troską przewozu każdego ładunku na transatlantyckiej trasie z Francji do Houston w Teksasie, a potem przez amerykańskie równiny. Na zwykłą paczkę nie czekają też na ogół konserwatorzy z Kosmosfery1, niecierpliwie wyczekujący na podniesienie wieka, by przywrócić pojazd do pierwotnego nieskalanego stanu.

Od 1976 roku statek wyprawy Apollo 13 był bezterminowo wypożyczony za granicę. Dopiero w 1995 roku, gdy przypomniano o misji i wydarzenia z tych sześciu dni weszły do kanonu amerykańskiej historii, rząd w końcu wezwał wygnany statek do domu. Max Ary, założyciel i dyrektor muzeum w Kansas, poświęcił dwie dekady na zebranie osiemdziesięciu tysięcy detali i śrubek z rozczłonkowanego pojazdu, przygotowując się na jego ewentualny powrót.

Podczas ostatniego etapu swojej ostatniej podróży statek kosmiczny Apollo 13 pokonał niemal tysiąc kilometrów z Houston do Hutchinson. Poruszał się przy tym o wiele wolniej niż wtedy, gdy pokonywał osiemset tysięcy kilometrów z Ziemi na Księżyc i z powrotem. Tym razem jednak pojazd, który tak bardzo ucierpiał w kosmosie, był dobrze chroniony przed uszkodzeniami. Wielki talerz jego osłony termicznej spoczywał na łożu ze styropianu. Jego spalona skóra była zawinięta w powłokę z plastiku. Całość osłaniała wielka skrzynia.

Gdy ciężarówka dotarła do muzeum, Ary czekał, aby ją powitać. Kierowca wyskoczył z kabiny, przeszedł przez parking, aby się z nim spotkać, i wręczył mu dokument przypięty do podkładki. Ary rzucił okiem na żółty list przewozowy i pozwolił sobie na uśmiech. Na samej górze było napisane:

„Zawartość: jeden statek kosmiczny”.

Rozpromieniony, podpisał pokwitowania. Apollo 13 w końcu wrócił do domu.

Jim Lovell

Jeffrey Kluger

kwiecień 2000 roku

1 Właśc. Cosmosphere – muzeum kosmiczne i centrum edukacji w Hutchinson w Kansas w Stanach Zjednoczonych.

Prolog

Poniedziałek, 13 kwietnia 1970 22.00 czasu Houston

Nikt nie wiedział, jakie były początki historii o tabletkach z trucizną. Większość ludzi słyszała o nich i większość w nie uwierzyła. Z pewnością było tak w przypadku prasy i opinii publicznej, a nawet niektórych ludzi w Agencji. Gdy nowy pracownik przychodził pierwszego dnia do pracy w NASA i spotykał swojego pierwszego członka załogi, zaraz po powrocie do biurka obracał się do gościa siedzącego obok i dopytywał: „Słyszałeś o tabletkach z trucizną?”.

Historie o trujących tabletkach zawsze wywoływały u Jamesa Lovella śmiech. Tabletki z trucizną! Dajcie spokój! Nie było takich sytuacji, w których ktokolwiek mógł na poważnie rozważać przedwczesne zejście ze sceny. A gdyby nawet były, można to było zrobić na wiele sposobów znacznie łatwiejszych od zażycia trucizny. Przecież w module dowodzenia znajdowała się dźwignia do rozszczelniania kabiny. Jeden ruch korby i przytulne 0,34 bara powietrza w jednej chwili ulotniłoby się, zmieniając się w zero barów nieznośnej kosmicznej pustki. Gdy atmosfera z wnętrza statku ustąpiłaby próżni, resztki powietrza pozostające w płucach wściekle by eksplodowały, krew ‒ natychmiast i dosłownie – zagotowałaby się, mózg i tkanki wyłyby o tlen, a sponiewierany organizm po prostu by się wyłączył. Wszystko trwałoby zaledwie kilka sekund. Naprawdę byłoby to szybsze niż jakaś niedorzeczna trująca tabletka. Do tego byłoby o wiele bardziej eleganckie.

Oczywiście ani Lovell, ani nikt inny nie poświęcił zbyt wiele czasu na zastanawianie się, jakie szkody mogłoby wyrządzić rozszczelnienie kabiny. Żaden z członków załogi dwudziestu dwóch statków kosmicznych, które przebywały dotąd w kosmosie, nie znalazł się choćby w przybliżeniu w sytuacji, w której musiałby myśleć o czymś takim. Sam Lovell leciał na pokładzie trzech z tych statków i powietrze z kokpitu musiał wypuszczać tylko wtedy, gdy było to zaplanowane: pod koniec lotu, gdy lądownik podskakiwał na powierzchni oceanu, obok niego na wodzie unosiły się spadochrony, do kolorowego markera zbliżali się nurkowie, a z powietrza, ze śmigłowca, opuszczała się klatka ratunkowa, na pokładzie lotniskowca zaś orkiestra stroiła instrumenty, a on sam ćwiczył krótką przemowę, którą miał wygłosić przed udaniem się na kontrolę lekarską, odprawę i pod prysznic.

Aż do dzisiaj wydawało się, że wyprawa będzie rutyną, jak wszystkie poprzednie. I tak właściwie było, aż do dzisiejszego wieczoru, licząc według czasu Houston. Ten czas jednak wydawał się nie mieć zastosowania tutaj, 320 000 kilometrów od domu, po pokonaniu pięciu szóstych drogi na Księżyc. Niezależnie jednak od tego, która godzina była w Teksasie, nagle podróż w pustkę zamieniła się w koszmar. W jednej chwili w kabinie wydarzyło się zbyt wiele, aby Lovell i jego dwaj towarzysze zdołali za rozwojem sytuacji nadążyć. Uwagę skupili więc przede wszystkim na tlenie, który niemal się ulotnił, zasilaniu, które prawie padło, oraz na głównym silniku, który prawdopodobnie – chociaż nie na pewno – nie działał.

Znaleźli się w fatalnym położeniu. Dokładnie takim, o jakim marzyli dziennikarze, opinia publiczna i nowi pracownicy Agencji, gdy byli w nastroju do rozmowy o trujących tabletkach. Jednak Lovell i jego załoga nie rozmyślali o truciznach, rozszczelnianiu ani o podobnych sprawach. Kombinowali za to, jak naprawić zasilanie, dopływ tlenu i usunąć wszystkie pozostałe awarie na pokładzie. Pozostawała kwestia, czy to w ogóle było możliwe. Żaden z poprzednich statków kosmicznych nie ucierpiał tak mocno tak daleko od domu. W Houston wiedzieli to i nie zamierzali tego ukrywać.

– Apollo trzynaście, mnóstwo ludzi nad tym pracuje – powiedział głos z Centrum Kontroli Misji. – Prześlemy wam towar, gdy tylko będziemy go mieli. Dowiecie się pierwsi.

– Ach – odpowiedział Lovell, nie będąc w stanie ukryć irytacji w głosie. – Dziękujemy.

Za zdenerwowaniem Lovella krył się fakt, że ‒ jak wynikało ze wszystkich obliczeń ‒ Houston miało tylko około godziny i czterdziestu pięciu minut na znalezienie rozwiązania. Na tyle czasu pozostało tlenu w zbiornikach kabiny pilotów. Potem załoga powoli zacznie wdychać własny dwutlenek węgla, sapiąc i pocąc się z rozszerzonymi oczami, by w końcu udusić się wydychanym przez siebie gazem, w pomieszczeniu nie większym od sporego auta. Wówczas pozbawiony nagle pilota statek będzie dalej pędził w stronę Księżyca, okrąży go z niewidocznej strony i skieruje się z powrotem na Ziemię z prędkością przekraczającą 40 000 kilometrów na godzinę. Niestety, nie trafi precyzyjnie w planetę, ale minie ją w odległości około 64 000 kilometrów, po czym wejdzie na rozciągniętą jajowatą orbitę, która wyrzuci go w kosmos na 386 000 kilometrów, a następnie skieruje z powrotem ku Ziemi, później znowu w kosmos i tak raz po raz, w całkowicie bezsensownym i permanentnym ruchu po zamkniętej pętli, który może trwać dłużej niż nasz gatunek. Pędzący statek z Lovellem i jego towarzyszami zapieczętowanymi wewnątrz byłby widoczny z Ziemi przez tysiąclecia, połyskując na niebie jako szyderczy pomnik technologii dwudziestego wieku.

To wystarczyło, aby ludzie zaczęli mówić o tabletkach z trucizną.

Poniedziałek, 13 kwietnia 1970 23.30 czasu wschodniego

Jules Bergman zapiął szary blezer, zacisnął niebiesko-czarny krawat i spojrzał w kamerę. Wchodził na wizję za dziesięć sekund. Gwar wokół niego przycichł, jak zawsze na chwilę przed transmisją. Bergman miał tylko jakąś minutę na relację na żywo. W takich awaryjnych sytuacjach musiał w krótkim czasie przekazać bardzo dużo informacji.

W studiu panowała napięta atmosfera od chwili, gdy do niego przybył. Nikt z ekipy obsługującej loty nie spodziewał się, że trzeba będzie zjawić się tu tak późno w nocy, gdy jednak zaczęły napływać depesze z Houston, a korespondenci ABC wydzwaniali, przekazując strzępki informacji, ludzie zaczęli ściągać ze wszystkich stron. Nowicjusz mógłby być pod wrażeniem szybkości, z jaką olbrzymia medialna machina rozpędzała się, jednak Bergman nie był nowicjuszem. Wielką tajemnicą pozostawał raczej powód, dla którego duża stacja telewizyjna zdecydowała, żeby wyłączyć kamery i rozejść się do domów, podczas gdy statek z astronautami znajdował się 320 000 kilometrów od Ziemi.

Bergman relacjonował załogowe loty kosmiczne od chwili suborbitalnego strzału z pukawki1 Alana Sheparda, w 1961 roku. Już dawno zrozumiał, że w biznesie podróży kosmicznych najlepszym sposobem na zaliczenie wpadki było założenie, że rutynowy lot przebiegnie bezproblemowo. A Bergman opanował tajniki lotów w kosmos jak żaden inny korespondent przed nim. Pozwalał się kręcić na wirówkach, podrzucać w samolotach symulujących nieważkość i wyrzucać do wody w tratwach ratunkowych. Wszystko po to, aby lepiej zrozumieć cienką linę, po której kroczą astronauci, i móc lepiej wytłumaczyć ich zachowania społeczeństwu, które płaciło rachunki.

Problem polegał na tym, że w tych dniach opinia publiczna nie wydawała się zainteresowana kolejną kosmiczną eskapadą. Nie chodziło przecież o lot balistyczny Alana Sheparda we Freedom 7 ani o pierwszy w historii amerykański orbitalny lot kosmiczny Johna Glenna we Friendship 7, a już na pewno nie o spacer po Księżycu Neila Armstronga i Buzza Aldrina, którzy podczas wyprawy w statku Apollo 11 zaledwie dziewięć miesięcy wcześniej po raz pierwszy wylądowali na powierzchni Srebrnego Globu. Tu chodziło o Apollo 13 i o trzecie lądowanie na Księżycu, tak więc wiosną 1970 roku zarówno nadawca, jak i kraj byli już tematem znużeni.

Zamiast najnowszych wieczornych doniesień z Księżyca stacja ABC pokazywała talk-show Dicka Cavetta. Gospodarz programu miał rozmawiać z Susannah York, Jamesem Whitmorem i kilkoma graczami mistrzowskiej drużyny baseballowej New York Mets, jednak w pierwszych minutach telewizyjnego show niektórzy z jego widzów przynajmniej pomyśleli o Księżycu.

– Wspaniały był dzisiaj dzień w Nowym Jorku. – Cavett przed przedstawieniem gości rzucił żartobliwie w stronę orkiestry i widzów. – Pogoda na dziewczyny. A mówiąc o dziewczynach, czy wiecie, że w drodze na Księżyc jest właśnie pierwszy kawaler? Chodzi o Swigerta. Mówią, że to gość, który ma dziewczynę w każdym porcie. Może i tak, ale pewno byłby zbytnim optymistą, gdyby zabrał pończochy i czekoladki na Księżyc. – Publiczność wybuchła śmiechem. – Czy czytaliście, że ten start oglądało o trzy miliony mniej ludzi niż poprzedni? W jednym z wcześniejszych programów gościliśmy tu pułkownika Bormana, który przyznał, że starty tracą atrakcyjność. Ale trzeba oddać sprawiedliwość, że problemem mogła być po prostu dobra pogoda i wielu ludzi poszło na spacer, a z kolei inni pomyśleli, że to leci powtórka z lata.

Na widowni znowu rozległ się śmiech. Gdy Cavett mówił, w studiu wiadomości ABC reżyser Julesa Bergmana kończył właśnie odliczać od dziesięciu do jednego i nagle obraz prowadzącego talk-show został zastąpiony planszą z napisami ‒ jasnoczerwonym „Apollo 13” i jasnoniebieskim „Raport specjalny”. Sekundę później na ekranie pojawiła się twarz Bergmana.

– Statek Apollo 13 ucierpiał wskutek poważnej usterki elektrycznej – zaczął dziennikarz. – Wprawdzie nie stworzyło to bezpośredniego zagrożenia dla życia astronautów, ale wykluczyło jakiekolwiek szanse na lądowanie na Księżycu. Chwilę po sprawdzeniu modułu księżycowego Aquarius, kiedy Jim Lovell i Fred Haise wrócili do modułu dowodzenia, zameldowali o głośnej eksplozji, po której nastąpiła utrata mocy w dwóch z trzech ogniw paliwowych. Zgłosili także, iż widzą paliwo, najwyraźniej tlen i azot, wyciekające ze statku kosmicznego, a wskaźniki poziomu tych gazów zbliżyły się do zera. Centrum Kontroli Misji zaleciło astronautom wyłączenie zasilania statku i odcięcie od prądu urządzeń, podczas gdy ekipy na Ziemi zaczęły poszukiwać rozwiązania problemu. Bez wszystkich trzech ogniw paliwowych trudno będzie uzyskać odpowiednią moc, aby uruchomić silniki i powrócić na Ziemię. Kolejnym problemem, nadal ocenianym, jest prawdopodobieństwo braku tlenu w module dowodzenia. Centrum Kontroli Misji podkreśla powagę sytuacji. Powtarzam, astronautom Apollo 13 bezpośrednio nic nie zagraża, istnieje jednak ryzyko przerwania lotu.

Bergman zniknął z ekranu tak szybko, jak się na nim pojawił. Raz jeszcze zastąpił go wesoły Dick Cavett. Gdy tylko jednak wyłączono kamery, zamęt w studiu wiadomości wybuchł z nową siłą. Doświadczona ekipa dziennikarzy nie była zadowolona z wieści, które właśnie przekazała telewidzom. Astronautom „bezpośrednio nic nie zagraża”. Czy to oficjalne stanowisko NASA? Jak mogło im nic nie zagrażać, skoro znajdowali się czterysta tysięcy kilometrów od domu i za chwilę może im zabraknąć tlenu? To było niejasne, ale zapowiadało się na to, że prognozy Agencji mogą ulec zmianie. Urzędnicy z NASA niechętnie używali słów „sytuacja awaryjna”, jeśli tylko mogli zamiast tego powiedzieć „usterka”, kiedy jednak stawali w obliczu pełnowymiarowego kryzysu, zazwyczaj miękli. Z nowojorskiego studia ABC zadzwoniono już do korespondenta Davida Snella w Houston, aby zdobyć najnowszą wypowiedź Agencji. Do programu na żywo ściągano już konsultantów z firmy North American Rockwell, wcześniej North American Aviation, która zbudowała statek Apollo. Specjaliści mieli wyjaśnić widzom istotę problemu.

Rozdzwoniły się telefony od korespondentów przekazujących najnowsze dane z Houston, a zespoły prasowe obsiadły dalekopisy i przekazywały Bergmanowi aktualne informacje. Zaledwie kilka minut po tym pierwszym, ostrożnie optymistycznym wejściu na antenę, dziennikarz stwierdził, że prognozy rzeczywiście się zmieniły, ale nie na lepsze. NASA przyznawała teraz, że moduł dowodzenia statku Apollo 13 został całkowicie pozbawiony zasilania i wyglądało na to, że astronauci będą musieli go opuścić i przejść do modułu księżycowego. Agencja potwierdziła też, że ich życie jest zagrożone.

Reżyser w studiu przygotowywał operatorów kamer do ponownego wejścia na antenę. Wyglądało na to, że tego wieczoru Dick Cavett już nie wróci na wizję.

1 Chodzi o lot balistyczny.

Rozdział 1

27 stycznia 1967

James Lovell był na kolacji w Białym Domu, gdy jego przyjaciel, Edward White, zginął w płomieniach.

Właściwie nie była to kolacja, ale drobny poczęstunek – kanapki, sok pomarańczowy i mało wyraziste wino wystawione na przykrytych płótnem stołach w Zielonym Pokoju. Ponieważ jednak słońce już zaszło, a formalnie nie wyznaczono tego dnia żadnej innej godziny na jedzenie, Lovell potraktował ten poczęstunek jak kolację.

Gwoli ścisłości, White właściwie nie spłonął. Na długo zanim mogły go zabić płomienie, zatruły go opary. Według większości obliczeń trucizny, które razem z dowódcą wyprawy Virgilem Grissomem i młodszym pilotem Rogerem Chaffeem wciągnęli do płuc, zabiły ich w ciągu zaledwie piętnastu sekund. Być może tak było lepiej. Nikt nie wiedział dokładnie, jak gorąco zrobiło się w kokpicie, jednak w przypadku płomienia żywiącego się stuprocentowym tlenem w kokpicie musiało być powyżej siedmiuset sześćdziesięciu stopni Celsjusza. W takiej temperaturze żarzy się miedź, topnieje aluminium i staje w płomieniach cynk. Grissom, White i Chaffee – delikatne istoty ze skóry, włosów, mięśni i kości – nie mieli żadnych szans.

Lovell nie był świadom tego, co działo się z tą trójką w chwili zdarzenia. Wkrótce miał się o tym dowiedzieć, ale jeszcze nie teraz. W tej chwili skupiał się na zadaniu, które przed nim postawiono. Miał się udzielać towarzysko, rozmawiać i ściskać dłonie. Wokół tłoczyły się dziesiątki dygnitarzy, podjadających zakąski i popijających napoje serwowane przez Biały Dom. Lovell miał przywitać jak najwięcej z nich. W przepustce gościa, którą dostał pocztą, jego rola została bardzo jasno określona:

„Pokoje Zielony i Niebieski do przywitań i rozmów z ambasadorami. Zaproszenie na poczęstunek”. Nie było tam napisane: „Zaproszenie dla rozrywki”. Innymi słowy, „Zaproszono cię – jeśli tego nie wiesz – żebyś zabawiał gości”.

Oczywiście Lovell był przyzwyczajony do takich wieczorów i wydźwięk zaproszenia nie był dla niego zaskoczeniem. Było to kolejne zadanie z gatunku tych, które wszyscy członkowie korpusu astronautów nazywali „dyżurem w beczce”. Gdy ważny urzędnik państwowy lub prezes izby handlowej potrzebował atrakcji do uświetnienia jakiejś imprezy, NASA wysyłała jednego lub dwóch swoich pilotów, żeby pozowali do zdjęć razem z gospodarzem i emanowali dobrą energią. Wszyscy astronauci dobrze sobie radzili z tą rolą, ale Lovell był wyjątkowy. Mierzył metr osiemdziesiąt wzrostu, ważył siedemdziesiąt siedem kilogramów i miał typową środkowo-zachodnią aparycję. Tym samym odpowiadał niemal archetypicznemu wizerunkowi zdobywcy kosmosu, idealnemu dla każdego VIP-a, który potrzebował ładnej fotografii do kolekcji na ścianie biura. Tego wieczoru było mniej okazji do takich zdjęć niż zazwyczaj. Według zaproszenia wydarzenie miało się zacząć stosunkowo wcześnie, a konkretnie o godzinie siedemnastej czternaście – tak właśnie napisano; zakończenie przewidziano na godzinę osiemnastą czterdzieści pięć. Co Biały Dom zamierzał zyskać dzięki tym dodatkowym sześćdziesięciu sekundom na początku imprezy, nie było jasne. W każdym razie tego wieczoru Lovell i jego czterech kolegów mieli być do dyspozycji gości przez dziewięćdziesiąt jeden minut, po czym mogli swobodnie ruszyć na Waszyngton.

Prawdę mówiąc, jeśli już Lovell musiał poświęcić półtorej godziny na „dyżur w beczce”, Biały Dom nie był najgorszym miejscem do tego. Lyndon Johnson, mistrz tego rodzaju sesji podjadania i pogaduszek, był obecny, i Lovell bardzo chciał przywitać się z prezydentem. Już kiedyś się spotkali. Jakiś miesiąc wcześniej Lovell wraz ze swoim pilotem, Buzzem Aldrinem, zostali zaproszeni na prezydenckie ranczo, gdzie uhonorowano ich medalami, a oni w zamian wygłosili przemowę ‒ a wszystko po tym, jak ich statek kosmiczny Gemini 12 chlupnął do Atlantyku, kończąc tym samym triumfalnie udany dziesiąty lot programu kosmicznego.

W głębi serca Lovell czuł, że nie zasłużył na ten medal. Jednak powiedzenie tego głośno byłoby działaniem bardzo niepolitycznym, mimo że tak właśnie myślał. Nie chodziło o to, że ten lot nie był wielkim osiągnięciem. Był. Zrealizowano przecież wszystkie cele, które wyznaczyli planiści, a nawet więcej. Jednak dziewięć poprzednich misji także osiągnęło większość celów, i gdyby nie wcześniejsze wyprawy programu Gemini ‒ od trzeciej do jedenastej ‒ misja Gemini 12 w ogóle nie byłaby możliwa. Jednak prezydent Johnson miał wyczucie chwili i gdy ostatnia załoga Gemini wykonywała kolejne zadania – gdy Lovell zadokował dwuosobowy statek kosmiczny do bezzałogowego statku Agena z taką swobodą, jakby wjeżdżał pontiakiem na parking, gdy Buzz wyszedł na spacer na zewnątrz i dosiadł Ageny niczym ptaszek lądujący na grzbiecie nosorożca – prezydent był coraz bardziej zadowolony z wartego miliardy dolarów programu kosmicznego. Gdy tylko Lovell i Aldrin wylądowali w oceanie, Johnson wezwał fotografów i redaktorów od przemówień, a następnie zaprosił kosmicznych bohaterów na małą uroczystość w teksańskim stylu.

W każdym razie Lovell miał słabość do prezydenta i zaliczał się do jego zagorzałych zwolenników. Jednak dzisiaj nawet gdyby prezydent nie pojawił się na przyjęciu, i tak byłoby ono warte zachodu. Zorganizowano je z okazji podpisania z trudem wypracowanego dokumentu, nazwanego długo i prozaicznie Układem o zasadach działalności państw w zakresie badań i użytkowania przestrzeni kosmicznej, łącznie z Księżycem i innymi ciałami niebieskim. Lovell wiedział, że wśród niezliczonych paktów ten konkretny nie zajmował wyjątkowego miejsca. To nie był traktat wersalski ani Appomattox1, ani nawet moratorium na próby jądrowe. Był to jeden z tych dokumentów, o których dyplomaci mówią, że „coś trzeba było napisać na papierze”.

To coś dotyczyło kosmosu, a konkretnie jego granic. Od czasu, gdy pierwszy protonaród nakreślił pierwszą linię na sawannie, państwa konsekwentnie i chciwie poszerzały swoje terytoria. Zaczęło się od kręgu wokół ogniska, potem był to pas od ogniska do wybrzeża, następnie pięciokilometrowa strefa od brzegu w głąb oceanu. Od początku ery kosmicznej te pięć kilometrów zmieniło się w trzysta dwadzieścia kilometrów ‒ tyle że nie w poziomie, ale w pionie. Kraje spierały się o to, czy i jak przedłużać te linie na tym najbardziej egzotycznym z nowych obszarów.

Traktat podpisany dzisiaj przez ponad sześćdziesiąt państw gwarantował, że nie będzie tych linii granicznych. Zapewniał też, że przestrzeń kosmiczna na zawsze pozostanie zdemilitaryzowana i żaden kraj nie może rościć sobie praw do posiadania jakiegokolwiek obszaru w kosmosie: ani na orbicie okołoziemskiej, ani na powierzchni Księżyca, Marsa czy jakiegokolwiek innego ciała niebieskiego. Dla Lovella i obecnych tu astronautów najważniejszy był jednak artykuł piąty tego dokumentu, czyli klauzula o bezpiecznym powrocie do domu, która gwarantowała, że żaden astronauta ani kosmonauta, który zboczy z kursu i będzie zmuszony wodować bądź lądować na obszarze wrogiego państwa, nie może zostać aresztowany i uwięziony przez siły bezpieczeństwa danego kraju. Wszyscy kosmiczni podróżnicy mieli być traktowani jako „posłowie ludzkości”, co powinno im zapewnić „bezpieczne i szybkie odstawienie do kraju, w którym zarejestrowany był ich statek kosmiczny”.

NASA dokonała wyboru składu delegacji astronautów na dzisiejszy wieczór bardzo uważnie. Oprócz Lovella, który odbył dwa loty w programie Gemini, uczestniczył w niej Neil Armstrong, weteran NASA i pilot doświadczalny, którego jedyna misja w ramach programu Gemini zakończyła się niemal tragicznie. Dziesięć miesięcy wcześniej silniki manewrowe statku Gemini 8 nagle się zbuntowały, wprawiając pojazd w rotację, której prędkość osiągnęła ‒ przyprawiające największych twardzieli o mdłości ‒ pięćset obrotów na minutę. Zmusiło to kontrolerów lotu do przerwania misji i sprowadzenia statku na Ziemię, do pierwszego morza lub pierwszej lepszej sadzawki, które tylko zdołali znaleźć na trasie jego powrotu. Był też Scott Carpenter, którego statek Mercury pięć lat wcześniej niemal spłonął w atmosferze, gdyż Scott spędził na orbicie za dużo czasu, bawiąc się z jakimś pokładowym eksperymentem astronomicznym, i nieprawidłowo ustawił silniki hamujące. Wskutek tego wylądował w Atlantyku czterysta kilometrów od wyznaczonego miejsca i załogi ratunkowej. Podczas gdy żołnierze Marynarki Wojennej próbowali go odnaleźć, on ‒ drugi Amerykanin w kosmosie ‒ kołysał się w tratwie ratunkowej, chrupiąc krakersy i wpatrując się w horyzont, żywiąc przy tym gorącą nadzieję, że wkrótce zobaczy okręt z gwiaździstą banderą.

Zarówno Armstrong, jak i Carpenter byli zainteresowani ochroną wynikającą z postanowień Układu i z pewnością NASA właśnie dlatego ich tutaj dzisiaj wysłała. Pozostali dwaj członkowie delegacji, Gordon Cooper i Richard Gordon, stanowili zagadkę, chociaż nie można wykluczyć, że NASA po prostu wybrała ich losowo.

Niemal natychmiast po rozpoczęciu przyjęcia prezydent przywitał się z Lovellem – to było przelotne powitanie, nie przypominało prezydenckiej fety sprzed miesiąca – a następnie odszedł w stronę bufetu, żeby złowić kanapkę i zrobić zwiad na polu minowym wśród dyskutujących polityków. Sala była duża, więc miał sporo pracy. Obecni byli Kurt Waldheim2 z Austrii, ambasador Patrick Dean z Wielkiej Brytanii, Anatolij Dobrynin z ambasady radzieckiej, a także giganci amerykańskiej polityki międzynarodowej: Dean Rusk, William Averell Harriman i Arthur Goldberg. Oprócz tych znakomitości przybyła też grupa ustawodawców z Kapitolu: lider mniejszości senackiej Everett Dirksen, senator Albert Gore senior z Tennessee oraz senatorowie Eugene McCarthy i Walter Mondale z Minnesoty, a także inni zawodnicy waszyngtońskiej wagi ciężkiej, którzy sami załatwili sobie zaproszenia.

Lovell miał właśnie dać nurka w tłum, gdy po swojej prawej stronie zauważył Dobrynina. Radziecki ambasador cieszył się dobrą reputacją wśród tych astronautów, którzy mieli okazję go poznać. Podobno pilnie studiował zarówno amerykański, jak i radziecki program kosmiczny, ponadto miał pogodne usposobienie, świetnie mówił po angielsku i ogólnie nie przystawał do wizerunku przedstawiciela socjalistycznego supermocarstwa. Lovell wyciągnął do niego rękę.

– Pan ambasador? – zagadnął. – Jestem Jim Lovell.

Ambasador szeroko się uśmiechnął.

– Ach, Jim Lovell – odparł. – Miło pana poznać. Jest pan…

Oczywiście to zawieszenie na końcu zdania miało zachęcić Lovella do powiedzenia, że jest: „astronautą”, co pozwoliłoby Dobryninowi skwapliwie potwierdzić: „To jasne, wiem, kim pan jest, zapomniałem tylko angielskiego słowa”. Lovell podejrzewał, że równie dobrze mógłby odpowiedzieć, że jest „baseballistą”, „rzeźbiarzem” lub „zawodowym zapaśnikiem”, a Dobrynin zareagowałby identycznie.

– Jestem astronautą, panie ambasadorze.

Dobrynin natychmiast odpowiedział:

– Tak, jest pan tym, który właśnie wrócił. Wspaniały lot i wielkie osiągnięcie.

– Cóż, ciężko pracujemy, żeby was dogonić. ‒ Lovell odpowiedział z uśmiechem. Był pod wrażeniem.

– Może któregoś dnia nie będziemy musieli aż tak rywalizować – powiedział Dobrynin. – Może ten traktat to pierwszy krok do pokojowej współpracy.

– Mamy taką nadzieję. Byłoby miło, gdyby cała ludzkość mogła eksplorować Księżyc.

– Nie wiem, czy ja się tam kiedykolwiek dostanę – odparł dyplomata. – Ale nie zdziwię się, jeśli pan tam poleci.

– Na to właśnie pracuję – potwierdził Lovell.

– Życzę panu powodzenia. – Ambasador uścisnął rękę Lovella i ruszył w tłum, aby czarować kolejnych gości.

Lovell obrócił się w drugą stronę i dostrzegł Huberta Humphreya pogrążonego w rozmowie z Carpenterem i Gordonem. Zbliżając się do nich, słyszał nosowy głos wiceprezydenta, który w tak charakterystyczny sposób przyciągał uwagę.

– Ten traktat jest przełomowy, naprawdę – mówił Humphrey, gdy Lovell do nich dołączył. – Wszyscy na tym zyskają, nawet kraje, które nie mają programu kosmicznego, bo supermocarstwa nie zmilitaryzują przestrzeni pozaziemskiej.

– Astronauci zawsze uważali, że to dobry pomysł – stwierdził Carpenter, prezentując oficjalne stanowisko NASA, w które tym razem sam gorąco wierzył. – Od dawna istnieje poczucie koleżeństwa między załogami amerykańskimi i rosyjskimi. Zawsze uważaliśmy, że pokojowa eksploracja kosmosu jest ważniejsza niż jakikolwiek kraj.

– O wiele ważniejsza – zgodził się Humphrey.

– Kwestią, o którą najbardziej martwią się astronauci – dodał Lovell, uprzednio się przedstawiwszy – jest bezpieczeństwo. Dobrze byłoby mieć świadomość, że przelatując nad dowolnym krajem, choćby wrogim, możemy liczyć na serdeczne przyjęcie, nawet jeśli będziemy musieli przerwać misję.

– Bezpieczeństwo astronautów to jeden z najważniejszych celów tego dokumentu – dopowiedział wiceprezydent.

Rozmowa z Humphreyem trwała na tyle długo, aby administracja rządowa dostrzegła, że ambasadorowie dobrej woli z NASA dobrze wykonują swoją robotę, i na tyle krótko, aby inni goście też mieli szansę przywitać się z wiceprezydentem. Trójka astronautów już miała się rozejść, żeby zabawiać kolejnych gości, gdy nagle Lovell poczuł ukłucie niepokoju. Kwestia bezpieczeństwa obudziła w nim zapomnianą troskę.

– O której godzinie zaczęli dzisiaj odliczanie na Przylądku? – zapytał Gordona, gdy odeszli na moment na bok.

– Wczesnym popołudniem – odpowiedział Gordon.

Lovell spojrzał na zegarek: była chwila po szóstej.

– Dobrze. Powinni niedługo kończyć – stwierdził.

Test, o który martwił się Lovell, nie był błahostką. Na dzisiaj NASA zaplanowała próbę generalną odliczania przed startem pierwszej załogowej misji programu kosmicznego Apollo, która to misja miała się rozpocząć za trzy tygodnie. Jeśli wszystko idzie zgodnie z planem, trzyosobowa załoga w szczelnie zapiętych kombinezonach ciśnieniowych siedzi teraz przypięta do foteli za zamkniętym włazem modułu dowodzenia, uszczelnionym przez atmosferę złożoną z czystego tlenu pod ciśnieniem 16 psi3. Lovell przeszedł mnóstwo takich testów: podczas przygotowań do swojego lotu Gemini 12, do dwutygodniowej misji Gemini 7 oraz do dwóch kolejnych misji Gemini, w których pełnił funkcję członka załogi rezerwowej. Test odliczania nie wydawał się niebezpieczny, gdyby jednak zapytać o to kogokolwiek w NASA, wszyscy odpowiedzieliby, że lepiej mieć to już za sobą.

Oczywiście obawy nie dotyczyły kompetencji załogi. Dowódca, Virgil „Gus” Grissom, latał już w kosmos zarówno w programie Mercury, jak i Gemini, i także wiele razy przechodził przez symulowane odliczanie. Starszy pilot, Edward White, też już zaliczył misję Gemini i spędził odpowiednią liczbę godzin na wyrzutni. Nawet młodszy pilot, Roger Chaffee, który jeszcze nie był w kosmosie, został sumiennie przeszkolony w sztuce prób przedstartowych. Zatem powodem do zmartwień podczas tego ćwiczenia mógł być tylko statek.

Według nawet najbardziej łaskawych ocen statek kosmiczny Apollo bywał przyrównywany do samochodu Edsel4. Astronauci uważali go nawet za coś gorszego niż Edsel. Auto było gruchotem, ale stosunkowo nieszkodliwym, natomiast Apollo był niebezpieczny. Podczas pierwszych testów dysza jego olbrzymiego silnika – który musiał działać perfekcyjnie, aby wynieść trzyosobowy pojazd na orbitę okołoksiężycową, a potem skierować go z powrotem na Ziemię – rozdarła się niczym papierowy kubek, gdy inżynierowie próbowali go uruchomić. Podczas testów wodowania osłona termiczna statku oderwała się i moduł dowodzenia opadł na dno basenu testowego niczym kowadło za trzydzieści pięć milionów dolarów. W samym systemie kontroli środowiskowej doliczono się dwustu różnych usterek, a w całym statku zebrało się ich około dwudziestu tysięcy. Podczas jednego z próbnych uruchomień ‒ jeszcze w zakładach lotniczych ‒ zdegustowany Grissom wyszedł z modułu dowodzenia i zostawił na nim cytrynę.

Po kątach szeptano, że kłopoty osiągnęły apogeum wczorajszego popołudnia. Przez większą część dnia Walter Schirra – weteran programów Mercury i Gemini oraz dowódca załogi rezerwowej, która miała zastąpić Grissoma, White’a i Chaffeego, gdyby coś im się stało – przechodził identyczny test odliczania ze swoją załogą: Walterem Cunninghamem i Donnem Eiselem. Gdy po sześciu długich godzinach cała trójka spocona i zmęczona wypełzła wreszcie ze statku, Schirra dał jasno do zrozumienia, że nie jest zadowolony z przebiegu testu.

– Gus, nie wiem… – powiedział na późniejszym spotkaniu z Grissomem oraz dyrektorem programu Apollo, Josephem Shea, które odbyło się w kwaterach załogi na przylądku. – Nie potrafię wskazać, co konkretnie jest nie tak z tym statkiem, ale czuję się w nim niepewnie. On po prostu nie brzmi, jak trzeba.

Powiedzenie o jakimkolwiek pojeździe latającym, że „nie brzmi, jak trzeba” było jednym z najbardziej niepokojących sygnałów, jakie pilot doświadczalny mógł dać koledze po fachu. To stwierdzenie przywoływało obraz dzwonu z niewielkim pęknięciem, który z zewnątrz wygląda w porządku, po uderzeniu jednak wydaje płaski brzęk zamiast głęboko rezonującego pełnego dźwięku. Lepiej, żeby taki statek rozpadł się przy próbie startu, czyli żeby odpadła dysza silnika, albo żeby odleciały silniki manewrowe. Przynajmniej byłoby wiadomo, co naprawić. Jednak statek, który „nie brzmi dobrze”, może zawieść na tysiąc niespodziewanych sposobów.

– Gdyby pojawiły się jakieś problemy – powiedział Schirra Grissomowi – wiałbym.

– Będę miał to na względzie – odparł Grissom.

Niemal na pewno poruszyły go te informacje, jednak na ostrzeżenie Schirry zareagował z zaskakującą nonszalancją. Problem polegał na tym, że – o czym wiedziało wiele osób – Grissom miał „gorączkę startową”: nie mógł się doczekać, żeby polecieć tym statkiem. Oczywiście, były w nim liczne usterki, ale czy zadaniem pilotów doświadczalnych nie jest znajdowanie usterek i usuwanie ich? A poza tym, gdyby się pojawił problem, opuszczenie statku, co sugerował Schirra, wcale nie było proste. Właz do kokpitu był trójwarstwową kanapką, zaprojektowaną tak, aby zapewnić bezpieczeństwo całej konstrukcji, a nie po to, aby ułatwić szybką ewakuację. Wewnętrzna osłona włazu była wyposażona w uszczelniany mechanizm z napędzaną zębatym kołem sztabą i sześcioma zatrzaskami, które blokowały się w ścianie modułu dowodzenia. Kolejna osłona była jeszcze bardziej złożona, wyposażona w dźwignie korbowe, wałki, popychacze, zamek centralny i dwadzieścia dwie zapadki. Przed startem zamykano ostatnią osłonę, dopasowaną do kształtu statku, stanowiącą pancerz chroniący go przed naprężeniem aerodynamicznym podczas wznoszenia się w atmosferze. Osłona miała odpaść na długo przed osiągnięciem orbity, do tego jednak momentu stanowiła kolejną warstwę oddzielającą załogę od zespołu ratunkowego na zewnątrz. W sprzyjających warunkach astronauci i zespoły zewnętrzne, współpracując ze sobą, mogły otworzyć wszystkie trzy składowe włazu w ciągu około dziewięćdziesięciu sekund. W przypadku utrudnień ten czas znacznie się wydłużał.

Stojąc w Zielonym Pokoju w Białym Domu, Lovell rzucił okiem na zegarek. Test miał się zakończyć za jakieś pół godziny. Ulżyłoby mu, gdyby się dowiedział, że jego przyjaciele opuścili już kokpit.

Tymczasem na atlantyckim wybrzeżu Florydy, tysiąc sześćset kilometrów na południe od Waszyngtonu, odliczanie na Przylądku Kennedy’ego5 nie przebiegało pomyślnie. Gdy tylko członków załogi przypięto do foteli, czyli od około pierwszej po południu, statek Apollo zaczął potwierdzać najgorsze obawy swoich krytyków. Gdy Grissom wpiął wąż skafandra do źródła tlenu modułu dowodzenia, zgłosił „kwaśny zapach”, który wypełnił jego hełm. Woń wkrótce znikła, a zespół kontroli środowiskowej obiecał, że się temu przyjrzy. Zaraz potem pojawiły się irytujące problemy w komunikacji z centrum kontroli lotów: wypowiedzi Chaffeego brzmiały dość wyraźnie, White’a były mocno przerywane, Grissom zaś trzeszczał i szumiał jak tanie walkie-talkie podczas burzy. Zakłócenia utrzymywały się przez cały czas trwania testu.

– Jak mamy rozmawiać z wami z Księżyca? – Przez trzaski przebił się głos dowódcy. – Skoro nie możemy się porozumieć nawet między wyrzutnią i budynkiem!

Technicy obiecali, że temu także się przyjrzą.

O szóstej dwadzieścia czasu Florydy odliczanie doszło do „T minus 10 minut” i zegar tymczasowo zatrzymano, aby dać inżynierom czas na zajęcie się problemami z komunikacją i kilkoma innymi usterkami. Jak w przypadku każdego innego startu, ta symulacja była monitorowana zarówno przez Przylądek6, jak i Ośrodek Załogowych Statków Kosmicznych w Houston7. Według procedur zespół z Florydy miał kierować misją od rozpoczęcia odliczania, przez start, aż do chwili, gdy dysze silników opuszczą wieżę startową. Następnie pałeczkę przejmowało Houston.

W kierowaniu testem na Florydzie pomagali Charles Gay, kierownik testów statków kosmicznych, oraz Donald „Deke” Slayton, jeden z astronautów z pierwszej siódemki programu Mercury (zwanej krótko Pierwszą Siódemką). Slayton, zanim dostał szansę na lot w kosmos, został uziemiony z powodu arytmii serca, zdołał jednak z tej kwaśnej cytryny zrobić lemoniadę, obejmując stanowisko dyrektora operacyjnego załóg kosmicznych – czyli w praktyce głównego astronauty. Jednocześnie po cichu i konsekwentnie starał się o dopuszczenie do lotów. Czuł się do tego stopnia astronautą, że gdy problemy z komunikacją z załogą statku Apollo 1 bardzo się nasiliły, zaoferował, iż wejdzie na pokład, położy się w dolnym przedziale sprzętowym, u stóp astronautów, i zostanie tam przez cały czas odliczania, aby sprawdzić, czy zdoła samodzielnie określić przyczyny zakłóceń. Dyrektorzy testu sprzeciwili się temu pomysłowi, a Slayton wylądował w końcu przy konsoli obok Stuarta Roosy, capcoma, czyli osoby bezpośrednio komunikującej się z załogą statku. Natomiast w Houston test tego dnia nadzorował Christopher Kraft, zastępca dyrektora Ośrodka Załogowych Statków Kosmicznych, który pełnił funkcję dyrektora lotu podczas wszystkich sześciu misji Mercury i wszystkich dziesięciu Gemini.

Kraft, Slayton, Roosa i Gay chcieli jak najszybciej zakończyć ćwiczenia. Przez ponad pół dnia załoga leżała na plecach, przygnieciona wagą masywnych skafandrów ciśnieniowych, na fotelach, które zaprojektowano nie dla agresywnego ziemskiego ciążenia jednego g, ale dla przyjemnej kosmicznej nieważkości. Za kilka minut odliczanie miało zostać wznowione. Odbędzie się wtedy symulowany start, po którym wreszcie można będzie wyciągnąć astronautów z modułu dowodzenia.

Ale wszystko potoczyło się inaczej. Pierwsze oznaki, że coś jest nie tak, pojawiły się na chwilę przed ponownym uruchomieniem zegara, o godzinie osiemnastej trzydzieści jeden, gdy technicy monitorujący obraz wideo z wnętrza modułu dowodzenia dostrzegli w oknie włazu jakiś nagły ruch, cień, który szybko przemknął po ekranie. Kontrolerzy, przyzwyczajeni do wypracowanych ruchów świetnie wyszkolonych załóg przechodzących przez wyćwiczone odliczanie, wpatrzyli się w obraz. Jeśli ktoś nie miał monitora dokładnie przed sobą albo przebywał na rusztowaniu wieży startowej podtrzymującej statek Apollo i jego wysoką na sześćdziesiąt osiem metrów rakietę nośną ‒ niczego nie zauważył. Chwilę później kontrolerzy lotu usłyszeli ze szczytu rakiety:

– Ogień w statku kosmicznym! ‒ To krzyczał nowicjusz, Roger Chaffee.

Przebywający na wieży James Gleaves, technik mechanik, który słyszał w swoich słuchawkach to samo, co kontrolerzy lotu, natychmiast zawrócił i pobiegł w stronę Białego Pokoju, który prowadził z najwyższego poziomu wieży do modułu dowodzenia. W budynku startowym Gary Propst, technik komunikacji, natychmiast spojrzał na górny lewy monitor połączony z kamerą w Białym Pokoju i pomyślał – tak, pomyślał – że w okienku włazu widzi jakiś blask. W centrum kontroli misji, przy konsoli capcoma Slayton i Roosa, którzy właśnie przeglądali plan lotu, spojrzeli na ekran i zobaczyli coś, co wyglądało jak płomień pełgający wokół obrysu włazu.

Przy drugiej konsoli William Schic, zastępca kierownika testu, odpowiedzialny za notowanie w dzienniku wszystkich istotnych zdarzeń, które miały miejsce podczas symulowanego odliczania, spojrzał na zegar misji i skrupulatnie zapisał: „1831: Ogień w kokpicie”.

Na kanałach komunikacyjnych te słowa ze statku odbijały się coraz głośniejszym echem.

– Ogień w kokpicie! – krzyczał White przez swoje narowiste radio.

Lekarz misji spojrzał na konsolę przed sobą i stwierdził, że puls White’a dramatycznie podskoczył. Specjaliści od kontroli środowiskowej spojrzeli na odczyty i zauważyli, że wykrywacze ruchu rejestrowały wewnątrz statku gwałtowną szamotaninę. Na wieży Gleaves usłyszał nagły syk wydobywający się z modułu dowodzenia, jakby Grissom uruchomił zrzut tlenu, żeby usunąć go z wnętrza – dokładnie tak się robi, chcąc zdławić ogień. Znajdujący się w pobliżu Bruce Davis, technik systemów, zobaczył płomienie strzelające z boku statku, obok przewodu pępowinowego, który łączył go z systemami naziemnymi. Chwilę później ogień zaczął pełznąć po samym przewodzie. W budynku startowym Propst widział na swoim monitorze płomienie po wewnętrznej stronie okienka włazu, a przez nie dopatrzył się także pary rąk, które próbowały do czegoś dosięgnąć – z ich pozycji wywnioskował, że musiały należeć do White’a.

– Palimy się! Wydostańcie nas stąd! – krzyczał Chaffee, a jego głos słychać było wyraźnie na sprawnym kanale komunikacyjnym.

Po lewej stronie ekranu Propsta, w okienku włazu pojawiła się druga para rąk – zapewne Grissoma. Donald Babbitt, kierownik wyrzutni, którego biurko na szczycie wieży, na poziomie ósmym, znajdowało się zaledwie trzy i pół metra od statku, krzyknął do Gleavesa:

– Wyciągnijcie ich stamtąd!

Gdy Gleaves rzucił się w stronę włazu, Babbitt obrócił się i chwycił swój komunikator do porozumiewania się z budynkiem startowym. Właśnie wtedy z boku statku buchnął wielki kłąb dymu. Kanał poniżej, który miał odprowadzać parę, był teraz wypełniony językami płomieni.

Gay, szef testu, opanowanym tonem wydawał polecenia z centrum kontroli lotu:

– Wyjście załogi. – Nikt nie odpowiadał. – Załoga, czy możecie wyjść?

– Odstrzelić właz! – krzyknął Propst, nie kierując tego polecenia do nikogo konkretnego. – Dlaczego nie odstrzelą włazu?

Na wieży, wśród dymu, ktoś zawołał:

– Zaraz wybuchnie!

– Opuścić poziom – rozkazał ktoś inny.

Bruce Davis obrócił się i pognał w stronę południowo-zachodnich drzwi wieży. Inny technik, Creed Journey, rzucił się na podłogę. Babbitt został przy swoim biurku, by wywołać budynek startowy przez komunikator. Na konsoli naziemnej systemu kontroli środowiska zarejestrowano wewnątrz kabiny ciśnienie o wartości 29 psi, czyli dwukrotnie większe niż na poziomie morza, a temperatura znalazła się poza skalą termometrów. W tej chwili z trzaskiem, grzmotem i falą potwornego żaru statek kosmiczny Apollo 1 – flagowy pojazd księżycowy Stanów Zjednoczonych – ugiął się pod szalejącym wewnątrz piekłem i pękł wzdłuż łączenia niczym rozdarta opona. Od pierwszego ostrzegawczego krzyku Chaffeego minęło czternaście sekund.

Oddalony o cztery metry od modułu dowodzenia Donald Babbitt poczuł pełną moc wybuchu. Fala uderzeniowa przewróciła go, a uderzenie ciepła było niczym otwarcie pokrywy gigantycznego pieca. Lepkie stopione kuleczki wystrzelone ze statku rozchlapały się po jego białym fartuchu laboratoryjnym i przepaliły mu koszulę pod spodem. Papiery na biurku zwinęły się i zwęgliły. Gleavesa rzuciło plecami na pomarańczowe drzwi ewakuacyjne, które – jak zauważył – otwierały się do wewnątrz, a nie na zewnątrz. Davis, odwrócony tyłem do statku, poczuł na plecach gorący podmuch.

Na stanowisku capcoma w budynku startowym Roosa rozpaczliwie próbował wywołać załogę przez radio, Slayton zaś zgromadził wokół siebie medyków.

– Jedźcie na wyrzutnię – zarządził. – Będą was potrzebować.

W Houston bezradny Kraft widział i słyszał chaos, który zapanował na wieży. Z przerażeniem stwierdził, że nie ma najmniejszego pojęcia, co się dzieje na pokładzie jednego z jego pojazdów kosmicznych.

– Dlaczego nie mogą ich wyciągnąć? – pytał kontrolerów i techników. – Czy nikt nie może się do nich dostać?

Schick, na stanowisku zastępcy kierownika testu, zapisał w swoim dzienniku: „1831: Kierownik wyrzutni wydał rozkaz wsparcia załogi przy opuszczaniu statku”.

Na poziomie ósmym wieży Babbitt pozbierał się zza biurka i pobiegł do windy, gdzie natknął się na technika komunikacji.

– Przekaż kierownikowi testu, że się palimy! – krzyknął do niego. – Potrzebni strażacy, karetki i sprzęt.

Następnie wrócił do środka i zatrzymał Gleavesa oraz techników systemów Jerry’ego Hawkinsa i Stephena Clemmonsa. Z ósmego poziomu nigdzie nie było widać miejsca rozerwania statku, co oznaczało, że nie ma wyrwy, przez którą można by dotrzeć do ludzi w kokpicie. Był tylko jeden sposób.

– Otwieramy właz – krzyknął do asystentów Babbitt. – Musimy ich wydostać.

Czwórka mężczyzn chwyciła gaśnice i zanurkowała w czarną chmurę buchającą ze statku. Kierując strumienie gaśnic na ślepo, zdołali nieco przydusić płomienie, jednak tłumiący światło dym mógł być mieszanką zabójczych oparów, więc musieli się szybko wycofać. Na tyłach, w magazynie sprzętu, technik systemów L.D. Reece znalazł schowek z maskami przeciwgazowymi i rozdał je dławiącym się od dymu kolegom. Gleaves próbował zedrzeć taśmę, która aktywowała maskę. Wtedy dostrzegł absurd sytuacji ‒ taśma była tego samego koloru co cała maska i w otaczającym ich dymie była niemal nie do odróżnienia. (Pamiętaj, żeby to później zgłosić. Tak, musisz o tym pamiętać). Babbitt aktywował i nałożył swoją maskę, wokół jego twarzy utworzyła się jednak próżnia, przez co guma zapadła się w niewygodny sposób, uniemożliwiając oddychanie. Zrzucił ją i próbował założyć inną, ale poprawa była nieznaczna.

Ekipa z platformy po raz kolejny zanurkowała w dym, dotarła do włazu i zaczęła się mocować ze śrubami ‒ do momentu, gdy pozwalały na to żar, opary i niewygodne maski. Potem musieli się cofnąć, żeby ‒ dysząc i kaszląc ‒ nawdychać się tyle powietrza (nawiasem mówiąc, niewiele lepszego), żeby mogli wrócić pod właz. Na niższych poziomach wieży już się dowiedziano, że na górze szaleje ogniste pandemonium. Na poziomie szóstym technik William Schneider słyszał nad sobą jęki płomieni i pobiegł do windy, która zabrałaby go na poziom ósmy. Jednak kabina właśnie odjechała, więc ruszył do schodów. Biegnąc w górę, zauważył, że ogień liże już kondygnacje szóstą i siódmą, dosięgając modułu serwisowego statku. Chwycił więc gaśnicę i przez drzwi, które otwierały się na silniki manewrowe modułu, zaczął rozpylać dwutlenek węgla. Na poziomie czwartym technik mechanik William Medcalf usłyszał sygnał alarmu i wskoczył do drugiej windy jadącej na poziom ósmy. Gdy dotarł do Białego Pokoju, otworzył drzwi, ale był zupełnie nieprzygotowany na ścianę gorąca, dymu i widok dławiących się oparami ludzi, które go powitały. Obrócił się więc na pięcie i zbiegł schodami poziom niżej, po czym wrócił z naręczem masek przeciwgazowych. Gdy znowu otworzył drzwi do Białego Pokoju, wpadł na umazanego sadzą Babbitta, który z wytrzeszczonymi oczami krzyczał:

– Potrzebuję natychmiast dwóch strażaków! Mam załogę wewnątrz i muszę ją wydostać!

Medcalf przez radio przekazał wiadomość alarmową do straży pożarnej przylądka, wzywając wozy na kompleks startowy trzydzieści cztery. W odpowiedzi usłyszał, że trzy jednostki już wyruszyły. Gdy Medcalf wrócił do wypełnionego dymem Białego Pokoju, niemal się o kogoś przewrócił. Obsługa platformy zrezygnowała z nieprzydatnych masek i na czworakach czołgała się do włazu i z powrotem, tuż pod najgęstszym dymem, odkręcając śruby, dopóki starczało im sił. Gleaves był niemal nieprzytomny i Babbitt nakazał mu odejść od modułu dowodzenia. Hawkins i Clemmons byli w nieco lepszej formie. Babbitt spojrzał do tyłu na pokój i dostrzegł posiłki, dwóch kolejnych techników. Od razu wysyłał ich w chmurę dymu.

Minęły kolejne minuty, zanim właz został otwarty i to tylko częściowo – zaledwie uchylono go na piętnaście centymetrów od góry. To jednak wystarczyło do uwolnienia ostatniego podmuchu gorąca i dymu ze środka kokpitu i potwierdzenia, że ogień w końcu zgasł. Jeszcze trochę odkręcania i manipulacji i wreszcie Babbitt zdołał uwolnić właz od wewnętrznej części i rzucić ją na dół, do kokpitu, między fotele astronautów i ścianę. Potem musiał zaczerpnąć powietrza na zewnątrz.

Technik systemów Reece pierwszy zajrzał do wypalonej czeluści modułu dowodzenia. Nerwowo włożył głowę do środka i w ciemności dostrzegł kilka kontrolek ostrzegawczych mrugających na panelu przyrządów oraz słabe oświetlenie po stronie dowódcy. Nie dojrzał niczego innego – w tym załogi. Jednak coś usłyszał. Był o tym przekonany. Pochylił się i pomacał środkowy fotel, na którym powinien znajdować się White. Wyczuł tylko spaloną tkaninę. Zdjął maskę i krzyknął w pustkę:

– Czy ktoś tu jest? – Odpowiedzi nie było. – Czy ktoś tu jest?

Reece ustąpił Clemmonsowi, Hawkinsowi i Medcalfowi, którzy przynieśli latarki. Cała trójka zaczęła świecić po wnętrzu kokpitu, jednak ich oślepione dymem oczy nie widziały nic oprócz warstwy popiołu na fotelach załogi. Medcalf wycofał się i wpadł na Babbitta. Wydusił przez zdławione gardło:

– W środku nic nie zostało.

Babbitt rzucił się do włazu. Wokół tłoczyło się już sporo ludzi, a do wnętrza wpadało coraz więcej światła. Z wolna odzyskując widzenie, Babbitt dostrzegł, że z całą pewnością coś jest w środku. Tuż przed nim znajdował się White – leżał na plecach, z rękami nad głową, jakby chciał sięgnąć w kierunku włazu. Po lewej stronie widział Grissoma, obróconego nieznacznie w stronę White’a i sięgającego przez ręce młodszego kolegi do tego samego włazu. Roger Chaffee tonął w mroku i Babbitt zgadywał, że prawdopodobnie nadal siedzi przypięty do fotela. Według procedury ewakuacyjnej to dowódca i pilot mieli się zająć włazem, podczas gdy najmłodszy członek załogi miał pozostać na swoim miejscu. Chaffee niewątpliwie czekał cierpliwie – teraz już na wieczność – aż starsi koledzy wykonają swoje zadania.

Przez stłoczonych w Białym Pokoju ludzi przepychał się James Burch ze straży pożarnej Przylądka Kennedy’ego. Burch widywał już w swoim życiu podobne sceny. Inni nie. Technicy, zarabiający na życie serwisowaniem najwspanialszych maszyn, jakie zawdzięczamy nauce, teraz z szacunkiem rozstępowali się przed człowiekiem, który bierze sprawy w swoje ręce, gdy wydarzy się jakaś katastrofa z udziałem tych maszyn.

Burch wczołgał się do kokpitu przez właz i nieświadomie stanął na ciele White’a. Poświecił na zwęglony panel przyrządów i zwisającą z niego plątaninę popalonych przewodów. Tuż pod sobą zauważył but. Nie wiedząc, czy załoga żyje, czy nie, i nie mając czasu na skrupulatne sprawdzenie tego, chwycił za but i mocno pociągnął. Wciąż rozgrzana masa stopionej gumy i tkaniny została w jego dłoniach, odsłaniając stopę White’a. Burch pomacał rękami dalej i wyczuł kostkę, piszczel i kolano. Kombinezon był częściowo wypalony, jednak skóra pod nim pozostała nienaruszona. Burch pociągnął za skórę, aby sprawdzić, czy się odrywa od ciała. Wiedział, że działo się tak w przypadku najgorszych poparzeń, wskutek których ofiara zrzucała swoją zewnętrzną powłokę niczym tropikalny gekon. Jednak skóra nie była zwęglona. W rzeczywistości całe ciało astronauty wydawało się nienaruszone. Ogień był wyjątkowo gorący, ale także wyjątkowo gwałtowny. Życie załogi zabrały opary, nie płomienie. Burch z całej siły pociągnął White’a za nogi, jednak ciało przesunęło się tylko o kilkanaście centymetrów. Pozwolił mu ponownie opaść na fotel, po czym wycofał się do wejścia i raz jeszcze rozejrzał się po popielniku, w który zamienił się kokpit. Dwa ciała leżące po bokach tego środkowego wyglądały tak samo jak ciało White’a i Burch wiedział, że wszelkie życie, które zaledwie czternaście minut wcześniej tętniło w kokpicie, zostało bezpowrotnie unicestwione.

– Wszyscy nie żyją – powiedział cicho, gdy wyszedł. – Ogień zgasł.

Przez kolejne godziny w module dowodzenia pracowali fotografowie i technicy, rejestrując każdy detal, w tym pozycje wszystkich przełączników w kokpicie. Wymagało tego wyjątkowo drobiazgowe śledztwo, którego należało się spodziewać. Było już dobrze po drugiej rano, ponad trzynaście godzin od rozpoczęcia nieszczęsnego testu odliczania, kiedy ciała załogi Apollo 1 wreszcie wydobyto ze statku kosmicznego i przeniesiono do karetki stojącej u stóp wieży startowej.

W Białym Domu uroczystość z okazji podpisania kosmicznego traktatu skończyła się zgodnie z planem, czyli dokładnie o osiemnastej czterdzieści pięć. Wydarzenie zgasło prawie niepostrzeżenie, jak niemal wszystkie takie przyjęcia w Białym Domu. Prezydent ulotnił się bez zbędnej pompy. Podobnie zdematerializowały się zakąski i napoje. Tłum gości bez żadnej zachęty zaczął się powoli przesuwać w stronę wyjść, jakby wzrost ciśnienia z jednej strony pomieszczenia przepychał wszystkich w drugą stronę. Krótko przed dziewiętnastą piątka przybyłych tu dzisiaj astronautów znalazła się na Pennsylvania Avenue, konkurując z turystami o nieliczne o tej porze wolne taksówki. Scott Carpenter złapał pierwszą i ruszył na lotnisko, żeby zdążyć na wydarzenie z jego udziałem w innym mieście. Lovell, Armstrong, Cooper i Gordon, którzy przylecieli tu samolotem NASA i nie musieli dzisiaj wracać do Houston, mieli zarezerwowane pokoje w hotelu Georgetown Inn przy Wisconsin Avenue.

Od 1962 roku, kiedy to Walter Schirra przyleciał do Waszyngtonu, aby uścisnąć rękę prezydenta Kennedy’ego i odebrać od niego medal na cześć udanego dziewięciogodzinnego lotu statkiem Mercury, hotel ten pełnił funkcję nieoficjalnej kwatery dla dygnitarzy i pilotów z NASA. Był położony trochę na uboczu, mógł więc zapewnić kosmicznym pionierom potrzebną im prywatność, i był na tyle nowoczesny, żeby zaoferować im standard, do którego byli przyzwyczajeni. Collins Bird, pierwszy i jedyny właściciel obiektu, urządził go w dyskretnym, kolonialnym stylu, wyposażając w łóżka z baldachimem i trzcinowe bujane fotele, do których dobrano stylową tapicerkę i draperie. Każde z pięciu pięter dla gości wyróżniało się kolorem: pierwsze piętro nad lobby było niebieskie, drugie złote, trzecie czerwone, czwarte turkusowe, a piąte czarne, białe i szare. Tej nocy astronautów zakwaterowano na piętrze turkusowym. Wprawdzie według Birda nie był to najodpowiedniejszy kolor dla Magellanów drugiej połowy dwudziestego wieku, ale rezerwacji dokonano w ostatniej chwili i tylko na tym piętrze obsługa znalazła wolne pokoje.