Androgyne - Stanisław Przybyszewski - ebook

Androgyne ebook

Stanisław Przybyszewski

5,0

Opis

Androgyne - poemat prozą przesycony jednocześnie cielesnością i mistycyzmem, seksualnością i piętnem śmierci, pełen tęsknoty za zjednoczeniem kochanków na planie duchowym, czemu na przeszkodzie stoi ciało z jego płciowością więżące duszę. Poemat składa się z dwóch części, w pierwszej czytelnik może uczestniczyć w demonicznym i seksualnym misterium miłości, w drugim natomiast śmierci. A wszystko to na tle snów na jawie, erotyzmu, tęsknoty, strachu, grozy i kuszenia. Przepiękne poetyckie opisy sprawiają, że Androgyne czyta się z prawdziwą przyjemnością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 77

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Stanisław Przybyszewski

ANDROGYNE

_______

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

W godzinie cudu

Artyście i serdecznemu druhowi

Stanisławowi Brzozowskiemu

Wrócił późno do domu.

Siadł przy biurku i bezmyślnie patrzał na olbrzymi bukiet kwiatów, opleciony szeroką, czerwoną wstążką.

Na jednym końcu wstążki jakieś mistyczne imię kobiece.

Nic więcej.

I znowu doznał tego samego uczucia, które go długim miękkim dreszczem rozkoszy przebiegło, gdy mu ten bukiet podano na estradę po koncercie.

A przecież obrzucano go kwiatami, tyle wieńców posypało się u jego nóg, i dziwna, że tylko ten jeden bukiet, ten jeden z tą czerwoną wstążką i tym mistycznym imieniem, którego wtedy jeszcze nie widział…

Co to było?

Jakby jakaś ciepła, drobna ręka chwyciła jego, nie – nie chwyciła, – wtuliła, wcałowała się pieszczącymi palcami w jego dłoń.

Może całowała te kwiaty, zanim mu je podano; może wpieściła swą twarz w miękkie łoże kwiecia, zanim je w bukiet powiązała; może przytuliła ten pyszny naręcz kwiatów do swego serca; może wgrzebywała się nagimi ramionami w całe posłanie z kwiatów…

I kwiecie przesiąkło jej oddechem, przesyciło się lubieżnym ciepłem stęsknionego ciała; może jeszcze drży cichym, namiętnym szeptem jej pragnień…

Bo kochała go, znała go dawno, drżała dnie całe, zanim się odważyła dać mu te kwiaty… wiedział to, wiedział z pewnością…

Wiedział, że go kochała, bo takie kwiaty dają tylko dziewice, które kochają.

_______

Zamknął oczy i słuchał.

Widział ogromne róże, czarne, pąsowe, białe, chwiejące się na wysokich prętach; słaniały się i gięły, upojone swoim własnym przepychem.

Widział tuberozy, jak białe gwiazdy betleemskie na wiotkich łodygach; widział olbrzymie drzewa białych i czerwonych azalij, obsypane miękkim puchem kwiecia, strojne i pyszne, jak dziewicze suknie balowe; widział orchideje z otwartymi usty, ziejące obezwładniającym czarem i lilie z rozwartymi kielichami, pijące diamentową rosę, i narcyzy, i bijony, i begonie – całe powodzie różnobarwnego kwiecia, upajającej woni spłynęły do jego duszy.

Miękki zapach bzów majowych rozlał się cichą rozkoszą dalekich fletni pastuszych w nocach wiosennych – cichymi rękami obejmowały lilie jego serce; lubieżną rozkoszą wdychały się w niego róże; świetlistym blaskiem okoliła go woń tuberozy – rozkosznym jadem wsysał się w niego odurzający zapach kwiecia akacji, co się deszczem i błyskawicą burzy letniej przepoiły, a wszystkie te zapachy miękkie i chłodne, jak oczy dziewcząt, nieświadomych swej płci – gorące i lubieżne, jak ramiona rozpasanej hetery – jadowite i krzyczące jak oczy zdeptanej żmii: to wszystko zlewało się w niego, przenikało, syciło go; był odurzony, obezwładniony; czuł, że ruszyć by się nie mógł, nie odróżniał już wrażeń, nie widział barw, nie czuł zapachu, wszystko zlało się w jedno.

Z duszy wykwitł mu daleki obszar ugorów, pusty, szeroki, jak jęki rozkołysanych dzwonów w pomrokach Wielkiego Czwartku; gdzieś w dali szklił się biały pasek jeziora, spowitego w senną ciszę upieką południa; tylko tu i owdzie wystrzelała smukła łodyga dziewanny, jakby nagle rozerwała upalną ziemię i zwycięską pięścią kwiecia wytrysnęła w niebo – tylko tu i owdzie parę skarłowaciałych jałowców, pokurczonych w dziwaczne kształty, jakby je struł jad pogniłych trupów, co tu kiedyś krwawym pokosem legły – tylko tu i owdzie po piaszczystych rowach promieniste, błękitne koszyczki cykorii, czekające z utęsknieniem chwili zachodu, kiedy kwiatki stulić mogą i śnić tajemne czary cmentarnie pustych ugorów.

I znowu widział rozstajne drogi wśród torfisk i bagien. Nadeszła upiorna godzina, pełna tajemnych strachów i lęku. Raz po raz przebiegnie błędny ognik, chyżym jak myśl lotem; raz po raz rozleje się ciche, tajemne światło na bagnistych stawach; raz po raz zaskowyczy pies w pobliskiej wsi, a inny mu odpowiada przeciągłym wyciem; to znów odezwie się ochrypły ryk rogu stróża – i znowu cisza, cisza, co się wkrąża, wgłębia w przepastne czeluście i wszystko chłonie i moje dziś i moje jutro, przykuwa do ziemi, wyodrębnia od całego świata i tak nieskończenie usamotnia.

I w coraz to nowych obrazach przesuwała się przed jego duszą cała ziemia rodzinna: olbrzymia płachta, postrzępiona i pokrajana w zielone szmaty jęczmienia, w rozkwiecone białe pola tatarki, złote łany żyta, krwawe zagony ciężkich jak bicze kłosów pszenicznych – cała ziemia, umajona, rozkwitła, rozpasana w szale rozrodczym, w godowym przepychu uroczystej ciszy – cała ziemia aż hen pod górki, pod parkan białego kościoła…

Lały się świętą łaską szerokie pasy dzwonów na pola; lał się wokół promieniejącą strugą ogromny śpiew procesji Bożego Ciała; migotały wśród czarnych krzewów, okalających kościół, białe sukienki dziewcząt, sypiących kwiatki przed nogi siwego kapłana; czerniały sukmany, przewiązane czerwonymi pasami…

Drgnął. Aż wkulił się w siebie z tęsknoty.

I znowu w nieskończonych korowodach: pochód weselny – szerokie łkanie skrzypiec z kory lipowej, ochryple dudnienie basów, brząkających groszami, które pan młody sypnął do ich wnętrza – i krzyk, co miarowo rwał się ostrym i piskliwym promieniem w górę: Oj nasza! To znowu wlecze się po roztopionych drogach na podzimku mały orszak śpiewających ludzi. Parę dziewcząt niesie na paskach białą trumienkę zmarłego chłopca – to znowu – o, o – bez końca, bez miary, nieskończonem pasmem…

Z wolna ciemniało mu w oczach – tylko parę niejasnych, oderwanych obrazów prześlizgło się leniwo przez jego mózg – dusza się mroczyła, gasła, kołysała się w sen, aż naraz zerwała się w potężnej pieśni.

I czar, i odurzająca woń egzotycznych kwiatów, i raje ziemi rodzinnej, to wszystko zlało się w jego duszy w rycerskie pochody spiżowych dźwięków, w stal okutych, aż ziemia się uginała pod ich zwycięskim rozmachem, – dusza jego stopniała w łkających zawodach matki, co ostatnie dziecko utraciła; rozzieleniła się rutowym wiankiem w godowych piosenkach; szalała pijanymi podrygami w przepełnionych karczmach – wystrzeliła dzikim krzykiem w górę, jak samotna łodyga dziewanny na spiekłym ugorze – cała pieśń lała się w dzikie łożyska, schła, nawracała znowu się rozlewała…

I chwyciła go jakaś potężna moc w swe ramiona. Szał burzy okręcił go złowrogim skowytem, porwał go na czarne odmęty spienionych potopów, wichrzył się w nim, wył, szarpał go, tylko w przepastnej głębi jasny dźwięk, co nikł i pojawiał się, tonął i wynurzał się z odmętów, jak odbicie bladej gwiazdy w rozhukanym rozkipieniu ciemnych fal.

I długo walczył ten jasny promień z wodną rozwieją, burzą targanych mórz, ale z wolna rozlewał się upornie w cienkie paski, skręcał się w wężowych rzutach, podwijał się pod siebie, to znowu wyciągał się jak struna: – ponad chwiejącą się roztoczą rozpacznych skowytów, cierpień od mętnych, krzyku i wycia przeskakiwały ciche tęskne fale światła; coraz szersze, coraz silniejsze fale ukojenia i cichej rezygnacji ujęły burzę i szał w świetliste ramiona, tuliły i kołysały w jakąś nieziemską tęsknotę, w jakieś omdlewające upojenie…

_______

Drgnął.

Wyłoniła się twarz dziewczęcia: jasny dźwięk, jasne odbicie bladej gwiazdy w rozkipieniu ciemnych fal, – nie widział jej nigdy, ale znał ją, znał…

Ocknął się, przetarł oczy – mózg mu się widocznie rozmajaczył. Był przecież tak wyczerpany…

Zapalił papierosa – chodził po pokoju, ale nie mógł się pozbyć wizji tej drobnej twarzy wpół dziecka, wpół kobiety…

Tak, to ona! Ona darowała mu te kwiaty. Zastanowił się, skąd to wiedział z taką pewnością.

Przecież mu je podawał na estradę służący…

I myślał, myślał…

– Więc była tam, siedziała w pierwszym rzędzie i wświeciła ciemne gwiazdy swych oczu w moją duszę, odbiła je w odmętach mej duszy. Wtedy, kiedy cały świat zanikł mi sprzed oczu, kiedy wszystko się zlało w jeden orkan burzy, co spod mych palców wypływał, potęga jej tęsknoty odbiła we mnie te oczy – jej oczy… A ja sam dopełniłem jej twarz, bo tylko taka twarz płomieni tym światłem, co się wokół tych oczu rozlewa…

A światło to ogarniało go całego, wsiąkło w krew jego, poczęło okrążać żyły; przeszedł go dreszcz od góry do dołu; drżał w nieznanym upojeniu.

– Bo przed chwilą odkupienia dzieją się dziwne znaki – szeptał cicho do siebie – cała ziemia się we mnie rozbudziła; cale życie prześlizgło się błyskawicą przez moją duszę; cała rozpacz i rozkosz mego życia roztoczyła swe skrzydła przed moimi oczami…

Stanął i patrzał długo na bukiet kwiatów i na czerwoną wstążkę z tym tajemniczym imieniem…

Tak, – ona gibka i wiotka jak łodyga tuberozy, a oczy jej czyste, jak te dwie białe gwiazdy na słaniającej się sennie tuberozie.

Znowu zastanawiał się nad swoją wizją…

To tajemna chwila, kiedy słońce się budzi – pomyślał…

Patrzał długo przez okno na śnieżne pola pozamieścia – w pierwszym brzasku błękitniał śnieg; rozlewający się pasek jasnych tonów wił się w wężowych liniach na krańcach nieba…

_______

Odtąd już nie